Krosnowa i świat - Władysław Stanisław Reymont - ebook

Krosnowa i świat ebook

Władysław Stanisław Reymont

0,0

Opis

„Krosnowa i świat„ to zbiór nowel Władysława Reymonta, pisarza, prozaika i nowelisty, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury.

W skład tego zbioru wchodzi 16 utworów w tym takie nowele jak:

Pracy!, Lekcja życia, Dwa spotkania, Krzyk czy Powrót.


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 214

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Władysław Reymont

Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-294-0
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

Pracy!

— Czego pan sobie życzy?  — Przyszedłem prosić pana Naczelnika o jakiekolwiek zajęcie — odparł młody, dwudziestokilkoletni mężczyzna, o ostrych, ciemną skórą powleczonych rysach twarzy.  — Ha! ha! ha! paradny sobie! — wybuchnął Naczelnikiem zwany i odsunął się z krzesłem od biurka, aby się przyjrzeć występującemu z tak dziwnem żądaniem. Zmierzył go zimnym wzrokiem, przyjrzał się badawczo — jego szare oczka z inkwizytorską dokładnością oglądały postać stojącego, na której nędza i zimno wycisnęły jaskrawe piętno.  Strój miał ladajaki, prawie letni, płaszcz nieokreślonego koloru, straszliwie zużyty, spodnie grube, czarne do połowy, zakrywały cholewy butów, zmizerowanych użyciem i ciągłemi naprawami, że zdawały się być zlepkiem łat — kawałków, nieproporcjonalnie dopasowanych. W ręku trzymał barankową, niegdyś czarną — dziś rudą prawie czapkę...  Na śmiech siedzącego nie drgnął nawet, tylko siwe oczy przymrużył mimowoli.  Stał wpatrzony w przeciwległą ścianę. Niepewność oczekiwania coraz wyraźniej malowała się na jego sinej, obrzękłej od zimna i wiatru, twarzy. Spojrzenie, które przeniósł na siedzącego, pełne było niemej prośby.  Naczelnik milczał, przeżuwał wrażenie, sumował — prawą ręką poprawiał binokle, lewą bębnił po biurku, wzrokiem zaś błądził po pokoju lub chwilami zatrzymywał go na butach stojącego przed nim, któremu z niecierpliwości wargi drżały, miął czapkę w pogryzionych przez mróz rękach, przestępował z nogi na nogę i wkońcu pierwszy przemówił:  — Panie Naczelniku, będzie mi darowane, że śmiem zaczynać pierwszy, że śmiem prosić o pracę, o zajęcie jakiekolwiek...  — Bardzo pięknie, że pan pracowaać chce...  — Tak, nietylko chcę, nietylko mogę, ale potrzebuję — muszę! — mówił, ośmielony milczeniem — i gdyby pan Naczelnik... był łaskaw uwzględnić moją prośbę...  — A wiesz pan, to ważne!  — Jak, dla mnie, to kwestja życia.  — Czyż tak?  — Dlatego, że, chcąc żyć, muszę pracować, a chcąc pracować, muszę mieć pole jakiekolwiek do pracy... Szukałem wszędzie, nie znalazłem — sądziłem. że już nigdzie nie znajdę! Powiedziano mi w ostatniem miejscu, gdziem prosił o zajęcie, aby się udać do pana Naczelnika. Przeto przychodzę nie z nieśmiałością, ale z rozpaczą, z błaganiem o jakakolwiek prace z najskromniejszem wynagrodzeniem, abym tylko mógł wyżyć...  — W tej chwili niema żadnego miejsca, mój łaskawco — odpowiedział flegmatycznie Naczelnik.  Na te słowa proszący posiniał jeszcze bardziej, oczy zaczęły mu biegać niespokojnie dokoła. Zapanowało milczenie, przerywane tylko monotonnem cykaniem zegara.  Z bocznego pokoju dochodziły głosy rozmawiających i denerwujący brzęk szklanek — pito widocznie w sąsiedztwie.  Zimne słońce kładło przez okno na posadzkę przedzachodnie promienie, przesiąknięte purpura. Zaledwie dostrzegalne pyłki wirowały w nich jak złote igiełki. Drzewa, stojące za oknem, okryte szronem, omglone słonecznym promieniem, lśniły jak ze srebra oksydowanego i brylantów.  — Nazwisko pańskie?  — Jan Baliński... — Jakiś cień nadziei, jakby radosne oczekiwanie przemknęło mu po twarzy.  — Gdzieś pan pracował dotychczas?  — Na drodze żelaznej.  — W jakiej miejscowości?  — Na oddziale pana Naczelnika.  — Nie przypominam sobie, abym pana kiedy widział, a ja przecież znam swoich ludzi.  — Nie mógł pan Naczelnik znać tak prostą siłę roboczą, lub żeby jako twarz mogła mu pozostać w pamięci.  — Toś pan pracował jako...?  — Prosty robotnik.  — No, proszę... hm, to nie żarty, potrzeba zmusiła pana jąć się takiej pracy!  — O, nie żarty — głód!  — Głód?  — Tak...  — No, proszę... hm — i mimowoli zrobił charakterystyczny ruch ręką po wydatnym brzuchu. — Przykra rzecz — pomyślał.  — Gdy wszystko sprzedałem i wyczerpałem wszelkie środki i sposoby dostania zajęcia, odpowiedniego moim mniemaniom, a nędza i głód zajrzały w oczy, musiałem się jąć choćby najcięższej pracy, pierwszej z brzega. Z jaką trudnością mi przychodziła! Pracowałem, dopóki mogłem, niechaj te ręce panu Naczelnikowi dopowiedzą — i wyciągnął przed siebie ręce grube, napracowane, poranione, sine od mrozu...  — Ah!... a teraz nie robi pan już na plancie? — co mówiąc, odwrócił twarz w inną stronę, ze wstrętem czy też z podziwem.  — Odprawiono mnie z roboty.  — Dlaczegóż to?  — Pierwsze, że roboty teraz znacznie mniej, a drugie, że nie jestem dość silny, nie mogę tyle zrobić, ile każdy z robotników, bo jestem chory — temi rękami odparzonemi trudno mi podjąć oskard lub młot, trudno pchać taczki. Oh, nie mówię, ile w tem upokorzenia, że ja wobec prostego chłopa, bydlęcia roboczego, stoję nieskończenie niżej, bo nie mogę stanąć z nim narówni do pracy, nie mam dość sił — nie mogę w pocie czoła zapracować na kawałek suchego chleba na byle jakie legowisko pod dachem...  — Hm, praca... praca, mój panie... jakże tam?  — Baliński!  — Aha, mój panie Baliński, to dźwignia, prawdziwa dźwignia w życiu — odparł bezmyślnie a sentencjonalnie.  — O, głód — jeszcze większa!  — Masz pan jakie kwalifikacje naukowe?  — Mam — i, wyjąwszy z zanadrza, podał świadectwa szkolne.  Naczelnik przeglądał uważnie.  — No, proszę — toś pan skończył z odznaczeniem, hm...  — Tak — odpowiedział gorzko Jan. — Na to odznaczenie, na te trochę nauki pracowałem lat ośm, pracowałem o głodzie, kosztem zdrowia, kosztem najwyższych wysiłków, bo mi wszędzie i wszyscy mówili: — Jasiu, ucz się! — I uczył się Jasio, nie sypiał, nie jadał, nie wiedział, co to słońce, wiosna, swoboda, uczył się, był głupi. — Myślałem, że, skończywszy szkoły, znajdę z łatwością pole pracy. Znalazłem — wszystkie drzwi zamknięte! Pukałem wszędzie, gdzie mogła być praca — napróżno! Odprawiano mnie prostem «niema» lub uśmiechem szyderczym, że byłem tak naiwny, aby bez protekcji starać się o posadę. Pocóż więc było mi się uczyć? I bez wiedzy można umieć zdychać z głodu. Wiedza to potęga, lecz niezaprzeczona, prawdziwa potęga, to plecy wpływowych osób. — Tyle goryczy było w jego głosie, w tych krótkich, urywanych zdaniach brzmiał ból i beznadziejna rozpacz — twarz mu pałała, ręce drżały, a całe ciało wstrząsały dreszcze gorzkich przypomnień. Oczy świeciły ponuro, zamatowane łzami, siność twarzy przeszła w fiolet, a cała postać wyprostowała się. Stał nawprost okna, oblany ostatniemi blaskami zachodzącego słońca, jak w purpurę, odziany w swą nędzę, stał jak uosobienie starej, odwiecznej niedoli ludzkiej.  — Rozumiem pańskie położenie — hm! tak, w zupełności rozumiem i boleję nad niem, hm, tak, boleję — ozwał się Naczelnik, oddając świadectwa Janowi. — Ale nic panu poradzić nie mogę, teraz kompletnie nic, wszystkie miejsca zajęte, hm! zapchane! — Pomilczał chwilę.  — Gdybyś się pan później zgłosił — może się jakieś miejsce otworzy. Dowiaduj się pan — hm! Gdybyś pan miał świadectwa z ukończonej szkoły technicznej to, hm! możeby się prędzej coś poradziło, ale tak... — ścisnął ramiona, rozkładając ręce, jakby się usprawiedliwiał. — Technicy są fachowcami, mają w danym kierunku specjalność...  — O, i my ja mamy!  Naczelnik spojrzał pytająco.  — Umierania z głodu!  — Wstąp pan do szkoły technicznej, łatwiej panu będzie później znaleźć miejsce w drodze żelaznej.  Jan spojrzał mu w oczy wzburzony, sądził, że żartuje, ale w nieruchomej twarzy ujrzał powagę i pewien rodzaj dobroduszności.  — Dziękuje za radę — rzekł drwiąco — ale mnie się jeść chce. — To mówiąc, skłonił się i zabierał do odejścia.  — Gdzie pan teraz iść myśli?  — Na ulicę...  — No, hm... ja wiem, ale czy ma pan tu znajomych, rodzinę?  — Nie, panie. Dom mój tam, gdzie wszystkich do mnie podobnych — wszędzie i nigdzie... czasem pod parkanem, czasem gdzieś w szopie niezamkniętej — gdzie się zdarzy a co do rodziny, nie mam nikogo. Przyjaciół zaś nie mam za co utrzymywać, a nędzy mojej niktby nie był tak głupi dzielić...  — Hm, po stoicku znosi pan niedolę.  — Muszę znosić, aby godnie uczcić dary tej pani, co się zwie cywilizacją, postępem... Muszę znosić jeszcze czas jakiś.  — Więc ma pan jakąś nadzieję? — spytał żywo Naczelnik.  — Tak, skończenia szkoły technicznej... Tyle ironji było w jego głosie, że Naczelnik szybko odwrócił oczy, utkwione w okno, lecz nie ujrzał już twarzy Jana, który pochylił się w głębokim ukłonie i wyszedł.

II.

 Prawie że nie myślał. Szklistym wzrokiem patrzył gdzieś w próżnię i szedł wolno, jak człowiek ugodzony w samo serce.  Poco miał się śpieszyć? Dokąd? Schował ręce w kieszenie, bo mróz brał siarczysty. Śnieg brylantami skrzył się na ulicy. Był jakby odurzony. Starał się logicznie myśleć, lecz nie mógł. Zapytanie: Co dalej? uporczywie wracało mu na usta.  — Czas już skończyć! — pomyślał. Całe lata cierpień i walki o byt stanęły mu w myśli, jak słupy przydrożne, które już wyminął. Wszystko mija...  — Czas skończyć! Najgorsze nieznane nie może być gorszem od dotychczasowego. — Spojrzał przed siebie.  Mrok szybko zalegał. Czerwone zorze na niebie rzucały różowawy odblask na śnieg. Cienie nocy włóczyły się leniwie po załamkach i zagłębieniach murów, taiły się w nagich gałęziach drzew. Zapalano latarnie, gdzie niegdzie z okien domów i drzwi sklepów wylewała się aż na chodnik smuga złotego światła. Ruch na ulicach ustawał, każdy biegł szybko do domu, do ciepłego ogniska, do uśmiechniętych twarzy swoich bliskich, kilkoro sanek z głośnym brzękiem dzwonków przemknęło ulicą, srebrna kaskada śmiechów, echa wesołych rozmów unosiły się nad niemi...  Jan wlókł się w kierunku dworca kolejowego i myślał, czy też ci wszyscy, którzy go tak szybko wymijali, mieli się poco śpieszyć. Z zawiścią przypatrywał się oknom oświetlonym i cieniom migającym poprzez szyby.  — Ciepło mają... — i wyobraźnią przenosił się na ich miejsce, że zdawało mu się, iż czuje ciepło, ogarniające jego członki.  — Są tacy, co mają wszystko!myślał gorzko. — A i ty masz nędzę podszepnął mu jakiś głos wewnętrzny. Dusza poczęła mu się okrywać mrokiem buntu na niesprawiedliwość podziału.  — Jakto? kilku, kilkunastu, kilkudziesięciu mają wszystko, a tysiące, miljony nic! Głupcy czekają na przyjście tego, czego pragną — dorzucił mu znowu głos wewnętrzny.  A więc? — to «więc» jak znak tajemniczego pytania zawisło mu w mózgu. Wychodzi się na spotkanie losu. Szuka się i pomaga!...  Czarne cienie osnuwały zwolna jego umysł. Spostrzegł jakiegoś przechodnia pod latarnią, patrzącego na duży, złoty zegarek. — Pół roku mógłbym żyć za to — szepnął i patrzył ciekawie, jak go nieznajomy chował wolno do kieszeni. Przystanął i nie wiedział, czemu obejrzał się za oddalającym, wydało mu się, że w cieniach nocy zabłysła jeszcze raz wielka, żółta koperta zegarka.  Głód zaczął mu dokuczać. Sięgnął do kieszeni, aby policzyć, ile mu jeszcze pozostało z ostatniego zarobku. Naliczył kilka złotych — co z tem zrobić?  Przed dworcem panował ruch gorączkowy i gwar, zwykły przed odejściem pociągów. Wszedł do sali. Owionęło go ciepło, pomieszane z oddechami natłoczonych ludzi. Usiadł koło bufetu. Denerwujące, wstrętne opary podnosiły się z zabłoconej podłogi i śniegu, naniesionego nogami. Dym z papierosów i cygar najgorszego gatunku zaciemniał salę i podrażniał pragnienie papierosa. Kupił paczkę jakichś obrzydliwych, zapalił jednego i zaczął się nim zwolna delektować.  Obok niego usiadło jakichś dwóch ludzi ze służby kolejowej. Rozpoczęli zwykłą rozmowę-wyrzekaniem na ciężkie czasy, podłych zwierzchników itd.  — Co ty z sobą robisz dzisiaj? — zapytał jeden z nich.  — Jadę odwiedzić chorego kolegę.  — Ah!  — Pisał dziś do mnie, nie mogłem się wymówić — to mówiąc, wyjął list i podał pytającemu, który go przejrzał uważnie i zwrócił ze słowami: Co to za Józef P... skądś znam to nazwisko?  — Służy na naszej kolei w N.  — Ah, przypominam go sobie! Szczupły, brunet, twarz jak u kobiety, ładny chłopak.  Jan niewiele zwracał uwagi na rozmawiających, lecz usłyszawszy znajome sobie nazwisko, obrócił się żywo ku siedzącym i zapytał śpiesznie:  — Który z panów zna Józefa P.? Czy daleko stąd mieszka? Czy pan jedzie do niego?  — Tak!  — Prędko?  — Pierwszym pociągiem.  — To on zajmuje jakąś posadę na kolei?  — Tak jest.  — I bardzo chory?  — Niebezpiecznie, suchoty w ostatniem stadjum. Choruje blisko rok, i lekarze nie robią już żadnej nadziei.  — Nic o tem nie wiedziałem. Prawda, bo i skąd? — westchnął Jan. — Od kogo mogłem wiedzieć? Niech się panowie nie dziwią, że się tak interesuję losami Józia, ale to jeden z moich dobrych kolegów szkolnych. Od czasu wyjścia ze szkoły, to jest od lat kilku, nie widzieliśmy się ani razu.  — Pan stale tu mieszka?  — O, nie.  — Zapewne czeka pan na pociąg?  — Doprawdy, tak mnie ta wiadomość o chorobie Józia zaskoczyła, chciałbym go widzieć, ale... staje na przeszkodzie kwestja tego rodzaju...  — Że nie ma pan czasu...  — Mam go aż za wiele — zato nie mam pieniędzy na podróż... A! dziwi panów moja otwartość?  Tak, panowie, nie mogę uczynić zadość życzeniom serca, aby odwiedzić dawno niewidzianego kolegę, bo nie mam za co kupić biletu — mówił Jan swobodnie, z pewnym cynizmem człowieka, któremu wszystko jedno.  Patrzyli na niego, zdziwieni odwagą, z jaką się przyznawał do nędzy, a jeden z nich szepnął coś nakształt usprawiedliwienia:  — No, przecież chwilowe braki każdemu się zdarzają...  — O, u mnie jest to chroniczne i, zdaje się, nieuleczalne, mówię otwarcie, boć nędzy uczciwie nabytej nie potrzebuje się wstydzić — odparł Jan z gorzkim uśmiechem. — I właśnie przed przyjściem panów, paląc papierosa, obierałem sobie rodzaj śmierci. Mam tylko dwa rodzaje do wyboru — drzewo — lub pod pociąg; skłaniałem się ku ostatniemu, bo to daje śmierć prędszą.  — E! żartuje pan!  — Nie, panowie! nie żartowałem! To, co powiedziałem, wykonać muszę — dodał silnym głosem, z ogniem niezłomnego postanowienia w oczach. — Wprawdzie żal mi się teraz zrobiło, usłyszawszy o dawnym druhu, który jest niedaleko, ale cóż robić? może to i lepiej, prędzej skończę, a tak mógłbym się łudzić, żałować życia... Czas kończyć! — Umilkł i zapadł w ponurą zadumę...  — Ależ panie, cóż za powody, które mogą skłaniać do tak potwornego kroku?  — Głód! Nie mam miejsca, zajęcia, a pracą rąk zarobić nie mogę, nie umiem. Nie jest to wesołe, ale prawdziwe...  Siedzieli, milcząc, nieznajomi od czasu do czasu zwracali niespokojny wzrok na Jana, stwierdzając prawdę słów jego nędznym stanem garderoby i twarzy. Po kilku chwilach przykrego milczenia jeden z nieznajomych odezwał się:  — Jedź pan ze mną, postaram się przewieźć pana...  Jan spojrzał niechętnie, lecz rzekł:  — Dobrze, dziękuję...  — Niema za co. Niech pan tu na mnie poczeka, idę wystarać się o furmankę — dodał żartobliwie i wyszedł.  Jan siedział milczący, palił papierosy i odganiał cisnące się uporczywe myśli:  — Co będzie, to będzie — wszystko mi jedno — odwlecze to śmierć na kilka dni, i tak wkońcu rzucę się w jej ramiona. Hej! gdzie te czasy marzeń, gdy z upragnieniem wpatrywało się w przyszłość? Wszystko przeszło! ale nie jako dalszy ciąg marzeń... tę resztę, co pozostała, niedługo zlikwiduję pomyślał i mimowoli podniósł rękę ku szyi, odczuł coś nakształt łkania Skąd mu to przyszło? przecież nie z żalu za potworną farsą życia!... Biedny Józio! Mógłby żyć, a musi umierać... Dalszy ciąg tych bezładnych myśli i uczuć przerwało wejście nieznajomego, który już od progu wołał:  — No, chodź pan...  Wszyscy trzej wyszli na peron.  Pociąg stał już na stacji. Tłumy podróżnych sadowiły się z pośpiechem w otwartych wagonach. Widno było od mnóstwa świateł. Śnieg miejscami przybierał złotawo-fioletowy odcień, Czerwone mury stacji, oświetlone od dołu, miały w sobie martwą zadumę kamieni.  Zadźwięczał dzwonek.  — Chodźmy, prędzej! — przynaglał nieznajomy. Gdy stanęli przy maszynie, poszeptał coś z maszynistą i przedstawił mu Jana. Poczem, jakby na usprawiedliwienie, dodał przy pożegnaniu:  — Nie mogłem pana umieścić w wagonie — będzie kontrola. Ale i tutaj swobodnie pan dojedzie, zobaczymy się w N.! Do widzenia!  Jan wdrapał się na maszynę. Stanął zboku. Jednocześnie prawie rozległ się ostry gwizd, i pociąg ruszył.  Przymknął oczy. Przez chwilę wydało mu się, że jakaś nieznana a potężna siła porywa go i niesie ku nieznanym światom i losom.  Pociąg biegł po wyciągniętych, jak struny, szynach, które przez okienko maszyny było widać, odrzynające się czarną linją na tle śniegu.  Ziemia zdawała się uciekać wtył, latarnie przy domkach dróżników tworzyły nieskończony sznur o węzłach ze świateł. Pociąg pożerał przestrzeń, sapał, kołysał się czasami, jakby dla nabrania większego rozpędu, i biegł, przyświecając sobie dwiema latarniami na przedzie.  Czasami kominem wybiegały roje, miljony złotych pszczół, rozsypujących się jak płaszcz ognisty na śnieg, na lasy, i biegły chwilę za pociągiem jak ogon komety.  Jan siedział na węglach, wprost drzwiczek pieca, twarz palił mu ogień, a plecy kostniały od przejmującego mrozu.  Było mu dobrze. Zdawało mu się, że jest cząstką tego olbrzyma, który biegł naprzód, pchany potworną siłą. Czuł jakieś nieznane podniecenie, przymykał oczy i poddawał się wrażeniu, które nie było ani snem, ani marzeniem, lecz jakiemś powolnem pogrążaniem się w spokoju, w niepamięci, w niebycie... Zatrzymywali się prawie na każdej stacji.  — Daleko jeszcze do N.? — spytał maszynisty.  — Za pół godziny będziemy — brzmiała odpowiedź.  Jan wstał, oparł się o rezerwuar z wodą i ogarnał wzrokiem ogromną przestrzeń. Księżyc się już był ukazał w całej pełni, oświecając rozległe pola. Na prawo ciągnęła się długa linja lasów. Na lewo rozrzucone gdzie niegdzie wioski czerniały niebielonemi ścianami domów w krótkich linjach — siedziały poważnie, otulone dachami, pokrytemi śniegiem. Gromady drzew, ogołoconych z liści, stały surowe i czarne. Chwilami do uszu patrzącego dochodziły naszczekiwania psów i jakieś nieuchwytne szmery — to pewnie wiatr niósł echa tych tam uśpionych, echa przebrzmiałych śmiechów lub płaczów, które się tułały w spokojnem powietrzu  — Dojeżdżamy! zawołał maszynista, i rozległ się przeraźliwy gwizd. Przed nimi w nieznacznem oddaleniu zamajaczyła grupa czarnych murów i światełek.  Pociąg stanął. Jan, podziękowawszy maszyniście, wysiadł, rozglądając się ciekawie.  Nieznajomy wkrótce się zjawił, i, obszedłszy pociąg z drugiej strony stacji, weszli do niewielkiego domu.

III.

 Wchodząc do dobrze oświetlonego pokoju, zaraz od progu ujrzał chorego, który na widok wchodzących chciał się podnieść, lecz brakło mu sił, jęknął tylko cicho i wychudzoną rękę wyciągnął na powitanie. Jego niespokojne oczy badawczo zatrzymały się na Janie.  — Józiu, nie poznajesz mnie?  Chory patrzył przez chwilę i zawołał, uśmiechając się radośnie:  — Jasio! Mój Jasiek!  Uściskali się serdecznie.  — Co za szczęśliwe zdarzenie! Co za traf błogosławiony — szeptał chory. Lecz wysiłek i wzruszenie zatamowały mu od dech. Krew rzuciła się ustami. Gdy zatamowano odpływ, chory leżał spokojnie czas jakiś, poczem, zwracając się do Jana, cicho wyszeptał:  — Ot, widzisz, co się ze mną stało? Konam powoli już od paru miesięcy i umrzeć nie mogę. Pamiętasz, jaki zdrów byłem? Pamiętasz? — i uśmiech rozjaśnił mu wyniszczoną twarz. — Ale i ty, mój Janku, nieszczególnie wyglądasz, zmizerniałeś!  Mój Boże, tyle lat, jakeśmy się nie widzieli!  — W lipcu skończyło się osiem — dodał Jan.  I poczęli sobie opowiadać, co przeszli, co przecierpieli. Jan z gorzką rezygnacją przedstawiał swoje borykania się z losem — ostatni zawód opowiadał szczegółowo, lubując się wrażeniem, jakie mowa jego wywierała na schorowanym, nerwowym Józiu, który co chwila przerywał opowiadanie wykrzyknikami, pełnemi współczucia.  Dziwna rzecz, Jan mimo radości, jaka mu sprawiała myśl, że uściśnie dawnego druha, gdy go ujrzał, ochłódł, coś się w nim zerwało, jakby ta nić sympatji, która ich dawniej łączyła.  Zamknął się w sobie, choć nazewnątrz był wylany. Z jakiemś dziwnem uczuciem wzrok jego ślizgał się po skromnych meblach, żeby tak powiedzieć, bezwiednie taksująco.  Długo w noc gwarzyli o przeszłości; chory ożywiał się, zapalał, twarz mu pojaśniała. Zwierzył się Janowi z uśmiechem poczciwej radości, że miał narzeczoną. Pobiorą się, jak wyzdrowieje.  — A żebyś wiedział, jaka dobra, jaka rozumna, serdeczna dziewczyna.  — Kochacie się? — szepnał Jan z jakąś niechęcią w głosie.  — Czy się kochamy? dobry sobie! — uśmiechnął się z politowaniem, że można pytać o to. — A ty, Jasiu, nie kochasz, nie żenisz się?  — Mój drogi Józiu, daruj, ale ci powiem, że kochają się tylko ci, którzy mają wiele pieniędzy, wiele czasu, wiele naiwności i jeszcze więcej wiary w braterstwo dusz, w szlachetność pobudek i tym podobne rzeczy, nie istniejące nigdzie, prócz moralnych ksiąg, pisanych gwoli większego umoralnienia moralnych szczepów i moralnych latorośli. Wierzą w miłość ci tylko, co nie żyli jeszcze, ci, którzy sami, bez opiekuńczego bóstwa, żyćby nie mogli, którzy koniecznie potrzebują fetysza i znajdują go, o głupoto! w kobiecie! Składają na tym ołtarzu wszystką wiarę, miłość, honor nieraz... Wystawiać z najlepszej cząstki swego ja ołtarz i posadzić na nim... papuge... to przecież śmieszne i godne politowania... Zresztą — dodał po chwili — może ja się mylę! Może są kobiety dobre, rozumne, pełne poświęcenia i miłości, ja nie miałem szczęścia czy sposobności je widzieć. Te, które dotychczas spotykałem, były to gęsi, ptasie mózgi, kłamczynie, istoty, robiące wrażenie manekinów.  — Nie mówmy o tem — szepnął Józef. W przymkniętych oczach widniała uraza, czuł się dotkniętym. Po jakimś czasie dopiero rozjaśnił twarz i starał się na nowo nawiązać rozmowę. Nie udawało się, rwała się co chwila, bo Jan, zatopiony w ponurej medytacji, odpowiadał monosylabami i niechętnie. Był poruszony wspomnieniami, cyniczne określenia wyrywały mu się na usta, w sercu czuł coś, co go bolało jeszcze...  Józef kazał posłać na sofce, stojącej wprost jego łóżka.  Gdy się Jan rozebrał, chory zawołał:  — Uściśnij mnie na dobranoc!  — Przebacz, zapomniałem, nie miałem sposobności życzyć komuś dobrej nocy.  Uścisnęli się serdecznie.  Janowi, idącemu do łóżka, przyszły na myśl słowa Naczelnika: «Gdybyś się pan zgłosił później, może się jakieś miejsce otworzy!» Może? — i z tem pytaniem na ustach położył się. Czysta pościel podziałała nań kojąco, rozkoszował się, przewracał z błogą ociężałością, przykładał twarz do poduszki z lubieżną pieszczotą, przesuwał dłonią po prześcieradle, nurzał się w rozkoszy — wkońcu zasnął.  Dzień był jasny, kiedy się obudził i przypomniał, gdzie jest.  — W rezultacie cóż zyskałem? — myślał. — Jedną noc, przespana w ciepłej izbie, może jeden dzień, w którym się odżywię porządnie, a później? a co potem? — Przymknął oczy, bo światło, padające z okna na twarz, oślepiało go. — A później? — ponowił zapytanie z dzikim uporem... Jasno, bez wyjścia, całe okropne jutro stawało przed nim. — Żebrać nie będę!... — Musisz zdychać — powiedział sobie. Gdyby był jakiś sposób wywinięcia się ze szponów nędzy, ale jaki? Znał na kilku stacjach urzędników i oficjalistów. Postawił sobie pytanie: — Może który z nich umrze albo go wyrzucą? — i rozsnuwał coraz śmielsze rojenia na ten temat. Tyle niemożliwych rzeczy się dzieje, dlaczegóżby jemu jakie niespodziewane wypadki nie mogły przyjść z pomocą?  — Są tacy, którzy sami sprowadzają wypadki, to nawet prawo walki! Podstęp! Walki z kim? Z człowiekiem, którego słaby oddech zaledwie dał się słyszeć? Nie! — z losem. Kula nie zawsze trafia — choć zawsze wyrzuconą jest w tym celu. Cóż z tego — fatalność ją niesie. Nie zawsze — częściej oko posłuszne chęci... i trafia, musi trafić, gdy się chce trafić, gdy potrzeba...  Podobne myśli snuły się w mózgu Jana jak szare cienie, odgradzał się od nich wstrętem, stawały się wyraźniejsze, natarczywsze.  — Ładne mieszkanie — myślał, zwracając gwałtem uwagę w inną stronę, na ściany, meble, firanki. Pokój umeblowany był starannie i ze smakiem. Przy łóżku stało krzesło wyściełane, nie mógł się powstrzymać, aby nie dotknąć ręką materji, jaką było obite. — Droga — szepnął kilka rubli łokieć! Kilka rubli! Ha! kto może... to powinien — dokończył w myśli.  Zapalił papierosa. Jednocześnie zbudził się Józef.  — Dzień dobry, jakże spałeś?  — Jak nie można lepiej — przeciągał się Jan z przyjemnością i wypuszczał kłęby dymu.  Józef zakrztusił się silnie.  — Proszę cię, przestań palić, ten dym piersi mi rozrywa...  Jan cisnął z gniewem papierosa i wstał, ubierając się śpiesznie.  — Wychodzisz?  — Nie!  — A palto?  — Palto jest tak dobrem okryciem w mieszkaniu jak surdut, którego nie posiadam — odparł prawie wesoło.  Chory zmarszczył się, kąty ust mu zadrżały, niespokojne oczy wodził po Janie. W twarzy znać było wahanie.  — Jasiu! Mój drogi, nie gniewaj się na propozycję, jaką ci zrobię — szeptał chory, jąkając się. — Poco te omówienia! Nie masz wiele garderoby, a ta, którą posiadasz, nie jest w zbyt świetnym stanie. A ja, widzisz — mówił, jakby się usprawiedliwiając — mam jej aż nadto. Wybierz...  Jan przerwał mu dość szorstko.  — Dziękuję, ale nie mogę i nie chcę...  — Nie robię ci podarunku, ale pożyczam, przyjdą lepsze czasy, to mi oddasz.  — Jeszcze raz dziękuję ci serdecznie. Jest to przyjacielska usługa, poznaje cię w tem, ale mnie w obecnem położeniu wydałaby się jałmużną.  — Mógłbyś wziąć!  — Tak, ale nie wiem, czy mógłbym oddać.  — Bo... bo... w tych dniach ma przyjechać Ada z matką, odwiedzić mnie.  — Ah! rozumiem — moja prezencja jest niemożliwą w tem ubraniu!  — Oh, nie! ale kobiety...  — Ależ nie będę cię krępował, wyjdę sobie na czas ich wizyty.  — Kiedy właśnie mnie chodzi o to, abyś je mógł poznać, ciekaw jestem wrażenia, jakie zrobią na tobie.  — Mój Józiu, poco mi to? Jestem dziś tutaj, jutro mogę iść w świat, nawet pójdę — i więcej ich widzieć nie będę. Nie zrobiłbym dodatniego wrażenia. Nawet kto wie, czy nie robiłyby ci wymówek, że masz kolegów takich hołyszów!  Widzisz, to przecie kobiety! — rzekł na usprawiedliwienie, gdy mu Józef podczas ostatnich słów energicznym gestem chciał zaprzeczyć możliwości podobnych przypuszczeń.  — Jaśku! nie możesz tak mówić, sprawiasz mi przykrość, to jedno, a drugie, nie znasz, więc nie sądź!  — Et, wszystkie kobiety jednakowe — sądzą tylko z tego, co widzą.  — Ale nie Ada. Mój drogi, zrób to dla mnie, poznaj się z niemi, one nikogo z moich nie znają.  — A to poznają ładny egzemplarz — roześmiał się Jan.  — Jeśli choć trochę dobrze mi życzysz, jeśli cię cokolwiek obchodzę, to nie mów o odjeździe, nie mów... Tak dawno niewidzianego miałbym znów stracić? nie! Zrobisz mi łaskę, jeśli zostaniesz przynajmniej do wiosny. Jestem chory, będzie mi czas milej przechodził, a żebyś się nie znudził, sprowadzę ci książki. Możesz czytać, rozmyślać... Z wiosną będe zdrowszy... z całych sił będę się starał wynaleźć ci gdzieś miejsce, łatwiej mi to przyjdzie, niż tobie, mam stosunki, znajomości... Zostań, Jaśku, nie myśl, że mi zrobisz jakąś różnicę w wydatkach... żadnej... wobec przyjemności, jaką mi to sprawi, móc choć trochę pomóc przyjacielowi. Nawet Ady nie urażę, wdzięczność mieć będzie dla ciebie, że jesteś ze mną. Zostań! Zostaniesz, prawda?  Jan stał milczący, wpatrzony gdzieś przed siebie, zatopiony w marzeniu czy w obliczaniu. Co chwila rzucał przenikliwe spojrzenia na twarz mówiącego, pokrytą ciemnemi plamami, spoconą wysiłkiem, jaki sprawiała mu rozmowa. Chory w przestankach oddychał ciężko, z trudem wyrzucał urywane zdania, śpiesząc się, jakby w obawie, aby mu sił nie brakło. Chustka, którą co chwila przykładał do ust, pokryła się plamami krwi. Znać było ogromne wyczerpanie.  Jan dopiero na dźwięk słów: «Zostaniesz, prawda?» rozjaśnił twarz jakąś zimną serdecznością, uścisnął rękę Józefa i rzekł cicho:  — Zostanę...  Józef wynurzał mu swoją wdzięczność.  — Wiec wybierz sobie ubranie!  — Dobrze... ale jeszcze nie dzisiaj — nie — za wiele odrazu, za wiele... Przygniatasz mnie swoją dobrocią! Dlaczego to robisz? By mi pomóc? A wiesz, komu pomagasz? Czy pomyślałeś, że między mną a tamtym Janem ze szkolnych czasów niema najmniejszego podobieństwa? Czy pomyślałeś, że tyle lat, że taka ciągła walka o byt musiała wycisnąć głębokie piętna na charakterze... Kto ja teraz jestem? Nie... nie zrobiłeś tego. Znałeś mnie dobrym, łagodnym, poświęcającym się dla drugich, szlachetnym idealistą. Takim mnie znałeś, i takim zostałem w twoiem sercu. Takim ci się teraz wydaję, tobie, któremu los nie poskąpił niczego, tobie, który nie rozumiesz biedy, nędzy, który jesteś uosobieniem szlachetności i dobroci. Ale osiem lat mojego życia, to streszczenie ośmiu tysięcy lat niedoli... Nie mogłem zostać dobrym, bom miał codzienną strawę — poniżenie. Nie mogłem zostać szlachetnym, poświęcającym się bo mi nędza nie pozwoliła, złość ludzka, gorycz upokorzeń, niesprawiedliwość losu. Przecież nie kradłem, nie oszukiwałem, nie krzywdziłem nikogo... Nie piąłem się zajmować pierwsze miejsce przy stole życia, chciałem wreszcie zostać tylko skromnym i jako tako użytecznym pracownikiem w społeczeństwie, chciałem żyć — boć to prawo moje... Wyrzucono mnie z kantoru jednego z banków za to, żem czytał Marksa. Z redakcji, gdziem się przyczepił, za to, żem chciał w czyn wprowadzić moje mniemanie o prasie... Byłem subjektem w sklepie, nie okradałem mojego pryncypała, więc współtowarzysze postarali się, aby mnie wypędzono. Nigdzie być nie mogłem, byłem za uczciwy! Po takich przejściach nie mogłem wewnętrznie pozostać tem, czem mnie znałeś. Wiele rzeczy z tych, co stanowiły moją istotę moralną, odrzuciłem na śmieci. W te zaś, co pozostały, nie wierzę, a wszystkiemi gardzę i nienawidzę, bo są i były sprawcami wszystkich moich cierpień. Zresztą już doszedłem do granicy, gdzie zaczyna być wszystko jedno! Upadłem! nie przez czyny, ale gorzej, przez rozmyślanie o ich spełnieniu. Wszystko mi już jedno, czy będę wyżej, czy niżej, czy komuś źle — ja wiem to jedno, że mnie jest źle. Sam prawie już nie cierpię, chyba wtedy, gdy zwierzę we wnętrznościach moich ryczy «jeść»! gdy mu nie mam co rzucić na uspokojenie! Ale to ból fizyczny. Jeżeli na co czekam z utęsknieniem — to na śmierć. Oby prędko przyszła, ta boska pocieszycielka. Oby prędko... bo... bo się boję sam siebie... mówił napozór głosem spokojnym, tylko po twarzy przelatywały mu błyskawice nienawiści i bólu, a oczy płonęły ponuro. Chodził po pokoju, przystawał, zapalał bezmyślnie papierosa, bezwiednie brał różne drobiazgi z biurka i oglądał, nie widząc...  — Ot, takim jestem! Więc widzisz, że mnie nie znasz i chcesz wspomagać nieznanego?