125,00 zł
„Kroniki wojenne” Aurelii Wyleżyńskiej nie są zwyczajnym dziennikiem z czasów II wojny światowej. Ujęte w formę reportażu, sporządzane na gorąco zapiski, tu i teraz chwytające ulotność wrażeń, doświadczenia grozy i śmierci, są ponadczasowym świadectwem terroru i zarazem portretem psychologicznym polskiego społeczeństwa pod niemiecką okupacją. Ostatnią wolą autorki, zmarłej tragicznie w trzecim dniu Powstania Warszawskiego, było wydanie jej Kronik, lecz zapomniany dziennik po jej śmierci spoczywał rozproszony w archiwach i bibliotekach. Dopiero dziś, siedemdziesiąt siedem lat później, jeden z najważniejszych polskich tekstów wojennych zostaje przywrócony polskiemu czytelnikowi.
„Postanowiłam być kronikarką niszczonego przez barbarzyńskie hordy miasta i muszę zbierać dokumenty, gdzie się da” – pisała autorka. Jej Kroniki to tekst bez wątpienia wyjątkowy, nie tylko na tle swojej epoki, ale także w dziejach literatury polskiej i światowej. Forma i treść tego dzieła stawiają go w szeregu najlepszych, najbardziej poruszających tekstów wojennych jakie kiedykolwiek powstały. Konsekwentnie unika oceny, a jedynie pokazuje kontekst, niekiedy splot wielu okoliczności, które doprowadzają człowieka do stanu okrucieństwa, apatii, bezradności czy nadzwyczajnego bohaterstwa.
Gdyby w literaturze polskiej szukać dzieła, które miałoby pretendować do miana „polskiego sumienia” czasów II wojny światowej to bez wątpienia to co stworzyła Aurelia Wyleżyńska uznać można za najważniejszego kandydata do tego miana.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 2548
Rok wydania: 2022
Odczytanie, przepisanie i opracowanie naukowe
Grażyna Pawlak, Marcin Urynowicz
Redaktor prowadzący
Michał Karpowicz
Redakcja
Anna Pyżewska
Korekta
Anna Dorota Kamińska, Inga Kazana
Indeks
Projekt okładki i stron tytułowych
Mimi Wasilewska
© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2022
Wydanie pierwsze
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
t. 1 ISBN 978-83-8196-166-0
t. 2 ISBN 978-83-8196-167-7
t. 1 i 2 ISBN 978-83-8196-168-4
Z niezrozumiałych dla mnie powodów z wydania drukiem okupacyjnych zapisków Aurelii Wyleżyńskiej – bez cienia wątpliwości najbardziej wartościowego diariusza, jaki powstał w Polsce podczas II wojny światowej – zrezygnowała w 2011 r. instytucja tak zasobna w środki finansowe, jaką jest Instytut Pamięci Narodowej. Zadania tego podjął się w 2019 roku o ileż uboższy Państwowy Instytut Wydawniczy. Jego piękna, mądra, a zważywszy na ogrom przedsięwzięcia, zarazem odważna decyzja, zasługuje na najwyższe uznanie! Wdzięczni za nią powinni być nie tylko badacze tego najtragiczniejszego okresu naszych narodowych dziejów, ale wszyscy nim zainteresowani miłośnicy historii.
Tuż przed przekazaniem do drukarni dwóch tomów z notatkami Aurelii Wyleżyńskiej poproszono mnie o krótką, dwustronicową opinię o tej imponującej edycji. Wiedziano, że z dziennika tego korzystałem w maszynopisie, a wielokrotnie go cytując w mej książce Okupowanej Warszawy dzień powszedni (pierwsze wydanie 1973, czwarte 2010) przyczyniłem się do tego, że został on wprowadzony do naukowego obiegu.
Zabrakło czasu, bym się mógł zapoznać z liczącym około dwu tysięcy stron komputerowym wydrukiem całego tekstu edycji. Dysponuję jedynie sporządzonymi przed kilkudziesięcioma laty notatkami z lektury oryginału, udostępnionym mi tekstem edytorskiego wstępu oraz niewielkim fragmentem edycji dotyczącym mego Ojca Rafała Marcelego Blütha oraz Elżbiety Zahorskiej, o której napisałem książkę. W tej sytuacji moje uwagi postanowiłem ograniczyć jedynie do wstępu autorstwa dwu osób, bez których w ogóle nie ukazałaby się ta edycja.
Do tego wstępu pragnę dorzucić informacje, jakie moim zdaniem bądź powinny się w nim znaleźć, bądź niesłusznie zostały w nim pominięte. Zacznę od postaci tego, który bezcenne zapiski Aurelii Wyleżyńskiej odnalazł. Był nim mój kolega z Instytutu Historii PAN dr Lucjan Dobroszycki (zmarł w Nowym Jorku w 1995 r.). O ich istnieniu poinformował w artykule opublikowanym już w 1957 r. w czasopiśmie „Najnowsze dzieje Polski”.
Zapewne skromność autorów wstępu spowodowała, że ktoś korzystający z niego niczego nie dowie się o podpisanych pod nim Marcinie Urynowiczu i Grażynie Pawlak. Zatrudniony w Instytucie Pamięci Narodowej dr. Marcin Urynowicz był inicjatorem wydania okupacyjnych zapisków drukiem, jest znawcą stosunków polsko-żydowskich pod okupacją niemiecką, autorem świetnej biografii Adama Czerniakowa (2009). Z kolei dr Grażyna Pawlak jest adiunktem w Instytucie Badań Literackich. Właśnie skończyła pisanie dzieła poświęconego życiu i twórczości Jana Parandowskiego. Spowodowało to zafascynowanie postacią jego pierwszej żony, którą była Aurelia Wyleżyńska, i ogłoszenie o niej artykułu w „Pamiętniku Literackim”.
Zabrakło mi zwrócenia uwagi we wstępie na te fragmenty dziennika, jakie dla mnie były wręcz rewelacyjne. Myślę tu przede wszystkim o relacjonowaniu reakcji warszawiaków na wieść o aresztowaniu przez Niemców dowódcy Armii Krajowej gen. Stefana Roweckiego „Grota”, a także o ocenie (pozytywnej!) przez Wyleżyńską paru numerów przeszmuglowanego z terenu okupacji sowieckiej pisma „Nowe Widnokręgi”.
Dodałbym na wstępie informację, że nazwisko Wyleżyńskiej wraz z datą śmierci 3 sierpnia 1944 r. umieścił Bolesław Olszewicz w wydanej przezeń w 1947 r. Liście strat kultury polskiej, a także że znalazła się ona w kalendarium Andrzeja Krzysztofa Kunerta Rzeczpospolita Walcząca. Powstanie Warszawskie (1994). Krótki życiorys Aurelii Wyleżyńskiej, mojego autorstwa (z mylną datą urodzenia), znalazł się w Leksykonie Warszawa Walczy 1939–1945 (2014), gdzie wspomniano o jej artykułach dla prasy konspiracyjnej. Nie została też ona pominięta przez Zbigniewa Andrzeja Judyckiego w Małej encyklopedii Polonii paryskiej (2021). Oprócz informacji o pobycie Wyleżyńskiej nad Sekwaną w latach 1924–1937 (nie uwzględniono wcześniejszych jej studiów w Paryżu) zamieszczono także szkic jej portretu. Oczywiście należało we wstępie napisać o biografii w Wikipedii.
Tomasz Szarota
Oddajemy do rąk Czytelników książkę pod wieloma względami niezwykłą. Książkę, która nie tylko na tle swojej epoki i nie tylko w historii literatury polskiej jest dziełem ze wszech miar unikalnym. Forma i treść stawiają ją w szeregu najlepszych, najbardziej poruszających tekstów wojennych, jakie kiedykolwiek napisano. Zaryzykować można twierdzenie, że będzie ona – ze względu na czasy, w których powstała, na kataklizm dziejowy, który towarzyszył procesowi tworzenia oraz na osobę Autorki (1881–1944), ofiarę nazizmu niemieckiego – z wielu powodów najbardziej humanistycznym tekstem o okupacji w Polsce lat 1939–1945, a być może jaki w ogóle kiedykolwiek wyszedł spod ręki pisarza polskiego. Autorka bowiem, jak nikt inny, potrafiła analizować stan ducha i umysłów nie tylko otaczającej ją społeczności, ale także swój własny. Zastanawiała się zarówno nad tym, co dzieje się ze społeczeństwem poddawanym tak ekstremalnym próbom fizycznym i moralnym, jak i nad ich wpływem na nią samą, na jej odczucia i słowa. Wyrastała na tym polu nie tylko ponad przeciętnych ludzi, ale także ponad intelektualistów i przywódców duchowych swojego pokolenia. Ponad epokę, w jakiej przyszło jej żyć. Czytając to, co po sobie pozostawiła, można mieć wrażenie, że patrzyła na współczesne jej wydarzenia oczyma potomnych, wrażliwością przyszłych pokoleń, dla których dramat II wojny światowej, krwawej okupacji ziem polskich i zagłady europejskich Żydów, będzie czymś niepojętym i niewyobrażalnym, a przede wszystkim przez pryzmat najszczytniejszych idei humanizmu europejskiego. Można zaryzykować zdanie, że patrzyła na to wszystko „naszymi” oczami. Nieomal jak wysłannik z przyszłości opisujący dramat i wyjątkowość dziejów, które stały się jej osobistym doświadczeniem. Jak gdyby w jakiejś kapsule czasu została na kilka lat przerzucona do przeszłości, do barbarzyństwa znanego jej jedynie z lekcji historii, a nawet przewyższającego dotychczasowe na tym tle „dokonania” rasy ludzkiej. Nie przypadkiem też do tego pojęcia odwoływała się niejednokrotnie – jak choćby w listopadzie 1942 roku, kiedy wspominając rozmowę sprzed kilku lat, prowadzoną z posłem szwedzkim o wartościach kulturowych i humanitaryzmie, zapisała: „To są te dziś rzadkie pociechy, których ludzkość, ja z nią – winna szukać jako przeciwdziałanie nowoczesnemu okrucieństwu, nieznanemu w dziejach barbarzyństwa u Teutonów”.
Nie czyniła tego z poczucia konieczności nadania wnioskom jednoznacznej barwy, ukazania w określonym świetle, przedstawienia w formie korzystnej dla określonej grupy społecznej, zawodowej czy nawet narodowej. Przeciwnie. Nawet jeśli cierpiała z powodu surowej oceny, jaką wystawiała współczesnym, jej nadrzędnym celem było odwzorowywanie rzeczywistości takiej, jakiej doświadczyła i jaka – według niej – była prawdziwa. Stąd niespotykana autentyczność i wiarygodność tekstu, prawda stawiana ponad kłamstwo, realizm zamiast sztuczności, naturalność w miejsce mdłych konwenansów i pisania pod publikę czy dlatego, że „tak wypada”. Szczerość nie tylko wobec współczesnego lub przyszłego czytelnika, ale przede wszystkim wobec samej siebie. Nie wahamy się zatem zaryzykować twierdzenia, że gdyby w literaturze polskiej szukać dzieła, które miałoby pretendować do miana „polskiego sumienia” czasów II wojny światowej, to bez wątpienia to, co stworzyła Aurelia Wyleżyńska, można uznać za najważniejszego kandydata do tego miana.
Dziennik ten, nazwany przez Autorkę roboczo Notatkami pamiętnikarskimi, jest niezwykły także ze względu na swoją wielopłaszczyznową strukturę, a mianowicie: daje się czytać jako dzieło literackie ze wszystkimi jego przymiotami; jako przypowieść o ludzkim losie; jako niezwykle cenny dokument epoki, dzięki któremu możemy nie tylko obserwować tragedię ginącego miasta, ale także przeżywać emocje towarzyszące jego mieszkańcom bezradnie patrzącym, jak wojna pozbawia ich prawa do wszystkiego, co uważali za swój dorobek i dziedzictwo wielu pokoleń. Zarówno dla naukowców, jak i dla przeciętnego czytelnika znaczenie prowadzonych podczas wojny notatek wydaje się nie do przecenienia. Sama Autorka podkreślała przede wszystkim ich wartość dokumentarną: „Chcę dać materiał historykom czasów pogardy, potrafią ^nawet^ z tego ^dziennika^ zaczerpnąć prawdę”. Ale znaleźć w nich można bogactwo materiałów dla badaczy wielu specjalności: literaturoznawców, historyków, socjologów, psychologów, filozofów… Wyleżyńska, kobieta wielkiej wrażliwości i nader wnikliwa obserwatorka, nie zatrzymuje się wyłącznie na poziomie opisu wydarzeń. Niezwykłe jest to, jak dalece stara się zgłębić psychikę swoich rozmówców, poznać motywy ich działania nawet wówczas, gdy głęboko się z nimi nie zgadza. W tym celu często cytuje zasłyszane dialogi, zachowując ich warstwę językową i lokalny koloryt. Konsekwentnie stara się unikać ocen, w miejsce których pokazuje konteksty, niekiedy splot wielu okoliczności, które doprowadzają człowieka do stanu okrucieństwa, apatii, bezradności czy nadzwyczajnego bohaterstwa. Na rozgrywające się niemal na jej oczach zdarzenia stara się patrzeć przez pryzmat doświadczeń osoby o rozległej kulturze, która jest w stanie zobiektywizować własne oceny oraz dostrzec i wskazać źródła wielu destrukcyjnych procesów.
Sam fakt prowadzenia przez nią zapisków wojennych nie był czymś niezwykłym. Pisali także inni. Polska literatura wspomnieniowa czasów II wojny światowej jest obfita. Pisały również osoby, które Autorka znała i które ceniła za zawodowy profesjonalizm i co do których przyznawała, że lepiej niż ona sama władają piórem. Wśród nich te, które spotykała w kręgach towarzyskich lub zawodowych, np. w Kuchni Literackiej na ul. Pierackiego (obecnie Foksal). Wśród najbardziej znanych wymienić można Marię Dąbrowską i Zofię Nałkowską – znacznie wyżej cenione jako pisarki i osoby, których dzieła przeszły do kanonu literatury polskiej. Obie też, równolegle z Aurelią Wyleżyńską, prowadziły wojenne zapiski. Ich pozycja i znaczenie dla literatury polskiej bezpośrednio przełożyły się na stosunkowo szybkie wydanie dzienników z lat 1939–19451. W przypadku Wyleżyńskiej stało się inaczej. Nie tylko jej dzieła zostały zapomniane, ale także jej wojenne notatki nie zostały opublikowane w całości do początku XXI wieku i nawet przez historyków dziejów okupacji wykorzystywane były sporadycznie. Za symboliczne wymazanie osoby oraz jej dorobku uznać można zniszczenie przez czas (a może nie tylko) jakiegokolwiek śladu po grobie Autorki na warszawskich Powązkach. Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych XX wieku znajdowała się tam tabliczka z imieniem i nazwiskiem zawieszona na skromnym krzyżu2. Dziś nie ma nic. Bezimienne miejsce, którego widok przytłacza, bywa bowiem wykorzystywane do składowania cmentarnych śmieci.
A jednak to zapomniane dzieło nieczytanej i odrzuconej Autorki pod wieloma względami przewyższa to, co pozostawili po sobie inni. Decyduje o tym głębia obrazu, trzeźwość sądu, a także forma. Niezwykła barwa i poetyka języka nadają mu specyficzny, niepowtarzalny urok i klimat, którego nie sposób zapomnieć. Czytelnik otrzymuje nie tyle typowy dziennik wojenny, co raczej reportaż lub obraz malowany słowem. Dzięki Autorce docieramy do przeszłości, do czasów jej współczesnych, równie blisko, jak przez oglądanie starych fotografii czy krótkich ujęć filmowych z tamtych lat. Widzimy nie tylko spektakularne wydarzenia militarne czy polityczne, ale także twarze, mimikę otaczających ją ludzi, gestykulację, zachowania. Autorka z poziomu ogólnego płynnie przechodzi do szczegółu, którego głębia dorównuje ujęciom najlepszych aparatów fotograficznych czy kamer filmowych. Pod tym względem jest w niej coś z Alfreda Döblina3, nad którym ma tę jednak przewagę, że prócz obrazu operuje też scenariuszem, jaki co i raz podrzuca czytelnikowi przy okazji obserwowanych przez nią scenek ulicznych bądź pod wrażeniem zasłyszanych opowieści. Wyleżyńska nie ulega typowej polskiej zaściankowości, zasklepieniu się w sferze obyczajowości i religijności, stereotypów, mitów czy przesądów. Nie chyli czoła przed autorytetami. Nawet na dzieła literackie i filozoficzne autorów polskich lub obcych, szczególnie francuskich, które najwyżej ceniła i którymi się inspirowała, potrafi patrzeć z dystansem. Pisze z punktu widzenia obywatelki świata, która nie przynależy do miejsca ani do czasu. Niejednokrotnie wybiega myślami w przyszłość, zastanawiając się, jak „przyszły czytelnik”, jak następne pokolenia (o ile będą, bo to wcale nie było oczywiste w czasie, kiedy pisała), jak my spojrzymy na tę katastrofę, której świadectwo pragnęła złożyć i którą chciała, na ile potrafiła, opisać. Nie oznacza to jednak, że Wyleżyńska gubi perspektywę narodową. Bynajmniej. Pozostaje bez wątpienia gorącą patriotką, córką godnego rodu szlacheckiego, który od najdawniejszych czasów przelewał krew za ojczyznę i który poprzez pomnażanie dóbr materialnych i kulturalnych tworzył esencję polskości. Przykład Aurelii Wyleżyńskiej pokazuje, jak bardzo wielkość i odrzucenie małostkowości, niepoddawanie się złym emocjom, nieuleganie wąsko pojętemu nacjonalizmowi czy religijnej ortodoksji idzie w parze z tym, co w polskości najlepsze. Jak bardzo otwartość i tolerancja, a nie antysemityzm czy ksenofobia, stanowią prawdziwe oblicze Polski; Polski, o którą walczyły poprzednie pokolenia. Jak wiele wreszcie ta Polska zawdzięcza tym, na których się otwierała, których szanowała i którym pozwalała kultywować swoje obyczaje, a traciła przez tych, którzy najwięcej o Niej krzyczeli, ale zamiast budować wartości kulturowo-narodowe i przyciągać do tego innych, także tych spoza własnego kręgu etnicznego czy wyznaniowego, dawali jedynie upust nienawiści i niskim instynktom. Przekona się o tym każdy, kto zada sobie trud przeczytania dzieła Autorki.
Potwierdzeniem stanu rzeczy jest także ranga, jaką tekstowi temu przypisała literatura historyczna odnosząca się do zagłady Żydów. Historiografia ta ma naturalną dla perspektywy ofiar tendencję do skupiania się na wątkach humanistycznych i obok faktografii akcentuje te problemy, które wskazują na etyczną i moralną postawę uczestników opisywanych wydarzeń. Źródło tej postawy tkwi w bezpośrednich przeżyciach autorów żydowskich świadectw czasów zagłady – jeśli przetrwali oni wojnę, to najczęściej dzięki ludziom, którzy prócz odwagi ocalili w sobie wrażliwość na nieszczęście drugiego człowieka. Jakkolwiek Autorka nigdy nie znalazła się w ich sytuacji, nigdy nie doświadczyła podobnego stopnia poniżenia i okrucieństwa, to jednak potrafiła wznieść się ponad wszelkie podziały, osiągając najwyższy poziom humanizmu. Może właśnie dzięki temu, że choć dotknięta nieszczęściami i polityką terroru okupanta, tak jak większość ludności polskiej, to jednak, pozostając poza epicentrum ludobójstwa, była zdolna zachować analityczny i chłodny osąd sytuacji. Tym cenniejsze są jej notatki przedstawiające wydarzenia z perspektywy bezbronnego cywila, kobiety, obywatelki Drugiej Rzeczpospolitej, niszczonej bezpardonowo zarówno przez Niemców, jak i Rosjan. Otrzymujemy dzięki temu głębokie i wnikliwe spojrzenie na to, co działo się w sumieniach Polaków w tym czasie, jak i dlaczego reagowano na własne i cudze nieszczęścia, jaką postawę przyjmowano i na ile była ona podyktowana instynktem samozachowawczym, a na ile innymi względami. Z tego właśnie powodu, mimo iż wielu pisarzy polskich pozostawiło świadectwa lat 1939–1945 i wielu z nich, w przeciwieństwie do Autorki, miało to szczęście, że ich dzieła zostały opublikowane, to jednak tekst pozostawiony przez Wyleżyńską, nieznany szerszemu kręgowi Czytelników, a nawet badaczy, uznawany jest przez niektórych za najważniejszy i wnoszący najwięcej do tematyki stosunków polsko-żydowskich w okresie II wojny światowej4.
Oryginalnej treści towarzyszy niecodzienna forma. Dzieło Aurelii Wyleżyńskiej nie jest, w odróżnieniu od tekstów pisanych przez jej współczesnych, łatwe do sklasyfikowania i nie przypadkiem nosi podtytuł, który wskazuje na trzy różne gatunki literackie: dziennik, kronikę i pamiętnik. Dzieło to jest bowiem po trosze każdym z nich. Wynika to z techniki pracy Autorki, która była składową wielu czynników, począwszy od wcześniej utrwalonych nawyków, poprzez stan jej zdrowia oraz czynniki zewnętrzne, okupacyjne, wymuszające stosowanie się do zasad pracy konspiracyjnej i związanych z nią środków ostrożności. Autorka sama nie była pewna, jak to nazwać i prowadziła na ten temat rozmowy z przyjaciółmi: „Byłam u Zuzy [Rabskiej], dziś jedyna koleżanka, z którą mogę mówić o naszej pracy, jej technice, podstępach i postępach… Roztrząsamy sprawę mego pisania. Różnicę między pamiętnikami a wspomnieniami. Pierwsze wymagają bezpośredniości, nie wolno czynić dodatków bez [za]znaczenia, iż są późniejsze, natomiast wspomnienia nie posiadają ścisłych ram, odgraniczeń kiedyś i dziś” (21 lipca 1943).
Na dziennik wskazuje przede wszystkim reporterska metoda pracy, którą Autorka, jako korespondentka czasopism polskich i zagranicznych, wykorzystywała w swoim bogatym dorobku publicystycznym. Metodzie tej sprzyjała także świadomość własnej osobowości, podatnej na bieżące wrażenia, które – o ile nie zostały zanotowane natychmiast – znikały pod warstwami kolejnych, świeższych i nowszych. Jedynym więc sposobem na utrwalenie wydarzeń było spisywanie ich na gorąco, nieomal na bieżąco. A jeśli nie było to możliwe, zapisywała je najpóźniej tego samego dnia, w skrajnych przypadkach – dzień lub kilka dni po ich zaistnieniu. Tylko sporadycznie, na ogół z powodów zdrowotnych, zdarzały się dłuższe przerwy.
Na kronikę z kolei wskazuje forma pracy. Nie mając możliwości zanotowania wszystkich szczegółów chwili oraz rozbudowania tekstu na miejscu, Autorka wracała do swoich notatek, by je w domu przepisać i uporządkować. Wiązało się to bezpośrednio nie tylko z rzeczywistością okupacyjną, ale przede wszystkim z kwestią Jej zdrowia oraz, a może przede wszystkim, warunkami technicznymi. Aurelia Wyleżyńska, choć trudno w to uwierzyć, czytając tekst, z którego niemal bije wielka siła i ochota do życia, była osobą o słabym zdrowiu, a pod niektórymi względami pozostawała na granicy inwalidztwa. Chodziło przede wszystkim o wzrok, który nieomal straciła w młodym wieku, a kolejne lata niewiele w tym zakresie zmieniły. Z bardzo słabym wzrokiem borykała się przez całe życie, zaś wojna tylko kłopoty te nasiliła. Wiązały się z nim częste, dojmujące bóle głowy i brak możliwości normalnego funkcjonowania. Wpływało to bezpośrednio na formę i rodzaj notatek, które kreśliła w sposób tak nieczytelny, że już choćby z tego tylko względu wymagający przepisania i korekty. Pogorszenie się warunków sanitarnych i materialnych w okresie okupacji przyniosło dodatkowy problem neurologiczny – powracające ataki półpaśca, które chwilami wykluczały możliwość pisania lub choćby korygowania zanotowanych fragmentów. Nie mniejsze znaczenie miały czynniki techniczne, przede wszystkim brak papieru i konieczność notowania, na czym się dało, często na materiale bardzo nietrwałym i przypadkowym, co w znacznym stopniu pogłębiało nieczytelność rękopisu. Przypominało zarazem o ulotności i nietrwałości tak zapisanego tekstu, który dla fizycznego już tylko ocalenia musiał być w miarę szybko przepisywany na materiał trwalszy oraz w sposób umożliwiający jego swobodną lekturę, czyli w postaci maszynopisu. Gdy tylko mogła, robiła to sama. 10 marca 1940 pisała: „Notuję przy śniadaniu na bibułkowej serwetce, potem przepisuję na maszynie”. Często jednak potrzebna była pomoc siostry, Felicji, z którą mieszkała, lub nawet osoby specjalnie do tego wynajętej. Jeśli bowiem stan zachowania notatek wykluczał ich odczytanie przez osoby drugie i/lub dolegliwości fizyczne nie pozwalały samej się tym zająć, praca w parze okazywała się konieczna.
W najmniejszym stopniu tekst przemawia za formą pamiętnika, choć sama Autorka tak właśnie o nim mówiła. Co ciekawe, po wojnie także jej siostra, Felicja Wyleżyńska, w odniesieniu do tekstu posługiwała się określeniem „pamiętnik”. Tymczasem jedynym argumentem za używaniem tej nazwy może być fakt, że Autorka potrafiła do niektórych wątków wracać po latach. Dystans czasowy, jaki wówczas powstał (na przykład pomiędzy rokiem 1943 a 1939 czy okresem I wojny światowej), powodował, że sama postrzegała swoją pracę w taki właśnie sposób. Lektura tekstu pokazuje, że takie powroty „po latach” zdarzały się sporadycznie. Jedyny, o którym na pewno wiemy, to wspomniany wyżej powrót do pierwszych dni wojny, jaki nastąpił cztery lata później. Inne były znacznie krótsze, liczyć je można było w tygodniach lub miesiącach.
Z tego też zapewne względu Autorka nie miała wątpliwości, że tekst ten jest nie tylko najważniejszym, ale także najlepszym dziełem, jakie wyszło spod jej ręki. Można powiedzieć, że już w trakcie prac nad nim uświadomiła sobie, że będzie to dzieło jej życia. Głębokie przeświadczenie o wartości notatek dla przyszłych pokoleń zrodziło się bardzo wcześnie. Nie będzie chyba nadużyciem, jeśli moment ten utożsamimy ze świadomością, że wojna oraz towarzyszące jej przekształcenia demograficzne, społeczne i gospodarcze są czymś wyjątkowym i ostatecznie zmienią oblicze przyszłości. Przeświadczeniu Autorki, że doświadcza czasów przełomowych, że żyje w „epoce kanibalizmu” (30 kwietnia 1944) towarzyszyło przekonanie, że musi sprostać wymogom chwili i dać świadectwo prawdzie o tym, co się dzieje w okupowanym przez Niemców kraju: „Wobec tego będę notowała wszystko, o ile cierpliwość nie zawiedzie, bez pretensji ważności, ale od wypadku do wypadku” (17 listopada 1939). Była przy tym przekonana, że jeśli pozostanie po niej coś, co będzie kiedyś znane ludziom przyszłości, to będą to właśnie notatki z tych apokaliptycznych czasów. Ujęła to wymownie: „Od Horacego do Puszkina, każdy pisarz sam sobie chce postawić pomnik. Wedle swej możności i swej miary. Moim pragnieniem jest wydać ten pamiętnik. Za życia lub po zgonie” (7 kwietnia 1943). W ujęciu Autorki nie był jednak to wyraz próżności, o czym będzie miał okazję przekonać się każdy czytający te zapiski i bynajmniej nie chodziło tutaj o pomnik, jaki buduje się zasłużonym pisarzom, ale o świadectwo, które po wsze czasy winno stać się przestrogą dla potomnych.
Decyzja o sporządzaniu notatek była dla Autorki niejako naturalna. Zapiski bowiem prowadziła już wcześniej i obejmowały one co najmniej okres Jej życia w Paryżu. Nie można jednak wykluczyć, że jakąś formę dziennika, kroniki lub pamiętnika prowadziła także wcześniej, być może od lat młodzieńczych. Pewność mamy jedynie w stosunku do zapisków, jakie czyniła podczas pobytu we Francji i które, jak wszystko na to wskazuje, bezpowrotnie przepadły. Dlaczego tak się stało i jakie okoliczności do tego doprowadziły, nigdy już się nie dowiemy. Mamy jednak pewność, że doszło do tego wbrew woli Autorki, która ubolewała nad utratą notatek. Być może zadecydował o tym przypadek lub czyjeś zaniedbanie? Wiemy na razie tylko tyle, że przyczynił się do tego francuski hotelarz: „Przecież ja też zapisywałam kajety, kajety, kajety…, kt[óre] w Paryżu hotelarz wyrzucił na śmietnik, voilà!” (10 stycznia 1941).
Na ciągłość prowadzenia osobistych zapisków wskazuje uwaga poczyniona już w pierwszym, rozpoczynającym całość zdaniu: „Dłuższy czas nie pisałam” (10 sierpnia 1939). Te wcześniej prowadzone notatki musiały mieć charakter dziennika osobistego, takiego właśnie, jaki ma prezentowany tutaj dziennik wojenny. To on, niezależnie od wszystkich zgromadzonych przez nas danych biograficznych o Autorce, jest źródłem najpełniejszych o niej informacji, pokazuje otaczającą ją wojenną rzeczywistość, najbliższe środowisko, krąg przyjaciół, znajomych, podopiecznych. Pozwala także śledzić dokonywane przez Nią wybory, motywy działania, bardziej lub mniej spontaniczne reakcje, świat wartości, a także inspiracje.
Tym bardziej więc była zmotywowana do pisania w momencie napięcia towarzyszącego okresowi tuż przed wybuchem wojny, a potem już po ataku Niemiec i Rosji na Polskę i podczas okupacji ziem polskich przez obu sąsiadów. Dawała zresztą temu niejednokrotnie wyraz. Nie tylko na kartach tego tekstu, ale także w rozmowach z przyjaciółmi, przed którymi nie obawiała się wyjawić prawdy. O tym, że Aurelia Wyleżyńska prowadzi jakieś zapiski, wiedziano w kręgu znajomych i środowisku literackim. Od pewnego momentu przestała nawet to ukrywać i zdecydowała się na wystąpienie w zaufanym gronie i zaprezentowanie fragmentów swojego dzieła. Owo poczucie misji towarzyszyło Autorce od pierwszych dni wojny, a nawet wcześniej, z uwagi na coraz poważniejszą sytuację międzynarodową.
Z poczuciem misji wiązała się nadzieja, że tekst ten wojnę przetrwa i zostanie udostępniony „przyszłym widzom”, jak nazywała jego czytelników. Sama pragnęła się tym zająć, ale zdawała sobie sprawę, że nie ma żadnej gwarancji na przeżycie wojny. Wobec tego starała się zainteresować zapiskami rodzinę. Wskazała nawet dwie osoby, które z racji wykształcenia najlepiej się do tego nadawały. Wierna była maksymie, że dzieło jest ważniejsze od autora, bowiem ono przetrwa i przejdzie do historii, człowiek zaś jest śmiertelny, a jego czas ograniczony. Wielokrotnie wracała do tego wątku: „Zabrać się do swojej roboty, znów powiedzieć: »Ty, nie dzieło, pójdziesz w grób«. A choćby jedno i drugie miało pójść gdzie indziej, niech o tym nie myślę” (6 listopada 1943 roku). Przychodziły jednak momenty, kiedy trudności fizyczne i psychiczne na tyle przerastały Autorkę, że traciła wiarę zarówno w swoje, jak i swojego dzieła przetrwanie. Miała świadomość, że cały jej wysiłek może pójść na marne i nic z tego, co zamierzała, o czym marzyła, nie zostanie zrealizowane. Chciała jedynie odejść z tego świata na własnych warunkach: „Zresztą żadnej przyszłości się nie boję, nic dla siebie od niej nie czekam. Jeśli o czymś »marzę«, to o truciźnie. Dawce, pewnie zaszytej w jakiejś części garderoby, starannie ukrytej na wzór brylantów, które się teraz chowa w dziurce kamizelki” (7 marca 1940). Potrzeba notowania i dawania świadectwa była jednak silniejsza. Wyleżyńska chciała coś robić i czuć się potrzebna.
Niezależnie od wszystkich trudności, jakie musiała przezwyciężać, zdawała sobie sprawę, że jej sytuacja mimo wszystko jest lepsza niż innych. Poza kłopotami ze zdrowiem, borykała się także z problemami mieszkaniowymi i finansowymi. Nie miała własnego lokum. W chwili wybuchu wojny mieszkała w domu przy ul. Karowej 5 w Warszawie. Widok stolicy rozciągający się z balkonu trzeciego piętra przywodził na myśl obraz miasta ścielącego się u stóp jej paryskiej mansardy. Nie było to jednak prywatne mieszkanie, a jedynie wynajęty pokój. Po powrocie z ostatnich przedwojennych wakacji do Warszawy, we wrześniu 1939, szybko zmieniła miejsce zamieszkania. Atmosfera na Karowej była dla niej zbyt duszna, dewocyjna i nacjonalistyczna, by mogła tam wytrzymać. Ostateczną decyzję podjęła po tym, kiedy mieszkańcy budynku zaczęli oponować, gdy podczas bombardowań schodziła do schronu wraz z dwiema przyjaciółkami Żydówkami. Po jednym z takich incydentów została wykluczona z „dobrego” towarzystwa, co odnotowała: „Stanowczo jestem na indeksie. Bo jeszcze miałam sposobność ująć się za pokrzywdzonymi. Pozostawiono nas z – kuchtami. Słucham ich opowiadań (…) Druga wpada w realia: – Nie dlatego wyrzucili tę pannę, że tu niebezpiecznie, tylko od razu widać, że pani je inna, więc na złość. Świetny moment do porachunków społecznych, rasowych i osobistych. Z separatek dolatują głosy coraz żarliwszej modlitwy. Wpadają jednak rychło w bigoterię” (10 września 1939).
Już następnego dnia (11 września) wyprowadziła się do swojej siostrzenicy Haliny, córki Marii Winnickiej (z domu Wyleżyńskiej), żony znanego w Warszawie okulisty i społecznika, Zdzisława Januszewskiego. Halina mieszkała przy ul. 6 Sierpnia 8 (dziś już nieistniejącej), tuż koło gmachu Ministerstwa Spraw Wojskowych. Było to duże mieszkanie, w którym chwilowo gospodarze nie przebywali („Ona wyjechała do Wielgolasu, on na wojnie”, zanotowała 11 września 1939), za to nie brakowało lokatorów w podobnej do Autorki sytuacji. Zajęła pokój dziecięcy należący do Krysi, drugiej (obok Hanny) córki Haliny. Dom ten funkcjonował na przedwojennych jeszcze zasadach. Warunki miała tam stosunkowo dobre, nie tylko spokój od dotychczasowych, uciążliwych współlokatorek i sąsiadów, ale także wikt, o który dbała służąca gospodarzy – Marysia. Pozostało tylko znosić wszystkim znane zagrożenia oraz ograniczenia i trudności aprowizacyjne związane z wojną, a wkrótce podejściem Niemców pod Warszawę i rozpoczętym oblężeniem. Jak długo Autorka tam pozostawała, nie jest pewne. W każdym razie nie dłużej aniżeli do lutego 1941 roku. Kolejnym adresem była Grójecka 40a m. 5, tuż przy kościele pod wezwaniem św. Jakuba Apostoła znajdującym się przy pl. Narutowicza. Potwierdzeniem tego jest zapis z grudnia 1941 roku, w którym określiła samą siebie jako „zacną panią z Grójeckiej” (24 grudnia 1941 roku). Pozostała tam do wiosny 1942 roku, a dokładnie do pierwszych dni kwietnia, kiedy odnotowała przeprowadzkę na ul. Lipową 7. Okoliczności tej zmiany adresu nie są dokładnie znane, wiadomo jednak, że musiało coś się wydarzyć, bo decyzja zapadła nagle i całą sprawę trzeba było załatwić expedite (pospiesznie). Znane są za to szczegóły techniczne, takie jak trasa (Grójecką do pl. Artura Zawiszy, potem Al. Jerozolimskimi do mostu Poniatowskiego i w dół, na Powiśle), pracownicy firmy przeprowadzkowej (Stasiek i Józek), cena za usługę (150 zł) oraz fakt, że dobytku nie było zbyt wiele, skoro zmieścił się na jedną „platformę”. Lipowa była jej ostatnim wojennym adresem i tam też zmarła. Obok wyżej wymienionych adresów, co do których nie ma wątpliwości, pojawia się jeszcze informacja, jakoby Autorka miała przez jakiś czas mieszkać jeszcze przy ul. Hożej, gdzie przenieśli się Januszewscy po tym, jak ich mieszkanie zostało zarekwirowane przez Niemców5. Nie ma na to jednak żadnego, jak na razie, potwierdzenia. Jeśli jednak rzeczywiście tak było, to mogło to mieć miejsce jedynie w okresie pomiędzy zamieszkiwaniem przy ul. 6 Sierpnia i Grójeckiej 40a, czyli pomiędzy majem a grudniem 1940 roku. Prawdopodobieństwo takie zwiększa pośrednio fakt, że dla okresu tego nie posiadamy żadnych notatek, a tym samym nie jesteśmy w stanie zweryfikować, czy cokolwiek o tym wspominała. Bez ryzyka większej pomyłki można przypuszczać, że taka wiadomość znalazłaby się w zapiskach, skoro skrupulatnie informowała o kolejnych adresach, przy których mieszkała.
Obok częstych przeprowadzek i trudnych warunków lokalowych (przez cały ten czas dzieliła pokój z siostrą, również w lokalach zamieszkałych przez większą liczbę współmieszkańców), także sytuacja okupacyjna odciskała piętno na sposobie, w jaki powstawał tekst oraz gdzie go przechowywano. Przepisywanie na maszynie nie było prostą sprawą, ponieważ już na początku okupacji wprowadzono zakaz posiadania maszyny do pisania bez pozwolenia. Wiązało się to z koniecznością ukrywania sprzętu, co nie było łatwe nawet dla osób posiadających własne mieszkania, cóż dopiero dla tych, którzy byli sublokatorami podnajmującymi pokoje. Denuncjacja z tego powodu była jak najbardziej realna, ponieważ terror i odpowiedzialność zbiorowa, stosowana przez okupanta, skłaniały współmieszkańców do dbania przede wszystkim o własne bezpieczeństwo i skutecznie zniechęcała do ryzykowania wolności lub życia z powodu „przestępstw” popełnianych przez innych. 7 listopada 1943 roku notowała, wspominając rok 1940: „Gdyby patronne [fr. – właścicielka] wynajmująca pokój dowiedziała się iż piszę Pamiętnik z pewnością wymówiłaby mieszkanie. Tak się wówczas rozumowało. Zapewne słusznie. Trzeba ukrywać pisanie przed służącą, każdym gościem”. Nie wiemy, jak odbywało się to wcześniej (można zakładać, że podobnie), ale pewne wyobrażenie dają nam zapiski Autorki prowadzone w ostatnim i najdłużej zamieszkiwanym przez nią lokalu przy ul. Lipowej 7. Obraz wyłania się następujący. Maszyna do pisania musiała pozostawać w ukryciu i wyjmowana była tylko wówczas, kiedy uważano jej użycie za w miarę bezpieczne. Najczęściej miało to miejsce w ciągu dnia, kiedy innych współlokatorów nie było w mieszkaniu, rzadziej wieczorami, choć czasami było to możliwe, a warunki zewnętrzne na to pozwalały. Podobnie należało ukrywać przed niepożądanym wzrokiem maszynopis, który tylko partiami i jedynie w momentach temu sprzyjających wyjmowano w celu sprawdzenia, naniesienia poprawek lub ponownego przepisania, gdy zachodziła taka potrzeba. Rozpoczęcie pracy wymagało zatem organizacji i przygotowania, a przede wszystkim splotu odpowiednich czynników, z których tylko część zależna była od Autorki.
Skomplikowane warunki techniczne, jak również konieczność zachowania podstawowych zasad konspiracji, w których nie tylko chodziło o bezpieczeństwo własne, ale także innych, w szczególności tych wspominanych w zapiskach, wymuszały stosowanie określonej techniki pisarskiej. Polegała ona przede wszystkim na bardzo oszczędnym szafowaniu informacjami umożliwiającymi jakąkolwiek identyfikację, zarówno gdy chodzi o adresy, jak i tożsamość opisywanych osób. Stąd w trakcie lektury niejednokrotnie zachodziła konieczność żmudnego gromadzenia informacji o wydarzeniach i osobach, by ostatecznie zrozumieć, o kim lub o czym Autorka pisała. Dla niej samej z pewnością nie było to łatwe. Chcąc bowiem być rzetelną kronikarką, musiała stosować zasłonę, przez którą niejednokrotnie obraz prezentowany Czytelnikowi wydawać się może zamglony i niepełny, zbyt rozbudowany i nieskoncentrowany na meritum sprawy. Dopiero cierpliwość i uważna lektura pozwalają odnaleźć to, co chciała nam przekazać. Niestety, nawet najbardziej uważna lektura tekstu nie zawsze zostaje w pełni wynagrodzona. Upływ czasu i śmierć bohaterów opisywanych wydarzeń lub ich świadków spowodowały, że nie wszystko dało się zrekonstruować na obecnym etapie badań nad tekstem. Tym – może – lepiej, bo kolejni zainteresowani badacze być może pójdą wskazanymi tutaj tropami i odkryją obszary wnoszące nową wiedzę do badań nad dziennikiem Wyleżyńskiej. Zapomnienie, jakie stało się udziałem Autorki i jej dzieła, dostarczyło dodatkowego impulsu do podjęcia pracy nad wydaniem. Wierzymy, że przyniesie ono korzyść zarówno dla czytelników poszukujących wiedzy o tamtych wydarzeniach, jak też dla badań historycznych i literaturoznawczych.
W chwili śmierci Autorka była już ponad sześćdziesięcioletnią kobietą, potomkinią starego rodu Wyleżyńskich pieczętującego się herbem Trzaska, o którym pierwsze wzmianki można odnaleźć już w XVI-wiecznych herbarzach6. Przyszła na świat w 1881 roku w małym przygranicznym miasteczku Oknica położonym w guberni podolskiej. Była jednym z sześciorga dzieci (dwóch synów, cztery córki) Ludomira Ludwika Wyleżyńskiego (1846–1914) i Kamilli z Połtowiczów (1850–?). Matka Aurelii zmarła młodo i została pochowana w Oknicy. Ojciec, zarządca klucza dobrze prosperujących majątków na Ukrainie, samotnie wychowywał dzieci, dbając o to, by wszystkie zdobyły wyższe wykształcenie. Jeden z synów, Konrad (1880–1932), inżynier chemik, wszedł w skład rady nadzorczej spółki akcyjnej „Gazolina” z siedzibą we Lwowie, której wiceprezesem był Ignacy Mościcki, późniejszy prezydent II Rzeczypospolitej. Drugi z synów, Bohdan (1877–1962), prawny właściciel majątku Wielgolas, był działaczem społecznym pełniącym szereg zaszczytnych funkcji na terenie powiatu mińskiego, w tym m.in. prezesa Dozoru Szkolnego, sędziego pokoju, delegata i prezesa Towarzystwa Rolniczego. Z Bohdanem i jego rodziną Autorka utrzymywała w okresie okupacji najbliższe kontakty. Często wyjeżdżała do Wielgolasu nie tylko z okazji świąt, ale także po to, by odetchnąć i podreperować zdrowie. Mogła wówczas korzystać ze swojego dawnego pokoju, choć na co dzień był już zajęty przez dorastające bratanice. Otrzymywała także od brata sowite wsparcie żywnościowe. Zapewne, oprócz sympatii osobistej, nie mniej ważnym elementem był fakt, iż po przeprowadzce rodziny z Podola pałac w Wielgolesie traktowany był jako siedziba rodu. Ze śladowo zaznaczonych zapisów w dzienniku można wnosić, że istniały również poczynione wcześniej ustalenia dotyczące zobowiązań finansowych właściciela Wielgolasu w stosunku do Aurelii. Być może chodziło o zadośćuczynienie za należną siostrze część rodzinnego majątku. Autorka wielokrotnie wspominała w dzienniku o napływających od brata środkach, za które niekiedy popełniała nawet „szaleństwo” zakupowe, jak kupno zegarka za 400 zł. Pełen obraz tego wydatku ilustruje kolejny zapis mówiący o tym, że suma 500 zł, o którą Aurelia również poprosiła brata, pokryje w całości koszty przeprowadzki i inwestycji w nowym mieszkaniu, naprawę maszyny do pisania oraz zakup pewnych „toaletowych nowości”. W jednym z ostatnich zapisów napomyka, iż nie powinna narzekać, ponieważ gdy inni muszą imać się jakichkolwiek zajęć, by przetrwać, ona jest w uprzywilejowanej sytuacji, bowiem „żyje z kapitału” (5 czerwca 1944 roku).
Najbardziej zżyte ze sobą siostry, Aurelia i Felicja, przed I wojną światową studiowały na paryskiej Sorbonie. Felicja (1890–1965), tłumaczka7, osoba z dużym niedosłuchem, będącym pozostałością przebytej w dzieciństwie choroby, w okresie okupacji niemieckiej prowadziła wspólne z Aurelią gospodarstwo i wykonywała gigantyczną pracę, przepisując na maszynie trudne do odczytania rękopiśmienne notatki Aurelii. Niemal całość maszynopisu dziennika Autorki jest dziełem właśnie Felicji. Niewiele wiemy o dwóch pozostałych siostrach: Emilii Wiszczyckiej (1889–1940) i Marii Winnickiej (1879–1948), pojawiających się incydentalnie na kartach dziennika. Najmłodsza z sióstr, Emilia, wspominana w dzienniku jako Mila, po ciężkiej chorobie zmarła w Wielgolesie na początku wojny, w styczniu 1940 roku. Wedle relacji rodzinnych i zapisków Autorki (z 19 X 1939 roku), Mila tuż przed wojną pracowała na poczcie w Mińsku Mazowieckim. Natomiast o Marii wiemy jedynie, że była matką Haliny Marii Januszewskiej (1904–1981?), żony Zdzisława Januszewskiego, lekarza okulisty, który w czasie wojny pracował w stołecznym szpitalu polowym przy ul. Wspólnej 27. Z zapisków w dzienniku wynika, że podczas wojny właśnie z rodziną Januszewskich Autorka utrzymywała bliskie kontakty. Możliwe, iż miało to związek z profesją męża siostrzenicy – zmagająca się od lat z chorobą oczu Aurelia mogła korzystać z jego porad.
Na początku XX wieku przyszła pisarka ukończyła znaną warszawską pensję dla dziewcząt prowadzoną przez hrabiankę Cecylię Plater-Zyberkównę, bliską krewną Emilii Plater. Szkoła mieściła się przy ul. Pięknej 24/26. Z powodu restrykcji wynikających z prawa narzuconego przez rosyjskiego zaborcę w stosunku do ludności polskiej, szkoła działała pod nazwą Zakład Przemysłowo-Rękodzielniczy dla Kobiet. Wbrew ograniczeniom, ambitnym celem założycielki szkoły było wykształcenie elity przedstawicielek nowoczesnego społeczeństwa. Podobnie jak większość światłych obywateli kraju, od ponad wieku uciskanego przez trzech zaborców, żywiła nadzieję, iż wiek XX przyniesie głębokie zmiany społeczne i upragnioną niepodległość. Nie myliła się, a absolwentki jej pensji, zwane powszechnie platerkami (m.in. Kazimiera Iłłakowiczówna, Anna Świderkówna, Wanda Telakowska, Lucyna Winnicka), zapisały ważną kartę w nauce, literaturze i sztuce odrodzonej Rzeczypospolitej. Aurelia także należała do tego grona światłych, otwartych i utalentowanych kobiet, znających swoją wartość i nie lękających się stawiać czoła wyzwaniom.
Po ukończeniu pensji kolejnym krokiem pełnoletniej już Aurelii była decyzja o kontynuowaniu nauki na Wyższych Kursach dla Kobiet im. Adriana Baranieckiego w Krakowie. Została przyjęta na podstawie egzaminu wstępnego, jako uczennica zwyczajna „Kursu I-ego literackiego” w roku szkolnym 1902/1903. Z zachowanej dokumentacji wynika, że mieszkała wówczas w Krakowie przy ul. Batorego 7 u pani Wilczyńskiej8. O wyborze placówki zapewne zdecydował fakt, iż dawała ona absolwentkom rzetelną wiedzę ogólną, a pragnącym poszerzać wiedzę ułatwiała start na uniwersytet, początkowo w charakterze hospitantek, z możliwością przejścia do grupy studentek nadzwyczajnych9. Program kursów, który obejmował zarówno wykłady z nauk humanistycznych, jak i przyrodniczych, Aurelia ukończyła z oceną celującą, a w przypadku historii Polski – celującą z odznaczeniem10. Miała wówczas 22 lata.
Studia na najstarszej polskiej uczelni podjęła po upływie czterech lat od zakończenia kursów. W tym okresie zmieniła też stan cywilny. Niestety, nie udało się odnaleźć żadnych dokumentów pozwalających stwierdzić, kim był jej pierwszy mąż i kiedy go poślubiła.
W roku akademickim 1907/1908 została przyjęta na Wydział Filozoficzny Uniwersytetu Jagiellońskiego pod nazwiskiem Aurelia Wyleżyńska-Rybakiewicz, co potwierdza wystawiona na to nazwisko „Książeczka legitymacyjna dla nadzwyczajnego słuchacza c.k. Uniwersytetu Jagiellońskiego” w Krakowie11. Natomiast z tzw. rodowodu, czyli ówczesnej karty studenta UJ, wynika, że wstąpiła na uczelnię w wieku 26 lat jako obywatelka austriacka narodowości polskiej, zamieszkała w Krakowie przy ul. Pijarskiej 1912. Było to możliwe, pierwszym bowiem mężem Wyleżyńskiej był Tadeusz Marian Rybakiewicz (1879–1910), mieszkaniec zaboru austriackiego, nauczyciel gimnazjalny w Krakowie i Wadowicach, który w wieku 31 lat zmarł w szpitalu w Tworkach pod Warszawą13. Na pierwszym roku uczęszczała na zajęcia w charakterze hospitantki. Drugi rok rozpoczynała jako studentka nadzwyczajna, całkowicie zwolniona z czesnego. W trakcie studiów miała szansę spotkać na swej drodze wybitnych uczonych. Słuchała wykładów z literatury polskiej profesorów Stanisława Tarnowskiego i Stanisława Windakiewicza. Uczestniczyła w seminariach prowadzonych przez profesorów Józefa Tretiaka i Ignacego Chrzanowskiego, a jej nauczycielem filozofii był rektor Uniwersytetu prof. Stefan Pawlicki. Studia ukończyła w semestrze letnim 1911 roku.
W trakcie edukacji akademickiej debiutowała na łamach czasopisma „Prąd” szkicem literackim poświęconym Róży Stefana Żeromskiego14. Rok później w tym samym periodyku opublikowała korespondencję z Krakowa, Echa dni grunwaldzkich15 – dedykowaną obchodom sześćsetnej rocznicy zwycięskiej bitwy pod Grunwaldem. Oba teksty podpisane zostały podwójnym nazwiskiem: Aurelia Wyleżyńska-Rybakiewiczowa.
Jej drugim mężem został Adam Kropatsch (1884–1971), filozof, publicysta i nauczyciel gimnazjalny, zamieszkały w Krakowie przy ul. Czarnieckiego 616. W tym przypadku również nie udało się odnaleźć aktu małżeństwa17, ale w innych źródłach znajdujemy potwierdzenie jego zawarcia. Jednym z nich jest akt zgonu, wystawiony na nazwisko Aurelia (Aura) Wyleżyńska-Kropatsch, w którym zapisano iż „Aurelia (Aura) Wyleżyńska-Kropatsch, zamężna literatka […] pozostawia po sobie męża Adama Kropatsch”18.
Dokumentem o mniej formalnym charakterze jest ankieta osobowa Aurelii Wyleżyńskiej, napisana przez jej siostrę Felicję Wyleżyńską zaledwie kilka lat po śmierci Aurelii. Znajduje się w niej zapis: „Wybuch pierwszej wojny zastał ją w Królestwie Polskim, skąd została ewakuowana jako poddana austriacka (pierwszy mąż był obywatelem austriackim) w głąb Rosji (Saratów, Woroneż). Tu (w Saratowie) poznała Jana Parandowskiego. Po ślubie z Parandowskim zamieszkała po zakończeniu wojny we Lwowie”19. Do wyjazdu z Polski w 1923 roku posługiwała się paszportem i wizytówkami na nazwisko Aurelia Wyleżyńska-Parandowska20. Po śmierci pierwszego męża, Tadeusza Rybakiewicza, i po ukończeniu studiów wyszła za mąż za Adama Kropatscha.
Prawdopodobnie jesienią 1913 roku wyjechała wraz z siostrą Felicją na studia do Francji, gdyż właśnie w tym okresie ukazują się jej pierwsze zagraniczne relacje z Gandawy i Paryża21. W roku następnym wróciła do Polski22, zapewne w związku ze śmiercią ojca, Ludomira Ludwika Wyleżyńskiego, i tu zastał ją wybuch I wojny światowej. Latem 1915 roku w wyniku zarządzeń naczelnego dowództwa armii carskiej objęto przymusową ewakuacją na Wschód około 600 tys. Polaków. W tej grupie znalazła się także Aurelia Wyleżyńska. Została wywieziona w głąb Rosji (Charków, Saratów) jako żona poddanego austriackiego. W Saratowie poznała, internowanego tam również, Jana Parandowskiego, wówczas studenta pierwszego roku Uniwersytetu Lwowskiego, który na wieść o wojnie wrócił pośpiesznie do Lwowa z pierwszej wyprawy naukowej do Włoch. Wkrótce została jego żoną. Zmiana porządku prawnego w Rosji po ustanowieniu władzy bolszewickiej pozwalała na wprowadzenie rejestracji cywilnej i rozwodów. Dzięki temu zawarcie nowego małżeństwa nawet przez osoby pozostające we wcześniejszych, prawnie usankcjonowanych związkach, nie nastręczało problemów. Było to korzystne z wielu powodów: porządkowało status osób wspólnie zamieszkujących pod jednym dachem, pozwalało także na korzystanie z przywilejów należnych małżonkom bez względu na ustrój.
Zamieszkali w Saratowie w dość luksusowych, jak na uchodźców, warunkach. „Zajmowałem wraz z żoną parterowy domek o pięciu małych pokojach” – wspominał Parandowski23. Aurelia w swojej kronice nadmieniała także, że korzystali również z pomocy służącej: „Jakże się w Saratowie cieszyłam, że już samowar wjeżdżać będzie dla nas dwojga, miałam ochotę powiedzieć służącej: ostatni raz piję herbatę sama” (23 kwietnia 1941 roku). Pierwszy biograf autora Mitologii na podstawie autoryzowanych wywiadów napisał, że w czasie pobytu w Woroneżu i Saratowie Parandowski otrzymywał od matki pieniądze na utrzymanie, przesyłane za pośrednictwem Czerwonego Krzyża24. Niewykluczone, że Aurelia także tą drogą mogła liczyć na finansowe wsparcie od brata Bohdana. Wyleżyńska wielokrotnie w dzienniku wspominała o chwilach szczęścia przeżytych u boku Parandowskiego; mimo trudnych okoliczności (wojna, internowanie) znaleźli siebie i swój własny, intymny świat: „Mieliśmy tylko nad wygnańcami tę wyższość, że choć to była epoka Marsa, Amor rządził nami”. Pisała też o wzajemnej adoracji wyrażanej przez Jana poetyckim słowem, o wspólnych lekturach, chwilach spędzonych przy wrzącym samowarze i trudach codziennego bytowania.
Społecznikowski temperament obojga małżonków sprawił, że dla licznej polskiej kolonii w Saratowie stali się animatorami życia kulturalnego. Aktywnie działali w utworzonym na potrzeby przesiedleńców Domu Polskim, który od początku istnienia, czyli od 1916 roku, stał się centrum życia towarzyskiego i kulturalno-narodowego. Prowadzono w nim szeroką akcję oświatową poprzez urządzanie akademii, wieczorów literackich oraz organizowanie prelekcji. Parandowski, który pełnił funkcję sekretarza Domu Polskiego, wygłosił w nim 47 odczytów z historii literatury polskiej, ale największe powodzenie zyskał cykl „Wieczór utworów własnych”, w trakcie którego swoje utwory czytali m.in. Parandowski i Wyleżyńska25.
Podpisanie przez Rosję traktatu brzeskiego w marcu 1918 roku umożliwiło powrót do kraju wielusettysięcznych rzesz przesiedleńców. W jednej z pierwszych repatriacyjnych grup wróciła do Lwowa także Aurelia wraz z mężem. Zamieszkali w domu rodzinnym Parandowskiego, przy ul. Domsa 5. Żyli jeszcze rodzice Jana, jego matka Julia Parandowska i ojciec, Jan Bartoszewski. Jak można wnosić z relacji potomków rodziny Parandowskiego, Aurelia Wyleżyńska kulturą osobistą i wdziękiem zyskała przyjaźń całej rodziny. Szczególną sympatią darzyła ją matka Jana, która bez problemu zaakceptowała znaczącą różnicę wieku między synem a synową26. W dzienniku Autorki znalazło się także wspomnienie o tym, iż podczas inwazji ukraińskiej we Lwowie w 1919 roku, wraz z Janem i jego matką, zamknięci w domu, grywali w popularnego wówczas labeta.
Wspólna droga obojga małżonków zaowocowała pokaźnym dorobkiem publicystycznym oraz dojrzałą twórczością literacką. Można ją uznać za dowód wzajemnych inspiracji i dojrzewania talentów pisarskich. Począwszy od drugiej połowy 1918 roku, oboje publikowali szkice i artykuły w „Gazecie Lwowskiej”, „Placówce”, „Trybunie Polskiej”, „Kurierze Poznańskim”. Każde z osobna zajmowało się również twórczością indywidualną. Parandowski pierwszą napisaną po powrocie z internowania książkę Bolszewizm i bolszewicy w Rosji zadedykował: „Mojej Żonie”27. Dla Wyleżyńskiej okres małżeństwa z Parandowskim był czasem najbardziej twórczym. Na łamach „Przewodnika Naukowego i Literackiego” opublikowała studium Narcyza Żmichowska w świetle swoich zwierzeń (1919–1920); wydała powieść U złotych wrót (1922)28; kolejne studium Maria Leszczyńska na dworze wersalskim (1923) oraz powieść Niespodzianki (1924), uhonorowaną trzecią nagrodą na konkursie Instytutu Literackiego „Lektor”.
Doświadczenia z okresu przymusowego pobytu w Rosji utrwaliła także w publicystyce. Spod jej pióra wyłania się obraz warunków, w jakich znalazła się tamtejsza polska diaspora podczas Wielkiej Wojny29. Reporterskiej wrażliwości Autorki nie umknęła szczególnie sytuacja kobiet pod rządami bolszewików30. W jednym z artykułów podjęła nawet próbę głębszej analizy psychologicznej przedstawicieli władzy sowieckiej31.
Oboje rozpoczęli zabiegi na rzecz utworzenia Związku Zawodowego Literatów Polskich (ZZLP) we Lwowie. Ostatecznie Oddział Lwowski ZZLP rozpoczął systematyczną działalność po zakończeniu wojny polsko-rosyjskiej (1919–1920), w październiku 1920 roku, a Parandowski został jego sekretarzem. Jako reprezentanci lwowskiego środowiska literackiego wzięli udział w Zjeździe Delegatów Związków Zawodowych Literatów Polskich w Warszawie (2–4 lutego 1922 roku). Podpisy obojga widnieją pod Odezwą Literatów Polskich wzywającą wszystkich pisarzy, aby wstępowali do ZZLP, popierali go słowem i piórem oraz brali aktywny udział w pracach organizacyjnych32. Okres lwowskiego zaangażowania wspominała Autorka z nieskrywaną nutą żalu: „Były to czasy idealizmu, wiary w instytucje: pisarzom ułatwiają stosunki z wydawcami i publicznością, urządzaliśmy odczyty, wiele, zdaje się, liczba przekroczyła 40 i 4. Naszym to było, prawie wyłącznie, staraniem, szły listy poza Lwów, szukaliśmy prelegentów albo używali miejscowych. Jasiek dwa razy powtarzał w Kasynie Antinousa w aksamitnym berecie, Józef Wittlin czytał wyjątki z przekładu Odysei, Mirski nie pamiętam, o czym mówił, tylko, ja, skromnisia, nie brałam udziału w tych popisach. Dlaczego? Tak we własnych oczach przyćmiona sławą męża? Ale wszak to była epoka moich literackich powodzeń. MariaLeszczyńska święciła nieomal triumfy, otrzymałam nagrodę Lektora” (7 maja 1943 roku).
Do rozpadu związku z Parandowskim doszło pod koniec 1923 roku. Przyczyną było pojawienie się u boku męża młodej dziewczyny, Reginy Henryki Helzel, jego uczennicy z lwowskiej Szkoły Dramatycznej Franciszka Frączkowskiego, którą po rozstaniu z Aurelią poślubił i która została matką jego dzieci33. Formalnie rozstanie nie stanowiło problemu, ponieważ ślub zawarty w innym porządku prawnym nie był uznawany w II Rzeczpospolitej. Wedle obowiązującego w Polsce prawa Jan Parandowski nadal był kawalerem i nie było przeszkód do zawarcia nowego związku34, a Wyleżyńska, w świetle tych samych norm prawnych, wciąż pozostawała żoną Adama Kropatscha.
Mimo rozstania Aurelia zachowała o mężu najlepsze wspomnienia i nigdy nie zerwała z nim całkowicie kontaktów. Dowody znaleźć można w postaci licznych zapisów w dzienniku, gdzie postać „Jaśka” pojawia się nader często i w rozmaitych kontekstach, począwszy od wspomnień o wspólnie przeżytych latach, przez podziw dla jego pisarskiego talentu, po nierzadko pobrzmiewającą nutę żalu.
W sylwestrową noc 1923 roku opuściła Lwów na zawsze i wyruszyła pociągiem do Paryża. Postanowiła radykalnie odciąć się od przeszłości. Pozostawiła za sobą nieudane związki, rodzinę, przyjaciół, kraj. Udawała się do „miasta światła i cudów” (jak nazwała je w jednym z felietonów35), pod urokiem którego pozostawała do końca życia i mimo wielu odbytych podróży (Włochy, Hiszpania, Austria, Niemcy), nic nie zdołało zatrzeć tego wrażenia. To właśnie Paryż nieustannie ją oczarowywał, przynosił ukojenie i dawał nadzieję w trudnych chwilach. Poświęciła mu autobiograficzną powieść zatytułowaną nieprzypadkowo Czarujące miasto (1928). Bohaterka powieści, Maria, to alter ego Autorki z jej traumą po rozstaniu z ukochanym mężczyzną i odradzającą się na nowo chęcią powrotu do pełni życia. Zarówno dla bohaterki powieści, podobnie jak dla jej Autorki, Paryż stał się zarazem wyzwaniem i inspiracją, dzięki którym odzyskała wiarę we własne siły i mimo porażki w życiu osobistym, znów była gotowa walczyć o siebie.
Pierwszym paryskim adresem Aurelii było mieszkanie przy ul. Saint-Benoit 62 w bliskim sąsiedztwie Wyspy św. Ludwika, z usytuowaną na niej Biblioteką Polską i Hotelem Lambert, czyli centrum Polonii zamieszkałej we Francji. Niespełna trzy tygodnie po przyjeździe złożyła wizytę Stanisławowi Piotrowi Koczorowskiemu, który od kilku już lat pełnił funkcję bibliotekarza w Bibliotece Polskiej w Paryżu, nadto był prezesem Towarzystwa Przyjaciół Książki we Francji36. Znajomość ta przerodziła się niebawem w ścisłą współpracę, czego owocem był pierwszy wspólny przekład trzech tomów Pamiętników Władysława Mickiewicza na język polski37. Pełna szacunku i zaufania relacja z Koczorowskim przetrwała do końca życia Autorki, a po jej śmierci, decyzją siostry Felicji, duże partie dziennika Wyleżyńskiej trafiły właśnie do jego rąk.
Podobnie jak w Saratowie i we Lwowie, także w Paryżu Aurelia nie pozostawała bezczynna. Szybko nawiązała kontakty z paryską Polonią, oficjalnymi przedstawicielstwami Rzeczpospolitej we Francji, a także ze znaczącymi postaciami tamtejszego świata literackiego. Pragnęła wnieść swoją cząstkę w dzieło szerzenia kultury polskiej na obczyźnie. W kolejnych mieszkaniach (na rue d’Assas i rue de Navarre) Wyleżyńska prowadziła otwarty salon literacki, gdzie, jak zanotowała w dzienniku, „poza »wielkimi« przyjęciami nie było wiele osób, ale wszyscy bliscy i czujący się jak u siebie”. Do grona paryskich przyjaciół i znajomych należeli ludzie z różnych środowisk i rozmaitych profesji, w tym: francuska pisarka, malarka i poetka Roch Grey38 (właśc. Hélène Oettingen – ukraińska dama, z domu hrabina Miączyńska), która napisała piękny wstęp do wydanej w Paryżu powieści Wyleżyńskiej Czarodziejskie miasto; Jan Cynarski, radca Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Paryżu, który zamówił u Aurelii opracowanie L’émigration polonaise en France (wyd. 1928); Zygmunt Lubicz-Zaleski, historyk literatury, krytyk teatralny, poeta oraz wykładowca w katedrze Collège de France w Paryżu, zaś w oczach Autorki „pięknoduch o rozległych terenach zainteresowań”; Gustaw Przychocki, filolog klasyczny, profesor i rektor Uniwersytetu Warszawskiego, prof. Uniwersytetu Jagiellońskiego, członek Polskiej Akademii Umiejętności. Jednak do najcenniejszych należała znajomość z synami Adama Mickiewicza: najstarszym Władysławem i jego żoną Marią, córką Feliksa Malewskiego, przyjaciela i towarzysza Adama, oraz najmłodszym Józefem. Bohaterom tej wyjątkowej rodziny, których miała szczęście odwiedzać w ostatnich latach ich życia, poświęciła ciepłe i bardzo osobiste wspomnienia39.
Popularyzowała literaturę polską w prelekcjach wygłaszanych we Francji m.in. na paryskiej Sorbonie, gdzie przed wojną studiowała, wystąpiła z odczytem poświęconym literaturze ojczystej, odradzającej się po latach zaborów (La littérature polonaise d’après guerre). Krakowski dziennik, komplementując aktywność Wyleżyńskiej, podkreślał, że „prócz wyczerpującej treści także styl i piękny język francuski prelegentki wzbudził szczere uznanie u słuchaczy”40. Aktywnie uczestniczyła w wydarzeniach kulturalnych odbywających się w Paryżu z udziałem polskich pisarzy, niektóre upamiętniała w felietonach, jak np. pobyt Boya we Francji w 1928 roku41.
W publicystyce tego okresu wiele uwagi poświęcała artystom tworzącym poza granicami kraju, m.in. Ninie Aleksandrowicz42, Mai Berezowskiej43, Oldze Boznańskiej44, Stefanii Łazarskiej45 czy Gustawowi Gwozdeckiemu46. Zawsze była wnikliwą obserwatorką, informowała więc polskich czytelników o panujących we Francji zwyczajach, nawet gdy idzie o małe społeczności47. Mnóstwo uwagi poświęcała paryskim wydarzeniom artystycznym, takim jak wystawy, wernisaże, spotkania autorskie, bankiety48. Zabierała swoich czytelników w imaginacyjną podróż śladami wybitnych pisarzy francuskich49. Z dumą donosiła o polskich drukarniach i księgarniach za granicą, w tym o nowo otwartej filii firmy Gebethner i Wolff, znajdującej się na jednej z luksusowych ulic Paryża – Boulevard Saint-Germain pod nr 12350. Najchętniej i najczęściej współpracowała z tygodnikami kobiecymi: „Bluszcz”, „Świat Kobiecy”, równie chętnie użyczała pióra pismom o wyraźnie lewicowym obliczu (lwowskie „Sygnały”, „Dziennik Ludowy”, „Praca Obywatelska”), zamieszczała też artykuły w pismach o zdecydowanie konserwatywnym zabarwieniu („Ilustrowany Kurier Codzienny”, „Kurier Poznański”). Teksty dla czytelników o bardziej wyrafinowanym guście publikowała zazwyczaj w stołecznych „Wiadomościach Literackich”, z którymi współpracowała przez cały okres pobytu w Paryżu, i we „Lwowskich Wiadomościach Muzycznych i Literackich”. Dla tych tygodników przeznaczała artykuły przeglądowe i analityczne o najnowszych wydarzeniach kulturalnych we Francji, jak też o sławnych twórcach (Anatol France, Marcel Proust, Jacques Chardonne, André Maurois). Incydentalnie publikowała artykuły i felietony w pismach dla dzieci i młodzieży („Płomyk”, „Płomyczek”, „Świat Dziewcząt”) lub o znaczeniu lokalnym („Tygodnik Wileński”, „Warszawa”, „Wiek Nowy”, „Wymiary”).
Dla francuskojęzycznych czytelników ogłaszała drukiem teksty w wydawanym w Warszawie czasopiśmie „Le Messager Polonais”. Tu właśnie zamieściła tekst swojego pierwszego odczytu na paryskiej Sorbonie (La littérature polonaise d’après guerre, 1925, nr 149–153). W kolejnych numerach pisała m.in. o polskich pamiątkach na obczyźnie, życiu uczuciowym Katarzyny Wielkiej, dwóch pochówkach Słowackiego czy francuskiej artystce o polskich korzeniach, ukrywającej się pod męskim pseudonimem Roch Grey51.
Prowadziła również akcję oświatową dla szerokiego grona słuchaczy zarówno w Polsce, jak i we Francji. W Bibliotece Narodowej zachowały się dwa zaproszenia: Koła polsko-włoskiego im. Leonarda da Vinci i Koła byłych uczennic pensji Henryki Czarnockiej do Muzeum Pedagogicznego w Warszawie na odczyt Aury Wyleżyńskiej pt. Dzisiejsza Francuzka (5 marca 1937) oraz Towarzystwa Pracy Społeczno-Kulturalnej dla Wychodźstwa Polskiego we Francji na odczyt Aurelii Wyleżyńskiej pt. Paryż dziś i przed laty (Paryż, 14 marca 1937)52. W dzienniku znajduje się sporo sygnałów o prelekcjach wygłaszanych przez Autorkę, w kraju i na obczyźnie. Znaleźć w nim można wzmianki o odczytach w Berlinie, Inowrocławiu, Warszawie, Łodzi (tu: Wywiady na odległość), Gdyni (Pisarze Frontu Ludowego mówią), Krakowie (O „Róży”Katerli) i, oczywiście, w Paryżu. Niestety, dat i tematów większości z nich nie udało się ustalić.
Podczas lat spędzonych w Paryżu nie zaniedbywała pracy literackiej. Z tego okresu pochodzą, poza wspomnianym wcześniej Czarodziejskim miastem, powieści: Księga udręki (pierwotnie drukowana w czasopiśmie „Tydzień Literacki” 1925, nr 107–270, wydanie osobne – 1926); Serce podzielone na ćwierci (1931); Z duszą twoją na ramieniu. Listy z Hiszpanii. Z oryginałów wiernie przełożone (1933; tytuł sugerujący przekład z języka hiszpańskiego jest mistyfikacją literacką).
Wydała także zbiór opowiadań i szkiców pt. W mieście świata polskie ścieżki (1931); dwa studia literackie: Biała czarodziejka (1926) – poświęcone Marii Kalergis i jej kontaktom z pisarzami oraz W paryskiej Sofiówce (rzecz o Zofii Węgierskiej), drukowane w „Bluszczu” (1931–1932). Publiczność literacką we Francji zaznajamiała z polskimi poetami współczesnymi (Wierzyńskim, Tuwimem, Iwaszkiewiczem) Jeunes poètes polonais. Extrait d’une conférence donnée à la Sorbonne le 4 mars 1925 (Paris 1926) bądź z Wielką Emigracją z I połowy XIX wieku L’émigration polonaise en France (Paris 1928). Jest również współautorką Ilustrowanego przewodnika dla uchodźców we Francji (Paryż 1925).
Wspólnie ze Stanisławem Piotrem Koczorowskim podejmowała się także pracy przekładowej. Poza wspomnianymi wcześniej Pamiętnikami Władysława Mickiewicza, przetłumaczyli również z rosyjskiego powieść Dymitra Mereżkowskiego Narodziny bogów. Tutankhamon na Krecie (1926).
Jak z przytoczonego zestawienia wynika, dla Wyleżyńskiej okres paryski był czasem wytężonej pracy literackiej, publicystycznej, oświatowej i przekładowej. Na stałe wróciła do kraju w 1937 roku i nadal sporo publikowała, zazwyczaj drobne teksty w dziennikach i czasopismach.
Podczas wojny Wyleżyńska utrzymywała kontakty ze środowiskiem literackim, najczęściej przy okazji spotkań w siedzibie zawieszonego Związku Zawodowego Literatów Polskich i PEN Clubu przy ul. Pierackiego 16a. W czasie okupacji mieściła się w nim tania Kuchnia Literacka, uruchomiona przez prezesa ZZLP Ferdynanda Goetla już w drugim miesiącu wojny i prowadzona przez jego żonę Jadwigę. Oficjalnie działała pod auspicjami Rady Głównej Opiekuńczej i w dużej części była finansowana z uratowanych przed Niemcami funduszy Związku53. Za niewielką opłatą można było tu zjeść obiad, dla wielu stanowiący jedyny ciepły posiłek dziennie. Kuchnia funkcjonowała aż do powstania warszawskiego i niemal całkowitego zburzenia lewobrzeżnej Warszawy. Skupiała przede wszystkim inteligencję, była też jedynym miejscem, w którym mogli się legalnie spotykać ludzie kultury. Tu poszukiwano informacji o losach kolegów, wymieniano uwagi na temat zagrożeń, ustalano stanowiska w istotnych sprawach, a także organizowano skromne spotkania świąteczno-noworoczne. Korzystała z niej spora grupa pisarzy, m.in. Maria Dąbrowska, Karol Irzykowski, Stefan Kisielewski, Czesław Miłosz, Zofia Nałkowska, Wacław Sieroszewski, Aniela Zagórska. Z zapisów w dzienniku wynika, że Aurelia bywała tam stosunkowo często w towarzystwie siostry Felicji, choć, jak z sarkazmem wspominała, nie należała do grona uprzywilejowanych literatów. Wielokrotnie boleśnie to odczuwała, szczególnie w sytuacji, gdy była otwarcie pomijana przy rozdziale beneficjów żywnościowych, jakimi obdarzano innych kolegów, a jej siostrze, mimo pracy translacyjnej, odmówiono nawet zniżki w opłatach za posiłki (Felicja Wyleżyńska jest autorką przekładu powieści Choucas Nałkowskiej na język francuski). Zapewne w środowisku powszechna była wiedza o zabezpieczeniu materialnym obu sióstr, jednak w tych warunkach nie można wykluczyć uznaniowości działań ówczesnej szefowej lokalu, która w sytuacji panującego ogólnie niedostatku urosła do rangi osoby decydującej o przyznaniu wybrańcom tak bardzo pożądanych dóbr. Wyleżyńska niejednokrotnie w zapisach przywołuje grono spotykanych w stołówce literackiej kolegów po piórze. Tylko nielicznych wymienia z nazwiska, w tym: Marię Dąbrowską, Zofię Nałkowską i jej siostrę Hannę Bickową, Halinę Dąbrowolską, Stefanię Podhorską, Stellę Olgierd, Marię Szpyrkównę, Romanę Dalborową, Alfreda Łaszowskiego, poznanych w Paryżu Jana Cynarskiego, Stanisława Piotra Koczorowskiego czy młodszego o pokolenie, poetę i tłumacza Allana Kosko. Ze smutkiem odnotowuje przytłaczającą atmosferę prowadzonych przy stolikach rozmów, rzadko kiedy wykraczających poza tematykę konsumpcji i handlu. Choć doskonale zdaje sobie sprawę ze złożoności okupacyjnej rzeczywistości, w której jedni zupełnie sobie nie radzą i nierzadko przymierają głodem, inni doskonale potrafią odnaleźć się w handlu, jeszcze inni, by przeżyć, zmuszeni są do wyprzedawania swoich bibliotek; okrojona tematyka konwersacji literatów sprawia, że stale odczuwa dotkliwy intelektualny niedosyt.
W trzecim roku wojny, nawiązując do lektury wspomnień Franka Harrisa, notuje: „Dziś zbliżona jestem do ostatniego etapu, który nam przedstawia, jako czasu, gdy już lata każą szukać nie w sobie, lecz w innych podtrzymania. Znajduję to w nauce, literaturze. Trzeba iść tym śladem, uczyć się na nowo zapomnianych już rzeczy, zamknąć w kole myśli cudzych, bawiąc własnymi, zrodzonymi z tego życia” (10 sierpnia 1942). Sięga więc po arcydzieła literatury, w których szuka potwierdzenia trwałości ponadczasowych i ogólnoludzkich wartości. Najchętniej studiuje dzieła autorów francuskich, często odwołuje się do pisarstwa Voltaire’a (Listy filozoficzne), Jeana Cocteau (Le Grand Écart), André Gide’a (Immoraliste; Spotkania), André Malraux (Nadzieja; Zdobywcy), André Maurois (Climats; Byron), Georges’a Duhamela (Kroniki rodu Pasquier) czy powieści Ericha Marii Remarque’a (Na Zachodzie bez zmian; Drogapowrotna), w których odnajduje, podobne do czasów współczesnych, klimaty z wszechobecnym handlem zamiennym i poszukiwaniem nowych form życia ekonomicznego.
Z polskich autorów po raz kolejny wraca do twórczości wielkich romantyków: Mickiewicza, Krasińskiego, Słowackiego, z ciekawością porównując czynione na marginesach książek młodzieńcze uwagi z własnymi refleksjami dojrzałej czytelniczki. Z radością wertuje tomiki Wyspiańskiego, głównie dla porywających wizji rozsnuwanych przez ich autora przed oczami czytelnika. Z zapamiętaniem oddaje się lekturze dzieł uczonych autorytetów na temat dorobku kultury śródziemnomorskiej (Wieczory florenckie Juliana Klaczki). Z równą przyjemnością czytuje książki współczesnych pisarzy, choć często polemizuje z ich tezami: Weyssenhoffa (Mój pamiętnik literacki), Dołęgi-Mostowicza (Pamiętnik pani Hanki), głównie po to, by potwierdzić swoją opinię o świecie, w którym „młode pokolenie może być słusznie zdegustowane do tworzenia się Polski po przykładzie takich dwudziestu lat”; Władysława Spasowskiego (Wyzwolenie człowieka), którego filozoficzne przemyślenia pobudzały do głębszej refleksji nad kondycją człowieka; Stefana Żeromskiego, choć uważała, że jego pisarstwo to „też romantyzm, równie głupi jak barykady, które niosły w sobie echa powstań”. Tak gorzka uwaga jest wynikiem zarówno lektur, jak i wnikliwych obserwacji świadka zarówno pierwszej, jak i drugiej wojny światowej. Wypełniając dotkliwy brak inspirujących dyskusji i głębszych przeżyć, gdy tylko nadarzała się sposobność, chodziła na Mokotowską 12 do siedziby metodystów, gdzie podczas wojny odbywały się jedyne w całej Polsce jawne odczyty i koncerty, na które każdy mógł wejść z ulicy.
Była to zaledwie namiastka głębszych przeżyć, jakich mogła doświadczać przed wojną, gdy uczestnictwo w kulturze stanowiło najważniejszą część Jej dojrzałej egzystencji. Była zarówno wrażliwym i wymagającym odbiorcą, jak też pełnoprawnym twórcą. Choć podczas okupacji niemieckiej stawiała pytanie o trwałość swojego dorobku, a była nagradzaną autorką powieści, publicystką, tłumaczką i aktywną prelegentką, to w jednym nie miała wątpliwości. Dziennik, prowadzony z takim uporem i na przekór otaczającej rzeczywistości, oceniała najwyżej. Nazywała go swoim „ostatnim dzieckiem myśli i uczuć” i pragnęła, by ukazał się bez ingerencji „za życia lub po zgonie”. Nie myliła się: dziennik rzeczywiście okazał się ostatnim dziełem Autorki, ale do rąk czytelników ma szansę dotrzeć dopiero w trzeciej dekadzie XXI wieku. Jest jeszcze jednym świadectwem tragedii wojny, różnych postaw jej uczestników, od heroizmu po okrucieństwo, podłość i tchórzostwo, a nade wszystko wielką przestrogą Autorki przed sięganiem po rozwiązania, których skutki odciskają się piętnem na następnych pokoleniach.
Powstanie warszawskie, niezależnie od bohaterstwa powstańców oraz ludności cywilnej i nadziei na wywalczenie niepodległości w skomplikowanej rzeczywistości polityczno-militarnej końca wojny, przyniosło w rezultacie ostateczną śmierć miasta, tak w wymiarze fizycznym, jak też biologicznym i kulturowym. Zniszczenie Warszawy przez Niemców można uznać za symboliczny koniec II Rzeczypospolitej i kraju, który miał ambicje być podmiotem, a nie przedmiotem w polityce międzynarodowej. Los oszczędził Wyleżyńskiej tego widoku. W drugim dniu powstania warszawskiego, po skończonym właśnie dyżurze w szpitalu, wracała do mieszkania na ul. Lipową 7. Kilkadziesiąt kroków od domu została ugodzona kulą. Śmiertelnie, jak się okazało. Nie odzyskawszy przytomności, zmarła rankiem 3 sierpnia 1944 roku. Spoczęła na prowizorycznym powstańczym cmentarzu, obok miejsca zamieszkania. Dopiero po wojnie jej szczątki przeniesione zostały na warszawskie Powązki, do grobu rodzinnego Morsztynów (kw. 271).
Śmierć miasta i śmierć Autorki odcisnęły piętno na ostatecznym kształcie wydobytego z niepamięci dzieła. Część kart nosi wyraźne ślady nadpalenia, co wiąże się ze znacznymi ubytkami w tekście. Najprawdopodobniej doszło do tego we wrześniu 1944 roku, kiedy na rejon Powiśla od strony Wybrzeża Kościuszkowskiego uderzyła niemiecka grupa bojowa „Reinefarth”54. W wyniku walk powstańczych niemal cała zabudowa ulicy uległa zniszczeniu. Część tekstu dziennika zaginęła – brakuje na przykład znacznych fragmentów dotyczących roku 1940, z którego zachował się opis do kwietnia. Zapis kończy się na 24 dniu tegoż miesiąca. Kolejny to dopiero styczeń 1941 roku. Kiedy i w jakich okolicznościach utracono tę część, nie wiadomo. Pozostaje mieć nadzieję, że być może strata nie jest bezpowrotna. Może gdzieś, kiedyś, zagubiona partia materiału się odnajdzie.
Osobą, której w głównej mierze zawdzięczamy ocalenie tekstu, jest siostra Autorki, Felicja. Tylko ona znała skrytkę, w której tekst umieszczono i nikt poza nią nie mógł wynieść go z budynku przy Lipowej 7, który uległ zniszczeniu. Ona też opiekowała się spuścizną siostry po wojnie. Z zachowanej w Bibliotece Narodowej korespondencji wynika, że w pierwszych latach powojennych nie była pewna, co ma z dziełem siostry zrobić. By zyskać czas na zastanowienie się, a zarazem zabezpieczyć materiał przed potencjalnym zniszczeniem lub zagubieniem, zdeponowała całość u wieloletniego przyjaciela jej i Aurelii, pracownika Biblioteki Narodowej – Stanisława Piotra Koczorowskiego. Pertraktując z różnymi instytucjami, odbierała poszczególne partie w celu przedstawienia zainteresowanej stronie. Tak było w przypadku rozmów prowadzonych z Zakładem Narodowym im. Ossolińskich. 20 listopada 1952 roku pisała do Koczorowskiego: „Szanowny i Drogi panie! B[ardzo] mi przykro, że dotąd nie załatwiłam sprawy Pamiętnika Aury, ale ponieważ nie wiedziałam, co z nim zrobię, wolałam [go] pozostawić w tak pewnym miejscu jak Bibl[ioteka] Nar[odowa]. Obecnie pertraktuję z Ossolineum, które prosi o przysłanie maszynopisu do oceny – chcę więc go obecnie wycofać i zgłosić się na Rakowiecką [ówczesna siedziba BN – red.]”55. Rozmowy te ostatecznie okazały się skuteczne i w roku 1954 Ossolineum nabyło zaproponowany im materiał56. Czy jednak odbyło się to na zasadzie transakcji finansowej, czy też darowizny, nie wiadomo. Po stosunkowo wczesnej dacie można domniemywać, że była to jednak transakcja finansowa. Jeśli tak było w istocie, to stało się inaczej aniżeli w przypadku Biblioteki Narodowej, która na taki zakup nie była zdecydowana, pomimo starań Koczorowskiego57.
To, co pozostało, przechowywane jest obecnie w Dziale Rękopisów Biblioteki Narodowej (BN) oraz w Archiwum Akt Nowych (AAN). Nie jest to materiał w pełni ze sobą tożsamy. Część przechowywana w AAN to maszynopis obejmujący okres od 2 stycznia 1942 roku do 29 sierpnia 1943 roku, oznaczony sygnaturą od 231/I-1 do 231/I-6. Kiedy i w jakich okolicznościach tam trafił, nie wiadomo (a przynajmniej nie potrafiło tego wyjaśnić samo Archiwum Akt Nowych). Wiemy jednak, że był on w zbiorach instytucji, których spuścizna w części przynajmniej do AAN trafiła. Przede wszystkim w zbiorach Zakładu Historii Partii (ZHP), istniejącego w latach 1957–1971 przy Komitecie Centralnym Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (KC PZPR), o czym świadczą napisy na teczkach. Co za tym idzie, do AAN musiał przejść wraz ze spuścizną następcy ZHP, jakim było Centralne Archiwum KC PZPR58. Co jednak działo się wcześniej, przed jego umieszczeniem w ZHP? Czy materiał ten był także w zbiorach Wydziału Historii Partii (WHP), który dopiero w roku 1957 przekształcił się w ZHP59? Są powody, by tak myśleć. W roku 1950 znalazł się on bowiem (choć mógł to być jedynie stan tymczasowy, jak to miało miejsce w przypadku BN) w powojennym Instytucie Pamięci Narodowej (IPN) działającym przy Prezydium Rady Ministrów60. Świadczą o tym pieczątki tejże instytucji na kartach maszynopisu oraz adnotacja dokonana 14 marcu 1950 podczas nanoszenia „korekty z maszynopisu autorki” przez ówczesnego pracownika IPN Wandę Kiedrzyńską61. IPN został jednak rozwiązany w roku 1950, a więc na kilka dobrych lat przed likwidacją WHP. Przekazanie zatem maszynopisu do WHP nie byłoby niczym dziwnym. Jest to jednak tylko hipoteza, która, miejmy nadzieję, doczeka się kiedyś ostatecznego wyjaśnienia.
Znacznie obszerniejsza chronologicznie jest część przechowywana w Dziale Rękopisów Biblioteki Narodowej. Obejmuje lata 1939–1944 i występuje tak w postaci maszynopisów, jak i mikrofilmów. Nie jest to bynajmniej tekst jednolity. Dzieli się na trzy główne części: 1) sygnatura BN 10786, której odpowiada mikrofilm o numerze 99086, o datach skrajnych: od 10 sierpnia 1939 roku do „końca kwietnia”62 1940 roku, 2) sygnatura BN IV 6456, od września 1939 roku do sierpnia 1943 roku, 3) sygnatura BN 10787, która zaczyna się 20 września 1943 roku, a kończy 29 czerwca 1944 roku. Co ciekawe, materiały wymienione w punkcie pierwszym i trzecim trafiły do Biblioteki Narodowej „z papierów S.P. Koczorowskiego”, i to dopiero w roku 198163. Stało się tak z uwagi na wyżej wzmiankowaną niechęć tej instytucji do zakupu maszynopisu w roku 1952.
Zakres chronologiczny nie jest jednak proporcjonalny do objętości tekstu. Materiał przechowywany w Archiwum Akt Nowych, obejmujący niewiele ponad półtora roku, liczy łącznie 677 stron (331 za rok 1942 i 346 za okres od stycznia do końca sierpnia 1943 roku). Z kolei materiał z Biblioteki Narodowej, mimo iż rozpiętość dat skrajnych jest nieporównywalnie większa (sierpień 1939 – czerwiec 1944), liczy w sumie 938 stron, a więc tylko o 261 więcej. Wynika to zarówno z różnic w objętości zapisków z różnych okresów, jak i istotnych braków w materiale znajdującym się w Bibliotece Narodowej. I tak rok 1939 opisany jest od pierwszej połowy sierpnia do grudnia, z kilkudniowymi ubytkami w tekście, i to w dwóch dokumentach (BN 10786 oraz BN IV 6456). Rok 1940, który pod tym względem wygląda zdecydowanie najgorzej, obejmuje zaledwie dwa niepełne miesiące. Zaczyna się prawie w połowie lutego, a kończy już w drugiej połowie kwietnia, tydzień przed końcem miesiąca. Jest to w sumie tylko 76 dni. Oparty jest tylko na jednym dokumencie (BN 10786), więc nie ma potrzeby kompilacji tekstu. Lata 1941–1943 są stosunkowo najlepiej opisane. Najsłabiej w tej grupie opisany rok 1941 obejmuje w zasadzie dwanaście miesięcy (od stycznia do grudnia), choć są one reprezentowane bardzo nierówno. Tekst obejmuje 139 stron maszynopisu, ale niektóre zapełnione są szczątkowo. Podobnie rok 1940 oparty jest na jednym tylko dokumencie (BN IV 6456). Kolejne dwa lata (1942 i 1943) są najobszerniejsze pod względem objętości zapisków. Rok 1942 zawarty jest na 332 stronach ujednoliconego maszynopisu, na którym oparto tekst tutaj publikowany, obejmujący okres od stycznia do grudnia (AAN 231/I-1 do 231/I-4), oraz 242 stronach odgrywających przy niniejszej edycji jedynie rolę pomocniczą, kontrolną, obejmujących marzec oraz pełne pół roku od czerwca do grudnia (BN IV 6456). Podobnie rzecz ma się z najobszerniejszym w całym tekście rokiem 1943, który zawarty jest aż w trzech różnych dokumentach. Pierwszy z nich zawiera 357 stron i obejmuje zwarty okres od początku stycznia do końca sierpnia (AAN 231/I-5 do 231/I-6). Drugi liczy 206 stron i obejmuje czas od kwietnia do sierpnia (BN IV 6456). Trzeci składa się ze 163 różnej wielkości notatek, często zaledwie fragmentów kart z kilkoma zdaniami, odnosząc się do czterech ostatnich miesięcy tego roku, od września do grudnia (BN 10787 lub mf 99087). Jak widać, łącznie zapiski z roku 1943 zawarte są aż na ponad siedmiuset stronach. Z uwagi jednak na fakt, że dokument drugi jest tutaj wtórny wobec pierwszego i pełnić może jedynie funkcję kontrolną, tekst publikowany oparto na dokumencie pierwszym i trzecim. Rok 1943 wyróżnia się jeszcze tym, że jako jedyny posiada aż dwie karty rękopisu, w pełni zapisane i, niestety, nieczytelne. Pokazują one dodatkowo, że przepisywanie do postaci maszynopisu było konieczne dla umożliwienia lektury tekstu. Zapiski z roku 1944, ostatniego, przynoszą powrót do normy objętościowej i brak potrzeby kompilacji. Tekst składa się z zaledwie 113 stron maszynopisu i zawarty jest w jednym tylko dokumencie (BN 10787).
Stan zachowania ocalałego materiału jest bardzo nierówny. Zdecydowanie najlepiej prezentuje się część obejmująca lata 1942–1943, a szczególnie okres od stycznia 1942 do końca sierpnia 1943 roku. Mowa tu o wyżej wspominanym materiale przechowywanym w AAN (pod sygnaturami od 231/I-1 do 231/I-6). Jest to zapewne rezultat starań siostry Autorki, Felicji Wyleżyńskiej, która uznała, że ta właśnie część jest dla historyków najbardziej cenna i ją właśnie starała się prezentować instytucjom, którym zamierzała tekst sprzedać. W ten zapewne sposób omawiany materiał wszedł do zbiorów AAN oraz Zakładu Narodowego im. Ossolińskich (ZNiO). Nieprzypadkowo w jednej i drugiej instytucji znajduje się ta sama część maszynopisu. W przypadku Ossolineum jest to materiał obejmujący lata 1942–194364. Dodatkowo znalazły się tam trzy listy Autorki do Mieczysława Gębarowicza z roku 192465