Krew nie wysycha nigdy - Bohdan Urbankowski - ebook + książka

Krew nie wysycha nigdy ebook

Bohdan Urbankowski

3,8

Opis

Najnowsza książka Bohdana Urbankowskiego jest ważną lekcją historii. Tworzy ją zbiór opowieści, których początkiem było zawsze czyjeś wspomnienie. Autor opowiada między innymi o zbrodniach popełnionych przez Rosjan w śląskich Przyszowicach i w Miechowicach, o łagrze nad Pieczorą, o torturach w obozie „Zgoda”, o procesie Roberta Brasillacha. Jak sam pisze, „wierność prawdzie – jak to odkrył już Conrad – jest zarazem wiernością dobru, w ten sposób »pisarz wymierza sprawiedliwość widzialnemu światu«”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 445

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (5 ocen)
2
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Bohdan Urbankowski Krew nie wysycha nigdy ISBN Copyright © Bohdan Urbankowski, 2017All rights reserved Redakcja Paulina Tomczyk Monika Ślusarska Projekt okładki i stron tytułowych Krzysztof Kibart www.designpartners.pl Fotografia na okładce (leśna droga prowadząca do grobów w Katyniu) East News/Laski Diffusion Projekt graficzny i opracowanie techniczne Barbara i Przemysław Kida Wydawnictwo dołożyło należytej staranności w celu odnalezienia właścicieli i dysponentów praw autorskich do tłumaczeń wierszy zamieszczonych w książce. W razie wątpliwości prosimy o kontakt. Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

SZALONY DOM NAD PIECZORĄ

Pamięci Amelii z Tromszczyńskich Fominowej

i Eugeniusza Fomina

Pogrom w Płoskirowie

Płoskirów, miasto ogród nad Bohem, nazywano przed laty jednym z dwóch cudów Podola. Za drugi uchodziła twierdza kamieniecka. Miasto było w przeważającej części polskie i barokowe, przedmieście Greczany — nawet w stu procentach. W mieście działał teatr, galeria, koncerty szopenowskie ściągały Polaków z całej Ukrainy. Mówiono, że nie car i nie Lenin tu rządzi, tylko Szopen. Nad miastem królował kościół Świętej Anny, zbudowany na wzgórzu, na którym wcześniej stał zamek. Świątynia została wzniesiona z kamieni tego zamku — czuło się w niej moc starej twierdzy i zarazem obecność Boga.

Pani Lidia, wówczas jeszcze Lidka, mieszkała w Greczanach przy Wiśniowej, na tym końcu, co bardziej oddalony od kościoła. I to ona zaczynała zbieranie przyjaciółek na niedzielną mszę odprawianą przez księdza Kwaśniewskiego. Zatrzymywały się nawet przed domkiem Kamy, lecz tylko po to, by wymienić pocałunki. Kama była Żydówką. Potem biegły, trzymając się za ręce — i przeważnie się spóźniały. Ksiądz jednak nie zaczynał bez dziewcząt z Wiśniowej, jakby wiedział, że na pewno przybiegną.

Jednego razu msza się nie odbyła. Księdza aresztowano. Kościół wyglądał jak zmasakrowany człowiek — powybijane witraże, potrzaskane organy, poszarpane jak ludzka skóra obrazy.

Już wcześniej, jakby los ostrzegał kapłana, napadali na niego kilkakrotnie „nieznani sprawcy”. Zdarzało się, że odprawiał mszę z twarzą posiniaczoną i opuchniętą, że podnosił kielich ku górze rękami owiniętymi w bandaże. Namawiano go, by uciekł do Polski — do granicznego Zbrucza było blisko. „Pasterz nie może zostawić swojej owczarni” — odpowiadał niezmiennie.

Płoskirów ujął się za księdzem. Zbierano podpisy, kilka zakładów stanęło — rzecz niezwykła w tym państwie strachu. I nagle stał się cud: władze zgodziły się na „mszę pożegnalną”.

Jeszcze przed świtem zaczęły się zbierać tłumy, wiele twarzy widziano tu po raz pierwszy, ludzie nie mogli się pomieścić w kościele, stali na zewnątrz mimo ostrego mrozu. Dopiero koło południa przywieziono księdza. Szedł przez kościół, dzwoniąc kajdanami, słaniając się z wyczerpania — blady, z zapadniętymi policzkami i przewiązanym, może już wyłupionym, okiem. Szaty liturgiczne wisiały na nim, jakby Bóg ubrał w nie szkielet. Podniósł ręce do góry, zabrzęczały kajdany i nagle zaświeciło słońce, wpadając przez wstawione cudowną siłą witraże, rozległa się muzyka — zupełnie jakby potrzaskane organy same z siebie zaczęły grać. Potem próbowano wyjaśniać, że organistę wprawdzie aresztowano, lecz do organów dorwał się jego pomocnik. Jednocześnie w kościele pojawiły się jakieś cienie; sylwety w czarnych płaszczach zaczęły otaczać księdza, jakieś ręce zatkały mu usta, nie mógł wygłosić kazania. Potem ręce zaczęły wlec księdza w stronę zakrystii, karabinowe kolby uderzały w twarze wiernych. Komunii też nie będzie! A kiedy ludzie próbowali wyrwać księdza oprawcom, ciemne sylwety rzuciły się na tłum, nad ludzkimi głowami zawisły stalowe szpony karabinów.

Wtedy Lidka ostatni raz widziała swoją przyjaciółkę. Kama nie chodziła do kościoła, uważała się za komunistkę, a jednak... Dziewczęta zaczęły przedzierać się do siebie, były blisko, gdy rozległy się strzały. Tłum rzucił się do ucieczki, uniósł je w różne strony...

Taki sam pogrom rozpoczęli Rosjanie na zewnątrz. Na ludzi — jak za carskich czasów — zaszarżowali Kozacy, tratowali klęczących kopytami, cięli szablami — nie płazowali, tylko cięli. Kamienie Płoskirowa spłynęły krwią.

Księdza Kwaśniewskiego wywieziono. Operacja „msza pożegnalna” miała służyć jedynie temu, by wyłapać polskich prowodyrów i wrogów rewolucji. Władze jednak nie przypuszczały, że będzie ich tak wielu. Nie udało się aresztować wszystkich za jednym zamachem. Wywożenie mieszkańców trwało jeszcze wiele, wiele dni, setki złapanych mordowano też na miejscu — pod ścianami domów, na podwórkach. Potem ich ciała gdzieś znikały.

Zamordowano też kościół. Którejś nocy mieszkańców Płoskirowa zerwał na nogi potężny grzmot wybuchu. Po chwili nad wzgórzem kościelnym rozgorzała łuna, potem buchnęły płomienie, jakby góra przemieniła się w wulkan. Rano nikt nie mógł poznać tego miejsca. Potężna bryła kościoła zniknęła. Na miejscu ołtarza zionął krater jak po wybuchu bomby, wokół krateru same ruiny — jak ludzie z podniesionymi rękami.

Mimo że nie było ani kapłana, ani świątyni, wierni przychodzili na wzgórze, klękali — jakby ktoś niewidzialny odprawiał nabożeństwo, podpowiadał słowa modlitwy. Wśród ruin, niczym drzewo życia, każdej nocy wyrastał krzyż. Każdego ranka ręce katów wyrywały go z ziemi. Każdej nocy wyrastał nowy. Lecz modlących się było coraz mniej. Czarne autobusy z zamalowanymi na czarno oknami krążyły po mieście i wyłapywały kolejne ofiary. Płoskirów był coraz bardziej pusty.

Którejś nocy przyszli także po Lidkę.

Prolog

Trzykrotna opowieść

Czy można stworzyć łagier w łagrze, jakim jest Rosja? Czy można stworzyć dom wariatów w tym łagrze? Wydawałoby się, że nie można, a jeśli nawet można, to przecież nie warto — a jednak!

Historię, którą właśnie rozpoczynam, życie podsuwało mi trzy razy.

Po raz pierwszy historię o „szalonym domu” nad Pieczorą opowiedziała mi znajoma teściów, pani Lidia, która w czasach sowieckich pogromów została wywieziona z Płoskirowa. Rosjanie czyścili państwo z buntowniczego polskiego elementu, a ona była Polką. Nazywało się to operacją polską NKWD. W istocie był to pierwszy polski holocaust, podobny do wcześniejszego holocaustu Ormian i późniejszego Żydów, tyle że zapomniany przez historię.

Pani Lidia straciła część rodziny, wielu przyjaciół i znajomych. O niektórych wiedziano, że zostali rozstrzelani na miejscu, o niektórych nie było żadnych wieści, co pozwalało się łudzić, że może gdzieś tam, w jakimś łagrze przeżyli. Do osób zamordowanych należała jej matka, do osób, które zniknęły — jej starsza nieco przyjaciółka Kama. Lidka była katoliczką, Kama — komsomołką, do tego przodownicą odznaczoną złotą gwiazdą. Nie przeszkadzało im to zresztą w rozmowach, których tematem byli raczej chłopcy, raczej randki, raczej nocne kąpiele w rzece, a nie jakaś tam polityka. W czasie czystek zniknęła również Kama. Ponieważ jako młoda komunistka cieszyła się zaufaniem władz, po mieście rozeszły się pogłoski, że to ona przygotowywała listy, według których NKWD wyłapywało Polaków, i że potem — na wszelki wypadek — wolała zniknąć z miasta. Jeśli tak, to bałaby się chyba cieni! Bo to przecież Polacy zostali bardzo dokładnie usunięci! Jedni trafili do łagrów, inni do dołów za miastem, na wysypisko, które z biegiem czasu pokryło miejsca ich spoczynku. Wyprzedzając bieg zdarzeń, zdradzę, że ostatecznie się okazało, iż Kama jednak nie opuściła miasta.

Lidka jako niepełnoletnia została skazana „tylko” na pobyt w łagrze. Nie odbyła się żadna rozprawa, nie miała prawa do obrony, wyrok wydała „trojka”, to znaczy dwóch miejscowych Żydów, którymi komenderował jakiś enkawudysta o nazwisku Krajkow. Bydlęcym wagonem przewieziono ją nad jakąś rzekę, potem barką do łagru. W łagrze trafiła do szpitala, który w przyszłości stał się sceną upiornych jasełek z udziałem ludzi i psów. Gdyby ich treść nagłośniono, zostałyby uznane za najkrótszą historię komunizmu.

Pani Lidia nie była pewna nazwisk bohaterów ani położenia obozu. Pewna była tylko nazwy rzeki — Pieczora.

Drugi raz zetknąłem się z tą historią w Instytucie Piłsudskiego w Nowym Jorku, w zbiorze opublikowanych na Zachodzie wspomnień kobiet z Gułagu. Po pierestrojce wydano je w Moskwie, w ostatnich dniach istnienia ZSRR, dziś dostępne są także w Polsce. Autorką jednego z najbardziej wstrząsających rozdziałów była radziecka komunistka Hella Friszer.

Naprawdę miała na imię Jelena, urodziła się w czeskim Brnie, w rodzinie, jak wtedy mówiono, żydowsko-niemieckich burżujów. Studiowała w Wiedniu, zakochała się w niemieckim komuniście i wstąpiła do partii. Potem oboje musieli uciekać do Moskwy, jeszcze później męża oskarżono o szpiegostwo na rzecz Polski. Sąd był kpiną z wymiaru sprawiedliwości. Na czele „trojki”, która skazała jej męża, stał jakiś Krajkow, który zwrócił na siebie uwagę gorliwością podczas „czyszczenia” Ukrainy z Polaków i teraz robił karierę w moskiewskiej centrali. Dosłownie i w przenośni szedł po trupach. Mąż Jeleny otrzymał wyrok dziesięciu lat bez prawa do korespondencji. Nie wiedziała, co się za tym kryje, nie próbowała uciec. Potem wezwali ją samą. Wzięła legitymację partyjną i poszła pełna wiary w sowiecką sprawiedliwość, była pewna, że ją wypuszczą, a przy okazji wyjaśni się pomyłka z tym głupim, nieprawdopodobnym oskarżeniem męża. Przygotowała sobie nawet mowę — odważną, ale mądrą, przyznającą, że gdzie drwa rąbią... Bo idea rewolucji jest słuszna, bo cel tak szlachetny jak szczęście całej ludzkości naprawdę uświęca środki, którymi mogą być krzywdy jednostek. Ale trzeba pilnować tej czerwonej linii, poza którą konieczne ofiary zamieniają się w irracjonalne zbrodnie, poza którą nikczemne środki niszczą wzniosłe cele, zamiast im służyć.

Przygotowała swoją mowę niepotrzebnie.

Wepchnięto ją do pokoiku wraz z grupą kilku osób. Nie było wystąpień prokuratora ani adwokata, nie pozwolono dojść do słowa oskarżonym. Krajkow chciał nawet kary śmierci, ostatecznie dostała dziesięć lat z artykułu 58 paragraf 12, czyli za to, że nie złożyła donosu na przestępcę. I tak zaczęła się jej podróż do szalonego domu.

Wspomnieniom Helli Friszer zawdzięczam opis albo przynajmniej potwierdzenie wielu scen łagrowego dramatu. Oczywiście nie tylko im. Na losy literackiej Jeleny złożyły się biografie dwóch bohaterek tamtych zdarzeń: jednej, która ten łagier przeżyła, i drugiej, której nie było to dane. Człowieka, który był pierwowzorem lekarza, poznałem osobiście, w jednym z miast na północy Polski. Niektóre epizody pochodzą z jego wspomnień, niektóre z innych źródeł, wyliczanie ich nie miałoby sensu. Z różnych, nie tylko artystycznych powodów niektóre prawdziwe elementy musiałem pominąć. Wyzwanie polegało na tym, by nie zastępować ich kłamstwami, lecz innymi prawdziwymi elementami. Mam nadzieję, że mi się to udało.

Trzeci raz usłyszałem tę opowieść od bezpośredniego uczestnika wydarzeń, który zjawił się — tak to potem potraktowałem — jako wysłannik umarłych. Działo się to na dworcu w Bytomiu. Odwiedziłem grób matki, a potem poszedłem do znajomych. Nie zastałem ich i postanowiłem pojechać do Częstochowy. Miałem godzinę do odjazdu, jak mówią piloci szybowców — do wytracenia. Poszedłem do restauracji.

Stary, schludnie, lecz dziwacznie ubrany człowiek poprosił mnie nie o jałmużnę, lecz o postawienie mu obiadu. Miał ze sobą dziwnie skrojony worek, jakby zszyty z pomniejszych worków, pełen kieszeni i przegródek. Sposób, w jaki go niósł, mógł dowodzić ogromnej siły. Przedstawiając się, podał imię Józef, ale natychmiast dodał, że to imię przybrane. Nazwisko brzmiało niezbyt polsko, na „a” czy na „r” — nie dało się zapamiętać. Zaprosiłem go, jakbym zapraszał znanego od wieków przyjaciela, nie chciałem starego urazić. Zrewanżował mi się „sensacyjną opowieścią” o wydarzeniach w łagrze nad Pieczorą. Dodał, że sam w tych wydarzeniach brał udział i cudem tylko ocalał, raczej dzięki psom niż dzięki ludziom. Przypomniałem sobie, że o psach wspominała też pani Lidia.

Po obiedzie przeszliśmy na peron, usiedliśmy na ławce. Ja w koszuli z krótkim rękawem, stary w futrze, które kiedyś mogło być drogie, a teraz przeświecało plamami pożółkłej skóry. „Ma chyba ze sto lat” — pomyślałem i chyba się nie pomyliłem. Stary kontynuował opowieść, czasem wpadał w dygresje, w rezultacie nie wszystko zdążył opowiedzieć.

Kiedy pociąg nadjechał, myślałem, że wsiądzie razem ze mną, on jednak pozostał na peronie.

— Owszem — powiedział — ja też będę w Częstochowie, ale pójdę tam piechotą. Wszędzie chodzę piechotą.

— Z tym na plecach? — Wskazałem worek.

— To jest lekkie, lżejsze od powietrza.

Podał mi worek — rzeczywiście był tak lekki, że niemal wbrew grawitacji próbował unieść mnie w górę.

— To tylko zioła — wyjaśnił, przekrzykując zgrzytający hamulcami pociąg i popychając mnie lekko w stronę schodków.

Gdy pociąg ruszył, otworzyłem okno i chciałem mu pomachać, stary jednak zdążył już zniknąć. Nigdy więcej się nie spotkaliśmy, lecz nie mogę wykluczyć, że kiedyś to nastąpi. I że historia, którą opowiadam, zostanie wzbogacona o nowe elementy.

Gdy opowieść o łagrze nad Pieczorą usłyszałem po raz trzeci, zrozumiałem, że mam do czynienia z czymś więcej niż ze zbiegiem okoliczności, z czymś więcej niż z obiegową legendą opowiadaną dla zabicia czasu. Zrozumiałem, że ta historia ma zostać przeze mnie spisana.

Ciemne tło zdarzeń — operacja polska NKWD

Szczegóły tej potrójnej opowieści (i zarazem prawdziwej legendy) miałem możność skonfrontować z relacjami historyków i wspomnieniami emigrantów, z którymi zapoznałem się w Instytucie Piłsudskiego. Poznane wówczas liczby mówiące o 250 tysiącach aresztowanych i 150 tysiącach zamordowanych wydawały się niemożliwe do przyjęcia. Jeszcze bardziej nieprawdopodobne wydawało się, aby świat nic nie wiedział o tak potwornej zbrodni.

A jednak!

Polscy historycy, nawet w czasach III Rzeczypospolitej, nie zajmowali się tą operacją — starsi jeszcze z tchórzostwa, młodsi ze zwykłej niewiedzy. Skala zbrodni, ich barbarzyństwo wydawały się niepodobne do niczego, co racjonalne. Polskich historyków ośmieliły dopiero publikacje rosyjskiego Stowarzyszenia Memoriał zajmującego się dokumentowaniem zbrodni stalinowskich. Według rosyjskich danych aresztowano co najmniej 143 810 Polaków, skazano 139 835, z czego rozstrzelano 111 091 osób. Mordowano najczęściej strzałem w tył głowy, jak wkrótce potem w Katyniu. Ponadto kilkaset tysięcy Polaków zostało wywiezionych w bydlęcych wagonach do Kazachstanu, na Syberię i w głąb Rosji. Większość z nich nie przeżyła.

Podane wyżej liczby zostały skompletowane w 1993 roku na podstawie raportów wydziałów terenowych NKWD do centrali na Łubiance. Nie uwzględniają osób pomordowanych podczas aresztowań i w więzieniach, pomijają zamordowanych w łagrach i zmarłych na zesłaniu w wyniku chorób i głodu. Wiadomo, że trzeba liczby te pomnożyć — nie wiadomo tylko, przez ile.

Ofiary, które ginęły w łagrach i więzieniach, nie mają grobów. Z jednym wyjątkiem — ofiar z Płoskirowa. Aresztowania przeprowadzano zgodnie z prawem, powołując się na rozkaz nr 00485 z 11 sierpnia 1937 roku, wydany przez komisarza NKWD, Nikołaja Jeżowa — mamy tu do czynienia z największym w dziejach masowym morderstwem sądowym.

Jeżow, który zainicjował operację i nadzorował jej wykonanie, po jej zakończeniu sam znalazł się w więzieniu, a wraz z nim wielu jego zwyrodniałych aparatczyków. Wśród nich jeden z głównych bohaterów naszej opowieści, zastępca komisarza Krajkow.

CZĘŚĆ I 

DARY UMARŁYCH

Żeby nie wyrósł mściciel

Józef pochodził z kresowej rodziny spokrewnionej podobno z Mohortem. Ojciec — lekarz — więcej przebywał w mieście niż we dworku, wychowywaniem chłopca zajmowała się babka. Ona chodziła z nim na długie spacery, uczyła rozróżniać drzewa, kwiaty i zioła.

— Niewiele brakowało, żeby mnie nauczyła rozmawiać z psami i kotami — wspominał z humorem i nostalgią.

Babka uczyła go przede wszystkim utworów polskich wieszczów — znał na pamięć Pana Tadeusza, Konrada Wallenroda, a nawet poemat Promethidion, który najpierw sobie przyswoił, a znacznie później zrozumiał. Kiedy ojca zabrali, chłopak tułał się po Rosji. W rodzinne strony zajrzał tylko raz. Od znajomej aptekarki dowiedział się o śmierci babki, odwiedził grób, przespał się w jakiejś kaplicy — i znów uciekł. Cały czas na niego polowano.

Dlaczego? Początkowo sądził, że profilaktycznie, z azjatycką przemyślnością: żeby nie wyrósł mściciel. O dodatkowych powodach tej zajadłości dowiedział się dopiero po latach, właśnie od tej aptekarki. Razem z ojcem zabito kilku lekarzy. Robili operację jakiemuś komisarzowi, ale takiemu, co to brał udział w rewolucji, w więzieniu siedział już za cara — wiadomo: stara kadra. Operacja się nie udała. Można pomyśleć, że błąd w sztuce...

— Gorzej, ta operacja była niepotrzebna — powiedziała szeptem aptekarka. — Ale spuszczono już ze smyczy katów z NKWD. Zaprosili komisarza na kolację, upili go i zawlekli na salę operacyjną. Lekarzowi kazali otworzyć jamę brzuszną, potem tego lekarza wyprowadzili, zawołali innego...

— I to był mój ojciec?

— Nie. To zadanie wykonał kto inny. Twój ojciec tylko asystował — odpowiedziała aptekarka. — Nawet wrócił po operacji do domu, ale chyba coś przeczuwał. Na jego polecenie twoja babka wywiozła cię z domu. Najpierw przyjechaliście tutaj. Wcześniej bywała tu z tobą, przywoziła przeróżne zioła, ale nie byliśmy rodziną, żadne dokumenty nas nie łączyły.

— A ojciec nie uciekł?

— Może miał jeszcze nadzieję, może liczył się z aresztowaniem, przesłuchaniami, lecz chyba z niczym gorszym. A wiedział, że jeśli jego nie zastaną, zamkną i babkę, i ciebie. Wiedział, że moglibyście nie przetrzymać.

Więc najpierw zawieziono chłopca do tej znajomej aptekarki, potem przesyłali go dalej, jak paczkę. Póki nie dorósł na tyle, że mógł już sam uciekać. W końcu znalazł się jednak w łagrze i był świadkiem zbrodni, która mogła wydarzyć się tylko tam, tylko w Rosji.

Bo tylko tam mógł objąć władzę ktoś taki jak Krajkow.

Orgia na Pieczorze

Po drodze nic się nie działo — jeśli nie brać pod uwagę pożaru, strzelaniny, masowej egzekucji i paru gwałtów. Lidce naprawdę trafił się rejs tak wyjątkowy, że nikt nie chciał wierzyć w jej opowieść. Po pobycie w więzieniu została załadowana do bydlęcego wagonu, wysadzono ich kawał przed jakąś stacją, żeby nikt nie mógł poznać nazwy miejscowości. Więźniów sformowano w kolumnę i ostrzeżono: krok w lewo, krok w prawo będzie traktowany jako próba ucieczki. Konwojenci będą strzelać bez uprzedzenia. Na przystani popędzono ich na barkę. Wbrew regulaminowi zostali skuci kajdankami — tak było wygodniej dla konwojentów.

Już pierwszej nocy Lidkę obudził hałas i odgłos wystrzałów. A gdy zaczęła uciekać na oślep, wpadła w morze płomieni, ledwie ją wyciągnięto. Na szczęście poparzenia nie były groźne. Leżąc na rufie wśród rannych, usiłowała poskładać wydarzenia tej strasznej nocy. Powoli dochodziło do niej, co przeżyła. Najpierw kryminalni z łatwością pozrzucali kajdanki, włamali się do magazynu i zaczęli wynosić słodycze. By zatrzeć ślady kradzieży, podpalili magazyn, płomienie przerzuciły się na inne pomieszczenia. Na szczęście płynęli po rzece, ogień udało się ugasić. Gdy dobili do najbliższej przystani, nikogo nie wypuszczono na brzeg. Za to z pomostu na barkę wbiegło kilkudziesięciu enkawudystów. Oddzielono grupę więźniów na rufie, enkawudyści stanęli jak pluton egzekucyjny i wymierzyli w więźniów lufy karabinów. Naczelnik konwoju byłby może mniej krwiożerczy, nie wszyscy w wydzielonej grupie brali udział w kradzieży, ale za przywracanie spokoju wziął się major NKWD, który jechał do łagru, by objąć jakieś stanowisko. Nazywano go Woron. Widocznie za coś podpadł Moskwie i teraz chciał się wykazać. Na jego polecenie sołdaci wbiegali między gapiów i wywlekali co chwila kolejnego „winnego”. W tym czasie za plecami plutonu ustawiono pulomiot. Więźniom kazano klęknąć. Barka odpłynęła na środek rzeki, żołnierze się rozstąpili i w klęczących zaczęły walić serie kul. Skrwawione ciała zrzucano wprost do wody. Nikt ich nie liczył, nikt nie wykazywał jako zmarłych. Dzięki temu ich porcje szły do podziału między naczalstwo konwoju i załogę barki.

— Krótki kurs historii WKP(b)1 — podsumował zdarzenia siedzący obok Lidki chłopak z pudłem na skrzypce. Był niewiele starszy, też Polak. Nic więcej młodzi nie zdążyli sobie powiedzieć. Ktoś wydał rozkaz, by ponownie ich zakuto. Drugi pożar nie powinien się wydarzyć. I rzeczywiście — do końca podróży żaden pożar się nie zdarzył.

Gdy po morderczej podróży więźniowie zostali wysadzeni na brzegu Pieczory, zobaczyli kilka do połowy zbudowanych baraków i kopce ziemi. Krzyż na jednym z nich mówił, że są to mogiły zesłańców. Potwierdził to także oficer NKWD, który wziąwszy się pod boki, ostrzegł transport, że jak się nie pospieszą z robotą, to podzielą los poprzedników. — Nie zdążyli przed zimą i wyzdychali z zimna. „Nie trzeba było brudzić rąk” — zakończył, jakby to był dowcip. Nawet zaczął rechotać.

Transport „polski” nie składał się z samych kobiet, przeciwnie, większość stanowili mężczyźni — przeważnie chłopi i drobni szlachcice z ziem od Podola po Mińszczyznę. Wyszperali wśród tego rumowiska jakieś siekiery po umarłych i wzięli się do szalonej pracy. To był wyścig z nadchodzącą śmiercią.

Początek koszmaru

Jelena tak bardzo nie mogła się pogodzić z sytuacją, że potem nie była pewna, co się zdarzyło naprawdę, co było snem, a co cudzą opowieścią. W bydlęcym wagonie upchano je niczym sardynki, było zimno, a co najgorsze, wymieszano więźniarki polityczne z kryminalnymi. Kryminalne zajęły najlepsze kąty, a potem zaczęły wybierać sobie najlepszą odzież. Stawały w kilka nad wystraszoną polityczną i wybierały a to sweter, a to buty. Jak nie chciała oddać — kopały. Albo jeździły nożem po policzku, albo podważały gałkę oczną. To wystarczało. Nikt się nie ruszył, żeby pomóc, nikt nawet nie protestował. A przecież było tu kilka zasłużonych działaczek partyjnych, były też towarzyszki z tytułami naukowymi. Jedne i drugie milczały. Jeśli tak dalej będzie, nie dojedziemy do końca! I wtedy na Jelenę spłynęło jakby olśnienie. Obok niej leżała, trzęsąc się z płaczu i zimna, jakaś Zojka — komsomołka z prowincji. Ofuknęła ją, by zamknęła dziób i poszukała kartki. Potem kazała się osłaniać. Kartkę wyrzuciły, gdy pociąg zatrzymał się na jakiejś stacji. Jelena przypuszczała, że wtedy nadzór będzie dokładniejszy, że ledwo wyrzucą kartkę, już wpadnie NKWD. Na to liczyła. Na kartce napisała, że złodziejki szykują ucieczkę, że zaczęły już dłubać nożami w podłodze. Przypuszczenia okazały się trafne. Ledwo wypchnęły kartkę przez szparę na zewnątrz, a już z hukiem otworzyły się drzwi. Do wagonu wtargnęło kilku enkawudystów; kopiąc i krzycząc, zaczęli szukać noży. Któraś z kryminalnych oddała — została wywleczona z wagonu, któraś nie chciała poddać się rewizji — dostała kolbą w twarz. Najmocniej oberwała ta, co próbowała rzucić nóż pod nogi stojącej obok sąsiadki. Enkawudyści zaczęli ją bić i kopać, celując w brzuch i krocze. Gdy upadła, kopali w twarz. Potem wywlekli kryminalne na zewnątrz. Za próbę ucieczki mogła być tylko jedna kara.

— Mam nadzieję, że je rozwalą — warknęła mściwie Zojka.

Jelena nie odpowiedziała. Tego jednak się nie spodziewała.

— A swoją drogą, towarzyszko, wasz pomysł był genialny. To był pomysł na miarę Lenina.

Jelena mimo woli parsknęła śmiechem. W podobny sposób bolszewicy załatwili kiedyś rywali z konkurencyjnej frakcji. W odpowiednim momencie donieśli komu trzeba, a potem się przyglądali. Ta mała nawet nie przypuszczała, jak blisko była prawidłowej odpowiedzi.

— Tak, towarzyszko, ludzkość jeszcze nie wie, co zawdzięcza towarzyszowi Leninowi...

Skazany za powstanie styczniowe

Nim stary trafił do łagru, potrzymano go na Łubiance, razem z wieloma innymi Polakami. Sowieckim śledczym nic się nie zgadzało, zwłaszcza data urodzin. A stary podczas przesłuchań zaczął mówić o bitwach z powstania styczniowego, w których rzekomo brał udział. Zwłaszcza z lubością przedstawiał, jak pogonili Rosjan pod Myszyńcem. Jenerał Padlewski zsiadł z konia i osobiście poprowadził atak kosynierów, a jak wódz idzie, to i my jak na skrzydłach. Rosjanie nigdy tak szybko nie uciekali, to był wasz Maraton, tyle że w drugą stronę.

Śledczy, niejaki Klugman, był wbrew nazwisku dość tępym komunistą — gdy brakło mu argumentów, posługiwał się pięścią. Na Józefie nie robiło to wrażenia. Ocierał krew z twarzy, podnosił się z ziemi, jeśli upadł, i opowiadał na przykład o tym, jak pod Apolinarym Kurowskim zdobywali Sosnowiec i Dąbrowę. (Józef używał starej formy Sosnowice). Jako ciekawostkę — specjalnie dla Ruska niedouka — dodawał, że Polacy wówczas wynaleźli i wykorzystali do walki pierwszy w świecie pociąg pancerny, osłonięty kolejowymi podkładami. Po kilku godzinach takiego śledztwa enkawudysta był zmęczony jak worek i tak samo głupi.

— Przecież nie możemy was skazać za powstanie styczniowe! — wrzeszczał.

— Przecież za to mnie skazujecie — odpowiadał stary i dostawał kolejny cios pięścią.

Po powrocie do celi recytował Mickiewicza, Słowackiego, fragmenty Nie-boskiej komedii. Nawet jeśli przychodziło mu to z trudem, jeśli rozbite wargi nie chciały formować słów, zbierał się w sobie i recytował. Współtowarzysze niedoli — wszyscy z „polskiego transportu” — cały dzień na to czekali.

Litwo! Ojczyzno moja! ty jesteś jak zdrowie.

Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie,

Kto cię stracił. Dziś piękność twą w całej ozdobie

Widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie.

Panno Święta, co Jasnej bronisz Częstochowy

I w Ostrej świecisz Bramie! Ty, co gród zamkowy

Nowogródzki ochraniasz z jego wiernym ludem!

Jak mnie dziecko do zdrowia powróciłaś cudem

(Gdy od płaczącej matki pod Twoję opiekę

Ofiarowany, martwą podniosłem powiekę

I zaraz mogłem pieszo do Twych świątyń progu

Iść za wrócone życie podziękować Bogu),

Tak nas powrócisz cudem na Ojczyzny łono.

Tymczasem przenoś duszę moję utęsknioną

Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych,

Szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych;

Do tych pól malowanych zbożem rozmaitem,

Wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem...

Podarunki zmarłych — drzewo

Jelena trafiła najpierw do lesorubów2. Praca mordercza — pewno dlatego przydzielono do niej politycznych. Na szczęście grupy były mieszane, żeby kobiety mogły się uczyć od mężczyzn, a umysłowi od fizycznych. W grupie Jeleny znalazło się kilku inteligentów starej daty — bez ich pomocy nie przeżyłaby pierwszych dni. Potem pracowała z innymi kobietami. Po dwie. Od większości z nich była starsza, wstyd powiedzieć, ale także bardziej tęga. Jej kolejne towarzyszki pracy często były żywymi trupami. Norma wynosiła jeden sąg, to znaczy cztery kubiki na osobę, czyli osiem na dwie. W praktyce Jelena musiała więc wyrobić pięć albo sześć. Postanowiła pracować sama. Dwuosobową piłą dało się pracować w pojedynkę, miała dokładnie metr. Jelena ścinała nią modrzew u nasady, potem pień rozpiłowywała na trzymetrowe bale i układała sąg. Najczęściej kończyła jako ostatnia, przychodziła z maruderami z innych grup, ale utrzymywała się w pierwszej grupie żywieniowej. Dzięki temu wciąż była zdrowsza, bardziej tęga. Dzięki temu odzwyczaiła się także od ludzi. I kiedy zaczęło się walić na nią drzewo, nikogo przy niej nie było. Drzewo było wielkie, lecz spróchniałe. Stało na skraju polany, jakby chroniło pozostałe drzewa. Gdy zaczęła piłować, czuła, że coś jest nie tak. A potem widziała, jak się wali. Chciała uciekać, lecz nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Stała jak zahipnotyzowana. Drwale o takich niespodziewanych zwaliskach mówili „zemsta lasu”. Uratował ją ponury starzec, którego nazywali Józefem. Właściwie nie uratował — stanął koło niej i objął ją ramieniem. Nie był w stanie czy nawet nie próbował ruszyć jej z miejsca. A drzewo jakby w ostatnim momencie zmieniło kierunek upadku. Tylko gałęzie porysowały jej twarz. Po chwili zjawił się brygadzista. Przy starym trochę się hamował, lecz gdyby mógł, na pewno stłukłby Jelenę trzymaną w ręku pałą. Tylko wrzasnął: „głupia baronowa” — w jego proletariackich ustach była to straszna obelga. I zabronił jej pracować w pojedynkę. „Samotna praca grozi śmiercią lub kalectwem” — wyjaśnił. „Bezpieczeństwo jest tylko w kolektywie”.

Tak więc Jelena dostała aż trzy towarzyszki. Jedną z nich była znajoma z pociągu, Zojka. Dwie były jakieś nowe. A nadliczbowym towarzyszem pracy było szczęście. Dzięki niemu cztery wątłe kobiety zaczęły oddawać tyle drzewa, że trafiły na listę stachanowców i tym samym na pierwszą listę żywieniową — dodatkowa pajda chleba do głodowych porcji, a rano co drugi dzień micha. Inne brygady miały co do ich sukcesów mieszane uczucia. Kobiece brygady były pewne, że tym kurwom pomagają mężczyźni z innych brygad, wiadomo za co. Mężczyźni z innych brygad myśleli zupełnie inaczej: jeśli te cztery baby mają taki urobek, wszystkim wkrótce mogą podnieść normy. Z drugiej strony każdy dodatkowy sąg oznaczał kawałek ściany budowanego baraku, odsuwał groźbę białej śmierci.

Norm jednak nie zdążono podnieść. Od młodych przodownic pracy odwróciło się szczęście.

Najpierw trzeba wyjaśnić, na czym owo szczęście polegało. Najmłodsza w brygadzie Zojka była też najbardziej chorowita i najczęściej biegała na stronę. I podczas jednej z takich wypraw w mrocznym zakątku lasu wypatrzyła jakieś sągi drzewa z zeszłorocznymi datami. Było tego nadzwyczaj dużo. „To prezent od umarłych” — krzyknęła i zawołała przyjaciółki. Wszystkie cztery zaczęły czyścić drzewo, by wyglądało na niedawno ścięte; gdzie były stare daty — wpisywały nowe. Potem wyciągały te pniaki na skraj polany i układały w nowe sągi. Do nadejścia brygadzisty odbierającego urobek zostawało zawsze dużo czasu. Mogły rozpalić ognisko, poplotkować i powspominać. Przeważnie mówiły o dzieciach. A któregoś razu nie mówiły, lecz wyły. Jedna z nich wypowiedziała głośno imię synka: „Tolik” i nagle zaczęła wyć. Druga krzyknęła „Romek” i także zawyła. Po chwili cały las zanosił się żałosnym wyciem. A jeszcze później z daleka kobietom odpowiedziało wycie wilków. Któraś zaczęła się śmiać. Zły czar prysnął.

Takie szczęście nie mogło trwać zbyt długo. Kiedy po raz kolejny „unacześniały” zeszłoroczne drzewo, nagle z gąszczu wybiegł brygadzista i paru jego koleżków. Walili pałami na oślep. „Wy kurwy, wy kłamiecie radzieckiej władzy, wy robicie sabotaż!” Dwie z nich zostały tak pobite, że trafiły do szpitala. I one mogły mówić o szczęściu. Władze jakby uznały, że taka kara wystarczy. Pozostałe dwie poszły pod sąd i dostały po kilka dodatkowych lat łagru. Wiadomo było, że tego nie przeżyją.

Jelena miała szczęście — odniesiono ją do szpitala.

Nie był to w całym tego słowa znaczeniu szpital, przez pierwszych parę dni tak zwany miedpunkt mieścił się w wojskowym namiocie, wkrótce jednak przeniósł się do baraku — w dużym stopniu dzięki sągom po umarłych odnalezionym przez więźniarki. Te sągi pozwoliły także wykończyć kilka baraków i wygrać wyścig z nadciągającą śmiercią. Miedpunkt zajmował najpierw połówkę baraku, potem cały. Brakowało większości lekarstw i środków do przeprowadzania zabiegów — z wyjątkiem skalpeli, dwóch siekier i starej piły, ale i tak Jelena miała szczęście.

Mickiewicz i Jesienin w jednym łagrze

Jak prawie wszyscy, stary Józef skierowany został najpierw do lesorubów. To on uratował Jelenę, potem wrócił do swojej pracy. Nawet się nie pochwalił, jakby codziennie ratował komuś życie. A może nie był pewien, czy rzeczywiście ratował... Wieczorem w baraku jak zwykle recytował współwięźniom wiersze i rozdział po rozdziale opowiadał Trylogię Sienkiewicza. Opowiadał — lecz coraz gorzej, bo był coraz bardziej zmęczony. Więźniowie uchwalili, że trzeba go jakoś chronić. Będzie dyżurnym. Nie musi wychodzić do pracy, będzie dostawał przydział żarcia pierwszej grupy, ma tylko sprzątnąć izbę, pilnować ognia i oczywiście klamotów, żeby ich jaki urka3 nie podiwanił. Więc sprzątał i pilnował. Raz tylko nie upilnował ani siebie, ani baraku. Najpierw zatrzymał się dłużej, dokładając drew do żelaznej kozy, potem usiadł, a później pewnie przysnął. Rzeczywiście mógł być tak stary, jak opowiadał, a może jeszcze starszy. Obudził się, wyczuwając nad sobą coś groźnego — z góry padał na niego szary cień. Nad starym stał urka z nożem, jeszcze moment, a ostrze chlasnęłoby szyję. Jakimś zwierzęcym odruchem rzucił się na nogi bandziora. Urka się tego nie spodziewał. Upadł na rozpaloną kozę, złapał za rozżarzony blat, zawył i zaczął uciekać. W głębi między pryczami zjawił się drugi bandzior, lecz nie przyszedł z pomocą towarzyszowi, tylko rzucił się do ucieczki. Uciekł, jak się miało okazać, z ukradzionymi trofiejami — kawałkami odkładanego na głodny czas chleba, suszonymi rybkami, a nawet rodzynkami, co kto miał. Gdy więźniowie wrócili z lasu i dowiedzieli się o zdarzeniu, w pierwszej chwili chcieli starego zlinczować. Tak jak widzieli na filmach. Zarobił już nawet kilka kuksańców, nim ktoś się opamiętał i ryknął: „Stać, kurwa! Nie chcecie wiedzieć, czy Skrzetuski odnajdzie swoją kobietę?”.

Chcieli, kurwa, oczywiście, że chcieli.

Ale wiadomo, że stary na dyżurnego się nie nadaje. Nawet jeśli nie zaśnie, to i tak przyjdą urkowie i spuszczą staremu wpierdol. Wybrano nowych dyżurnych — tym razem dwóch. Wyposażono ich w pały i kradziony gwizdek.

A dla starego wymyślono zabawę w chowanego. Tak nazywano nocną pracę koło zmarłych. Godzinę, dwie po apelu podjeżdżała pod baraki ciężarówka z dziewięcioma trumnami. Wspólnie z szoferem napełniali je trupami i wywozili za obóz. Zawsze dziewięć. Potem wracali znów z dziewięcioma trumnami i znowu ładowali. Podobóz miał tylko te dziewięć trumien. Do obowiązków starego należało załadować trumny, po zajechaniu na miejsce wytrząsali z nich trupy i wracali po następne. Po ostatnim kursie musieli zakopać dół ze względu na obozowe psy. Zasmakowały w ludzkim mięsie; płytkie pojedyncze mogiły bez trudu rozgrzebywały, a gdyby trafiły na zbiorową, nie można by ich było oderwać od żarcia, prędzej by się rzuciły na strażników. Dół należało więc zasypać, a nawet mocno uklepać. Gdy spadł śnieg, na wierzch rzucali jeszcze śniegu.

Jeżeli uporali się wcześniej z pochówkami, mieli trochę czasu na sen. Potem szofer był wzywany do nowych prac, stary zjawiał się od razu na porannym apelu. Potem spał. A ponieważ nie on był dyżurnym, nie bał się, że otworzy oczy i ujrzy nad sobą urkę z nożem. Przeważnie leżał pod pryczą. Strażnicy, jeśli nawet zaglądali do baraku, nigdy go nie zauważyli. Wieczorami znów opowiadał. A czasem recytował wiersze.

O matko Polko! gdy u syna twego

W źrenicach błyszczy genijuszu świetność,

Jeśli mu patrzy z czoła dziecinnego

Dawnych Polaków duma i szlachetność;

Jeśli rzuciwszy rówienników grono

Do starca bieży, co mu dumy pieje,

Jeżeli słucha z głową pochyloną,

Kiedy mu przodków powiadają dzieje:

O matko Polko! źle się twój syn bawi!

Klęknij przed Matki Boleśnej obrazem

I na miecz patrzaj, co Jej serce krwawi:

Takim wróg piersi twe przeszyje razem!

Bo choć w pokoju zakwitnie świat cały,

Choć się sprzymierzą rządy, ludy, zdania,

Syn twój wyzwany do boju bez chwały

I do męczeństwa... bez zmartwychpowstania.

Każże mu wcześnie w jaskinią samotną

Iść na dumanie... zalegać rohoże,

Oddychać parą zgniłą i wilgotną

I z jadowitym gadem dzielić łoże.

Tam się nauczy pod ziemię kryć z gniewem

I być jak otchłań w myśli niedościgły;

Mową truć z cicha, jak zgniłym wyziewem,

Postać mieć skromną jako wąż wystygły.

Na sali było kilku Rosjan. Początkowo siedzieli osobno, grali w karty, udawali, że wszystko im zwisa, zwłaszcza polska poezja. Zwisa i powiewa — dodawali z odpowiednią gestykulacją. Ale czasami karty zatrzymywały się w powietrzu, widać było, że słuchają, że czekają na następne słowa. Któryś z naszych, może Chemik, znał rosyjski i zaproponował, że im potłumaczy.

— Nie, to tylko będzie przeszkadzać, pojmujemy bez tłumaczenia, to poezja.

Pewnego razu tak się zasłuchali, że nie usłyszeli ostrzegawczego gwizdu. A może wartownik także się zasłuchał i nie zaświstał. Do baraku wpadł strażnik z krzykiem: „Dawaj knigu!”. Chwilę słuchał pod drzwiami i był przekonany, że więźniowie czytają głośno książki. Posiadanie ich było „srogo zakazane”. Więźniowie zaczęli tłumaczyć, że nijakich książek nie mają.

— Ja sam słyszał — upierał się strażnik. Wezwał jeszcze dwóch pomocników, zaczęli robić kipisz, wywalając wszystko do góry nogami. Żadnych książek nie znaleźli. Wyszli, a potem nagle wrócili, licząc na to, że przyłapią ich na wyciąganiu ze skrytki papierów — nic. Same słowa w powietrzu. Stary akurat kończył:

Nasz Odkupiciel, dzieckiem w Nazarecie,

Piastował krzyżyk, na którym świat zbawił.

O Matko Polko! ja bym twoje dziecię

Przyszłymi jego zabawkami bawił.

Wcześnie mu ręce okręcaj łańcuchem,

Do taczkowego każ zaprzęgać woza,

By przed katowskim nie zbladnął obuchem

Ani się spłonił na widok powroza;

Bo on nie pójdzie, jak dawni rycerze,

Utkwić zwycięski krzyż w Jeruzalemie,

Albo jak świata nowego żołnierze

Na wolność orać... krwią polewać ziemię.

Wyzwanie przyszle mu szpieg nieznajomy,

Walkę z nim stoczy sąd krzywoprzysiężny,

A placem boju będzie dół kryjomy,

A wyrok o nim wyda wróg potężny.

Zwyciężonemu za pomnik grobowy

Zostaną suche drewna szubienicy,

Za całą sławę krótki płacz kobiecy

I długie nocne rodaków rozmowy.

Strażnicy posłuchali, rzucili mięsem i wyszli. Za to „swoi” Rosjanie wstali i ustawili się na środku baraku. W pierwszej chwili nie wiadomo — wychodzą czy chcą się bić. Jeden z Rosjan wytłumaczył Polakom, że to dla nich zbyt ważne, że trzeba było wstać, bo jak się stoi, to widać dalej, prawie do domu. I głosami szarymi od smutku, dźwięcznymi od ukrytych w nich łez zaczęli melorecytację:

Ты жива еще, моя старушка?

Жив и я. Привет тебе, привет!

Пусть струится над твоей избушкой

Тот вечерний несказанный свет.

Пишут мне, что ты, тая тревогу,

Загрустила шибко обо мне,

Что ты часто ходишь на дорогу

В старомодном ветхом шушуне.

И тебе в вечернем синем мраке

Часто видится одно и то ж:

Будто кто-то мне в кабацкой драке

Саданул под сердце финский нож.

Ничего, рoдная! Успокойся.

Это только тягостная бредь.

Не такой уж горький я пропойца,

Чтоб, тебя не видя, умереть.

Ktoś szepnął: „List do matki Jesienina”. Przerobiony na łagierną pieśń. Jeden z Rosjan zapytał:

— Pieriewodit′?

— Nie, my też rozumiemy bez tłumaczenia.

Więźniowie kontynuowali:

Я по-прежнему такой же нежный

И мечтаю только лишь о том,

Чтоб скорее от тоски мятежной

Воротиться в низенький наш дом.

Я вернусь, когда раскинет ветви

По-весеннему наш белый сад.

Только ты меня уж на рассвете

Не буди, как восемь лет назад.

Не буди того, что отмечталось,

Не волнуй того, что не сбылось —

Слишком раннюю утрату и усталость

Испытать мне в жизни привелось.

И молиться не учи меня. Не надо!

К старому возврата больше нет.

Ты одна мне помощь и отрада,

Ты одна мне несказанный свет.

Так забудь же про свою тревогу,

Не грусти так шибко обо мне.

Не ходи так часто на дорогу

В старомодном ветхом шушуне4.

Nie tylko rozumieli. Dołączali swe głosy. Jakiekolwiek słowa wymawiali — pasowały. Widocznie na wargi cisnęły się te, co trzeba, i tak smutne, jak trzeba.

Zło złem zwyciężaj, czyli szpital po raz pierwszy

Jelena miała szczęście — po pobiciu trafiła do szpitala.

Nie doznała poważnych urazów, jeśli nie liczyć kilku wybitych zębów. Najbardziej ucierpiała jej próżność. Złamany nos upodabniał ją raczej do boksera, i to z jakiegoś prowincjonalnego klubu, który przegrywa wszystkie walki. To wrażenie rekompensowały trochę wargi: ich rozdarte ku górze kąciki nadawały twarzy wyraz mimo wszystko radosny; owszem, obity bokser, ale śmieje się ze swych porażek.

Lekarz Anton Andriejewicz robił wszystko, co było w jego mocy. Później jego wysiłki zostały wynagrodzone w sposób nieprawdopodobny. Im bardziej twarz Jeleny stawała się ludzka, wolna od opuchlizny i strupów, tym bardziej zaczynała przypominać doktorowi twarz jego żony.

Anton Andriejewicz zatrzymał Jelenę w baraku, w końcu zatrudnił ją jako pomocnicę. Sprzątała, prała i zwijała bandaże, wygotowywała strzykawki — przynajmniej dopóty, dopóki było czym robić zastrzyki. Anton próbował ją nawet awansować, asystowała przy jednej operacji, niestety — narzygała do pacjenta. Pozostała więc na stanowisku „starszej salowej”, doglądała pacjentów i leków. Pacjentów było coraz więcej, leków coraz mniej.

Brak leków to był jeden problem, drugi to brak lekarzy. Anton miał do pomocy niby trzech — jeden był nawet weterynarzem, dwaj pozostali — koleżkami łagiernych prominentów. Wszyscy trzej pili już od rana, nie było z nich pożytku, dobrze jeśli w pijanym widzie nie pobili któregoś z chorych. Najczęściej spali do wieczora. Anton Andriejewicz myślał najpierw, że chodziło o zwykłe dekowanie się pod dachem.

Nie!

Pewnej nocy przekonał się, że szło o wyższą stawkę. Trzej pomocnicy przygotowywali trupy do transportu w ostatnią drogę. A przygotowywali w ten sposób, że wyłuskiwali im z ust złote zęby. Stary Polak, Józef czy nie Józef, który potem te trupy odwoził, oczywiście nie zaglądał im do ust, nawet mu to do głowy nie przyszło. Złodzieje profanujący zwłoki byli nie do ruszenia z dwóch powodów: po pierwsze, nikt w łagrze, a może już nikt w Rosji, czymś takim jak profanacja się nie przejmował, po drugie — z pewnością opłacali się komuś z naczalstwa. Ale na pewno nie opłacali się wszystkim! Anton to przypuszczenie wykorzystał. Najpierw poczęstował ich spirytusem, zaczął się chwalić swoimi kontaktami i „plecami”, skarżył się, że musi się opłacać jedzeniem. W rewanżu usłyszał, że to i tak tanio, szczegółów mu złodzieje nie wyjawili. Nazwiska swego protektora też nie. Ale Anton Andriejewicz wiedział, że jeśli napisze odpowiednią liczbę donosów, to któryś trafi, gdzie trzeba, wywoła jakieś reakcje. Z wojska pamiętał, że są dwie metody zabijania: albo strzelić celnie — to zasada wyborowych strzelców, albo oddać tak dużo strzałów, że któryś musi trafić w cel. Na tej zasadzie działają pulomioty. Anton Andriejewicz nie był dobrym strzelcem, całą noc pisał donosy. Oczywiście anonimowo i w taki sposób, jakby pisał je ktoś spoza miedpunktu i informował o złodziejach, którzy tam właśnie uwili sobie gniazdo. Oskarżył ich o szykowanie ucieczki, wspomniał o czwartym, z którym spotykali się za barakiem i który czasem wchodził z nimi do środka. Jako walutę mieli woreczek złotych zębów, bo te cieszą się wzięciem w całej Rosji. Skąd je wzięli, oczywiście nie napisał, o czwartym wspomniał tylko, że miał mundur. Zrobił parę błędów ortograficznych i czekał. Nie trwało to długo.

Koniec kłopotów

Anton Andriejewicz nie musiał długo czekać. Rewizja, podczas której można ukraść coś tak cennego jak złoto, była nie lada okazją. Już trzeciej nocy wpadło do miedpunktu trzech z naczalstwa, za nimi strażnicy z psami, a za nimi Woron — może pilnować złota, a może pilnować oprychów, by nie gadali zbyt dużo. Pomocnicy nie stawiali oporu. Za śledztwo wziął się sam Woron i już po kilku dniach okazało się, że jeden zmarł na serce, drugi popełnił samobójstwo, a trzeci był w takim stanie, że trafił do miedpunktu — ale już w charakterze chorego. Nie był to koniec wydarzeń.

Którejś nocy Anton Andriejewicz usłyszał skrzypnięcie drzwi. Do baraku wślizgnął się cień, szara skórzana ręka osłaniała latarkę, tak że spomiędzy palców wystawało tylko cienkie ostrze światła. Ktoś musiał pozostawić otwarte drzwi. Lekarz udał, że śpi, pod kocem trzymał lancet. Cień zatrzymał się chwilę nad nim, lekarz zamarł, a potem, jakby naprawiając błąd, delikatnie zachrapał. Cały czas ściskał lancet, ale cień przesunął się dalej. Ktoś musiał nie tylko otworzyć mu zasuwę, ale też opisać, gdzie kto śpi. Cień przystanął nad chorym pomocnikiem, latarka zadrgała konwulsyjnie, chyba ją ktoś wyłączył. Cień rozpłynął się w ciemności. Tym razem drzwi nie skrzypnęły. Anton Andriejewicz na wszelki wypadek nie wstawał.

Rankiem okazało się, że chory pomocnik nie żyje. Śledztwa nie wszczęto.

Anton Andriejewicz pozbył się bandziorów, lecz zarazem i pomocników. Napisał do naczalstwa prośbę o ludzi do pomocy, tym razem już bez błędów, na eleganckim papierze — obiecano mu przysłać następnego ranka trzech lekarzy, którzy przypadkiem byli więzieni w sąsiednim łagrze. Odległość między obozami wynosiła góra dwie wiorsty, tymczasem minął ranek i południe, zbliżał się szybki na tych terenach zmrok, a lekarze nie nadchodzili. W końcu sprawę wyjaśnił Józef, ten od trupów. Lekarze przyszli, zgodnie z procedurami skierowano ich do odwszalni. Potraktowano ich jak normalnych więźniów, to znaczy kopniakami zagoniono pod prysznic, ich ubrania dano pod parę. Potem kazano im nago siedzieć na ławce — ręczniki podobno już wyszły, zresztą na takich szkoda. Szkoda nawet coś takiego myć — widać, że długo nie pociągną. Zgodnie z niepisanym kodeksem „odwszarze” ukradli ich ubrania i poszli na barak przehandlować. Tylko jednemu pasowała marynarka. A lekarze dalej siedzieli gołymi dupami na ławeczce, nawet już wyschli. Po jakimś czasie wrócili dwaj „odwszarze”, chwiejny krok był dowodem, że handel się udał i został zakończony równie udanym oblewaniem. Rzucili inteligencikom jakieś szmaty po trupach, krztusząc się ze śmiechu i tłumacząc, że ich garnitury spaliły się wskutek awarii urządzenia. Lekarze nie chcieli włożyć śmierdzących ciuchów, nieśmierdzących nie posiadano, magazyn był już zamknięty, a magazynier pijany. Gdy nadeszli Anton z Józefem, oczom ich przedstawił się zbiorowy portret: trzech golasów kłócących się z dwoma odzianymi pijakami. Anton wściekł się, postawił pijaków na baczność, zagroził, że ich wyśle na Biełomorkanał. Uzyskał jakieś trzy rzeźnicze fartuchy i trzy pary walonek. I obietnicę, że jutro wszystko będzie znów w porządku, oni po prostu nie podejrzewali, że to coś to prawdziwi lekarze i do tego znajomi samego Antona Andriejewicza. Dalsze usprawiedliwienia i wyjaśnienia odłożono na potem. Przyodziani w fartuchy lekarze biegiem udali się na miedpunkt, potem Anton rozlał trochę spirytusu. „Chorzy nawet będą zadowoleni, bo nie będzie ich szczypać” — powiedział usprawiedliwiająco. Pierwszy toast wznieśli za Stalina, drugi za sowiecką medycynę i odwszalnię. Po którymś toaście zasnęli. Rankiem obudzili ich „odwszarze”, którzy zjawili się z oryginalnymi marynarkami lekarzy i ze swetrami lepszymi od oryginałów. Jako rekompensatę za spodnie przynieśli ukradziony gdzieś spirytus — zbiegiem okoliczności tyle, ile wypito podczas powitalnej libacji. Harmonia świata została przywrócona.

Podarunki zmarłych — ubrania

Lidia najpierw została skierowana do wyrębu. Było to ponad jej siły. Parę razy przybiegł do niej Janek, ten od skrzypiec, i próbował jej pomóc. Starsze od nich kobiety pokpiwały, że z takim zapamiętaniem pracuje, jakby dla nich budował dom, a nie ten barak. Ale on też był słaby, gasł w oczach, któregoś dnia odnieśli go do miedpunktu. Nad Lidką chyba Bóg osobiście się ulitował i posłał ją do baraku krawieckiego.

Nie tylko nauczyła się szyć, ale nawet awansowała. Zaczynała od sortowania rzuconych na ławy ubrań — na jeden stos bieliznę, na drugi różne bluzy, cywilne i mundurowe, kurtki, a nawet swetry i eleganckie marynarki, na trzeci odzież wierzchnią — kufajki i płaszcze. Dopiero na drugim etapie dostała do rąk nożyce. Z ubrań, które sortował już ktoś inny, wycinała plamy, wyrównywała poszarpane rękawy czy nogawki. Plamy były brunatne, czasem prawie czarne, różniły się od reszty materiału sztywnością, niektóre specyficznym zapachem. Dopiero po pewnym czasie dotarło do niej, że to zakrzepła krew. Po usunięciu plam wszywało się łaty z identycznego albo podobnego materiału dobraną pod kolor nicią. Odzież mogła wrócić do obiegu. Do żywych.

Lidia wszywała łaty pod kierunkiem starszej nieco Marusi — Polki z Mińska. Ojca Marusi rozstrzelano. Wygnany z dworku szlachetka kochał konie i pracował w stajniach, został nawet zastępcą brygadzisty. (Brygadzista nie znał się na koniach, ale był Rosjaninem, członkiem partii). W 1919 roku, gdy Polacy wyzwolili Mińsk, on nadal kochał konie i pracował w stajniach. Na wszelki wypadek zamienili się z brygadzistą miejscami. A po pokoju ryskim wszystko wróciło do poprzednich układów: brygadzista znów był brygadzistą, on zastępcą, konie końmi.

Dopiero podczas operacji polskiej NKWD przypomniało sobie o jego winach. Wywleczono go ze stajni, oskarżono, że „konserwował sprzęt bojowy faszystowskich najeźdźców Piłsudskiego”, i rozstrzelano na padoku. Potem zastrzelono matkę — za to, że nie doniosła. Marusię, która w 1920 roku ledwie odrastała od ziemi, zesłano tylko do łagru, jako córkę. Życiorysy dziewcząt, choć różne, były jednak podobne — dlatego się polubiły. Marusia, która dłużej tułała się po łagrach, uczyła Lidkę nie tylko krawiectwa, lecz w ogóle sztuki przeżycia. Wpychania się do kolejki po posiłek, podkradania niepilnowanych przedmiotów — z wyjątkiem głodowego jedzenia. Na to łagrowy kodeks nie pozwalał. Co innego kawałki szmat, ołówki czy papierosy. Lidia początkowo się wstydziła, tłumaczyła, że przecież nie pali — dopiero od Marusi dowiedziała się, że w obozie podstawową walutą jest papieros.

Z czasem brygadzistka narzucała im coraz trudniejsze zadania. Rzucała trzy poszarpane niemal na strzępy bluzy i kazała zrobić z nich dwie nowe albo uzupełnić „pod kolor” spodnie, których poszarpana nogawka została chyba odcięta razem z nogą. Lidia zaczęła nagle widzieć twarze poprzednich właścicieli ubrań, widziała siekierę wbijającą się w ludzką nogę, widziała dłoń dźgającą nożem czyjąś koszulę na piersiach. Bała się, że nie powstrzyma krzyku, zasłoniła usta... i wtedy nagle rzuciła się na nią Marusia i zaczęła ją dźgać nożycami.

— Ty wiedźma, ty widząca! Tego nie wolno robić! Bóg schował te obrazy w krwi i w płótnie koszuli, a ty je wygrzebujesz, ty nam je pchasz pod oczy — krzyczała, uderzając ostrzami.

Lidia próbowała się zasłaniać, tłumaczyła, że przecież nic nie mówiła, że zasłoniła nawet usta, ale Marusia ją zakrzykiwała, że słyszała, a nawet widziała każde słowo, każdą ranę, każdą twarz trupa, którego odzież Lidia jej podawała. Nożyczki trafiały w ręce, Lidia słaniała się na nogach, a więźniarki, zamiast jej pomóc, wstały z miejsc i milczały przerażone. W pewnym momencie Lidia poślizgnęła się i upadła. Marusia pochyliła się nad nią. Lidia czekała na cios ostrzem nożyczek w serce. Nagle pociemniało jej w oczach. Nie czuła już nic.

Pieśń o wszy

Stary wiele razy podpadał łagrowym towarzyszom i wielokrotnie potrafił ich rozbroić. Raz poszło o to, że rzucił pachnącą tłuszczem pajdkę psu. Kiedy brygada szła do pracy, pilnowali jej nie tylko strażnicy, lecz także psy. Ogromne psy — ludojady. Podobno były specjalnie źle karmione, za to wypuszczane za obóz, na polowania. Wielokrotnie widziano, jak nawet bez szczucia, gnane jakąś zwierzęcą nienawiścią rzucały się na więźnia nienadążającego za kolumną i rozszarpywały go na strzępy. Podobno zasmakowały w ludzkim mięsie tak bardzo, że nocami wygrzebywały ciała więźniów pochowanych w śniegu, a nawet w ziemi. Ale żywe mięso łagiernika było lepsze, miękkie, wypełnione ciepłą krwią.

I takim potworom ten głupi stary Polak rzucił pajdkę! A mógłby oddać komuś z nich!

Drugi raz poszło o to, że stary nie tłukł wszy. Był to cowieczorny rytuał, przy okazji trochę się gawędziło, a stary nie tłukł, jakby się miał za kogoś lepszego, jakby jego się wszy nie imały. Stary rozbroił ich piosenką śpiewaną w łagrowym, głównie rosyjskim, ale także polskim, niemieckim i gdzieniegdzie żydowskim języku. Była to smętna opowieść o zesłańcu skazanym na daleką wędrówkę. Wyrzekła się go rodzina, ukochana znalazła innego, żaden z druhów nie chce z nim iść. Więc biedak prosi wiatr, ale i wiatr odmawia, prosi ptaka i obłok —

Ale one nie chcą iść

Ja pójdę — krzyknęła wesz

Tak, tylko wesz...

— zaśpiewał stary tak smutno, jakby śpiewał nie tylko on, lecz także oni wszyscy, rzuceni daleko od domów, porzuceni przez ludzi, ptaki i nawet wiatr. Poczuli dziwny ścisk w gardle.

Witamy w piekle

Najpierw usłyszała szmer głosów i — to chyba nieprawdopodobne — głos skrzypiec. W takich przypadkach wracający do przytomności pyta, czy jest już w niebie. Lidia też o to zapytała — w odpowiedzi usłyszała śmiech, a skrzypce zaintonowały Kiedy ranne wstają zorze. Potem usłyszała po polsku i po rosyjsku: witamy, zdrawstwuj, i tylko jeden głos: witamy w piekle. Była w obozowym miedpunkcie.

Początkowo nie mogła zrozumieć, w jaki sposób tutaj trafiła, potem przypomniała sobie Płoskirów i aresztowanie, potem podróż Pieczorą i chłopaka z pudłem na skrzypce. Jeśli to jest ten sam, to jakoś udało mu się je przewieźć. A potem widziała już wyraźnie: krawiecki barak, zbliżająca się twarz młodej kobiety.

— A gdzie Marusia? — spytała.

— Jest, ale nie możecie się widzieć. Jest w drugiej części baraku.

Nie bardzo to zrozumiała, lecz musiało jej to wystarczyć. Chwilę później dostała posiłek: trochę kwaskowatą kartoflankę. By była bardziej pożywna, wrzucono do niej kawałki ryby i coś szarego, co miało wygląd pokrojonych drobno walonek. Smakowało tak samo.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1Aluzja do historii Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików). Krótkiego kursu — radzieckiej publikacji propagandowej, wydawanej w milionowych nakładach; w skali ZSRR ilościowo pierwszej, w skali świata — drugiej, po Biblii (przyp. red.).

2Z ros. brygada pracujących w lesie więźniów (przyp. red.).

3Z ros. przestępca kryminalny, wielokrotny recydywista (przyp. red.).

4 W tłumaczeniu Kazimierza Andrzeja Jaworskiego:

Żyjesz jeszcze, biedna stara matko?

I ja żyję. Pozdrowienia ślę.

Niechaj sączy się nad twoją chatką

To wieczorne światło w sinej mgle.

Mnie pisano, że ukrywasz trwogę,

Tęsknisz za mną, że cię trapi żal,

Że wychodzisz często znów na drogę

W swej salopie śmiesznej — patrzeć w dal.

A gdy siny mrok na wieś się kładzie,

Często widzisz, niby blisko tuż,

Jak ktoś mi nagle w więziennej zwadzie

Wbił po serce fiński nóż.

Głupstwo, mamo! Spokój nade wszystko.

To igraszka tylko sennych mar,

Już nie takie ze mnie pijaczysko,

Bym bez ciebie gdzieś tam z dala zmarł.

Po dawnemu łaknę twej pieszczoty

I o jednym marzę tylko w snach,

Bym czym prędzej od tej złej tęsknoty

Znów powrócić pod nasz niski dach.

Wrócę, wrócę, kiedy w słońca blasku

Rozwiosenni się nasz biały sad.

Tylko ty już więcej mnie o brzasku

Nie budź tak, jak osiem temu lat.

Nie rusz tego, co się odmarzyło,

Nie budź tego, co na wieki śpi.

Zbyt mnie wcześnie życie doświadczyło.

Strata złud i nuda wszystkich dni.

I modlitwy nie ucz mnie. Bo po co?

Co odeszło, już nie wróci, nie.

Tyś jedyną łaską i pomocą,

Tyś jedyne moje światło w śnie.

Więc zapomnij już tę swoją trwogę,

Przestań tęsknić, porzuć zbędny żal.

I nie wychodź tak często na drogę,

W swej salopie śmiesznej — patrzeć w dal.