Komornik. Arena Dłużników - tom 4 - Michał Gołkowski - ebook + audiobook

Komornik. Arena Dłużników - tom 4 ebook i audiobook

Gołkowski Michał

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

No dobra, powiedzmy to otwarcie – Rebelia na Arenie Dłużników upadła i sobie głupi ryj rozbiła, a jej niedobitki rozpierzchli się po całym świecie, niczym koraliki po podłodze.

Natomiast Ezekiel Siódmy, eks-Komornik, eks-Stwórca Świata, w tej chwili ponownie wciągnięty na krzywy ryj w skład Korpusu Komorniczego, ma o wiele większe problemy niż ubolewanie nad tym, że zamiast dzięki swojej wiedzy z przyszłości coś zrobić lepiej, to zrobił tak samo, a w sumie to nawet gorzej.

Bo wygląda na to, że cała jego (wszech)wiedza się, delikatnie rzecz ujmując, zdezaktualizowała.

Świat, podobnie jak ciasto drożdżowe, nie lubi jak do niego zaglądać kiedy rośnie, tykać go palcami i pokazywać znajomym. I wszystko wskazuje na to, że w jedynej wciąż działającej linii czasowej zrobił się przez to wszystko paskudny zakalec.

Ale to wszystko nic w stosunku do tego, gdzie znajduje się teraz Zek.

A to, gdzie się znajduje, to pikuś w porównaniu do tego z kim tam jest uwięziony.

No cóż – mamy siódmy tom trylogii, której zakończenie miało być nieodwołalne i ostateczne, więc chyba nic w tej książce nie może pójść ani zgodnie z planem, ani jakimikolwiek oczekiwaniami.

Jeśli masz jakieś prognozy co do tego, co się tu wydarzy, to spisz je sobie na karteczce, a potem się śmiej, widząc, jak bardzo się mylisz.

Nadchodzi najdziwniejszy koniec wszystkiego, jaki kiedykolwiek widział świat!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 648

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 18 godz. 48 min

Lektor: Grzegorz Pawlak

Oceny
4,6 (266 ocen)
190
53
17
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dymitr_izotop1

Nie oderwiesz się od lektury

Genialne.
00
kufenka

Nie oderwiesz się od lektury

Mało.... 🤣
00
Drizit

Dobrze spędzony czas

Warta przeczyta, finał serii.
00
mati_toja2

Nie oderwiesz się od lektury

Lektor robi robotę! Gdyby nie on w życiu nie czepilabym się takiej tematyki, ale dzięki niemu wysłuchałam całej serii z wielką przyjemnością!
00
Bleid

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
00

Popularność




Jesteśmy pewni, że bronią modlitwy, postu i jałmużny, jak również dzięki darowi łaski, można zmienić serca ludzi i losy całego świata

– Szymon z Montfortu w przeddzień rzezi Beziers 22 lipca 1209 roku

Rozdział I

Świadomość wracała do mnie, niczym rachunek za zestaw do parzenia herbaty z prawdziwej chińskiej porcelany malowanej ręcznie w tradycyjne wzory ludowe, kupiony po pijaku na tele­zakupach – na raty.

Najpierw poczułem, jak bardzo koszmarnie bolą mnie ręce.

Potem przyszedł ból barków i pleców.

Następnie nóg.

Potem dopiero całej reszty, a trochę tego było.

– Jezu, niech ktoś mnie zabije... – zajęczałem, podejmując pierwszą próbę poruszenia się.

Leżałem na czymś twardym i zimnym. Kamień? Metal? Kryształ? Nie było zbyt wiele możliwości, zakładając, że nie będziemy wchodzić w sferę dywagacji zahaczających o nieprzyzwoite żarty.

Było twardo i wszystko mnie bolało.

Otworzyłem najpierw jedno oko, potem drugie... Kiedy już udało mi się zogniskować ostrość, przyjrzałem się najpierw własnemu przedramieniu leżącemu na podłodze, na próbę poruszyłem palcami. No dobra, to się udało, mimo że zupełnie ich nie czułem.

Ośmielony tym małym sukcesem, przesunąłem wzrokiem nieco dalej, po wyłożonej graniastymi płytkami podłodze. I jeszcze kawałek dalej, tam, gdzie zaczynała się płynnie wychodząca z podłogi ściana, ułożona z takich samych graniastych płytek.

– Aaa... – zajęczałem, przekręcając się na plecy.

Sufit. Druga ściana. Tańczące, wyciągnięte i rozmazane cienie, rzucane przez mdłe światło kilku czerwonych lampek, kołyszących się w czymś na kształt korytarza – korytarza, od którego odgradzały mnie misternie rzeźbione, kute kraty.

...Gdzie ja w ogóle byłem, do cholery jasnej?

Ostatnim, co jeszcze zarejestrowała moja świadomość, była walka z Jonaszem. Bo chyba walczyliśmy... a może dopiero zamierzaliśmy zacząć walczyć? I on się śmiał, a potem ściany się rozpadły, a na ich miejsce pojawiło się światło.

Światło, które brało się z...

– Obudziłeś się, bracie Komorniku – zaskrzeczał ktoś, kogo nie widziałem.

Aż się wzdrygnąłem, bo tego głosu nie kojarzyłem z niczym dobrym. Ostrożnie, próbując nie doprowadzić do kolejnej eksplozji bólu w karku, przekręciłem głowę w lewo i w prawo, usiłując zlokalizować jego właściciela.

Jonasz siedział oparty o ścianę w sąsiedniej celi. „Celi”, bo w tym właśnie się znajdowaliśmy – w celach więziennych. Moja była narożna, stąd dwie ściany; jego z trzech stron ograniczona kutymi w kształt ciernistych łodyg prętami.

Bardzo powoli usiadłem, potem podpierając się rękami i niezgrabnie odpychając nogami przepełzłem i oparłem się plecami o graniaste płytki. Ścisnąłem głowę rękoma, próbując wtłoczyć do środka zupełnie nie mieszczące się w niej myśli.

Nadal nie miałem pojęcia, gdzie jestem.

Nie miałem też pojęcia, gdzie jest moje ubranie, bo byłem tutaj zupełnie, ale to całkowicie nagi. Skuliłem się po ścianą, nagle czując, jak zalewa mnie fala palącego wstydu – byłem nagusieńki w tej w sumie otwartej, ­podzielonej kratami na mniejsze zagrody przestrzeni. Nawet sama architektura, kolorystyka, całość tego miejsca były w pewien sposób krępujące.

Jak w szpitalu, kiedy musisz zdjąć gacie, żeby pokazać ten wrzód, co ci urósł na dupie. I po prostu ściągasz spodnie i stajesz z gołym tyłkiem w gabinecie lekarza, a w głowie kołacze ci się myśl, że przecież lada chwila drzwi mogą się otworzyć i ktoś wejdzie.

I w tym właśnie momencie szczęknęły i przejmująco zgrzytnęły otwierane drzwi. Rozległ się ten charakterystyczny, przeciągły, metaliczny jęk, jakiego nale­żałoby spodziewać się właśnie po ciężkich, spiżowych odrzwiach do więzienia, a potem na podłodze załomotały kroki.

Najpierw zobaczyłem przesuwający się w świetle lamp cień.

Potem dostrzegłem zarys sylwetki.

Szedł ku nam pojedynczy człowiek.

I ta sylwetka, ten chód...

– Gość w dom, Bóg w dom! – rozległy się słowa.

...Ten głos.

Żołądek nagle zwinął mi się w supeł, na gardle zacisnęły niewidzialne kleszcze. Poczułem się jak dawno zabrany ze schroniska pies, który nagle słyszy pobrzękiwanie łańcucha. Albo dziecko z przemocowej rodziny, gdy ktoś zawinie na ręku skórzany pasek.

Nogi same odepchnęły mnie dalej w tył, wcisnąłem się plecami w ścianę i dosłownie podniosłem po niej, jak gdyby licząc na to, że rozpłaszczę się, stopię z nią i przestanę być.

A potem przed drzwiami do mojej celi stanął Danaiel, zwany też Pierwszym.

– No cześć, Zek – powiedział.

Najchętniej byłbym zamknął oczy, ale nie miałem kontroli nad własnym ciałem. Już nie. Z piersi wyrwał mi się zduszony jęk, bardziej podobny do skamlenia, poczułem jak mój mózg desperacko próbuje wykopać sobie dziurę w potylicy i zagrzebać się jeszcze głębiej w czaszce.

Zaś Danaiel sięgnął ręką do zamka, dotknął go tylko. Zgrzytnęły chowające się w mechanizm rygle, lekko skrzypnęły otwierane drzwi i Pierwszy wszedł do mojej celi.

Aż podskoczyłem, nogi wyprężyły się same, podnosząc ciało do pionu. Ręce przykleiły się do ściany, kiedy poczułem – dosłownie poczułem! – jak obecność Danaiela zajmuje moją strefę komfortu z wdziękiem i wyczuciem dywizji pancernej sunącej przez świeżo dojrzały łan zboża.

– Ezekiel, Zek, Zekuś... Zeeek! – Pierwszy rozłożył ręce, jak gdyby chcąc mnie objąć, i zrobił krok do wnętrza celi.

Zajęczałem, przesunąłem wzdłuż ściany tak, żeby być od niego jak najdalej i wtuliłem w najdalszy kąt. Kątem oka widziałem, jak siedzący w sąsiedniej celi Jonasz patrzy na to z niedowierzaniem.

– ... – brak słów sam wyrwał mi się spomiędzy ust, kiedy Danaiel podszedł do mnie blisko, stanowczo zbyt blisko, i przysunął się twarzą tak, że aż poczułem jego oddech.

Pokręcił głową, westchnął.

– Zek, jak ja za tobą tęskniłem... Jak ja za tobą tęskniłem! A ty, czy ty też tęskniłeś za mną, Zek? Ale spójrz na mnie, jak do ciebie mówię, Zek... Spójrz na mnie, powiedziałem!

Podskoczyłem, niczym smagnięty batem. Poczułem, jak wbrew mojej woli głowa zaczyna obracać się, przełamując opór spiętego skurczem karku. Oczy uciekły w bok, zatańczyły i zapląsały dziko – aż w końcu uwięzły, złapane przez spojrzenie Danaiela.

Moje serce stanęło, płuca nagle zamarły w pół spazmatycznego oddechu.

– Zek – powtórzył Pierwszy. – Jak ja do ciebie tęskniłem.

Po czym objął mnie, przyciągnął ku sobie i zamknął w uścisku ramion.

Nie czułem nic. Moje ciało było niczym zsuwająca się ze zbocza wyrobiska koparka, w której kabinie utkwił uwięziony operator – niegdyś niepodzielny pan i władca systemu, zarządzający każdym ruchem tej niezmiernie skomplikowanej maszynerii, teraz ograniczony nieledwie do roli biernego świadka, mogącego wyłącznie obserwować bieg wypadków.

Poczułem, jak Danaiel poklepuje mnie po ramionach, przesuwa dłońmi po plecach w górę i w dół. Odsunął się na chwilę, nadal trzymając mnie za ramiona, a ja zobaczyłem, jak po policzku stacza mu się pojedyncza łza.

Znałem tego człowieka.

I zarazem nie znałem go.

To był nadal Carter, cholerny Daniel Carter – ale był to też Danaiel Pierwszy.

Mój przyjaciel i towarzysz broni, a jednocześnie niegdysiejszy mentor i oprawca w jednym.

– Zek, jesteś spięty – powiedział Danaiel, a mnie aż zrobiło się ciemno przed oczami, kiedy usłyszałem w jego głosie wyrzut i niezadowolenie. – Nie cieszysz się, że znów mnie widzisz po tylu latach? Miałem nadzieję, że nasze spotkanie będzie...

– Ej, ty jesteś jakiś homo, czy co?

Twarz Danaiela stężała, w jednej chwili zmieniając się w idealnie wyrzeźbioną maskę z zimnego marmuru. Pierwszy obrócił się i spojrzał wprost na uczepionego krat Jonasza, kręcącego głową z pełnym dezaprobaty niedowierzaniem.

– Coś ty powiedział? – syknął Pierwszy, puszczając mnie.

Zatoczyłem się w tył, osunąłem po ścianie i klapnąłem na podłogę, niczym marionetka z podciętymi sznurkami. Ściśnięte do tej pory płuca rozkurczyły się gwałtownie, zaczerpnąłem haust powietrza i zacząłem dyszeć z szeroko otwartymi ustami, niczym wyrzucona na brzeg ryba.

– No kurwa, co to w ogóle za jazda jest... Wy jesteście parą, czy co?

Słyszałem głos Jonasza niczym dochodzący spod ziemi, odległy i odbity echem. Czułem, wiedziałem, że ­muszę coś powiedzieć, ale moje ciało nie należało do mnie.

Było jak wtedy, na Arenie, gdy pojawiał się ­Michał. Czy chodziło o to, że część boskiej mocy emanowała przez Pierwszego, czy może zwykły, prymitywny, wbity stalowym kańczugiem w duszę odruch psa Pawłowa, pospolite PTSD – nie wiedziałem, nie miałem ­pojęcia.

W tamtym momencie nie miałem pojęcia o niczym i miałem ochotę zniknąć.

– Coś ty powiedział?

Słowa Pierwszego wwiercały mi się pod czaszkę, świdrowały za oczami. Załkałem gdzieś w sobie, już teraz współczując komuś, kto był na tyle nierozsądny, żeby tak rozzłościć Danaiela.

A przecież Danaiela nie wolno było złościć.

Nie wolno, bo...

– No pytam, czy wy dwaj jesteście razem, bracia Komornicy! Za moich czasów nie było takich zwyczajów... – zaśmiał się Jonasz, ale zaraz spoważniał. – Ale czy ja w ogóle wiem, co było za moich czasów? Może to tylko mi się wydaje...

Widziałem, jak Danaiel wychodzi z mojej celi, niespiesznie zamyka ją i odblokowuje zamek do celi Jonasza. Ten ożywił się wyraźnie, stanął w lekkim rozkroku, wysuwając do przodu jedną nogę i przyjmując postawę, niczym bokser szykujący się do ulicznej bijatyki.

– Nie masz pojęcia, z kim masz do czynienia, Dłużniku – powiedział słodko Danaiel.

– No dawaj, klawiszu, chodź tutaj! Pokażę ci, jak się...

Nie dokończył, bo Danaiel znalazł się od razu przy nim.

W jednej chwili był tam, przestępując przez próg, a w drugiej trzymał Jonasza za gardło lewą ręką, jednocześnie wbijając mu pięść prosto w splot słoneczny. Zupełnie jakby ktoś wyciął z tej sceny kilka klatek.

Jonasz sapnął i byłby upadł, ale po drodze ku ziemi już czekało na niego kolano Pierwszego.

Chrupnęło paskudnie, głowa Dłużnika ­odskoczyła w tył – w tym momencie podniesiona stopa ­Danaiela strzeliła z boku w jego kolano, wykrzywiając rzepkę w sposób, do którego ten staw na pewno nie był projektowany.

Kiedy rozległ się wrzask bólu zabarwionego zaskoczeniem, ja po prostu skuliłem się pod ścianą, zakrywając głowę rękami. Chciałem zasłonić, zatkać uszy, żeby tego nie słyszeć, jednocześnie zamknąć oczy, żeby tego nie widzieć, a najlepiej zakryć się cały, schować, przestać istnieć...

Jednak mimo to słyszałem, widziałem, czułem – nie musząc wcale słyszeć, patrzeć ani czuć.

Zbyt dobrze znałem ten scenariusz, widziałem i przerabiałem go nazbyt wiele razy.

– ...O właśnie tak – słyszałem słowa Danaiela, wpisujące się w rwane tempo melodii uderzeń i wrzasków. – Widzisz, to jest właśnie to miejsce. Jak niewiele potrzeba, żeby osiągnąć aż taki efekt, prawda? No już, już, spokojnie... Przecież nie chcemy zrobić ci krzywdy, Dłużniku! To tylko taka niewinna zabawa, a ty od razu zachowujesz się, jakbym źle ci życzył. No już, pokaż, czy nic ci się nie stało...

Kolejny rozdzierający wrzask bólu przy akompaniamencie suchego chrupnięcia łamanej kości i miękkiego mlaśnięcia rwanego stawu.

A mnie tam nie było, nie było.

To nie ja to słyszałem, nie ja widziałem poruszające się na podłodze cienie.

To nie mój pot ściekał mi ciurkiem po łysinie, leciał kropelkami wzdłuż kręgosłupa i skapywał z nosa, rozbryzgując się na graniastych płytkach.

Ciekawe, z czego były zrobione te płytki.

Perfekcyjnie równe, docięte niczym obrabiarką. Każda identyczna jak sąsiednie, idealnie sześcioboczna. Dokładnie tej samej szerokości szpara pomiędzy dwiema sąsiednimi, co pomiędzy wszystkimi innymi.

Gładkie, bez śladów ziarna, czy faktury. Jak z polerowanego metalu. Albo szkliwionego gresu. Skończone dzieło o nieskończonej doskonałości formy oraz wykonania.

I na te doskonałe płytki kapały krople mojego zimnego potu.

Kap, kap, kap.

Układały się w konstelację, galaktykę mokrych znaczków, rozrastając i rozciągając na boki, łącząc rozbryzgami i zlewając w jedną całość.

A ja tam byłem, w każdej z nich, podzielony i zjednoczony zarazem, czując, że...

– Zek...

Drgnąłem, kiedy w moim polu widzenia pojawiły się stopy obute w solidne, rzymskie sandały. Na lewym widziałem wyraźny, błyszczący świeżością bryzg krwi.

– ...Tak? – szepnąłem, podnosząc głowę, aby spojrzeć na stojącego nade mną Danaiela.

Pierwszy uśmiechnął się do mnie ciepło, serdecznie. Przykucnął i nachylił się, aby jego twarz znalazła się tylko odrobinę powyżej mojej.

– Muszę teraz iść na mostek, Zek. Zdać raport, dopełnić formalności... Bo aż ciężko mi uwierzyć, że jesteście tutaj obaj, ty i on. Archistrateg będzie ze mnie zadowolony, bo taka niespodzianka... Tak więc szykujcie się do trawersu, lecimy prosto w Blask! A ja jeszcze wrócę do ciebie, dobrze?

– Dobrze – pisnąłem, czując, jak łzy strachu ściekają mi po policzkach.

– Wrócę, a wtedy pogwarzymy sobie. Nadrobimy te wszystkie stracone lata, ty mi opowiesz, co robiłeś przez ten czas... I kto przyjął cię do mojego Korpusu Komorniczego.

Jego kciuk przesunął się po moim czole, opuszek prześledził kształt wypalonego aż do kości Omega–Krzyża. Danaiel uśmiechnął się, pokiwał głową i położył mi dłoń na policzku.

Słyszałem, jak leżący w celi obok Jonasz charczy i kaszle krwią.

Natomiast moje oczy były utkwione w idealnie pięknej twarzy Danaiela, teraz pokrytej drobniusieńkimi, drżącymi kropelkami szkarłatnej krwi, w których widzia­łem swoje zwielokrotnione, odwrócone odbicie.

Kiwnąłem tylko, nie spuszczając z niego oczu. Danaiel uśmiechnął się, pogładził mnie po policzku. Ujął dłonią za kark i delikatnie przyciągnął ku sobie.

– A potem, Zek – zasyczał mi wprost do ucha – obiorę cię ze skóry niczym dojrzały owoc.

Podniósł się, odwrócił i wyszedł, zostawiając mnie drżącego niczym liść osiki, skulonego na podłodze w kałuży własnego moczu.

Szczęknęła zamykana krata do mojej celi, zadudniły oddalające się kroki. Zgrzytnął zamek, jęknęły otwie­rane i zamykane drzwi. Huknięcie, odbite echem od ścian.

A potem cisza, przerywana tylko oszalałym tętentem i szumem łomoczącej mi w skroniach krwi.

Nie wiem jak długo tak leżałem, niezdolny nawet się ruszyć.

Jonasz chrypiał i jęczał, ciężki oddech z trudem uciekał przez zmasakrowane wargi... Dwa razy chyba złapały go torsje, bo słyszałem charakterystyczny odgłos i wytężony, pusty kaszel.

Potem wreszcie dałem radę się poruszyć, podczołgać ku kratom i popatrzeć na mojego towarzysza niedoli.

– Jonasz... – wycharczałem. – Jonasz, żyjesz...?

Nie zareagował od razu. W pierwszej chwili wydawało mi się, że ma atak drgawek, albo wszedł już w fazę agonii. Dopiero potem, kiedy obrócił do mnie zmasakrowaną, zalaną krwią twarz, uświadomiłem sobie, co się tak naprawdę działo.

Jonasz się śmiał.

Śmiech wstrząsał jego chudymi, pokrytymi bliznami po oparzeniach ramionami, szarpał przeponą i napinał szyję.

Kiedy Dłużnik spojrzał na mnie, rozwierając szeroko usta pełne pokruszonych zębów, to przyznam – aż mnie dreszcz przeszedł. Dotarło do mnie, że z trzech ludzi, którzy dopiero co przebywali w tych celach, chyba tylko ja byłem przy zdrowych zmysłach.

– Zeeekuś... – Jego głos był raczej modulowanym charkotem . – Jak nasz koleżka Pierwszy pięknie do ciebie mówi, ojej... Naprawdę jesteście parą, co? I on pewnie też był twoim pierwszym?

– Kurwa, Jonasz, to nie pora na... – Już miałem się wkurwić, nawet mimo tego, że targał mną jeszcze tuzin innych emocji, ale uderzyło mnie coś zupełnie innego. – Czekaj, zaraz, chwila: skąd ty wiesz, jak on się nazywa?

Jonasz przestał się śmiać. Spojrzał na mnie, zmrużył oczy.

– Zek, ty naprawdę nic nie rozumiesz, prawda? – zachichotał.

A ja zauważyłem, jak rozcięcie na jego czole zaczyna powoli się zamykać.

Tak po prostu, samo z siebie.

Zgłupiałem.

Leżałem tak na podłodze swojej celi, patrząc, jak Jonasz powoli się regeneruje. Może niekoniecznie w tempie, które charakteryzowałoby kogoś z naszych, ale...

– „Bracie Komorniku”... – szepnąłem pod nosem.

– Co...? – zamruczał dość niewyraźnie sam Jonasz, zajęty właśnie wyjmowaniem sobie obluzowanego zęba trzonowego. Korzeń w końcu puścił z mlaśnięciem, Dłużnik obejrzał trzymany w palcach zakrwawiony twór tkanki łącznej. – Wesoło się tu bawicie, nie ma co... Cykor z ciebie, Zek. Duży chłopak, a zlałeś się w majtochy, których nawet nie masz.

Zmełłem pod nosem przekleństwo, mimowolnie obejrzawszy się na kałużę własnych płynów ustrojowych.

– Jonasz, ty nie masz pojęcia... Ty nie wiesz, kim jest ten człowiek – zaszeptałem gorączkowo, podnosząc się do nieco bardziej pionowej pozycji.

Dłużnik spojrzał na mnie z powątpiewaniem, po czym skrzywił się, nastawiając z chrupnięciem złamane kolano.

– ...Ała. No faktycznie, nie mam, Zek. Pewnie znacie się lepiej, prawda? Dogłębnie, he, he. I zaraz zaczniesz mi mówić, że on jest inny, że w środku jest dobry, tylko tak ukształtowało go życie... Ale jeśli z nim szczerze porozmawiać, to się może jeszcze zmienić. Bo kiedyś go znałeś, a on był inny przecież.

– Bo był! Znałem go, i naprawdę był...

Urwałem, widząc w jego przekrwionych oczach drwinę. Jonasz pokręcił głową z dezaprobatą.

– Nienawidzę cię, bracie Komorniku. Nie wiem kim jesteś, nie mam pojęcia, jak mnie znalazłeś ani skąd się w ogóle wziąłeś, ale cię nienawidzę.

– Jonasz, ale o czym ty...?

Spojrzał na mnie dziko, dopadł do krat. Jego dłoń wystrzeliła pomiędzy prętami, byłby mnie złapał, ale w porę odskoczyłem... to jest – rzuciłem się w tył, poleciałem na plecy i odczołgałem się od niego na ­bezpieczną odległość.

– Tyle czasu! – zawył dziko, szczerząc połamane zęby. – Tyle czasu ukrywałem się przed wami wszystkimi! Kluczyłem, zamiatałem ślady, gubiłem ogon, nie wiedząc nawet, czy go mam...! A ty, ty musiałeś po prostu przyleźć, i teraz...!

– Czekaj, jakimi „wami”, Jonasz? Ja nie jestem jednym z nich!

– Srała babka, srała...! – prychnął Dłużnik, odsuwając się od krat. – Masz znamię, zna cię Danaiel, walczysz gladiusem. Co prawda strasznie miętka z ciebie faja, bracie Komorniku... Ale to nic, teraz to bez znaczenia. Sprawa się rypła i jedynym pocieszeniem dla mnie jest to, że tobie też się dostanie.

Jak na potwierdzenie słów Jonasza, miejsce w którym obydwaj przebywaliśmy zadrżało wyczuwalnie, a potem przechyliło się lekko na bok. Tak minimalnie, pozornie niedostrzegalnie, ale błędnik od razu bez pudła dał znać, że zmienił się układ odniesienia... A potem żołądek osunął mi się nieco niżej w kierunku miednicy, jakbyśmy...

– Wznosimy się – szepnąłem. – Wznosimy się... O cholera, jesteśmy na pokładzie Tronu!

– No nie, mam zaszczyt podróżować wspólnie z geniuszem. Istnym tytanem intelektu! Może powiedz jeszcze coś, Ezekielu, czego mogę nie...

– Zabij mnie, Jonasz – poprosiłem.

Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale urwał w pół sylaby. Zamknął usta. Zamrugał.

– ...Słucham? – Uniósł brwi. To jest, jedną brew, bo druga wciąż zwisała mu na oderwanym płacie skóry po niedawnej rozmowie dyscyplinarnej z Danaielem. – No wiesz, ja nie oceniam. Jeśli taki masz fetysz, to...

– Słyszałeś Danaiela, Jonasz: lecimy w Blask. Musimy się stąd wydostać. Zabij mnie, a ja daję ci słowo, że tu wrócę i pomogę ci. Nie zostawię – zaszeptałem gorączkowo.

Zmrużył oczy, patrząc na mnie badawczo.

– Jeśli cię zabiję, to uciekniesz. – Pokręcił głową. – Bo odrodzisz się w miejscu podpisania Kontraktu, a więc daleko, daleko stąd...

Teraz to ja przykleiłem się do krat, chwyciłem za pręty.

– Jonasz, do kurwy! Zabij mnie, to nasza jedyna szansa! Zabij mnie, bo wtedy...

– Z przyjemnością.

Rzucił się ku mnie z gracją prawdziwego drapieżnika.

Poczułem tylko, jak łapie mnie za głowę.

Potem było szarpnięcie.

Suchy trzask.

I nicość.

Re-Kreacja jest rzeczą nawet jak na standardy Korpusu Komorniczego wyjątkowo niemiłą.

Po prostu pojawiasz się, dosłownie spawnujesz w zadanym miejscu w czasie i przestrzeni. W jednej chwili cię nie ma, bo twoja nieodwracalnie uszkodzona powłoka fizyczna rozpada się na popiół i rozwiewa na atomy w jednym miejscu – a mgnienie oka później zaczynasz być, odradzając się punktowo, pozbierany z poszczególnych cząsteczek do kupy.

Płuca, serce, układ nerwowy, mięśnie, każdy kawałek twojego ciała musi punktowo, jednocześnie zacząć działać. Zapewne tak czułby się odpalany na kopniaka motocykl, gdyby maszyny zdolne były czuć... Przy założeniu, że wajchę rozrusznika masz w dupie.

No więc, Re-Kreacja była wystarczająco nieprzyjemna sama z siebie, dokonywana w miejscu mniej lub bardziej cywilizowanym i normalnym, na powierzchni ­stojącej nieruchomo Ziemi.

A teraz, co tu dużo mówić, przeszedłem ją na pokładzie lecącego gdzieś wysoko na niebie apokaliptyczno-biblijnego lotniskowca.

W miejscu podpisania Kontraktu Komorniczego, czyli w sumie na niebieskiej reklamówce z Ikei.

Reklamówce, która była złożona na czworo.

I wepchnięta na samo dno plecaka.

– Bhwaaargh...! – wrzasnąłem, rozrywając jednocześnie materiał plecaka i spadając na nieodległą podłogę magazynu.

Walnąłem o nią centralnie prawym półdupkiem, przydzwoniłem potylicą o ścianę, aż mi przed oczami pociemniało. Czym prędzej podniosłem się na nogi – i spojrzałem wprost na dwóch Nawróconych.

Nie mam pojęcia, co mogli tu robić. Pełnili wartę? Wykonywali inwentaryzację? Patrolowali? A może po prostu myszkowali po składzie, patrząc, co by sobie tutaj zaiwanić? Tak czy inaczej, gapili się teraz na mnie z mocno skonfundowanymi minami.

Podniosłem się czym prędzej, rozejrzałem po pomieszczeniu.

We łbie jeszcze mi szumiało, organizm nadal nie poradził sobie z tak błyskawicznym przeniesieniem świadomości w nowoodtworzoną skorupę ciała, więc echo tego, co widziałem i poczułem w celi, kołatało mi się w głowie niczym mucha-robacznica w mknącym autostradą samochodzie.

– Hej, ty... – zaczął nieśmiało jeden z Nawróconych.

Tak, to był jakiś rodzaj magazynu.

Albo zakrystii raczej, nie wiem.

Pachniało kościelnym kadzidłem, pod ścianą stało coś w rodzaju polowego ołtarzyka z rozbudowanym ikonostasem, a na jednej ze ścian na drewnianych kołkach wisiała kolekcja zupełnie przypadkowych rzeczy.

– Panie, nie powinniście tutaj być – zawtórował mu drugi.

Machnąłem na nich lekceważąco ręką, obróciłem się dwa razy wokół własnej osi. Patrzyli na mnie, jak na jakiegoś niespełna rozumu... W sumie tak też wyglądałem. Nagi, z obłędem w oczach, zagubiony w otaczającej mnie rzeczywistości.

No dobra, gdzieś tutaj powinny być moje...

– Ezekielu, to nie było szczególnie mądre – odezwał się siedzący na wysokim, drewnianym regale Anioł Śmierci.

– Azi, weź spierdalaj – odpowiedziałem w zasadzie odruchowo, po czym zreflektowałem się natychmiast, nadal rozglądając dokoła. – To jest, zaczekaj! Gdzie są moje rzeczy przydziałowe? Dlaczego nie odrodziły się ze mną?!

– Ej, do kogo on gada? – zdumiał się jeden z Nawróconych.

Drugi, nieco przytomniejszy, sięgnął po stojącą pod ścianą włócznię.

– Nie wiem, ale nie powinno go tu być... Dziwny jakiś. Ej tam, Obywatelu!

– Re-Kreacji podlega wyłącznie to wyposażenie, które funkcjonariusz Korpusu Komorniczego posiadał aktywnie na stanie – ogłosił mój Anioł Nadzorca śpiewnym głosem z wyraźnym nosowym zaśpiewem. – W tym wypadku zwykła ekonomia sił i środków, wynikająca z bliskości wyposażenia w czasie i przestrzeni względem zadanego punktu odtworzenia powłoki, dyktowała że zasadnym będzie...

– Do was mówię, Obywatelu!

– Kurwa, gdzie?!

– Druga skrzynia od lewej, Ezekielu. Och, i pospiesz się. A najlepiej to się schyl.

– ...Co?

– Cytując koleżankę po fachu: „teraz to już padnij”.

Rymsnąłem na podłogę w ostatniej chwili, przepuszczając ciśniętą we mnie włócznię o długość ręki ponad głową. Przetoczyłem się w bok, widząc już biegnącego do mnie Nawróconego, i rzuciłem się w kierunku skrzyń, które...

– Nie po tej lewej, Ezekielu. Po tej drugiej.

– Azi, ty brudasieee! – zawyłem, rzucając się w drugą stronę.

A więc centralnie na Nawróconych.

Nie spodziewali się po mnie tego manewru. Ja też się go po sobie nie spodziewałem, prawdę powiedziawszy, więc zyskałem niezasłużony i niezamierzony element zaskoczenia.

– Uważaj...! – krzyknął jeden z nich do kolegi.

No, mieli prawo być zaskoczeni, nie powiem.

Owszem, byli ubraną w późnoantyczne pancerze, poddaną skrupulatnemu praniu mózgu załogą latającego anielskiego lotniskowca, więc powinni mieć lekko przesuniętą granicę tego, co uznają za dziwne.

Natomiast kiedy w wiszącym na kołku brezentowym plecaku nagle pojawia się nagi koleś, gadający do samego siebie i miotający się po podłodze – no cóż, to musiało wykraczać nawet poza te ramy.

Wpadłem na Legionistę całą masą, absolutnie nieumiejętnie złapałem go za nogi pod kolanami i zdecydowanie niefachowo szarpnąłem ku sobie. Wydał z siebie zupełnie nieprofesjonalny wrzask i poleciał na plecy, wpadając na stojącego za nim towarzysza.

Ja natomiast potknąłem się o własne bose nogi, pośliznąłem i zataczając się jak pijany, dopadłem w końcu skrzyń. Szarpnięciem zerwałem wieko pierwszej z brzegu, omiotłem wzrokiem zawartość... To nie moje, to nie to!

– Ezekielu, druga od lewej, nie trzecia. I nadal twierdzę, że twoje działania pozbawione są sensu.

– Azi, ja pierdzielę...!

– Lewo tył. Albo, jak to mawiało się na tym świecie, „godzina ósma”.

Odskoczyłem w prawo, przepuszczając biegnącego na mnie ze wzniesionym mieczem Nawróconego za ­plecami i jednocześnie sięgając do drewnianej skrzyni po mój gladius, leżący na samym wierzchu sterty odebranych mi rzeczy, ubrań i wyposażenia.

Klinga buchnęła Purpurą, stanąłem w przepisowej pozycji szermierczej.

Nago i z gladiusem. Ładnie, nie ma co. Epicko.

Może ktoś to kiedyś narysuje?

Ten, który wcześniej cisnął we mnie włócznią, teraz zawahał się chwilę, nim wyprowadził cios – akurat tyle ile potrzebowałem, żeby chlasnąć go od dołu po przedramieniu, przerzynając pancerz, skórę, mięso i kości. Wrzasnął, wypuścił miecz, upadł na ziemię, krwawiąc z oderżniętego nadgarstka.

A ja skoczyłem na jego kolegę.

Odsunął się, przepuszczając moje ostrze przed twarzą. Uniknął też kolejnego ciosu i odskoczył przed następnym, jednocześnie sięgając mnie paskudnym sztychem w zaciśnięte na broni palce.

Syknąłem z bólu, przerzuciłem gladius do lewej ręki i possałem krwawiące kostki.

Sukinsyn, był dobry. Zaskakująco dobry. Nie popełniał głupich błędów, nie spieszył się.

Takie umiejętności zasługują na docenienie.

– Łaaagh! – wrzasnąłem, rzucając się na niego z gladiusem wzniesionym wysoko nad głową.

Zrobił szybki wypad do przodu i wbił mi swój miecz prosto w brzuch.

Zabolało, przed oczami zrobiło mi się czarno.

Jedną ręką uwiesiłem mu się na szyi.

A drugą szerokim zamachem od góry wbiłem płonącą Purpurą klingę pomiędzy obojczyk a łopatkę.

Wrzasnął zduszenie, zacharczał. Nogi ugięły się pod nim, spleceni w tym śmiertelnym uścisku opadliśmy na kolana, a potem przewróciliśmy się na bok.

Leżałem na podłodze. Każdy, nawet najpłytszy oddech odzywał się koszmarnym bólem i palącym, rwącym szarpaniem przepony. Czułem, jak z każdym uderzeniem serca wycieka ze mnie życiodajna krew.

Tamten też miał się nie najlepiej. Patrzyłem, jak jego ciałem wstrząsają dreszcze, a oczy spoglądające na mnie z pełnym zaskoczenia niezrozumieniem stają się coraz bardziej szkliste. Strużka krwi cieknącej mu z ust rozlewała się na podłodze w coraz większą kałużę, powoli przesączając się w szczeliny pomiędzy płytkami.

Umieraliśmy razem, on i ja.

– Długo będziesz tak leżeć, Ezekielu?

Z wysiłkiem przekręciłem głowę i spojrzałem na Anioła Śmierci, przycupniętego na krawędzi solidnego, drewnianego stołu. Obnażyłem zęby w geście niechętnej agresji, po czym nieskończenie powolnym ruchem odepchnąłem od siebie Nawróconego, który chyba jakoś w międzyczasie jednak skonał.

– Spierdalaj... – sapnąłem, wyciągając miecz z własnych trzewi. – Aaaaa...!

– Mówiłem, że to nierozsądne, Ezekielu. Nie wiem, doprawdy, co w ten sposób zyskałeś...

Wypuściłem miecz, który brzęknął o podłogę i na chwilę zwinąłem się w kulkę cierpienia wokół rany w brzuchu. Czułem, jak życiodajna Purpura zaczyna zalewać ranę i odbudowywać tkanki, ból zaczął odpływać, a potem zniknął w ogóle. Odetchnąłem głęboko, z ulgą, po czym przekręciłem się na plecy i wstałem.

– Azi, do kurwy nędzy. Zyskałem to, że uciekłem z celi – wyjaśniłem z rozdrażnieniem. – I teraz mam broń, widzisz? Ubiorę się, żeby nie walczyć z gołą dupą, jak jakiś dzikus, a potem...

– Potem? – Anioł przekrzywił głowę gestem ptasiego zaciekawienia.

– Potem to ci sandały śmierdzą – odparłem z godnością.

Wyciągnąłem ze skrzyni moje zupełnie niekoszerne ubranie. Zerwałem z niego doczepione na konopny sznurek, ręcznie wypisane na kawałkach pergaminu metki z numerami referencyjnymi dowodów rzeczowych. Ubrałem się, wzułem buty.

Azrael nadal na mnie patrzył.

– Mógłbyś to zrobić zupełnie inaczej, Ezekielu.

– A ty mógłbyś się zamknąć, Azi. Jak nie umiesz pomóc, to siedź cicho.

– Próbuję być pomocny. – Anioł nastroszył pióra.

– To nie próbuj.

– Jak sobie życzysz, Ezekielu.

Zniknął.

Dopiąłem pasek, sprawdziłem, czy nie podwędzili mi nic z sakwy. Znalazłem sobie cudzy, koszerny, ale dość pojemny plecak, bo mój przecież sam rozerwałem. Upchną­łem na dno torbę z Ikei, potem zapakowałem szybko resztę potrzebnych rzeczy.

Na koniec otworzyłem pudełko nabojów z grubym śrutem, załadowałem strzelbę i wsunąłem kilkanaście sztuk zapasu w bardzo, ale to bardzo wygodny pas amunicyjny, podwędzony z rozszabrowanego sklepu dla myśliwych.

Już miałem ruszać ku wyjściu, kiedy zreflektowałem się, cofnąłem. Znalazłem skrzynię z rzeczami Jonasza, upchnąłem jego ciuchy do plecaka i przytroczyłem sobie jego miecz do drugiego boku.

Potem, zwarty i gotowy, ująłem chwyt pistoletowy strzelby, z lubością przejechałem dłonią po karbowanym czółenku i zdecydowanym ruchem przeciągnąłem ku sobie i z powrotem.

„Kszsztczyk-czyk” – niezmiernie satysfakcjonujący dźwięk towarzyszący wprowadzeniu naboju do komory rozległ się suchym, złowieszczym echem w trzewiach magazynu na którymś z poziomów Tronu. Aż prawie żałowałem, że strzelba była półautmoatem, a ja nie mogłem robić tego przed każdym strzałem.

Ale tylko prawie, bo dzięki temu mogłem strzelać z niej jedną ręką, w drugiej dzierżąc gladius.

Ja jebię, było jak za dawnych, dobrych lat.

– No dobra, jedziemy z tym koksem... – mruknąłem, przestępując nad ciałami Nawróconych.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

COPYRIGHT © BY Michał Gołkowski COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2023

WYDANIE I

ISBN 978-83-7964-882-5

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski Robert Łakuta

GRAFIKA NA OKŁADCE Piotr Cieśliński

PROJEKT I OPRACOWANIE OKŁADKI Szymon Wójciak

ILUSTRACJE ORAZ MAPA Paweł Zaręba

REDAKCJA Ewa Białołęcka

KOREKTA Marta Sobiecka

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]

WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow