Kapitan Blood - Rafael Sabatini - ebook

Kapitan Blood ebook

Rafael Sabatini

5,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Tekst według wydania Państwowego Wydawnictwa "Iskry" z roku 1956. 

 

Rafael Sabatini (1875-1950) urodził się we Włoszech. Ojciec jego był Włochem, matka Angielką. Studia ukończył Sabatini w Szwajcarii, po czym rodzice wysłali go do Anglii, gdzie miał się poświęcić karierze handlowej. Zamiast tego jednak postanowił pisać. 

Do najbardziej znanych powieści należą ,,Sokół morski" (1915) i ,,Kapitan Blood" (1922) - powieść o przygodach nieustraszonego korsarza na morzach południowych, której fabuła posłużyła przed wojną do nakręcenia popularnego filmu. 

  

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

  

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole 
Biblioteka Publiczna w Stęszewie (2) 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu 
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2) 
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu
Miejska Biblioteka Publiczna im. Władysława Reymonta w Skierniewicach

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 448

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

RAFAEL SABATINI

 

 

 

KAPITAN BLOOD

powieść o korsarzach siedemnastego wieku

PRZEŁOŻYŁ JERZY PAŃSKI

ILUSTROWAŁ STANISŁAW ROZWADOWSKI

WYDAWNICTWA „ALFA“ WARSZAWA 1989

Tytuł oryginału angielskiegoCAPTAIN BLOOD

RedaktorELŻBIETA LUBAŃSKA

Redaktor technicznyTERESA JĘDRA

TEKST WEDŁUG WYDANIA

PAŃSTWOWEGO WYDAWNICTWA „ISKRY“Z ROKU 1956

Copyright for the Polish translation by Jerzy Pański, Warszawa 1956

ISBN 83-7001-063-6

WYDAWNICTWA „ALFA“ - WARSZAWA 1989Wydanie V

Druk i oprawa: Wojskowa Drukarnia w ŁodziZam. 2Q12 A-94

WYSŁANNIK

Piotr Blood, bakałarz medycyny i mistrz wielu innych umiejętności, palił fajkę i pielęgnował pelargonie rosnące w skrzynce na parapecie okna nad ulicą Water Lane w mieście Bridgewater, w zachodniej Anglii.

Mogłoby się zdawać, że nie dostrzegał surowych oczu spoglądających nań krytycznie z przeciwległego okna. Całą uwagę skupił na swym zajęciu i potoku ludzkim, który płynął wąską ulicą w kierunku Castle Field, już ipo raż drugi tego dnia. Ferguson, kapelan księcia [1], wygłaszał tam wczesnym popołudniem kazanie, nawołujące raczej do zdrady niż do pobożności.

Podniecone, wałęsające się grupy ludzi składały się głównie z mężczyzn w kapeluszach z zielonymi gałązkami i z najzabawniejszą pod słońcem bronią w ręku. Niektórzy co prawda nieśli na ramieniu flinty myśliwskie, a inni obnażone rapiery, większość jednak zbrojna była w pałki i olbrzymie piki, przekute z kos, budzące grozę swoim widokiem, lecz nieporęczne w użyciu. Wśród tyc^zaiipprowizowanych wojaków byli tkacze, piwowarzy, cieśle, kowale, szewcy, murarze, kamieniarze i przedstawiciele wszystkich innych zawodów uprawianych w czasie pokoju. Bridgewater, zarówno jak i Taunton, wyprawiło hojną ręką kwiat swojej męskiej ludności na służbę księcia-bastarda i ktokolwiek zdolny do noszenia broni pozostał w domu, był piętnowany jako tchórz lub papista [2].

A jednak Piotr Blood, nie tylko zdolny do noszenia broni, lecz wprawnie i umiejętnie nią władający, a co więcej z pewnością nie tchórz ani papista, którym był tylko wtedy, gdy Uważał to za wygodne, tego ciepłego lipcowego wieczoru pielęgnował swoje pelargonie i ćmił fajeczkę tak obojętnie, jak gdyby nie działo się nic nadzwyczajnego.

Uczynił również coś jeszcze. Ogarniętych animuszem wojennym entuzjastów pożegnał słowami wiersza Horacego, dla którego dzieł od dawna już żywił niecodzienny afekt:

Qwe, que, scelesti, ruitis? [3]

A może już zgadujecie, czemu gorąca krew Blooda, dziedzictwo po awanturniczych rycerzach z Somersetshire, przodkach matki, pozostała chłodna wśród rozgorzałego fanatyzmu, czemu niespokojny duch, co w swoim czasie kazał mu zerwać więzy studiów akademickich, narzucone przez ojca, pozostawał teraz obojętny w samym ognisku buntu? Wyobraźcie sobie, jak patrzał on na tych mężczyzn zbierających się pod sztandary wolności, sztandary haftowane przez dziewice z Taunton, pensjonarki ze szkół panny Blake i pani Musgrove, które — jak głosi ballada — rozpruły swoje spódnice, aby uszyć proporce dla armii króla Monmoutha. Łaciński wiersz, ciśnięty w ślad za tłumem tupocącym po bruku, odsłania nam jego myśli. Dla niego powstańcy byli szaleńcami, pędzącymi w złowrogim opętaniu na pewną zgubę.

Blood zbyt dużo wiedział o księciu i pięknej ciemnowłosej dziewce, jego matce, aby dać się zwieść legendzie o jego prawowitym pochodzeniu, w imię którego wzniesiono sztandar rebelii. Przeczytał niedorzeczną proklamację wywieszoną na rozdrożu w Bridgewater, w Taunton i w innych miejscowościach, głoszącą, że „po zgonie najjaśniejszego pana, Karola II, prawo do dziedziczenia korony Anglii, Szkocji, Francji i Irlandii wraz z dominiami i ziemiami do nich przynależnymi przypada jaśnie oświeconemu i wysoko urodzonemu królewiczowi Jakubowi, księciu Monmouthowi, synowi i prawowitemu następcy rzeczonego króla Karola IP.

Rozśmieszył go zarówno ten początek, jak i dalsze oświadczenie, że „Jakub, książę Yorku, zlecił otruć króla Karola II i natychmiast po jego zgonie uzurpował koronę...“

Jedno i drugie było wierutnym kłamstwem. Blood spędził część swego życia w Niderlandach, gdzie ten sam Jakub Szkocki, który teraz proklamował się z łaski bożej Jakubem II, królem et caetera, ujrzał światło dzienne jakieś trzydzieści sześć lat temu. Znał też rozpowszechnioną wtedy historię jego prawdziwego pochodzenia. Monmouth natomiast, drugi pretendent, prawdopodobnie nie był ani legalnym synem z morganatycznego małżeństwa Karola Stuarta z Lucy Walter, ani nawet nieprawym dzieckiem zmarłego króla. Do czego, jak nie do ruiny i nieszczęścia prowadziło to groteskowe uroszczenie? Jak można było się spodziewać, że Anglia kiedykolwiek strawi takiego fanfarona? I to w jego imieniu, dla podtrzymania jego fantastycznych pretensji te łyki z zachodniej Anglii, prowadzone przez kilku wojowniczych wigów [4], dały się wciągnąć w rebelię!

Uśmiechnął się i westchnął jednocześnie, lecz śmiech górował nad westchnieniem, gdyż Blood nie trwonił współczucia, podobnie jak większość ludzi liczących tylko na siebie. Nauczyły go tego przeciwieństwa losu. Człowiek o czulszym sercu, obdarzony jego wiedzą i wyobraźnią, mógłby znaleźć powód do łez w widoku tych prostych, zapalonych protestantów, gdy tak szli na rzeź jak barany, odprowadzani na punkt zborny w Castle Field przez żony i córki, narzeczone i matki, przekonani, że ruszają na bój w obronie prawa, wolności i religii. Wiedział bowiem, tak jak i całe miasto, że Monmouth zamierza stoczyć bitwę jeszcze tej nocy. Książę miał poprowadzić swych stronników do niespodziewanego ataku na armię rojalistów dowodzoną przez Feversha- ma, obozującego teraz w Sedgemoor. Blood przypuszczał, że lord Feversham jest dokładnie poinformowany o wszystkim. Przypuszczenie to, jeśli nawet było mylne, opierało się na pewnych podstawach. Nie należało bowiem posądzać dowódcy rojalistów o nieznajomość zawodu żołnierskiego.

Gdy Blood wybił popiół z fajki i cofnął się, by zamknąć okno, wzrok jego padł na przeciwległą stronę ulicy i spotkał się nareszcie ze spojrzeniem śledzących go wrogich oczu. Należały one do panien Pitt, dwóch miłych, sentymentalnych starych panien, najgorętszych z całego Bridgewater wielbicielek pięknego Monmoutha.

Blood uśmiechnął się i pochylił głowę, gdyż żył w przyjaznych stosumkach z tymi pannami, a jedna z nich była nawet przez krótki czas jego pacjentką. Lecz nie odwzajemniono jego powitania. Zamiast tego dwie pary oczu posłały mu spojrzenie pełne zimnej wzgardy. Uśmiech cienkich warg Blooda stal się nieco mniej uprzejmy. Rozumiał przyczynę tej wrogości, która rosła z każdym dniem w ciągu ostatniego tygodnia, to jest od czasu, kiedy Monmouth zawrócił głowy wszystkim kobietom, bez względu na wiek. Panny Pitt potępiały go, widząc, jak młody i rześki mężczyzna, zaprawiony w sztuce wojennej, który mógł oddać usługi sprawie, pozostał na uboczu, paląc spokojnie fajkę i pielęgnując pelargonie nawet tego wieczoru, kiedy prawi mężowie jednoczyli się wokół protestanckiego księcia, gotowi przelać krew, aby osadzić prawowitego władcę na tronie.

Gdyby Blood zniżył się do dyskutowania o tych sprawach z damami, mógłby im odpowiedzieć, że dość już miał w życiu wędrówek i przygód, że powrócił teraz do zawodu, do którego był pierwotnie przeznaczony i do którego przygotowały go studia. Był lekarzem, nie żołnierzem; powołanym do leczenia ran, a nie zadawania ich. Odparłyby prawdopodobnie, że w takiej potrzebie każdemu prawdziwemu mężczyźnie przystoi chwycić za broń. Damy postawiłyby też za wzór swego kuzyna Jeremiasza, żeglarza z zawodu, kapitana okrętu, który na swoje nieszczęście teraz właśnie zarzucił kotwicę w zatoce Bridgewater i opuścił ster, aby chwycić muszkiet w obronie prawa. Lecz Blood nie należał do tych, którzy dyskutują. Jak już powiedziałem, był człowiekiem zadufanym w sobie.

Zamknął okno, zasunął firanki i odwróciwszy się objął spojrzeniem przyjemny pokój i stół z zapalonymi świecami, który jego gospodyni, pani Barlow, nakryła właśnie do kolacji. Zwracając się do niej, głośno wypowiedział swoje myśli:

— Nie jestem w łasce u tych skwaśniałych na ocet dziewic z przeciwka.

Miał przyjemny, wibrujący głos o metalicznym brzmieniu, złagodzonym nieco wymową irlandzką, nie zatartą mimo wszystkich jego wędrówek. Był to głos zdolny uwodzić i pieścić lub też wydawać nie dopuszczające sprzeciwu rozkazy. Przebijała w nim prawdziwa naturą tego mężczyzny. Blood był wysoki i szczupły, o smagłej, cygańskiej cerze i błękitnych oczach, kontrastujących z ogorzałą twarzą i czarnymi brwiami. Błyszczące, przenikliwe oczy, osadzone przy dumnym, orlim nosie, miały wyraz powagi i pychy. Wskazywały na nią również zaciśnięte usta. Ubrany był w czerń, jak przystało człowiekowi jego zawodu, jednakże wytworny krój stroju pasował raczej do byłego poszukiwacza przygód niż do obecnego solidnego medyka. Kaftan z cienkiego kamlotu lamowany był srebrem, a okalający szyję żabot oraz mankiety zdradzały wytwornego londyńskiego bieliźniarza. Czarna, wielka peruka była misternie trefiona, niczym na królewskim dworze.

Gdy się już poznało Blooda i przeniknęło jego prawdziwą naturę, można było zaryzykować pytanie, jak długa taki człowiek będzie się zadowalał cichą przystanią w tym małym światku, gdzie przeznaczenie rzuciło go jakieś sześć miesięcy temu, i jak długo będzie uprawiał zawód, do którego przeznaczono go jeszcze w kolebce? Aczkolwiek komuś znającemu jego dzieje przeszłe i przyszłe nie łatwo byłoby w to uwierzyć, mógłby kontynuować swój spokojny żywot, zadowolony z kariery lekarza w tym rajskim zakątku Somersetshire’u, gdyby nie przekora losu. Wydaje się to możliwe, lecz nieprawdopodobne.

Blood był synem irlandzkiego medyka i szlachcianki z Somersetshire. W żyłach jego matki płynęła korsarska krew Frobisherów, co wyjaśnia pewną dzikość, jaka cechowała chłopca od najmłodszych lat. Dzikość ta głęboko zatrwożyła jego ojca, człowieka o dziwnie pokojowym jak na Irlandczyka usposobieniu. Postanowił wcześnie poświęcić syna swemu szacownemu zawodowi, a Piotr, zdolny do nauki i żądny wiedzy, zaspokoił jego ambicje otrzymując w wieku lat dwudziestu stopień bakałarza medycyny w Trinity College w Dublinie. Ojciec przeżył ten sukces tylko o trzy miesiące. Matka umarła już kilka lat wcześniej. Blood odziedziczył paręset funtów i wyruszył poznać świat i dać na jakiś czas folgę opanowującemu go duchowi przygód. Splot dziwnych wydarzeń zawiódł go w szeregi najemnych wojsk Holandii, która prowadziła wtedy wojnę z Francją, a zamiłowanie do morza kazało mu wybrać służbę związaną z tym żywiołem. Miał okazję wziąć udział w wyprawie pod słynnym de Ruyterem i walczyć w bitwie na Morzu Śródziemnym, w której zginął ten wielki holenderski admirał. Po zawarciu pokoju w Nimegue mrok okrywa jego dalsze poczynania. Wiemy jednak, że spędził dwa lata w hiszpańskim więzieniu, chociaż nie wiemy, w jaki sposób tam trafił. Być może dlatego po uwolnieniu oddał swą szpadę na usługi Francji i walczył u boku Francuzów w czasie działań wojennych przeciwko hiszpańskim Niderlandom. W trzydziestym drugim roku życia stracił ochotę do przygód, podupadł bowiem na zdrowiu wskutek zaniedbania rany, a serce jego opanowała tęsknota za ojczyzną. Wsiadł więc na okręt w Nantes z zamiarem powrotu do Irlandii, lecz burza zapędziła statek do zatoki Bridgewater. Zdrowie Blooda pogorszyło się w czasie podróży, postanowił tedy zatrzymać się tam, tym bardziej że była to ojczyzna jego matki.

W ten sposób w styczniu 1685 roku przybył do Bridgewater jako posiadacz niemal takiej samej fortuny, z jaką opuścił Dublin przed jedenastu laty.

Polubił miejsce, w którym szybko przyszedł do zdrowia, a ponieważ uważał, że doświadczył już dość przygód jak na jedno życie, postanowił osiedlić się tutaj i praktykować w zawodzie lekarskim, tak lekkomyślnie kiedyś porzuconym.

Oto cała historia Blooda, a przynajmniej najważniejsza jej część do momentu bitwy pod Sedgemoor.

Blood rozumował słusznie, iż rozgrywająca się wojna domowa wcale go nie dotyczy. Obojętny wobec wydarzeń, które postawiły na nogi Bridgewater, nie reagował na dochodzące odgłosy i wcześnie położył się do łóżka. Zasnął spokojnie na długo przed jedenastą, kiedy to, jak wiadomo, Monmouth wyruszył razem z goszczącym go lordem-buntownikiem bristolską drogą i począł okrążać bagniska położone między armią jego a królewską. Przewaga liczebna wojsk księcia Monmoutha — prawdopodobnie zrównoważona większą odpornością regularnych oddziałów przeciwnika — oraz szansa, jaką dało mu zaskoczenie żołnierzy częściowo już pogrążonych we śnie, zostały zmarnowane wskutek błędów nieporadnego dowództwa, zanim jeszcze zdołał się wziąć za bary z Fevershamem.

Armie zetknęły się około godziny drugiej nad ranem. Daleki grzmot armat nie przerwał spokojnego snu Blooda. Obudził się dopiero o czwartej, kiedy wschodzące słońce rozproszyło ostatnie ławice mgły na pobojowisku.

Usiadł w łóżku, przecierając senne oczy i zbierając myśli. Drzwi jego domu drżały pod ciosami i jakiś głos wołał coś niezrozumiale. Ten hałas go obudził. Blood przypuszczał, że chodzi o nagły poród, sięgnął więc po szlafrok i pantofle, żeby zejść na dół. W korytarzu nieomal zderzył się z panią Barlow, wyrwaną ze snu, rozchełstaną i trzęsącą się ze strachu. Uciszył jej gdakania i zeszedł otworzyć drzwi.

Na dworze stał mężczyzna o dzikim wejrzeniu i zgrzany koń, ozłoceni skośnymi promieniami wschodzącego słońca. Młody człowiek, zakurzony i wybrudzony, z odzieniem w nieładzie i lewym rękawem kurtki zwisającym w strzępach, otworzył usta, żeby przemówić, lecz przez długą chwilę nie mógł wykrztusić ani słowa.

Ale Blood poznał już w przybyłym młodego szypra, Jeremiasza Pitta, kuzyna starych panien z przeciwka, który — porwany powszechnym entuzjazmem — dał się wciągnąć w wir rebelii.

Ulica budziła się, poruszona przybyciem żeglarza; otwierano drzwi, odmykano okiennice, z okien wychylały się niecierpliwe, zaciekawione głowy.

— Uspokój się i poczekaj — rzekł Blood. — „Spiesz się powoli“.

Lecz młodzieniec o dzikim wejrzeniu nie zwrócił uwagi na upomnienie. Łapiąc oddech wyrzucił z siebie wartki potok słów.

— To lord Gildoy — dyszał — został ciężko ranny... na farmie Oglethonpe’a nad rzeką. Zaniosłem go tam... i... i on posłał mnie po was, panie. Zbierajcie się w drogę! Jedzcie ze mną!

Byłby chwycił doktora i zaciągnął siłą, tak jak stał, w szlafroku i pantoflach, gdyby ten nie umknął przed zbyt żwawą ręką.

— Pojadę z pewnością.— odparł.

Wytworzyła się nieprzyjemna sytuacja. Gildoy był serdecznym, wspaniałomyślnym opiekunem lekarza od czasu jego osiedlenia się w tych stronach i Blood pragnął spłacić swój dług wdzięczności, ale nie w tej chwili, wiedział bowiem doskonale, że porywczy młody szlachcic był czynnym stronnikiem księcia Monmoutha.

— Pojadę z pewnością, lecz wpierw pozwól mi się ubrać i przygotować niezbędne narzędzia.
— Nie ma czasu do stracenia!
— Uspokój się, nie stracę ani chwili. Jeszcze raz powtarzam: „Śpiesz się powoli“. Wejdź i siadaj. Weź sobie krzesło — to mówiąc otworzył drzwi do salonu.

Młody Pitt machnął odmownie ręką.

— Poczekam tu. Śpieszcie się, panie, na Boga!

Blood poszedł się ubrać i wziąć skrzynkę z narzędziami. Pytanie dotyczące stanu lorda Gildoya mógł zadać po drodze. Wciągając buty do konnej jazdy doktor dawał pani Barlow zlecenia na nadchodzący dzień, między innymi dotyczące obiadu, którego nie przeznaczone mu było spożyć.

Kiedy ponownie wyszedł na ulicę, nie zważając na niezadowolone gderanie pani Barlow, zastał młodego Pitta otoczonego gromadą przestraszonych, na wpół odzianych mieszczan — przeważnie kobiet — żądnych wiadomości o wyniku bitwy. Z lamentów rozdzierających poranną ciszę można było wywnioskować, jakie przyniósł nowiny.

Na widok doktora, ubranego do drogi, ze skrzynką narzędzi pod pachą, posłaniec oswobodził się od ciżby. Strząsnął z siebie zmęczenie i obie zapłakane ciotki czepiające się go natarczywie, chwycił za uzdę i wskoczył na siodło.

— Chodźcie, panie — zawołał. — Dosiądźcie konia za mną!

Blood bez słowa usłuchał wezwania. Pitt dotknął wierzchowca ostrogą. Mały tłumek rozproszył się i w ten sposób, na grzbiecie podwójnie obładowanego konia, trzymając się pasa towarzysza, Piotr Blood rozpoczął swoją Odyseję [5]. Albowiem Pitt, którego uważał tylko za posłańca rannego szlacheckiego rebelianta, w rzeczywistości okazał się wysłannikiem losu.

II

DRAGONI KIRKE’A

Farma Oglethorpe’a leżała na prawym brzegu rzeki o jakąś milę na południe od Bridgewater. Rodzina właściciela zamieszkiwała szary, obrośnięty bluszczem, rozłożysty budynek w stylu Tudorów. Zbliżając się do niego teraz poprzez wonne sady pogrążone w arkadyjskim spokoju nad brzegiem skrzącej się w porannym słońcu rzeki Parret, Blood nie mógł uwierzyć, że w tym zakątku świata szalały walki i lała się krew.

Po drodze z Bridgewater spotkali na moście czołówkę zbiegów z pola bitwy, zmęczonych i złamanych. Wielu było rannych, a wszyscy ogarnięci paniką. Resztkami sił wlekli się do miasta w nadziei, że znajdą tam schronienie. Zmęczone oczy wyzierały ze strachem i żałością z wymizerowanych twarzy i spoglądały na przejeżdżającego Blooda i jego towarzysza; ochrypłe glosy ostrzegały ich, że bezlitośni prześladowcy są już niedaleko. Nie zważając na to młody Pitt pędził pokrytą kurzem drogą, którą napływali coraz tłumniej nieszczęśni uciekinierzy spod Sedgemoor. W pewnej chwili skręcił w bok i ruszył ścieżką przecinającą zroszone łąki. Również i tu spotykali pojedyncze grupki niedobitków, błądzących we wszystkich kierunkach wśród wysokiej trawy i oglądających się trwożliwie za siebie w obawie przed pojawieniem się czerwonych koletów [6] dragonii.

Lecz ponieważ Pitt zdążał na południe, ku głównej kwaterze Fevershama, spotykali coraz mniej rozbitków, aż wreszcie znaleźli się wśród spokojnych sadów. Drzewa chyliły się pod ciężarem dojrzewających owoców, co zapowiadało wyjątkowo obfite zbiory.

Wreszcie zsiedli z konia na brukowanym podwórcu. Gospodarz dworku, Baynes, powitał ich z grobową i zmieszaną miną.

W przestronnym, wyłożonym kamiennymi płytami hallu doktor ujrzał lorda Gildoya — bardzo wysokiego, ciemnowłosego, młodego szlachcica z wysunięty brodą i wydatnym nosem — rozpostartego na trzcinowym łożu przy jednym z ostrołukowych okien, pod opieką pani Baynes i jej urodziwej córki. Policzki rannego miały szarość ołowiu, oczy były zamknięte, a z sinych warg za każdym oddechem wydobywały się słabe jęki.

Blood stał przez chwilę w milczeniu, obserwując swego pacjenta. Bolał nad tym, że młodzieniec, dla którego życie miało tyle obietnic, ryzykował wszystko, być może nawet istnienie, dla poparcia roszczeń nędznego awanturnika. Lubił i szanował dzielnego szlachcica i złożył mu teraz w dani współczucie. Następnie ukląkł, rozpruł kaftan i bieliznę rannego, obnażył jego bok i zażądał wody, płótna oraz innych rzeczy potrzebnych do opatrunku.

W pół godziny później, gdy lekarz wciąż jeszcze zajęty był opatrywaniem rannego, na farmę wpadli dragoni. Tętent kopyt i ochrypłe krzyki oznajmiające ich przybycie nie przeszkodziły mu wcale. Uwagę jego trudno było bowiem rozproszyć, a teraz przykuwał ją sana zabieg. Lord Gildoy jednak odzyskał już przytomność i okazywał najwyższą trwogę, Pitt zaś, którego odzienie nosiło jeszcze ślady bitwy, pośpiesznie schował się do garderoby. Baynes przeląkł się, a jego żona i córka drżały. Blood uspokajał ich.

— Czegóż się obawiacie? — pytał. — To przecież kraj chrześcijański, a chrześcijanie nie wojują z rannymi ani z tymi, którzy niosą im pomoc.

Jak widzicie, miał on jeszcze złudzenia co do chrześcijan. Podniósł kielich przygotowanego według jego wskazówek kordiału do ust lorda.

— Zachowaj spokój ducha, milordzie. Najgorsze już minęło.

Wtem do hallu wyłożonego kamiennymi płytami wpadli z brzękiem i chrzęstem dragoni — dobry tuzin zbrojnych z tangerskiego regimentu, odzianych w czerwone kolety i botforty [7]. Dowodził nimi krępy oficer o czarnych brwiach, w kolecie szamerowanym złotem.

Baynes stał nieruchomo, w postawie lekko wyzywającej, jego żona i córka cofnęły się ogarnięte znów obawą. Blood spojrzał przez ramię od wezgłowia rannego, mierząc oczyma intruzów.

Oficer warknął komendę, a żołnierze stanęli na baczność, po czym butnie postąpił naprzód, przyciskając dłonią gardę rapieru, a jego ostrogi pobrzękiwały melodyjnie w takt poruszeń. Oznajmił swoją rangę farmerowi:

— Jestem kapitan Hobart z dragonii pułkownika Kirke’a. Jakich rebeliantów kryjesz tutaj?

Wobec tak brutalnego i agresywnego wystąpienia trwoga ogarnęła farmera. Głos jego zadrżał.

— Ja... ja nie ukrywam buntowników, sir. Ten ranny gentleman...
— Sam zobaczę.

Kapitan podszedł do łoża i rzucił gniewne spojrzenie na ziemistą twarz cierpiącego.

— Nie ma potrzeby dochodzić, co doprowadziło go do tego stanu i skąd się wzięły jego rany. Przeklęty buntownik i tyle. Dalej, chłopcy, zabrać go stąd! — rzucił rozkaz dragonom.

Blood stanął między łożem a żołnierzami.

— W imię ludzkości, sir! — powiedział z nutą gniewu w głosie. — To Anglia, a nie Tanger. Ten gentleman jest ciężko ranny. Przenoszenie zagrażałoby jego życiu.

Kapitan Hobart był wyraźnie rozbawiony tą uwagą.

— Co? Ja mam dbać o zdrowie tych buntowników! Do diaska! Czy sądzisz, że będziemy się z nim cackać? Wzdłuż drogi z Weston do Bridgewater wystawiono szubienice, znajdzie się tam miejsce i dla niego. Pułkownik Kirke da tym dysydenckim bękartom nauczkę, której nie zapomną przez pokolenia.
— Wieszacie ludzi bez sądu? W takim razie naprawdę się pomyliłem! Jesteśmy widocznie w Tangerze, skąd przybył wasz regiment.

Kapitan płonącym wzrokiem zmierzył go od podeszew butów aż po czubek peruki. Miał przed sobą szczupłą, ruchliwą postać, z butnie wzniesioną głową i wyrazem powagi na twarzy. Żołnierz poznał żołnierza.

Oczy kapitana zwęziły się. Obudziło się w nim odległe wspomnienie.

— Kim, do pioruna, waćpan jesteś? — wybuchnął.
— Nazywam się Blood, sir, Piotr Blood, do usług.
— Tam do diabla! To samo imię! Byłeś waćpan we francuskiej służbie, o ile sobie przypominam?

Jeżeli nawet Blood zdziwił się, nie okazał tego po sobie.

— Byłem.
— W takim razie pamiętam cię; pięć lat temu czy więcej byłeś w Tangerze.
— To prawda. Znałem waszego pułkownika.
— Obawiam się, że odnowisz tę znajomość. — Kapitan uśmiechnął się nieprzyjemnie. — Co waćpana tu sprowadza?
— Ten ranny gentleman. Wezwano mnie, abym udzielił mu pomocy. Jestem lekarzem.
— Doktor, ty?! — Wobec tak widocznego kłamstwa pogarda zabrzmiała w ochrypłym, zawadiackim głosie.
— Medicinae baccalaureus [8] — rzekł Blood.
— Nie zamydlaj mi oczu francuszczyzny — uciął Hobart. — Gadaj po angielsku.

Blood uśmiechnął się kpiąco.

— Jestem lekarzem praktykującym w mieście Bridgewater.

Kapitan skrzywił się szyderczo.

— Trafiłeś tam w orszaku waszego księcia-bastarda.

Teraz z kolei Blood zmarszczył się drwiąco.

— Gdyby twój dowcip był równie mocny jak głos, mój drogi panie, byłbyś już teraz wielkim człowiekiem.

Dragon oniemiał na chwilę. Twarz jego ściemniała.

— Może się okazać, że jestem dość wielkim, aby cię powiesić.
— Gotów jestem w to uwierzyć. Masz wygląd i maniery kata. Lecz jeżeli zamierzasz uprawiać swój zawód na moim pacjencie, uważaj, żebyś nie ukręcił powrozu na własną szyję. Nie jest on człowiekiem, którego mógłbyś powiesić bez żadnych ceregieli. Ma prawo, by sądzili go parowie Anglii.
— Parowie Anglii?

Takie słowa, wypowiedziane z naciskiem przez Blooda, zaskoczyły kapitana.

— Tylko głupiec czy człek nieokrzesany może grozić komuś szubienicą, nie znając nawet jego nazwiska. Ten szlachcic to lord Gildoy.

Wtedy lord odezwał się słabym głosem:

— Nie zamierzam ukrywać moich stosunków z księciem Monmouthem. Jestem gotów ponieść konsekwencje. Lecz jeśli pan pozwoli, poniosę je po wyroku sądu parów, jak powiedział mój doktor.

Słaby głos zamarł i nastąpiła chwila milczenia. Jak większość zawadiaków, Hobart był w głębi duszy tchórzem. Wiadomość, z kim ma do czynienia, poruszyła tę ukrytą właściwość. Służalczy parweniusz żywił respekt dla tytułów. Bał się również swego pułkownika, który nie miał lekkiej ręki dla ludzi popełniających gafy.

Wstrzymał gestem żołnierzy. Sprawa wymagała rozwagi. Blood, widząc jego wahanie, dorzucił jeszcze jeden szczegół godzien rozpatrzenia.

— Pamiętaj, mości kapitanie, że lord Gildoy ma krewnych i przyjaciół wśród torysów i ci będą mieli coś do powiedzenia pułkownikowi Kirke’owi, jeśli lord zostanie potraktowany jak zwykły przestępca. Postępuj ostrożnie, kapitanie, albo ukręcisz dziś powróz na własną szyję.

Kapitan Hobart pogardliwie odrzucił ostrzeżenie, lecz mimo to nie zapomniał o nim.

— Zabrać to łoże i przenieść jeńca do Bridgewater! Umieścić w więzieniu, dopóki nie dostanę rozkazów dotyczących jego osoby.
— Ranny może nie przeżyć podróży — protestował Blood. Stan jego zdrowia nie pozwala na przenoszenie.
— Tym gorzej dla niego. Mnie kazano łapać buntowników. — Potwierdził swój rozkaz gestem. Dwóch dragonów chwyciło łoże i uniosło je, gotując się do wyjścia.

Gildoy z wysiłkiem podał rękę Bloodowi.

— Sir — powiedział — jestem twoim dłużnikiem. Jeżeli będę żył, pomyślę, jak spłacić ten dług.

Blood skłonił się w odpowiedzi, a następnie zwrócił się do żołnierzy:

— Nieście go ostrożnie — rozkazał. — Jego życie od tego zależy.

Po wyniesieniu lorda kapitan szorstko zagadnął farmera.

— Jakich jeszcze przeklętych rebeliantów ukrywasz?
— Nikogo więcej. Jego lordowska mość...
— Skończyliśmy na razie z jego lordowską mością. Za chwilę załatwimy się z tobą, jak tylko przeszukamy twój dom. I na Boga, jeżeliś zełgał... — Przerwał rzucając warkliwy rozkaz. Czterech dragonów wyszło. Za chwilę słychać było ich hałaśliwą krzątaninę w przyległym pokoju. Przez ten czas kapitan przeszukiwał hall opukując boazerię kolbą pistoletu.

Blood nie widział potrzeby, aby dłużej pozostawać na farmie.

— Za pańskim pozwoleniem, chciałbym pana najuprzejmiej pożegnać — powiedział.
— Za moim pozwoleniem pozostanie pan tu na razie — rozkazał kapitan.

Blood wzruszył ramionami i usiadł.

— Nudny pan jesteś — rzekł — dziwię się, że pański pułkownik dotychczas tego nie odkrył.

Lecz kapitan nie zwracał na niego uwagi. Pochylił się, aby podnieść zakurzony i brudny kapelusz z przypiętym pęczkiem dębowych liści. Leżał on koło garderoby, do której schował się nieszczęsny Pitt. Kapitan uśmiechnął się złośliwie. Jego oczy obiegły pokój i zatrzymały się szyderczo najpierw na farmerze, następnie na dwóch stojących za nim kobietach, a w końcu na Bloodzie. Ten ostatni siedział z nogą założoną na nogę i obojętną miną, która nie uzewnętrzniała jego nastroju.

Kapitan podszedł do garderoby i pociągnął masywne, dębowe drzwi. Złapał skulonego w szafie nieboraka za kołnierz kurtki i wywlókł go na zewnątrz.

— A to co za diabeł? — zapytał. — Jeszcze jeden lord?

Blood ujrzał w duchu wizję szubienic, wspomnianych przez kapitana Hobarta, a na jednej z nich nieszczęśliwego młodego szypra, powieszonego bez sądu w miejsce innej ofiary, która wymknęła się kapitanowi. W jednej chwili zmyślił nie tylko tytuł, lecz i całą rodzinę młodego buntownika.

— Rzekłeś, kapitanie. To wicehrabia Pitt, siostrzeniec sir Thomasa Vernona, ożeniony z tą zdzirą Moll Kirke, siostrą waszego pułkownika, a poza tym damą dworu królowej.

Zarówno kapitan, jak i jego więzień oniemieli ze zdumienia. Lecz o ile młody Pitt zaczął dyskretnie grać swoją rolę, o tyle kapitanowi wyrwało się brzydkie przekleństwo. Spojrzał znowu na więźnia.

— On łże, prawda? — zapytał łapiąc chłopca za ramię i spozierając mu w twarz. — Drwi sobie ze mnie, na Boga?
— Jeśli tak sądzisz — rzekł Blood — powieś go, a zobaczysz, co się z tobą stanie.

Dragon spojrzał na doktora, a później na Pitta.

— Precz! — Tu rzucił chłopca w ręce swoich ludzi. — Zabierajcie go do Bridgewater. Przytrzymajcie też tego człowieka — wskazał na Baynesa — przekona się, co to znaczy ukrywać i wspierać buntowników.

Nastąpiła chwila zamieszania. Baynes wyrywał się z rąk żołnierzy, protestując z oburzeniem. Przestraszone kobiety krzyczały, aż naraz stało się coś jeszcze straszniejszego: kapitan stanął przed nimi i złapał za ramię dziewczynę. Było to piękne, złotowłose stworzenie o łagodnych, błękitnych oczach, wpatrzonych żałośnie i błagalnie w twarz dragona. Oficer pochylił się nad nią z płonącymi oczyma, wziął ją pod brodę i brutalnie pocałował.

— Bez żartów — rzeki uśmiechając się ponuro. — Niech cię to uspokoi, mały buntowniku, dopóki nie załatwię się z tymi hultajami.

Odwrócił się i pozostawił ją drżącą i omdlałą w ramionach przestraszonej matki. Żołnierze stali, szczerząc szyderczo zęby, i oczekiwali rozkazów dowódcy. Dwaj więźniowie byli już mocno skrępowani.

— Zabrać ich! Niech kornet Drake zaopiekuje się nimi. — Płonące oczy kapitana znowu odszukały dziewczynę.
— Zostanę tu na chwilę, żeby przeszukać ten dom. Mogą tu być ukryci jeszcze inni buntownicy.

Po namyśle dodał:

— Zabierzcie ze sobą i tego. — Tu wskazał na Blooda. — Żwawo!

Ten rozkaz wyrwał doktora z zadumy. Myślał o lancecie, spoczywającym w skrzynce z narzędziami, za pomocą którego mógłby dokonać pożytecznej operacji na kapitanie Hobarcie. Operacji pożytecznej dla ludzkości oczywiście. W każdym razie dragon najwidoczniej był apoplektyczny i puszczenie krwi sprawiłoby mu ulgę. Trudność polegała na znalezieniu odpowiedniej okazji. Blood zaczął się właśnie zastanawiać, czy nie można by zwabić kapitana na ubocze jakąś opowieścią o ukrytym skarbie, gdy niewczesne odezwanie Hobarta przerwało te intersujące rozmyślania.

Blood próbował zyskać na czasie.

— To mi najzupełniej odpowiada —rzekł. — Zamierzałem właśnie wrócić do Bridgewater i gdyby mnie nie zatrzymano, byłbym już w drodze.
— Pójdziesz tam waćpan do więzienia.
— Ba! To chyba żarty!
— Znajdzie się tam i szubienica, gdybyś ją wołał. Prędzej czy później nie minie cię ona z pewnością.

Szorstkie ręce chwyciły Blooda i cenny lancet pozostał w skrzynce na stole, poza jego zasięgiem. Lekarz wyrwał się dragonom, gdyż był silny i zręczny, lecz oni rzucili się na niego i obalili na ziemię. Związano mu ręce za plecami i brutalnie postawiono z powrotem na nogi.

— Zabrać go stąd — rzeki krótko Hobart i odwrócił się, by wydać rozkazy innym oczekującym żołnierzom. — Przeszukać cały dom od strychu do piwnicy. Później wrócić tu do mnie i zdać raport.

Żołnierze wyszli kolejno przez drzwi wiodące do wnętrza domu. Strażnicy wypchnęli Blooda na podwórze, gdzie oczekiwali już Pitt i Baynes. Na progu lekarz odwrócił się i spojrzał na kapitana, a jego szafirowe oczy gorzały. Na ustach drżała groźba, że odpłaci Hobartowi, jeżeli tylko wyjdzie żywy z tej opresji. W porę przypomniał sobie, że gdyby ją wypowiedział, nie uszedłby z życiem. Dzisiaj bowiem siepacze królewscy byli panami zachodniej Anglii i uważali ją za kraj nieprzyjacielski, w którym zwycięzcom wolno dopuszczać się wszelkich okrucieństw. Na tym terenie kapitan jazdy był panem życia i śmierci.

W sadzie pod jabłoniami przytroczono do strzemion jeźdźców Blooda i jega towarzyszy niedoli. Na ostry rozkaz kometa mały oddziałek wyruszył do Bridgewater. Kiedy odchodzili, sprawdziło się okropne przypuszczeniaBlooda, iż dla dragonów był to zawojowany kraj nieprzyjacielski. Słychać było odgłosy rąbania, rozbijania i wywracania mebli, krzyki i śmiechy żołdaków, co wskazywało, że polowanie na buntowników było tylko pretekstem do rabunku i zniszczenia. W końcu ponad wszystkie inne dźwięki wzbiły się rozdzierające krzyki kobiety.

Baynes przystanął w udręce i z twarzą szarą jak popiół odwrócił się do tylu. W następstwie zwalił go z nóg sznur, którym był przywiązany do strzemienia, i wlókł bezradnego metr czy dwa, zanim jeździec nie powstrzymał konia. Rzucił farmerowi brzydkie przekleństwo i uderzył go płazem rapieru.

Przekonało to Blooda, wlokącego się w ten wonny, wspaniały lipcowy poranek pod ciężkimi gałęziami jabłoni, że człowiek — jak już od dawna podejrzewał — był najnikczemniejszym stworzeniem boskim i że tylko szaleniec mógł zajmować się leczeniem gatunku, który winno się było wytępić.

III

LORD PRZEWODNICZĄCY TRYBUNAŁU KRÓLEWSKIEGO

Dopiero w dwa miesiące później, 19 września, Piotr Blood stanął przed sądem oskarżony o zdradę stanu. Choć nie był winien tej zbrodni, niewątpliwie dojrzał do niej teraz całkowicie. Te dwa miesiące nieludzkiego traktowania w więzieniu przepoiły go zimną, śmiertelną nienawiścią do króla Jakuba i jego popleczników. Fakt, że w tych okolicznościach potrafił zachować zdolność do jakichkolwiek uczuć, przemawia na korzyść siły jego charakteru. Mimo iż położenie tego całkowicie niewinnego człowieka było straszne, miał dwa powody do wdzięczności: pierwszy, że w ogóle postawiono go przed sąd, drugi, że sprawa została wyznaczona na ten akurat dzień, a nie wcześniej. Chociaż sobie tego nie uświadamiał, ta irytująca zwłoka uchroniła go od szubienicy.

Gdyby nie uśmiech losu, mógłby stać się jednym z tych, których następnego dnia po bitwie wyciągnięto, mniej lub bardziej przypadkowo, z przepełnionego więzienia w Bridgewater i powieszono na rynku miasta z rozkazu krwiożerczego pułkownika Kirke’a. Dowódca tangerskie- go regimentu działał z tak okrutnym pośpiechem, że powywieszałby w ten sposób wszystkich więźniów, choć było ich wielu, gdyby energiczna interwencja biskupa Mewsa nie położyła końca doraźnemu sądowi wojennemu.

W każdym razie w ciągu pierwszego tygodnia po bitwie pod Sedgemoor Kirke i Feversham zdołali wspólnie wytracić razem ponad setkę ludzi, skazanych przez sąd ferujący wyroki tak pośpiesznie, że nie zasługiwał w ogóle na nazwę sądu. Zwycięzcy żądali ludzkiego żeru dla szubienic pokrywających kraj i nie troszczyli się zbytnio o sposób zdobywania go ani o to, czy powieszeni byli winni, czy niewinni. Bo i cóż warte było życie chłopa? Oprawcy ciężko pracowali ścinając, wieszając i gotując w smole. Oszczędzę wam szczegółów tych okropności. Interesuje nas przecież los Piotra Blooda, a nie rebeliantów Monmoutha.

Blood przeżył masowe stracenia i został włączony do jednego z tych smutnych konwojów więźniów, które pędzono w kajdanach z Bridgewater do Taunton. Ciężko rannych, niezdolnych do marszu, stłoczono brutalnie na wozach, nie zważając na ich nie opatrzone i jątrzące się rany. Szczęśliwi ci, co zmarli w drodze.

Gdy Blood zażądał, aby pozwolono mu nieść ulgę cierpiącym, potraktowano go jako opornego i zagrożono chłostą. Teraz żałował już tylko jednego: że nie walczył po stronie Monmoutha. Było to oczywiście nielogiczne, lecz trudno wymagać logiki od człowieka w jego położeniu.

Obok Piotra szedł Jeremiasz Pitt, sprawca jego obecnych nieszczęść. Młody szyper był mu od chwili aresztowania najbliższym towarzyszem. Przypadkowo skuto ich razem w przepełnionym więzieniu, gdzie omal nie udusili się od upału i zaduchu w ciągu tych strasznych dni lipca, sierpnia i września.

Z zewnątrz przenikały do więzienia strzępy nowinek. Niektórym rozmyślnie dozwolono przenikać. Do mich to należała wieść o straceniu Monmoutha. Wywołała ona najgłębsze przerażenie wśród ludzi cierpiących za księcia i religię, której głosił się bojownikiem. Wielu nie chciało w to wierzyć. Zaczęły krążyć fantastyczne pogłoski, że zamiast Monmoutha poświęcił się człowiek podobny do księcia, Monmouth jakoby pozostał przy życiu, aby powrócić w glorii dla ocalenia Syjonu i pomszczenia Babilonu.

Blood słuchał tych bajek tak samo obojętnie jak wiadomości o straceniu Monmoutha. Jedna tylko haniebna pogłoska poruszyła go i spotęgowała wzbierającą w nim wzgardę dla króla Jakuba. Jego królewska mość zgodził się pono udzielić Monmouthowi posłuchania. Uczynić to bez zamiaru ułaskawienia więźnia, a tylko po to, by okazać wzgardę dla jego skruchy, było postępkiem nad wyraz wstrętnym i nikczemnym.

Później więźniowie dowiedzieli się, że lord Grey, który po księciu, a może nawet i przed nim był głównym przywódcą rebelii, okupił ułaskawienie sumą 40 000 funtów. W opinii Blooda zgadzało się to z całością obrazu. Jego wzgarda dla króla Jakuba wybuchła z całą siłą.

— Co za podła kreatura siedzi na tronie! Gdybym dawniej wiedział o nim to, co wiem dzisiaj, niewątpliwie dałbym powód do uwięzienia mnie.

A później, rażony nagłą myślą, zapytał:

— Jak sądzisz, gdzie teraz może być lord Gildoy?

Zagadnięty o to Pitt zwrócił ku niemu oblicze, z którego po tylu miesiącach więzienia znikła prawie zupełnie ogorzałość żeglarza. Jego szare oczy były okrągłe i pytające. Blood odpowiedział:

— Od dnia pobytu na farmie Oglethorpe’a nie widzieliśmy jego lordowskiej mości. A gdzie reszta szlachty, prawdziwi przywódcy tej zadżumionej rebelii? Sprawa Greya wyjaśnia, jak sądzę, ich nieobecność. Wszystko to zamożni ludzie, których stać na okup. Tutaj oczekują śmierci tylko nieszczęśni ich stronnicy. Ci, którzy mieli zaszczyt przywodzić— są wolni. Jest to ciekawe i pouczające zarazem odwrócenie zwykłego porządku rzeczy. Zaprawdę, w jakim niepewnym świecie żyjemy!

Roześmiał się i pełen pogardy wkroczył do wielkiej sali sądowej w Taunton Castle. Razem z nim szli Pitt i farmer Baynes. Wszyscy trzej mieli być przesłuchiwani jednocześnie i ich sprawa miała zapoczątkować posiedzenie trybunału w tym straszliwym dniu.

Sala i galerie — zatłoczone widzami, wśród których przeważały kobiety — przybrane były purpurą. Miły ten pomysł zrodził się w głowie lorda przewodniczącego trybunału, który ze zrozumiałych przyczyn lubił kolor odzwierciedlający jego krwawą naturę.

Na podium siedzieli sędziowie koronni i pięciu sędziów w szkarłatnych togach i wielkich, ciemnych perukach. Lord Jeffreys z Wem królował pośrodku.

Więźniów prowadzono pod strażą. Woźny nakazał publiczności ciszę pod groźbą więzienia i podczas gdy szmer głosów cichł stopniowo, Blood z zaciekawieniem obserwował „dobrych i prawych mężów", z których składała się lawa przysięgłych. Nie wyglądali ani na dobrych, ani na prawych, wydawali się natomiast gromadą niespokojnych, wystraszonych, podłych złodziejaszków, schwytanych na gorącym uczynku z ręką w kieszeni sąsiada. Tych dwunastu ludzi, wahających się i niepewnych, stało między mieczem krwawego oskarżenia przewodniczącego trybunału królewskiego a głosem własnego sumienia.

Spokojny, rozważny wzrok Blooda przesunął się z ławy przysięgłych na sędziów koronnych, a w szczególności na przewodniczącego sądu, lorda Jeffreysa, który przybył z Dorchester poprzedzony straszliwą sławą.

Był to wysoki, szczupły człowiek, lat około czterdziestu, o owalnej, subtelnie pięknej twarzy. Ciemne plamy cierpienia czy bezsenności pod oczyma, nakrytymi ciężkimi powiekami, podkreślały blask oczu i łagodną ich melancholię. Twarz jego była zupełnie blada, tylko pełne wargi miały żywy kolor, a na wysokich, lecz niezbyt wystających kościach policzkowych kwitły gorączkowe rumieńce. Jedynie w wyrazie ust było coś, co psuło doskonałość tego oblicza, coś brzydkiego, ledwie dostrzegalnego, lecz niewątpliwie istniejącego, co kryło się tam, zaprzeczając subtelnej wrażliwości nozdrzy, miękkości ciemnych, wilgotnych oczu i szlachetnemu spokojowi czoła.

Blood oglądał sędziego okiem lekarza, ze szczególnym zainteresowaniem rozpoznając śmiertelną chorobę, na którą cierpiał jego lordowska mość, i ślady hulaszczego życia, jakie prowadził mimo choroby, a może właśnie wskutek niej.

— Piotrze Blood, podnieś rękę!

Chrapliwy głos pisarza przywołał go nagle do rzeczywistości. Usłuchał mechanicznie, a tamten monotonnym głosem odczytał oskarżenie głoszące, że Piotr Blood dopuścił się zdrady jego królewskiej mości Jakuba II, z łaski bożej króla Anglii, Szkocji, Francji i Irlandii, swego najwyższego przyrodzonego pana. Akt opiewał też, że bez bojażni bożej w sercu i zwiedziony przez diabła, złamał on w stosunku do rzeczonego pana i króla wiarę i przyrodzone posłuszeństwo, a także naruszył pokój królestwa, podżegając do wojny i rebelii w celu złożenia z tronu prawowitego rzeczonego władcy i króla tudzież pozbawienia go tytułu, honoru i królewskiego prawa do korony imperium... Oskarżano go jeszcze o wiele innych zbrodni, a na zakończenie wezwano, aby powiedział, czy przyznaje się do winy.

Odparł obszerniej, niż tego wymagano.

— Jestem zgoła niewinny.

Mały człowieczek o ostrym profilu, siedzący przy stole po prawej stronie, podskoczył. Był to pan Pollexfen, obrońca z urzędu.

— Przyznajesz się do winy czy nie?—uciął ten zgryźliwy gentleman. — Decyduj się!
— Decydować się? — spytał Piotr Blood. — Oh, nie! Nie przyznaję się. — I zwrócony do lawy sędziowskiej, kontynuował swoją przemowę: — Jeżeli chodzi o przyznanie się, niech ich lordowskie moście wiedzą, że nie popełniłem nic, co by usprawiedliwiało słowa tego oskarżenia. Przyznaję się jedynie do braku cierpliwości, gdyż jestem więziony od dwóch z górą miesięcy w cuchnącej turmie, co naraża na wielkie niebezpieczeństwo moje zdrowie, a nawet i życie.

Rozpoczynając przemowę miał zamiar powiedzieć o wiele więcej, lecz w tym momencie lord przewodniczący trybunału królewskiego wtrącił łagodnym, melancholijnym głosem:

— Słuchaj no, mój panie! Muszę ci teraz przerwać, gdyż winniśmy tu zachować zwykły tryb postępowania. Nie są ci zapewne znane formy prawne?
— Nie tylko nie znam ich, milordzie, ale co więcej, dotychczas byłem z tego bardzo zadowolony. Chętnie obyłbym się w ogóle bez tej znajomości.

Blady uśmiech na chwilę rozjaśnił zamyślone oblicze.

— Wierzę ci. Zostaniesz wysłuchany, kiedy przyjdzie kolej na twoją obronę. Lecz wszystko, co mówisz teraz, jest zupełnie nieprawidłowe i niewłaściwie.

Ujęty tak widoczną sympatią i współczuciem, Blood odpowiedział, jak żądano, że będzie sądzony przez Boga i ojczyznę. Po czym, prosząc Boga o zesłanie mu dobrej rady, oskarżyciel wezwał Andrzeja Baynesa do podniesienia w górę prawej ręki i złożenia zeznania.

Po Baynesie, który nie przyznał się do winy, oskarżyciel wywołał Pitta. Młody żeglarz śmiało przyznał się do winy. Lord przewodniczący trybunału podniósł wzrok.

— Ach tak! To najlepiej! — rzekł, a czterej sędziowie w purpurze kiwnęli głowami.
— Gdyby wszyscy byli tak (uparci jak ci dwaj buntownicy, nigdy nie byłoby temu końca.

Po tej złowrogiej uwadze, wygłoszonej z nieludzkim, przejmującym chłodem, wstał pan Pollexfen. Wielce rozwlekle zreferował sprawę trzech oskarżonych, a w szczególności sprawę Piotra Blooda, który miał pierwszy otrzymać wyrok.

Jedynym świadkiem korony był kapitan Hobart. Zeznał szorstko, jak znalazł i zaaresztował trzech więźniów razem z lordem Gildoyem. Na mocy rozkazu swego pułkownika byłby powiesił Pitta bez żadnych ceregieli, gdyby nie to, że Blood przedstawił go jako para Anglii i ważną osobistość.

Po zeznaniu kapitana lord Jeffreys spojrzał na Piotra Blooda.

— Czy więzień Blood chce zadać świadkowi jakieś pytanie?
— Nie, milordzie, świadek zeznał wszystko tak, jak było.
— Miło mi usłyszeć to bez żadnych wykrętów, jakich zwykle używają ludzie twego typu. Pamiętaj, że żadne wykręty ci nie pomogą. W końcu zawsze dojdziemy prawdy. Możesz być tego pewien.

Baynes i Pitt również potwierdzili prawdziwość zeznania kapitana, po czym szkarłatna postać lorda przewodniczącego wydała westchnienie ulgi.

— Skoro tak jest, idźmy dalej w imię boże, gdyż mamy wiele roboty.

Teraz nie było już śladu łagodności w jego szorstkim i zgrzytliwym tonie. Wargi skrzywiły się pogardliwie.

— Uważam, mości Pollexfenie, że zdrada tych trzech łotrów została udowodniona, a ponieważ przyznali się do wszystkiego, nie ma tu więcej o czym mówić.

W głosie Piotra Blooda zabrzmiał tłumiony śmiech.

— Za pozwoleniem waszej lordowskiej mości, mam jeszcze wiele do powiedzenia.

Sędzia spojrzał na niego, zrazu pełen zdumienia na widok takiej odwagi, później zaś z wyrazem tępego gniewu. Szkarłatne wargi ułożyły się w nieprzyjemną, okrutną linię, przeobrażając całe oblicze.

— Jakże to, hultaju? Chcesz zajmować nam czas próżnymi wykrętami?
— Chciałbym, aby wasza lordowska mość i panowie przysięgli wysłuchali mojej obrony, tak jak to mi przyrzeczono.
— Przyrzeczenia dotrzymamy, łotrze! Przyrzeczenia dotrzymamy! — Głos lorda był szorstki jak pilnik. Mówiąc obrócił się nieco i na chwilę rysy jego uległy zniekształceniu. Delikatna, trupioblada ręka z błękitnymi żyłami wyciągnęła chusteczkę, którą sędzia wytarł usta i czoło. Oko Blooda-lekarza natychmiast rozpoznało chorobę niszczącą organizm lorda.
— Przyrzeczenia dotrzymamy. Lecz skoro się już przyznałeś, co masz jeszcze do powiedzenia?
— Będziesz mógł osądzić, milordzie.
— Po to właśnie tu siedzę.
— I wy również, panowie. — Blood przeniósł wzrok z sędziego na ławę przysięgłych. Ci ostatni poczuli się nieprzyjemnie pod ufnym błyskiem jego niebieskich oczu. Słysząc brutalne oskarżenie, rzucone w twarz lordowi Jeffreysowi, podupadli zupełnie na duchu. Nie mogliby się go więcej obawiać, gdyby to ich samych uwięziono za zdradę.

Piotr Blood stał wyprostowany, opanowany i spokojny. Zjawił się przed sądem świeżo ogolony, a jego peruka, jakkolwiek nie utrefiona, była starannie uczesana i związana.

— Kapitan Hobart zeznał, że znalazł mnie na farmie Oglethorpe’a w poniedziałek rano po bitwie pod Weston, lecz nie powiedział, co tam robiłem.

Sędzia przerwał.

— A cóż tam mogłeś robić w towarzystwie dwóch buntowników, którzy obaj, lord Gildoy i ten twój przyjaciel, przyznali się już do winy?
— O tym właśnie chcę opowiedzieć waszej lordowskiej mości.
— A więc proszę, opowiadaj i na Boga, streszczaj się, człowieku! Gdybym miał wysłuchiwać gadania wszystkich zdradzieckich psów, musiałbym siedzieć tutaj aż do sesji wiosennej.
— Byłem na farmie, milordzie, w charakterze lekarza, aby opatrzyć rany lorda Gildoya.
— Co takiego? Chcesz nam tu wmówić, że jesteś lekarzem?
— Jestem absolwentem Trinity College w Dublinie.
— Dobry Boże! —zawołał lord Jeffreys donośnym głosem, patrząc na ławę przysięgłych.—Co za bezczelny łotr! Słyszeliście zeznanie świadka, który znał go w Tangorze kilka lat temu jako oficera w służbie francuskiej? Słyszeliście również, jak więzień potwierdzał zeznanie świadka?
— Tak też było. Jednakże to, co ja mówię, jest również prawdą. Przez kilka lat byłem żołnierzem, lecz przedtem byłem lekarzem i wróciłem do dawnego zawodu w styczniu tego roku, gdy osiedliłem się w Bridgewater. Mogę na to przedstawić setki świadków.
— Niepotrzebnie zajmujesz nam tym czas. Skażę cię na podstawie zeznań, które wyszły z twych własnych, łajdackich ust. Zadam ci tylko jedno pytanie: Jak to się stało, że ty, jakoby lekarz, uprawiający spokojnie swój zawód w Bridgewater, znalazłeś się w armii księcia Monmoutha?
— Nigdy w tej armii nie byłem. Żaden świadek nie zeznawał tego i na pewno żaden nie zezna. Nie miałem nic wspólnego z tym buntem, który uważałem za nędzne szaleństwo. Pozwalam sobie zapytać waszą lordowską mość — tu zabrzmiała wyraźniej niż zwykle jego irlandzka wymowa — co miałbym robić, ja, papista z urodzenia i wychowania w armii protestanckiego bojownika?
— Tyś papistą? — Sędzia przez chwilę posępnie przyglądał się Bloodowi. — Wyglądasz na obłudnego, zawodzącego kaznodzieję prezbiteriańskiego. Powiadam ci, człowieku, poczuję nosem prezbiterianina o czterdzieści mil.
— W takim razie dziwię się, że mając tak czuły nos wasza lordowska mość nie wywąchał papisty o cztery kroki.

Na galerii wybuchnął przyciszony śmiech, momentalnie stłumiony surowym spojrzeniem sędziego i okrzykiem woźnego.

Lord Jeffreys pochylił się nad stołem i wzniósł delikatną, wypieszczoną białą rękę, która wciąż jeszcze ściskając chusteczkę wychylała się z piany koronkowego mankietu.

— Zostawmy na razie twoją religię na boku, przyjacielu — rzeki. — Zapamiętaj jednak, co ci powiem. — Sędzia groził wskazującym palcem w takt swych słów. — Wiedz, że każda religia, bez względu na to, jaką wyznajesz, potępia kłamstwa. Twoja nieśmiertelna dusza to najcenniejsze, co posiadasz. Nic na świecie nie dorównuje jej wartością. Pan nieba i ziemi, przed którego sądem ty i my, i wszyscy ludzie staną ostatniego dnia, weźmie odwet na tobie za każde fałszywe świadectwo i sprawiedliwie wrzuci cię w ogień piekielny, w otchłań siarki i smoły, jeśli odstąpisz od prawdy choćby o włos. Gdyż zaprawdę powiadam ci, Boga nie oszukasz! Dlatego zaklinam cię, ażebyś odpowiedział szczerą prawdę: Jak to się stało, że ujęto cię razem z tymi rebeliantami?

Piotr Blood patrzał przez chwilę na sędziego skonsternowany. Ten człowiek był nieprawdopodobny, nierzeczywisty, fantastyczny. To nic był sędzia, to była zmora. Niebawem opanował się i pośpieszył z odpowiedzią:

— Wezwano mnie tego ranka dla niesienia pomocy lordowi Gildoyowi. Uważałem to za swój obowiązek.
— Doprawdy? — Sędzia wyglądał teraz strasznie: twarz blada, zaciśnięte wargi, czerwone jak krew, której były żądne, oczy złe i szydercze.

Rychło, jakby z wysiłkiem, lord Jeffreys pohamował się i westchnąwszy powrócił do dawnego, łagodnego, skarżącego się tonu.

— Boże! Ileż czasu traci się przez ciebie! Lecz będę cierpliwy. Kto cię wezwał?
— Młody Pitt. Może to potwierdzić.
— Och! Potwierdzi to młody Pitt, który sam przyznał się do zdrady. To twój jedyny świadek?
— Jest tu również pan Baynes.
— Poczciwy Baynes będzie musiał odpowiadać za siebie i nie będzie mu łatwo wykręcić się od stryczka. Dalej! Czy to jedyni twoi świadkowie?
— Mógłbym sprowadzić z Bridgewater wielu innych, którzy widzieli mnie tego ranka, gdy wyjeżdżałem konno razem z mości Pittem.

Sędzia uśmiechnął się.

— To niepotrzebne. Zważ bowiem moje słowa. Nie zamierzam marnować czasu na twoją sprawę. Odpowiedz mi tylko na jedno pytanie; Czy gdy młody Pitt przyjechał po ciebie, wiedziałeś, że jest stronnikiem Monmoutha?
— Wiedziałem, milordzie.
— Wiedziałeś! Ha! — Lord spojrzał na wijących się ze strachu sędziów przysięgłych i zaśmiał się krótkim, ostrym śmiechem. — A mimo to pojechałeś z nim?
— Niesienie pomocy rannemu człowiekowi jest moim świętym obowiązkiem.
— Twoim świętym obowiązkiem? — zawołał sędzia wybuchając wściekłością. — Miły Boże! W jakimże pokoleniu gadów teraz żyjemy! Twoim świętym obowiązkiem, hultaju, jest służyć twemu królowi i Bogu! Ale mniejsza z tym. Czy powiedział ci, komu to masz okazać pomoc?
— Tak, lordowi Gildoyowi.
— Wiedziałeś, że lord Gildoy został ranny w bitwie i po czyjej stronie walczył?
— Wiedziałem.
— Jednakże będąc, jak nas chcesz zapewnić, dobrym i wiernym poddanym jego królewskiej mości, okazałeś mu pomoc?

Blóod stracił na chwilę cierpliwość.

— Obchodziły mnie jego rany, milordzie, a nie jego zapatrywania polityczne!

Z galerii, a nawet z ławy przysięgłych zerwał się w odpowiedzi na jego słowa szmer uznania. Pobudziło to jednak straszliwego sędziego do jeszcze większej furii.

— Chryste Panie! Czy widział kto kiedy na świecie równie bezczelnego łotra? — Odwrócił blade z wściekłości oblicze ku ławie przysięgłych. — Ufam, panowie, że zauważyliście niecną postawę tego buntownika. Widzicie teraz, jakim duchem ożywieni są ci ludzie, te łotry i diabły wcielone. Jego własne słowa wystarczą, aby go powiesić tuzin razy. Lecz nie tylko o to chodzi. Odpowiedz mi waćpan: Czemuś okłamał kapitana Hobarta co do wysokiego rodu tego drugiego zdrajcy, Pitta?
— Chciałem go ocalić od powieszenia bez sądu, czym mu grożono.
— Cóż cię obchodziło, jak i kiedy ten nędznik będzie powieszony?
— Sprawiedliwość obchodzi każdego wiernego poddanego, gdyż niesprawiedliwość popełniana przez kogoś, kto jest w służbie króla, przynosi ujmę majestatowi władcy.

Był to silny cios, chytrze wymierzony w ławę przysięgłych. Świadczył o bystrości i przytomności umysłu oskarżonego, nie słabnących w chwili największego niebezpieczeństwa. Na innych ławnikach słowa te musiałyby wywrzeć zamierzony skutek. Może wpłynęły nawet i na te biedne, małoduszne owieczki, lecz nieubłagany sędzia już śpieszył zatrzeć ich wrażenie. Zaczerpnąwszy tchu, rzucił się gwałtownie naprzód.

— Wielki Boże! — zaryczał. — Czy widział kto kiedy takiego obłudnego, bezczelnego łotra? Lecz skończyłem już z tobą. Widzę cię, draniu, widzę cię już z powrozem wokół szyi.

Po tych słowach, dławiąc się wściekłością, sędzia opadł na fotel i z trudem opanował wzburzenie. Wyglądało to tak, jak gdyby na jego bladą twarz, z której znikły wszelkie ślady silniejszych uczuć, osunęła się zasłona. Powrócił dawny wyraz łagodnej melancholii. Gdy po chwili zabrał głos, brzmiał on łagodnie, prawie tkliwie, a jednak każde słowo rozlegało się donośnie w ciszy wystraszonej sali sądowej.

— O ile znam własne serce, nie leży w mojej naturze chęć krzywdzenia kogokolwiek, tym mniej narażania go na wieczne potępienie. Tylko ze współczucia dla ciebie użyłem ostrych słów. Chcę, byś miał wzgląd na swoją nieśmiertelną duszę i nie narażał jej na potępienie przez trwanie w błędzie i krętactwa. Lecz dostrzegam już, że współczucie i miłosierdzie całego świata nie wpłyną na twoją zatwardziałość i dlatego nie rzeknę więcej ani słowa.

Zwrócił ku ławie przysięgłych piękne, zamyślone oblicze.

— Panowie przysięgli, muszę pouczyć was o prawie, którego winniście przestrzegać. Zapamiętajcie sobie, że jeżeli ktoś wznieca rebelię przeciwko królowi, a druga osoba, nie biorąca udziału w buncie, gości buntownika, udziela mu schronienia, pomaga lub wspiera go, sama przez to staje się winna zdrady, podobnie jak ten, co chwyta za broń. Nasze sumienie i wiążąca nas przysięga każą wyjaśnić wam obowiązujące prawa, wasza zaś przysięga i wasze sumienia nakazują wam dać wyraz prawdzie poprzez sprawiedliwy wyrok.

To rzekłszy sędzia podsumował przebieg rozprawy. Baynesa i Blooda uznał winnymi zdrady, pierwszego za ukrywanie, drugiego zaś za opatrywanie buntownika i niesienie mu pomocy. Przemówienie swe przeplatał Jeffreys pochlebczymi aluzjami pod adresem króla, prawego władcy i pana, pomazańca bożego, oraz przekleństwami rzucanymi na protestantów i Monmoutha. Pozwolił sobie nawet zauważyć, że najnędzniejszy poddany, pochodzący z prawego łoża, ma większe prawa do korony królewskiej niż ten bastard.

— Chryste Panie! w jakich to czasach, wśród jakich wyrzutków żyjemy! — zawołał w krasomówczym zapale. Później zaś przechylił się do tylu, jakby wyczerpany gwałtowną przemową. Przez chwilę milczał, przyciskając chusteczkę do ust, po czym poruszył się niespokojnie. Rysy jego twarzy wykrzywiły się pod wpływem bólu i w kilku chrapliwych, zaledwie zrozumiałych słowach odprawił przysięgłych, by zatwierdzili wyrok.

Piotr Blood słuchał gwałtownego, bluźnierczego i nieomal plugawego wybuchu obelg z obojętnością, która jego samego później dziwiła. Był

tak zaskoczony zachowaniem się tego człowieka, wzajemnym związkiem między jego psychiką a ciałem, jak również brutalną metodą zastraszania przysięgłych i zmuszania ich do rozlewu krwi, że nieomal zapomniał, iż stawką w tej grze było jego własne życie. Po krótkiej nieobecności osłupiali przysięgli wrócili, aby ogłosić werdykt. Wszystkich trzech oskarżonych uznano winnymi zdrady. Blood objął wzrokiem obwieszoną purpurą salę sądową. Przez chwilę wydawało mu się, że zalewa go spienione morze ludzkich twarzy. Odzyskawszy przytomność umysłu usłyszał głos zapytujący, co ma jeszcze do powiedzenia na swoją obronę, jakie zastrzeżenia może wysunąć przeciwko oczekującej go karze śmierci.

Roześmiał się, a śmiech jego zabrzmiał niesamowicie wśród śmiertelnej ciszy sali. To wszystko było taką groteską, takim szyderstwem ze sprawiedliwości, wymierzanej przez melancholijnego pajaca w purpurze, który był pośmiewiskiem, przekupnym narzędziem brutalnego i mściwego króla. Śmiech skazanego oburzył sędziego-marionetkę.

— Ośmielasz śmiać się z powrozem dokoła szyi, u progu wieczności, który wkrótce przestąpisz? — zapytał.

Wtedy to Blood zemścił się.

— Zaprawdę więcej mam powodów do śmiechu niż wasza lordowska mość. Mam ja jeszcze coś do powiedzenia, zanim zapadnie wyrok ostateczny: Wasza lordowska mość widzisz z powrozem na szyi mnie, człowieka niewinnego, którego jedyną zbrodnią było praktykowanie miłosierdzia. Wasza lordowska mość, jako sędzia, wie, co mnie spotka. Ja, jako lekarz, wiem, co spotka waszą lordowską mość. I powiadam ci, milordzie, nie zamieniłbym się z tobą! Nie zamieniłbym tego powroza na kamień, co go dźwigasz w swojej piersi. Śmierć zgotowana mi przez ciebie będzie rozkoszą w porównaniu ze śmiercią zgotowaną ci przez Najwyższego Sędziego, z którego imieniem tak czelnie sobie poczynasz.

Przewodniczący trybunału królewskiego siedział sztywno wyprostowany, z twarzą szarą jak popiół i drgającymi wargami, wśród głębokiego milczenia, jakie zapadło po przemówieniu Blooda.

Ci, co znali lorda Jeffreysa, uważali to za ciszę przed burzą i przygotowywali się do gwałtownego wybuchu. Lecz wybuch nie nastąpił. Zwolna słaby rumieniec zabarwił oblicze sędziego. Ubrana w szkarłat postać utraciła sztywność i pochyliła się naprzód. Jego lordowska mość zaczął mówić. W krótkich, głucho brzmiących słowach, znacznie zwięźlej niż zwykle w podobnych okolicznościach, tak jakby nie myślął o tym, co mówi, ogłosił wyrok śmierci w przepisowej formie, bez najmniejszej aluzji do wypowiedzi Piotra Blooda. Dokonawszy tego, opadł wyczerpany na oparcie fotela, z na wpół przymkniętymi oczyma i czołem pokrytym kroplami potu.

Więźniów wyprowadzono.

Pan Pollexfen, w głębi serca wig, mimo iż zajmował stanowisko obrońcy z urzędu, szepnął do ucha sąsiadowi:

— Na mą duszę, ten smagły łotr napędził strachu jego lordowskiej mości. Szkoda, że będzie wisiał, gdyż człowiek, który potrafi nastraszyć Jeffreysa, powinien zajść wysoko.

IV

ŻYWY TOWAR

Pan Pollexfen miał i rację i mylił się zarazem, co zdarza się znacznie częściej, niż zwykle przypuszczamy.

Miał rację niedbale wyrażając myśl, że człowiek, którego postawa i słowa zdołały poskromić tak straszliwego męża jak lord Jeffreys, winien był już z racji przewagi swego charakteru zapewnić sobie świetną przyszłość. Mylne natomiast, jakkolwiek uzasadnione, było jego przypuszczenie, że Blood zostanie powieszony.

Mimo przykrości, jakie go spotkały za okazanie miłosierdzia na farmie Oglethorpe’a, wiele zawdzięczał szczęśliwemu przypadkowi. Po pierwsze, postawiono go w ogóle przed sąd, po drugie, sądzono go właśnie w dniu dziewiętnastego września. Do osiemnastego września bowiem wyroki, wydawane przez trybunał królewski, wykonywano szybko i dokładnie. Lecz rankiem dziewiętnastego przybył do Taunton umyślny sekretarza stanu, lorda Sunderlanda, z pismem do lorda Jeffreysa, zawiadamiającym, że zgodnie z życzeniem jego królewskiej mości 1100 buntowników ma się oszczędzić i przewieźć na południowe plantacje królewskie na Jamajce, Barbados lub którejś z Wysp pod Wiatrem na Morzu Karaibskim.

Nie sądźcie, iż rozkaz ten podyktowany został łaskawością króla.

Lord Churchill nie bez racji nazwał serce królewskie nieczułym jak marmur. Monarcha zrozumiał po prostu, że masowe stracenia są bezmyślnym marnowaniem cennego ludzkiego materiału. Na plantacjach odczuwano wielki brak niewolników i zdrowy, silny mężczyzna osiągał wartość co najmniej dziesięciu do piętnastu funtów. Poza tym przy dworze było wielu panów, którzy rościli sobie pewne pretensje do udziału w lupach wojennych jego królewskiej mości, a teraz właśnie nadarzała się tania i łatwa możliwość spłacenia takich zobowiązań kosztem uwięzionych buntowników, z których część postanowiono oddać w ręce tych panów.

Pismo lorda Sunderlanda zawierało szczegółowe dyspozycje dotyczące tego żywego towaru. Tysiąc skazańców miano rozdzielić między ośmiu dworzan. Przypisek do listu żądał też postawienia do dyspozycji królowej pozostałej setki. Więźniowie mieli być natychmiast przewiezieni do południowych plantacji jego królewskiej mości i trzymani tam przez dziesięć lat, to jest do czasu, aż będzie im zwrócona wolność. Właściciele ich mieli obowiązek wykonać to zarządzenie możliwie najszybciej.

Sekretarz lorda przewodniczącego królewskiego trybunału opowiada, jak lord Jeffreys, ogarnięty tej nocy pijackim szałem, protestował przeciwko aktowi miłosierdzia, do którego namówiono jego królewską mość. Próbował nawet listownie skłonić króla do zmiany decyzji, lecz Jakub II pozostał przy swoim. Było to bowiem, nie mówiąc już o pośrednim zysku, miłosierdzie godne tego władcy. Wiedział, że pozostawienie rebeliantów przy życiu oznacza w tym wypadku zamianę ludzi w żywe trupy. Ci, którzy nie przetrzymają męczarni niewolnictwa w Indiach Zachodnich, żegnani będą zazdrością towarzyszy.

I tak Piotr Blood, Jeremiasz Pitt i Andrzej Baynes uniknęli powieszenia, włóczenia końmi i ćwiartowania, czego żądały wyroki, a zostali odprowadzeni pod eskortą do Bristolu i razem z pięćdziesięciu innymi niewolnikami zaokrętowani tam na „Kupcu Jamajskim“. W rezultacie ciasnoty pomieszczeń w ładowni, złego odżywiania i stęchłej wody wybuchła wśród nich zaraza, która zabrała jedenastu ludzi. Między innymi zmarł też nieszczęśliwy farmer Baynes, brutalnie oderwany od swej spokojnej zagrody wśród wonnych sadów owocowych za to tylko, że okazał samarytańską pomoc bliźniemu.

Śmiertelność wśród więźniów byłaby jeszcze większa, gdyby nie Blood. Zrazu kapitan odpowiadał groźbami i przekleństwami na protesty lekarza, który sprzeciwił się pozostawianiu więźniów na łasce losu i domagał się prawa dysponowania lekami z apteczki. Później jednak pojął, jak wielka odpowiedzialność spadnie nań za zbyt wielkie straty w ludzkim towarze, i choć z opóźnieniem, zaczął wykorzystywać fachową pomoc Blooda. Doktor wziął się do pracy z takim zapałem i gorliwością, że dzięki jego wiedzy oraz poprawie warunków bytowania więźniów zaraza została stłumiona.

W połowie grudnia statek rzucił kotwicę w zatoce Carlisle i wysadził na ląd czterdziestu dwóch pozostałych przy życiu buntowników.

Jeżeli ci nieszczęśnicy rzeczywiście wyobrażali sobie ten kraj jako dziki, to to, co ujrzeli mimochodem, podczas gdy wypędzono ich na pokład, a później stłoczono w łodziach, zaprzeczyło tym przypuszczeniom. Zobaczyli miasto dość rozległe, zabudowane po europejsku, lecz znacznie przestronniej niż miasta europejskie. Nad czerwonymi dachami domów wznosiła się wieża kościelna, fort strzegł wejścia do szerokiego portu, grożąc ze strzelnic lufami armat, biała zaś fasada i rządowego pałacu panowała nad miastem z łagodnego wzniesienia. Wzgórek pokrywała żywa wiosenna zieleń, jaką można widzieć w Anglii W kwietniu, a piękny dzień przypominał kwietniowy dzień angielski, gdyż na wyspie skończył się właśnie sezon wielkich deszczów.

Na szerokim, wybrukowanym bulwarze nabrzeżnym przybysze ujrzeli oddział milicji w czerwonych mundurach, ustawiony w szyku na ich przyjęcie, oraz tłum gapiów, różniący się niewiele strojami i zachowaniem od ciżby w każdym portowym mieście w ojczyźnie. Było tu chyba tylko mniej kobiet, a więcej Murzynów.

Gubernator Steed, mały, otyły gentleman o czerwonej twarzy, ubrany w niebieski, taftowy kaftan, suto lamowany zlotem, nadszedł obejrzeć uszeregowanych na molo zesłańców. Kulał nieco i wspierał się ciężko na grubej, hebanowej lasce. 2a nim, w uniformie pułkownika barbadoskiej milicji, kołysał się wysoki, tęgi mężczyzna, który co najmniej o głowę przewyższał gubernatora. Na jego olbrzymiej, żółtawej twarzy malowała się wyraźnie złość. U boku oficera, w dziwnym kontraście z jego topornością, szła, poruszając się ze zwiewnym wdziękiem, smukła, młoda panna w modnej amazonce. Szerokie rondo szarego kapelusza, ozdobionego szkarłatnym strusim piórem, ocieniało owalną twarzyczkę o delikatnej cerze, na której tropikalny klimat nie pozostawił najmniejszego śladu. Loki kasztanowatych włosów zwisały jej na ramiona. Szeroko rozstawione, piwne oczy patrzyły szczerze, a wyraz współczucia tłumił teraz wrodzoną figlarność świeżych ust.

Blood bezwiednie zapatrzył się w tę subtelną twarz, tak odbijającą od otoczenia. Gdy spojrzenie jego zostało odwzajemnione, poruszył się niespokojnie. Przypomniał sobie swój żałosny wygląd. Był nie umyty, miał potargane włosy i ciemną, szpecącą brodę, a czarny kamlotowy, niegdyś wytworny kaftan, w którym go aresztowano, wyglądał obecnie gorzej niż łachmany jakiegoś stracha na wróble. W tym stanie nie był z pewnością zachęcającym obiektem dla spojrzeń tak pięknych oczu. Nie odrywały się one jednak od niego, patrząc z dziecinnym nieomal zdziwieniem i litością. Dziewczyna lekko dotknęła szkarłatnego rękawa swego towarzysza, na co ten — z gniewnym pomrukiem — odwrócił do niej swe potężne cielsko.

Podnosząc ku niemu wzrok, przekładała z wielką powagą coś, czemu nie poświęcał wiele uwagi. Jego małe, wąsko osadzone, paciorkowate oczki, rozdzielone mięsistym, zwisającym nosem, utkwione były w silnym, młodym żeglarzu Jeremiaszu, sąsiedzie Blooda.

Gubernator zatrzymał się również i przez chwilę mała, trzyosobowa grupka zagłębiła się w rozmowę. Piotr nie mógł słyszeć słów młodej damy, bo umyślnie zniżyła głos. To, co rzeki pułkownik, dochodziło go jako niewyraźny szmer, lecz gubernator nie odznaczał się dyskrecją ani brakiem dykcji. Miał wysoki, doniosły głos, a uważając się za dowcipnego, lubił być słyszany przez wszystkich.

— Drogi pułkowniku, masz pierwszeństwo w wyborze z tego pięknego bukietu, i to po cenie, jaką sam naznaczysz. Reszta zostanie sprzedana z licytacji.

Pułkownik Bishop skinął na znak zgody i podniósł głos w odpowiedzi:

— Wasza ekscelencja jest bardzo łaskaw. Lecz na Boga, ci ludzie to nędzna banda! Niewiele z nich będzie pożytku na plantacjach. — Jego paciorkowate oczki znowu zmierzyły niewolników, a pogarda jeszcze pogłębiła wyraz złośliwości na jego twarzy. Wydawał się rozgniewany na nich za to, że są w tak złej kondycji. Następnie przywołał skinieniem ręki kapitana Gardnera, szypra okrętu „Kupiec Jamajski“, i przez kilka minut rozmawiał z nim na temat listy, którą kapitan przedstawił mu na żądanie.

W końcu odsunął ją na bok, zbliżył się sam do więźniów i zacisnąwszy usta, zaczął ich oglądać. Przed szyprem z Somersetshire zatrzymał się i przyglądał mu się chwilę. Następnie pomacał mięśnie ramion młodego człowieka, kazał mu otworzyć usta i obejrzał zęby. Zacisnął znowu swoje szorstkie wargi.

— Dam piętnaście funtów za tego — rzucił przez ramię Gardnerowi. Na twarzy kapitana odmalowało się rozczarowanie.
— Piętnaście funtów! Ależ to mniej niż połowa tego, co zamierzałem za niego żądać.
— I dwa razy więcej, niż chciałem dać — warknął pułkownik.
— Lecz nawet trzydzieści funtów byłoby za niską ceną za niego, wasza miłość.
— Za tyle mogę dostać Murzyna. Te białe świnie zaraz zdychają. Nie nadają się do pracy.

Gardner z gorliwością zaczął wychwalać zdrowie, młodość i wigor Pitta, jak gdyby nie chodziło o człowieka, lecz o juczne zwierzę. Pitt stał niemy i nieporuszony. Jedynie kolejno zjawiające się i znikające z jego twarzy rumieńce wskazywały, jak trudno było wrażliwemu młodzieńcowi zachować spokój.

Ten ohydny handel przejął Blooda wstrętem.

Nieco dalej, przechadzając się zwolna wzdłuż szeregu więźniów, szła młoda dama zajęta konwersacją z gubernatorem, który krygując się, utykał obok niej. Zdawała się nie dostrzegać obrzydliwego targu dobijanego przez pułkownika. Blood zastanawiał się, czy była aż tak nieczuła.

Pułkownik Bishop odwrócił się na pięcie i rzekł:

— Dam ostatecznie dwadzieścia funtów i ani pensa więcej. Od Crabstona nie dostałbyś ani połowy tego.

Kapitan Gardner, widząc, że pułkownik powiedział ostatnie słowo, westchnął i zgodził się. Bishop szedł już dalej wzdłuż szeregu. Bloodowi i mizernemu młodzieńcowi, stojącemu po jego lewej ręce, rzucił tylko pogardliwe spojrzenie, zatrzymał się natomiast przy następnym więźniu, olbrzymie w średnim wieku, imieniem Wolverstone, który stracił oko w bitwie pod Sedgemoor. Spojrzał na niego uważnie i rozpoczął targ na nowo.

Piotr Blood stał w promiennym blasku słonecznym i po raz pierwszy w życiu oddychał tak wonnym powietrzem. Było ono przesycone wonią drzewa pimentowego, nieznanych kwiatów i aromatycznych cedrów.

Starał się odgadnąć składniki tego specyficznego zapachu i zatopił się w rozmyślaniach, nie mając chęci do rozmowy. Milczał również Pitt, rażony myślą, że teraz oto rozdzielą go z człowiekiem, z którym, ramię przy ramieniu, przebył ostatnie miesiące udręki, którego nauczył się kochać, poważać i słuchać w niedoli. Opanowało go uczucie osamotnienia i rozpaczy, gorszej niż wszystko, co dotychczas przeżył. Dla niego rozłąka ta była szczytem klęski.

Inni nabywcy podchodzili, oglądali niewolników i szli dalej. Blood nie zwracał na nich uwagi. Wreszcie na końcu szeregu zrobiło się jakieś zamieszanie. Gardner przemawiał gromkim głosem do zgromadzonych plantatorów, czekających, aż pułkownik Bishop dokona wyboru spośród tego ludzkiego towaru. Gdy skończył, Blood zauważył, że młoda dama mówiła coś pułkownikowi, wskazując przy tym więźniów srebrną rączką szpicruty. Bishop przysłonił oczy ręką i spojrzał we wskazanym przez nią kierunku. Następnie zwolna, ciężkim, kołyszącym krokiem, zbliżył się w towarzystwie Gardnera, damy i gubernatora.

Przeszedł obok Blooda nie zwróciwszy nań uwagi, lecz lady dotknęła jego ramienia szpicrutą.

— Tego właśnie człowieka miałam na myśli — rzekła.
— Tego? — Pogarda zabrzmiała w głosie pułkownika. Na Blooda patrzała para brązowych oczu, wyzierających z żółtej, mięsistej twarzy jak rodzynki z budyniu. Pod wpływem tego wzgardliwego, obelżywego wzroku niewolnik poczuł krew napływającą mu do twarzy.
— To przecież worek kości — zawołał Bishop. — Co bym z niego miał?

Odwracał się już, kiedy Gardner wdał się w rozmowę:

— Rzeczywiście chudy, lecz twardy, krzepki i zdrowy. Kiedy połowa więźniów chorowała, a reszta kwękała, ten drab trzymał się w kupie i leczył swoich przyjaciół. Gdyby nie on, umarłoby znacznie więcej. Oddam go za piętnaście funtów, pułkowniku. To chyba niedrogo. Powiadam waszej mości, że ten człowiek, chociaż chudy, jest silny. Na pewno dobrze zniesie upały; klimat nic mu nie zrobi.

Gubernator Steed parsknął śmiechem.

— Słyszysz, pułkowniku? Zaufaj twojej bratanicy. Kobieta od pierwszego wejrzenia pozna prawdziwego mężczyznę. Roześmiał się, zadowolony ze swego dowcipu, lecz nie znalazł oddźwięku. Twarz młodej damy zachmurzyła się, a pułkownik nazbyt był zajęty targiem, by zwracać uwagę na dowcipy gubernatora. Przygryzł właśnie w zamyśleniu usta i głaskał ręką podbródek. Jeremiasz Pitt wstrzymał oddech w piersi.

— Dam ci za niego dziesięć funtów — rzeki w końcu Bishop.

Piotr Blood modlił się, aby oferta została odrzucona. Nie wiedział nawet, dlaczego myśl o przejściu na własność tego nieokrzesanego bydlęcia, a w pewnym sensie i ciemnookiej młodej damy, wydała mu się tak nieznośna. Lecz ta jego niechęć nie mogła odwrócić przeznaczenia. Niewolnik jest niewolnikiem i nie ma prawa kształtować swego losu. Piotr Blood został sprzedany pogardliwemu nabywcy za mizerną sumę dziesięciu funtów.

V

ARABELLA BISHOP

Pewnego słonecznego styczniowego poranka, w jaki miesiąc po przybyciu statku „Kupiec Jamajski" do Bridgetown, panna Arabella Bishop wyjechała konno z pięknego domu swojego stryja, zbudowanego na wzgórzu na północo-zachód od miasta. Towarzyszyli jej dwaj Murzyni, biegnący truchcikiem w przyzwoitej odległości. Zdążała do domu gubernatora odwiedzić jego żonę, która ostatnio chorowała. U szczytu łagodnego, pokrytego trawą zbocza ukazał się nagłe wysoki, szczupły mężczyzna, odziany poważnie i z pańska. Człowiek był nieznajomy, a nieznajomi należeli do rzadkości na tej wyspie. Arabelli zdawało się jednak, że już go gdzieś widziała.

Ściągnęła więc wodze, udając, że podziwia piękny krajobraz. Kącikami ciemnych oczu uważnie obserwowała spotkanego, który tymczasem podszedł bliżej. Pierwsze wrażenie co do jego stroju okazało się mylne. Kaftan i spodnie nieznajomego uszyte były z grubego samodziału i jeżeli leżały na nim dobrze, było to raczej zasługą wrodzonego wdzięku tego, kto je nosił, niż dobrego kroju ubrania. Nogi tkwiły w grubych, szorstkich, bawełnianych pończochach, a stary filcowy kapelusz, zdjęty przed nią z szacunkiem, nie był ozdobiony wstęgą ni piórem. To, co z odległości wydawało się peruką, z bliska okazało się pięknie trefionymi włosami.

Twarz przechodnia była ogorzała, gładko ogolona, posępna, a niebieskie oczy miały wyraz powagi. Mężczyzna byłby ją minął, ale go zatrzymała.

— Wydaje mi się, że znam cię już, panie — rzekła.

Głos jej był ostry, chłopięcy, chłopięcym również był jej sposób bycia... jeśli można tak określić zachowanie się wytwornej damy. Wynikało to może z prostoty i bezpośredniości, gardzących kobiecymi sztuczkami, i sprawiało, że była na przyjaznej stopie z całym światem. Tym cechom może należało przypisać, że panna Arabella w dwudziestym piątym roku życia nie miała ani męża, ani konkurenta. Traktowała wszystkich mężczyzn z siostrzaną szczerością, co trzymało ich z dala i bynajmniej nie ułatwiało zbliżenia.

Towarzyszący jej Murzyni zatrzymali się w pewnej odległości za nią i przykucnęli w niskiej trawie, czekając, aż ich pani spodoba się ruszyć dalej.

Nieznajomy zatrzymał się na dźwięk tych słów.

— Powinnaś pani znać swoją własność — odparł.
— Moją własność?
— W każdym razie własność twego stryja. Pozwoli pani, że się przedstawię. Na imię mi Piotr Blood i wart jestem równo dziesięć funtów. Wiem o tym, gdyż taką właśnie sumę zapłacił za mnie stryj pani. Nie każdy ma okazję poznać tak dokładnie swą prawdziwą wartość.

Teraz dopiero przypomniała go sobie. Nie widzieli się od owego dnia na nabrzeżu, przed miesiącem, i nic dziwnego, iż nie poznała go od razu mimo zainteresowania, jakie w niej wtedy wzbudził, gdyż zmienił się bardzo i nie wyglądał już na niewolnika.

— Mój Boże! — zawołała. — I pan się potrafi śmiać?
— To rzeczywiście osiągnięcie — przyznał. — Zresztą powodziło mi się nienajgorzej.
— Słyszałam o tym — odparła.

Rzeczywiście opowiadano, że ten uwięziony buntownik okazał się lekarzem. Sprawa doszła do uszu gubernatora Steeda, który straszliwie cierpiał na podagrę, więc wypożyczył go od właściciela. Czy to dzięki swej wiedzy, czy też przypadkiem Blood umiał przynieść ulgę gubernatorowi, czego nie potrafili dokonać dwaj praktykujący w Bridgetown lekarze. Potem zażądała jego pomocy cierpiąca na migrenę małżonka gubernatora. Wprawdzie dolegliwości jej spowodowane były jedynie kaprysami i nudą dręczącą damę o światowych' aspiracjach w takim zapadłym kącie jak Barbados, lecz Blood przepisał pacjentce skuteczne lekarstwo. Wtedy sława jego rozniosła się po całym Bridgetown, a pułkownik Bishop przekonał się, że nowy niewolnik przynosi mu więcej dochodów jako lekarz niż jako robotnik na plantacji.

— Pani to zawdzięczam moje obecne położenie, stosunkowo znośne, chciałbym też skorzystać ze sposobności i złożyć me podziękowania.

Więcej wdzięczności wyrażały słowa niż ton, jakim zostały wypowiedziane. Patrząc na niego z przenikliwą, wprawiającą w zakłopotanie szczerością, Arabella Bishop zastanawiała się, czy Blood z niej nie szydzi. Mężczyzna, jakby zgadując jej myśli, powiedział:

— Gdyby mnie kupił jakikolwiek inny plantator, umiejętności moje nie zajaśniałyby w całym blasku i w tej chwili karczowałbym i orał jak moi nieszczęśni towarzysze.
— Czemuż mnie za to dziękujesz? Kupił pana przecież mój stryj.
— Nie byłby uczynił tego, gdybyś go pani nie namówiła. Wzbudziłem pani zainteresowanie i miałem o to żal.
— Żal do mnie? — W chłopięcym głosie brzmiało wyzwanie.
— Doświadczyłem już wiele w życiu, lecz pierwszy raz sprzedawano mnie i kupowano, i dlatego nie byłem życzliwie usposobiony do mego nabywcy...
— Jeżeli namawiałam stryja, żeby pana kupił, zrobiłam to powodowana współczuciem.

Mówiła surowo, jakby chcąc skarcić jego szyderstwo i impertynencję. Po chwili pośpieszyła z dalszym wyjaśnieniem:

—