Kamienie Świątyni Dawida - Dziewiński Jacek - ebook

Kamienie Świątyni Dawida ebook

Dziewiński Jacek

3,1

Opis

Czy prawda zawsze wyzwala?

Kilkadziesiąt lat po wojnie Marek, sierota adoptowany przez dobrze sytuowanych, peerelowskich notabli, odziedzicza nieruchomość zamieszkiwaną niegdyś przez żydowską parę. Młody chłopak niespodziewanie znajduje w niej tajemnicze przedmioty, porzucone przez uciekających przed zagładą ludzi. Intrygują go one do tego stopnia, że zaczyna zgłębiać tajniki judaizmu. Już wkrótce chłopak poznaje skrywaną przez nie potęgę, a rodzinne sekrety, które dzięki nim odkrywa, na zawsze odmieniają jego los.

Marek decyduje się na emigrację i ostateczne zerwanie z przeszłością. Prześladujące go nieszczęścia nie pozwalają mu jednak ułożyć sobie życia tak, jak to sobie kiedyś wymarzył. Mieszka w różnych zakątkach świata, podejmuje się rozmaitych zajęć, w pewnym momencie przyjmuje pracę w tajnym ośrodku badań jądrowych. Wszystkie obierane przez niego ścieżki zdają się jednak prowadzić do dawnego domu, a tym samym tajemniczych kamieni ukrytych za jego ścianami…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 281

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,1 (8 ocen)
0
2
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jeny_co_tu_czytac

Całkiem niezła

Dawno nie czytałam książki przygodowej, przyznam, że była to ciekawa podróż. Marek już jako młody chłopak, adoptowany przez zamożnych ludzi, odziedzicza po swojej ciotce stary dom, kiedyś zamieszkiwany przez Żydowską rodzinę. Odnajduje tam nietypowe przedmioty a wraz z nimi dwie ciężkie, okrągłe kamienne płyty o średnicy 15 cm i grubości 4 cm, trochę przypominające płyty nagrobne z napisami w języku hebrajskim. Od tego czasu jego życie diametralnie się zmienia. Marek decyduje się opuścić kraj i wyemigrować do Ameryki, nie jest to jednak takie proste. Przysłowiowy "Amerykański sen" wcale tak nie wygląda. Każdy kolejny dzień to finansowa walka o byt i godne życie. Książka opisuje losy Marka na przestrzeni wielu lat, tytuowe kamienie mają istotny wpływ na jego losy. Wzloty i upadki, tęsknota, to jest to czego doświadcza główny bohater. Nie znajdziecie tu wartkiej akcji, ale mimo to dzieje się bardzo dużo. Nie da się nudzić przy tej lekturze.
10

Popularność




Jestem głęboko wdzięczny mojej żonie Krystynie, która była inspiracją i źródłem nieocenionej pomocy

CZĘŚĆ I

DROGA DO AMERYKI

PROLOG

Główna szosa wiodąca z Krakowa do Lwowa przecinała Wolsko, miasteczko zamieszkiwane mniej więcej w równej mierze przez katolickich Polaków i przez polskich Żydów. Po niej poruszały się wozy konne, czasami przejechało auto, ciężarówka albo motocykl. Droga prowadziła przez środek rynku Wolska. Rynek, stanowiący centrum miasta, mierzył około trzystu metrów długości w kierunku zachód–wschód i mniej więcej sto pięćdziesiąt metrów w kierunku północ–południe. Wschodnia część powierzchni rynku pokryta była kocimi łbami z kamienia wapiennego, w zachodniej zbudowano zieleniec z szutrowymi alejkami i ławkami, szosa zaś utwardzona była przylegającymi do siebie granitowymi kostkami.

Kiedy samochód lub ciężarówka przejeżdżały przez miasto, ich opony mocno hałasowały, tocząc się po nierównym granicie. Hałas tego typu wytwarza się, when rubber hits the road – jak mawiają Amerykanie. Płaszczyznę rynku okalały parterowe, jednopiętrowe, a czasami i dwupiętrowe domy, zbudowane z grubego kamienia albo z cegły powleczonej tynkiem.

Partery typowych budynków zajmowane były zwykle przez małe biznesy, takie jak sklep z wszelakimi materiałami, warzywniak, warsztat trudniący się reperacją rowerów oraz wozów końskich, można było znaleźć też fryzjera, zakład krawiecki czy szewski, no i oczywiście na rynku nie mogło zabraknąć restauracji i baru.

Wyższe piętra zazwyczaj zamieszkiwali dobrze sytuowani właściciele budynków z rodzinami, często te same osoby, które prowadziły znajdujące się na parterze zakładziki czy sklepy. Niektórzy z nich przyjmowali lokatorów, wynajmując rodzinom jedno- lub dwupokojowe, ciasne mieszkanka. Prawie każdy budynek na rynku miał szeroką drewnianą bramę wbudowaną w ceglaną lub kamienną framugę, przez którą mógł się przecisnąć wóz konny, wjeżdżający ze swym ładunkiem na drugą, niewidoczną od strony placu część domostwa.

Wąski front typowego domu był tylko fasadą zasłaniającą okazalszą strukturę budynku wrastającego w podwórko za bramą. Po jej przekroczeniu można było zobaczyć pasącego się kozła, klatki ze żwawymi królikami, stajnię dla konia i często też dla krowy. Po trawie z poczuciem godności kroczyły kury w towarzystwie koguta albo i dwóch.

W głębi podwórka znajdowała się studnia na wodę z korbą i wiadrem na łańcuchu, a także drewniany wychodek, w innych częściach kraju zwany sławojką. Nazwę sławojka uwiecznił polski premier Sławoj Składkowski, który zarządził, że każde gospodarstwo musiało być wyposażone w drewniany sraczyk z dziurą w ziemi.

„Nie wolno załatwiać się za stodołą! W końcu jesteśmy narodem kulturalnym, a nie zacofanym” – zadeklarował pan premier i tym sobie zasłużył na stałe miejsce w historii polskich latryn. Jego imię dozgonnie będzie się kojarzyć z drewnianym wychodkiem.

Podworzec typowego zabudowania wokół rynku w Wolsku zazwyczaj miał grządkę z jarzynami oraz sad, gdzie rosły jabłonie, grusze, śliwy czy czereśnie. Drzewa te pięknie kwitły na wiosnę, a zapach ich kwiatów usiłował konkurować z bzami i jaśminami przyciągającymi plejady śpiewających ptaków.

Na pokrytej trawą części rynku rosły topole, posadzono też grządki kwiatów oraz ustawiono ławki przy pokrytych szutrem alejkach. Całość ta imitowała prawdziwy park miejski. Wolsko z dumą zatrudniało na pełny etat ogrodnika, trochę ograniczonego w myśleniu i niepiśmiennego Wojtka, który jednak miał złote rączki do ogrodnictwa i wszystko pod jego opieką wspaniale rosło. Zasadzał kwiaty w grządkach i przycinał trawę, używając do tego ręcznej kosy albo sierpa. Pomimo pewnego umysłowego ograniczenia był on szanowanym obywatelem miasta.

W samym środku parku stał obelisk upamiętniający żołnierzy poległych na tej ziemi w latach 1914–1918 w czasie wielkiej wojny. Nazwiska i stopnie wojskowe, wykute w kamiennej płycie, wymieniały polskich i niemieckich żołnierzy, ale z jakiegoś powodu nie rosyjskich.

Po wschodniej stronie rynku, pokrytej kocimi łbami, stały wozy z końmi żującymi siano z konopnych worków zwisających z ich karków. Zwierzęta czekały na swych właścicieli pijących piwo i wódkę w barze i często załatwiających tam interesy. Na płycie placu ustawiały się też dwie albo trzy dorożki czekające na klienta, a czasami nawet motorowa taksówka z pobliskiego Tarnowa.

Mniej więcej połowę mieszkańców Wolska stanowili Żydzi. W przedwojennej Polsce żydowskie i polskie społeczności zamieszkiwały obok siebie, ale żyły jak gdyby w dwóch różnych krajach. Żydzi mówili w języku jidysz, regularnie odwiedzali miejscową synagogę, studiowali Torę, przestrzegali restrykcji, modlitw i rytuałów wymaganych w szabat. Polscy goje zaś pochłaniali się w egzaltacji z odzyskanej niepodległości i nowo odrodzonego państwa, które powstało na skutek zakończenia wojny światowej, dzięki doktrynie amerykańskiego prezydenta Wilsona o tworzeniu narodowych państw.

Żydzi młodego pokolenia stanowili wyjątek od reguły podziału kulturowego, uczęszczając do polskich szkół, gdzie wykładano polską literaturę i poezję i gdzie doskonalili oni polski język. Również inteligencja – prawnicy, lekarze czy pisarze – stanowiła odskocznię od utartego polsko-żydowskiego podziału. Pisarze i poeci pochodzenia żydowskiego w pierwszej połowie dwudziestego wieku należeli do elity polskiej literatury, często prześcigając w tym ich kolegów chełpiących się czysto polskim pochodzeniem.

Większość Żydów w Wolsku lepiej albo gorzej znała polski język, między sobą jednak mówili w jidysz. Polacy zaś z reguły nie byli zainteresowani włożeniem wysiłku w opanowanie mowy swoich sąsiadów. Z wyjątkiem młodego pokolenia przyjaźnie pomiędzy obywatelami dwóch różnych wyznań były nieliczne. Część żydowskiej młodzieży uważała się jednak za Polaków, często wzbudzając niechęć swoich tradycyjnie nastawionych rodziców, a tym bardziej dziadków. Żydzi w wieku szkolnym uczęszczali do polskich szkół, jakkolwiek byli zwolnieni z lekcji religii katolickiej, uczonych w szkole przez miejscowego księdza i z tego powodu byli często wyszydzani przez polskich kolegów. W zamian chodzili do synagogi, gdzie prawa mojżeszowego nauczał ich szacowny rabin Szwarc.

W samym rogu rynku stał dom rabina Józefa Szwarca. Nie należał on do najokazalszych, ale też nie wyglądał biednie. Był wyposażony w taką samą bramę wjazdową jak większość zabudowań. Przez bramę można było przetoczyć wóz z koniem albo przeprowadzić krowę z komunalnego pastwiska. Za nią ukazywał się widok dobrze zadbanej budowli o grubych ścianach, z której wnętrza można było podziwiać miły widok starannie utrzymanego podwórka.

Rabin Szwarc był dynamicznym mężczyzną po czterdziestce. Zwykle elegancko ubrany w garnitur i białą albo niebieską koszulę z podwiązanym krawatem. Jego kruczoczarne włosy i krótko przystrzyżona bródka kontrastowały z niebieskimi oczami. Zimą nosił gruby wełniany płaszcz z wielkimi guzikami i czarny kapelusz, który podczas cieplejszych miesięcy wkładał tylko z okazji religijnych ceremonii. Józef Szwarc lubił jeździć na rowerze i od czasu do czasu pedałował po granitowej powierzchni szosy całe dwanaście kilometrów do Tarnowa, by tam odwiedzić bibliotekę albo spotkać się z innymi mądrymi w piśmie, wtajemniczonymi w arkana hebrajskiej wiary i żydowskiego prawa.

Żona rabina, Rebeka, była niezaprzeczalną pięknością, obiektem skrytego pożądania niejednego mężczyzny z okolicy. Jej kształtną głowę z twarzą o jasnej cerze, pięknym perkatym noskiem i piwnymi oczami zdobiły gęste, kasztanoworude włosy, zazwyczaj zaplecione w kok. Rabinowa Szwarc czarowała napotkanych na rynku mężczyzn, rzucając na nich penetrujące spojrzenia, w rozmowach wykazując zainteresowanie w rzeczach trywialnych dziejących się wokół nich, jak i wiedzę oraz ciekawość świata.

Gdy wychodziła do miasta, nosiła na sobie jedną za swoich kolorowych, sięgających do kolan sukienek, zawsze dobierając buty pod ich kolor i kapelusz z szerokim rondem, biały albo żółty, którego efekt wzmocniony został koralowym naszyjnikiem.

Podczas zimniejszych dni przykrywała ramiona obszernym szalem. W czasie zimy nosiła sięgający do kolan czerwony płaszcz i wysokie brązowe botki. Była świadoma swojej urody, zawsze uśmiechnięta flirtowała z przystojniejszymi panami, ale nigdy nie posuwając się poza konwenans. Lubiła rozmawiać z ludźmi spotykanymi na rynku, zarówno żydami, jak i gojami. Ucinała sobie pogawędki z kramarzami w dni targowe, kiedy to kupowała gęś czy koguta albo jarzyny.

Szwarcowie zatrudniali dwie służące; młode dziewczyny z biednych chłopskich rodzin z okolic Wolska. Za pożywienie, dach nad głową i bardzo małą gażę zajmowały się one praniem, gotowaniem, opiekowały się zwierzętami z domostwa, łącznie z krową, która musiała być wydojona wcześnie każdego ranka, następnie doprowadzona na komunalną łąkę, a wieczorem przywiedziona z powrotem do stajni. Dziewczyny dbały również o kury oraz uprawiały ogródek warzywny. Obowiązek dbania o grządki z kwiatami i drzewa owocowe brała na siebie Rebeka.

Rabin Szwarc był człowiekiem wzbudzającym szacunek nie tylko w środowisku żydowskim, ale również wśród wielu katolickich mieszkańców Wolska. Żaden goj nie śmiał wyszydzać czy wyśmiewać wolskiego rabina. Szwarc był uczonym człowiekiem, płynnie czytał w jidysz, po polsku, po łacinie i w języku hebrajskim. Znał historię Żydów jak mało kto, jeśli w ogóle możliwe jest znać skomplikowaną historię narodu żydowskiego.

Rebeka była lubiana i doceniana nie tylko przez ludność żydowską, ale również przez sporą część katolickich kobiet Wolska – tych, które były wystarczająco otwarte umysłowo, żeby nie być antysemitkami i ignorować dobrze znaną prawdę, że żydzi zabili naszego Pana, Jezusa Chrystusa. Co niektóre proste chłopki z okolicznych wsi wierzyły nawet, że tu i tam wyznawcy Mojżesza zabijali chrześcijańskie niemowlęta, aby użyć ich niewinnej krwi do robienia macy. Na szczęście miejscowy ksiądz proboszcz nie należał do prostaków i nie popierał tego typu nonsensownych historii.

Rabin Szwarc posiadał egzemplarz chrześcijańskiej Biblii, którą regularnie studiował i porównywał do Tory. Proboszcz i rabin mieli do siebie wzajemny szacunek i często spotykali się, by podyskutować na tematy religii, historii, polityki, filozofii, jak i o miejscowych sprawach. Ksiądz próbował, ale nie był w stanie albo też nie wykazywał wielkiej chęci nauczenia się języka hebrajskiego. Był on jowialnym człowiekiem w wieku około pięćdziesiątki, z wyglądu raczej grubawy, łysiejący, jego okrągła głowa spoczywała na pokaźnej szyi. Rutynowo odziany był w obszerną sutannę, która służyła między innymi do maskowania pokaźnego brzucha. Zawsze nosił też białą koloratkę.

Dom Szwarców był otwarty dla odwiedzających. Wstępowali tu ludzie zwykle szukający rady mądrego, uczonego człowieka. W czasie tych wizyt Józef Szwarc zwykł oferować mały kieliszek mocnej pejsachówki i zakąskę z koszernej potrawy, takiej jak kiszony ogórek, solony śledź, a jak miał dobry humor, to i wątróbkę z gęsi. Często zapalał wówczas fajkę, z której dym dziwnie pachniał, nie całkiem jak tytoń. Czynił on rabina wesołym i chętnym do śmiechu.

– Dostaję paczki od mojego kuzyna z Turcji – mawiał. – To jest inny rodzaj tytoniu.

Podczas gdy mężczyźni odwiedzali dom rabina, by porozmawiać, posłuchać rad oraz wieść interesujące polityczne i filozoficzne dyskusje, kobiety żydowskie, a nawet czasami katolickie, przychodziły wabione wyjątkową osobowością jego żony. Rebeka była niezwykłą postacią. Każdej soboty wieczorem, po zachodzie słońca, spełniała rolę uzdrowicielki dolegliwości i bólów wizytujących pań, radziła im, jak postępować z ich niełatwymi mężami i dziećmi, a przede wszystkim przewidywała przyszłość.

Czasami używała zestawu okrągłych kamieni, które zwykła przyciskać do swej skroni i wsłuchiwać się słowom wyszeptywanym do jej ucha. Nikt inny tych szeptów nie słyszał, a ona nigdy nie zdradziła, co te kamienie znaczą i skąd się wzięły. Używała ich niechętnie i rzadko, tylko w bardzo ważnych sprawach, zawsze traktując je z religijną powagą.

Rebeka była szanowaną kobietą, ale też uważano ją za osobę nieco ekscentryczną i niezrównoważoną. Twierdziła bowiem, że posiadanie Świętych Kamieni umożliwiało jej podróże w czasie wstecz, aż do epoki Mojżesza, którego często obwiniała za popełnione przez niego błędy. Odwiedziła też starożytne żydowskie królestwa Dawida i Solomona, rzucała kalumnie na Zelotów, którzy, przez ich bezsensowne powstanie przeciwko Cesarstwu Rzymskiemu, spowodowali destrukcję wspaniałej świątyni hebrajskiej w Jeruzalem i doprowadzili do masowej emigracji jej ludzi we wszystkie strony świata.

Krążyły nawet plotki, że zauroczyła kiedyś samego króla Dawida, kąpiąc się nago na dachu swego domu. Rebeka plotek tych nie potwierdzała, ale też i im nie zaprzeczała. Wtajemniczeni twierdzili, że podróżowała wzdłuż i wszerz sefardyjskiej Hiszpanii, odwiedziła Kordobę, Granadę i Sewillę, gdzie Żydzi kiedyś byli szanowani i cenieni. Osobiście poznała tam rzymskiego filozofa Senekę oraz zaprzyjaźniła się z żydowskimi filozofami, w tym z najsławniejszym z nich, Majmonidesem. Odwiedziła wspaniałe ogrody Alhambry i przez jakiś czas została kochanką Jusufa I, sułtana Kalifatu Granady.

Twierdziła, że wszystko to było możliwe dzięki Świętym Kamieniom. Niektórzy mieszkańcy Wolska powiadali, że widywali ją latającą w środku nocy pośród chmur na uskrzydlonej krowie w asyście gadających kóz i kogutów. Opowiadano, że zakłócała obrzędy religijne w synagodze Remu, w starokrakowskiej dzielnicy Kazimierz; zaprzyjaźniła się i podzieliła receptami zielnymi z Heleną Rubinstein mieszkającą tam wówczas, na ulicy Szerokiej. Namówiła ją, żeby wbrew zakazom ojca podążyła za swoim chrześcijańskim kochankiem na drugi koniec świata, aż do Australii. Helena Rubinstein wkrótce potem została miliarderką, zbijając fortunę na wytwarzaniu perfum według recept rabinowej z Wolska.

Kiedy Rebekę nawiedził dobry humor, opowiadała o swoich wizytach w Germanii w czasach wczesnego średniowiecza, gdzie wałęsała się po ziemiach upadłego Cesarstwa Rzymskiego, na którego gruzach powstało nowe, ale krótkotrwałe królestwo Karola Wielkiego, nazywane czasami Cesarstwem Rzymskim Narodu Niemieckiego.

– Jakiego narodu? – wyśmiewała się Rebeka. – Ich plemiona nie były zjednoczone i nie mówiły nawet tym samym językiem.

We wczesnośredniowiecznej Germanii nasza bohaterka napotykała komuny żydowskie, wśród których zaczął się wytwarzać język, bazujący na dialektach niemieckich, który później nazwano jidysz. Była świadkiem, jak niektórzy z tych aszkenazyjskich Żydów emigrowali z Germanii w głąb słowiańskich ziem, szukając polepszenia bytu pośród rzadko zaludnionych przestrzeni środkowej i wschodniej Europy, gdzie potrzebowano ludzi sprawnych w rzemiośle, a na dodatek piśmiennych – umiejętności, których Żydzi mogli łatwo dostarczyć. Rebeka twierdziła, że rozpoznawała potomków tych wczesnych żydowskich osadników w Wolsku i Krakowie.

Na początku roku 1939 Rebeka stała się nieco milcząca, jej zwykle tryskający życiem temperament gasł, robiła się cicha, odosobniona, zamknięta w sobie. Gdy zwyczajowo pytano ją o przyszłość, nie odpowiadała, spuszczając głowę i odwracając wzrok. Oddalała się od swojego męża, który nie mógł pojąć, co powoduje zmiany w jej zachowaniu. Zaczynała zachowywać się jak Kasandra.

– Musimy opuścić to miejsce! – krzyczała.

– Ale dlaczego? – pytał rabin. – Tu jest nasz dom! Jesteśmy tu dobrze traktowani, z pewnością nie gorzej, niż bylibyśmy traktowani gdzie indziej. Antysemityzm występuje wszędzie! Popatrz na Rosję i ich pogromy, popatrz na Niemcy, popatrz na Austrię, Szwajcarię. Narody germańskie nas nienawidzą. Chcą tylko zagarnąć nasze pieniądze i mienie. Już przywłaszczyli żydowskie złoto i dzieła sztuki.

– Ja to czuję! – nalegała Rebeka. – Ja wiem! Słuchałam Świętych Kamieni. Jesteśmy przeznaczeni na zagładę, zginiemy. Widzę masowe egzekucje, widzę zabijających nas żołnierzy, grzebiących nas w dołach, które sami musieliśmy wykopać.

– Z pewnością nie widzisz polskich żołnierzy? – zaripostował jej mąż. – Przecież oni by nas nie zabijali! Dużo Żydów służy w szeregach polskich sił zbrojnych. Wśród nich są oficerowie! Jednego z nich znam osobiście, nazywa się kapitan doktor Mieczysław Biegun, choć często używa też hebrajskiego imienia i nazwiska Menachem Begin.

– Błagam cię, opuśćmy to miejsce! Ostatnio konsultuję się ze Świętymi Kamieniami codziennie, a one nigdy mnie nie zawiodły.

Rabin był bardzo racjonalnym człowiekiem i nie wierzył w zabobony, niemniej regularnie czytywał gazety, słuchał radia i wiedział, co się dzieje z Żydami w Niemczech. Czytał o porozumieniach w Monachium, o aneksji Czechosłowacji, wiedział, że nikt nie przyjdzie im z pomocą. Zdawał sobie sprawę z głupoty polskich polityków i nie podzielał ich złudnego, naiwnego, chełpliwego i próżnego heroizmu. Domyślał się, że gwarancje Anglii i Francji są nieszczere, słyszał o statkach pełnych żydowskich uciekinierów z Niemiec, których nikt nie chciał przyjąć do portu; wiedział o Austrii pękającej ze szczęścia, kiedy przyjmuje ją w swe objęcia Herr Hitler – jej rodzinny syn; wiedział o Zygmuncie Freudzie, który w podeszłym wieku musiał zbiec do Anglii po to tylko, żeby tam wkrótce umrzeć; wiedział o arcydziełach Gustava Klimta odebranych żydowskim właścicielom przez austriacki rząd; wiedział o pieniądzach i złocie, odebranych i zdeponowanych w udającej neutralność Szwajcarii, nigdy od Szwajcarów nie do odzyskania.

– Ale gdzie się udamy? – pytał Józef Szwarc. – Polska wkrótce zostanie połknięta przez Niemcy. Jedyna droga ucieczki wiedzie na wschód, tylko że Rosjanie też nas nie kochają. Urządzają tam pogromy i w dodatku życie w komunizmie jest mizerne.

– Konsultowałam się z Kamieniami, wiem, że ty w to nie wierzysz, ale zobaczyłam przyszłość, widzę dla nas szansę na wschodzie, w Przemyślu. Mieszka tam liczna komuna żydowska, a to wciąż Polska. Widziałam jednak, że Przemyśl dostanie się w ręce rosyjskie, nie niemieckie. Mieszkają tam moi kuzyni Spieglowie, są kupcami, powodzi im się dobrze, jestem pewna, że nam pomogą. Mają też młodą, milutką córkę Renię. Nas Bóg nigdy nie pobłogosławił potomstwem.

I tak się stało. Rabin i Rebeka Szwarc sprzedali swój dom na rynku w Wolsku, przeprowadzili się do Przemyśla, gdzie zamieszkali ze swoim kuzynami.

1

TOM

Budzę się. Gdzie ja jestem? Ktoś śpi koło mnie. Na wpół obudzony rozglądam się wokół siebie. Jesteśmy wewnątrz zadaszonego śmietnika. U góry piętrzą się bloki mieszkalne w komunistycznym stylu z lat sześćdziesiątych. Trzy identyczne, równolegle ustawione pięciopiętrowe budynki, na jakieś dwieście metrów długie, pokryte atrakcyjnie pomalowaną, styropianową izolacją cieplną. Pieniądze na ocieplanie budynków miasto Kraków otrzymało z funduszy konserwacji energii Unii Europejskiej.

Wokół gruchają i srają gołębie. Tramwaje gramolące się po pobliskiej ulicy Kościuszki zgrzytają i piszczą niemiłosiernie niczym pięćdziesięciu nienastrojonych skrzypków z orkiestry Johna Cage’a, tyle że głośniej. Głowa mi pęka! Niezdarnie wysuwam się ze starego, poplamionego śpiwora i wyłażę ze śmietnika. Zaczynam sobie przypominać. Wypiliśmy kilka piw i co najmniej jedną butelkę taniej wódki. Mój nieogolony, brudny kompan też zaczyna się budzić. Cholera, ja muszę wyglądać nie lepiej niż on!

Jakiś facet wyłazi z bramy jednego z bloków. Niesie dwa plastikowe worki ze śmieciami.

– Dzień dobry panom.

Dziwny typ – myślę – zwykle nikt nie odzywa się do bezdomnych, tylko patrzą na nas z pogardą.

– A co w nim takiego dobrego, proszę pana?

– Słońce świeci na niebie.

Dla mnie w tym dniu nie ma nic dobrego. Ktoś chciał mi ściągnąć buty z nóg, jak spałem. Na szczęście w porę się obudziłem i przepędziłem szmaciarza. Tak naprawdę to czuję pewną dumę, że posiadam jeszcze coś, co inny człowiek uznał za cenne i chciał sobie przywłaszczyć. Jeszcze tak nisko nie upadłem!

Typek, który zszedł z wysokości swojego mieszkania, ubrany jest w spodnie dresowe, kurtkę z kapturem, na stopach ma adidasy – nietypowy ubiór Polaka w średnim wieku.

Mój kompan – nie pamiętam, jak ma na imię – całkiem już się przebudził i dołącza się do rozmowy.

– Patrzę na to okno na trzecim piętrze, proszę pana – zagaja do faceta za śmieciami. – To okno należy do mieszkania mojej siostry, ona nie chce mnie znać, wyrzuciła mnie na ulicę, czuję się przez to, jakby mnie ktoś kopnął w gębę i wybił zęby, ona nie ma żadnego względu na pamięć naszych mamy i taty. – Stwierdzenie to popiera głośnym beknięciem.

– Czy przypadkiem nie ma pan puszek aluminiowych albo szklanych butelek w swoich śmieciach? – pytam.

– A mam całkiem sporo.

– Czy mógłby mi pan dać te worki?

– Proszę bardzo. – I facet wręcza mi w podarunku swoje śmieci.

– Dziękuję panu i wszystkiego dobrego życzę, miłego dnia! A czy ma pan może papierosa?

Ja i mój kompan dostajemy po kilka sztuk czerwonych marlboro. Zapalamy. Zaczyna się nasz dzień. Idziemy się odlać w krzaki. No i co dalej? Mam kaca i chce mi się pić. Na szczęście tuż za rogiem znajduje się całodobowy sklep alkoholowy Kocyk. Udajemy się tam i kładziemy na ladę nasze puszki i butelki. Wystarcza tego na dwa piwa, które wręcza nam ukraiński sprzedawca. Jedno piwo na głowę to mało, ale pozwala funkcjonować.

No i teraz co? Żebrać? O Boże, jak ja nienawidzę żebrać!

„Proszę pani, zgubiłem portfel. Czy nie pożyczyłaby pani pieniędzy na bilet tramwajowy, żebym mógł wrócić do domu, do żony?”. „Halo, proszę pana, jestem głodny. Czy nie ofiarowałby pan kilku groszy?”. „Potrzebuje trochę waluty na piwo. Nie pomógłbyś, młody człowieku?” – taka szczerość zwykle przynosi rezultaty.

Mój kompan się ulotnił. Nie jest dobrze stać obok żebrzącego konkurenta. Po jakiejś godzinie mam wystarczającą liczbę monet, żeby znowu odwiedzić sklepik z alkoholem. Mam dość pieniędzy na dwie półlitrowe puszki z najtańszym piwem. Wychylam je duszkiem w pobliskich krzakach. Życie zaczyna nabierać kolorów. Hej, facet w dresie miał rację. Jest dziś miły dzień.

Myślę, że pójdę do myjni samochodów. Nie jestem zbyt pijany, więc mogę pracować, i jestem wystarczająco pijany, żeby móc pracować. Zmywać brud z samochodów! Pomyśleć, że w Massachusetts byłem mechanikiem samochodowym, nie wspominając o mojej karierze naukowca od reakcji jądrowych w narodowym laboratorium w Los Alamos.

2

MAREK

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
CZĘŚĆ I. DROGA DO AMERYKI
PROLOG
1. TOM
2. MAREK
3. SAMOTNY
4. MOI PRZYBRANI RODZICE
5. DOM W WOLSKU
6. MILCZĄCE KAMIENIE
7. MOSKWA
8. KAMIENIE
9. OJCIEC
10. UCIECZKA
11. DŁUGODYSTANSOWE PŁYWANIE
12. BIURO ŁĄCZNIKOWE
13. MONACHIUM
14. BAWARSKI LAS
15. NIE MA TO JAK W DOMU
16. FAST FOOD
17. ZJEDNOCZONY Z DAWIDEM
18. ELISABETH
19. DOM NAD JEZIOREM
20. KONFLIKT
21. RUSZAJ NA ZACHÓD, MŁODY CZŁOWIEKU!
22. POŁĄCZONY Z KRÓLEM DAWIDEM
CZĘŚĆ II. ZNOWU W ROSJI
23. SPALARNIA ODPADÓW RADIOAKTYWNYCH
24. NIEOCZEKIWANE ZADANIE
25. OBNIŃSK
26. NIŻNY NOWOGRÓD
27. SIKANIE W KRZAKACH
28. SIKANIA W KRZAKACH CIĄG DALSZY
29. WIATR ZMIAN
CZĘŚĆ III. UCIECZKI I POWROTY
30. PORAŻKA
31. CO KIEDYŚ BYŁO CZĘŚCIĄ CIEBIE
32. ZJEDNOCZONY Z KRÓLEM DAWIDEM

Kamienie Świątyni Dawida

ISBN: 978-83-8313-738-4

© Jacek Dziewiński i Wydawnictwo Novae Res 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Jędrzej Szulga

KOREKTA: Konrad Witkowski

OKŁADKA: Grzegorz Araszewski

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek