Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Czas leci nieubłaganie także w kamienicy przy Roosvelta 5. W dwunastym już tomie kultowej Jeżycjady, córki Gabrysi, najstarszej z sióstr Borejko, nieuchronnie wkraczają w okres nastoletniej zawieruchy. Już nie Pyza, lecz Róża – no bo, która szesnastolatka, chciałaby być nazywana Pyzą! przeżywa uczuciowe i tożsamościowe rozterki, a żywiołowa Laura (znana też jako Tygrys) nie zamierza odpuszczać siostrze. Na szczęście, w odwodzie czekają zawsze niewyczerpane pokłady borejkowskiego ciepła i miłości.
Wszystkie części serii Jeżycjada® dostępne tylko w Legimi! Czytaj i słuchaj dzięki synchrobookom®!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 273
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
MAŁGORZATA MUSIEROWICZ
Imieniny
– Jak by pani zareagowała na wiadomość, że pani sąsiad to homo sapiens?
Pytanie zadała – znienacka wyciągając przed siebie mikrofon – pełna kociego wdzięku dziewczynka o stalowoszarych, skośnych oczach i ciemnych lokach do pasa. Profesjonalna pewność, dźwięcząca w jej głosie, zaskakiwała u istoty, która zapewne nie opuściła jeszcze szkoły podstawowej. Nieco z tyłu, jakby dystansując się od tej młodszej, stała urodziwa, dorodna dziewczyna w wieku licealnym. Spod jej miedzianej grzywki zerkały łagodne oczy koloru kasztanów. Ta młodsza, wytwornie blada, ubrana była w czarne paletko z aksamitnym kołnierzem i kokieteryjny kapelusik. Ta starsza – rumiana jak poziomka – w kurtkę z polaru i dżinsy.
Obie piękne panienki stały u wylotu przejścia podziemnego, zwrócone tyłem do majaczącego w oddali dworca Poznań Główny. Była godzina druga po południu; zaczynała się straszna dla tego miasta pora korków i zamętu. Tłumy płynęły nieustannie przez podziemia, schody i chodniki, a tramwaje, autobusy i chorobliwie liczne samochody osobowe nadjeżdżały – hałasując i smrodząc – ze wszystkich stron ronda Kopernika, zwanego obecnie, jak przed wojną, Kaponierą.
Zagadnięta kobieta miała pięćdziesiątkę, żółte włosy i fioletowy beret, wciśnięty na brwi namalowane kredką. Zatrzymała się, postawiła obok nogi torbę, zawierającą zakupy (szampan, krewetki oraz francuskie i holenderskie sery twarde i pleśniowe), po czym spojrzała z zaskoczeniem – lecz nie dalej niż na podsunięty jej mikrofon.
– Zareagowała? No, nie wiem – odrzekła. – A co bym miała powiedzieć takiemu? Mało to dzisiaj człowiek musi wyrozumieć i ścierpieć?
– Bardzo pani dziękuję – powiedziała uprzejmie kociooka profesjonalistka i wyłączyła mikrofon. Poziomkowa z grzywką nic nie powiedziała, bo właśnie, mocno ściągając szerokie brwi i zaciskając usta, usiłowała stłumić wybuch śmiechu.
– A ta sonda to dla kogo? – zainteresowała się pani w berecie.
– Dla Borejko-Station – gładko odparła kociooka. – Dzięki. Dzięki. Dzięki raz jeszcze.
Kobieta wyostrzyła spojrzenie, oceniając wiek sondażystki. Najwyraźniej pod fioletowym beretem zaczęły się rodzić jeszcze inne pytania – lecz oto nadjechał tramwaj numer pięć, więc kobieta tylko machnęła ręką, porwała swe zakupy i ruszyła w pościg.
– No? Może już dość? – zaproponowała starsza dziewczyna. Łagodna i zrównoważona, odnosiła się do kociookiej z siostrzaną opiekuńczością, zabarwioną odrobiną obawy. – Uważaj, Tygrys, bo ci jeszcze kto przyłoży.
Ale Tygrys już zdybał następną ofiarę.
– Przepraszam, dzień dobry – słowa te zostały skierowane do przesadnie dynamicznej blondynki w purpurowym poncho, która szła, wymachując czarną aktówką. – Co by pani zrobiła, gdyby się okazało, że pani kolega z pracy to homo sapiens?
– A! To szczególne pytanie! – syknęła pani z aktówką, zatrzymując się natychmiast i ciskając pełne potępienia spojrzenie zza metalowych okularów. – Wiele to mówi o mentalności naszego zakłamanego społeczeństwa. Zaścianek!
Miedzianowłosa wydała ciche stęknięcie, po czym odwróciła się, zgięta w ataku kaszlu.
– Czyli co? – Kociooka trwała niewzruszenie w postawie pełnej wyczekiwania. – Jak by pani konkretnie zareagowała?
– Oczywiście wcale bym nie reagowała! – oburzyła się rozmówczyni. – Nie wtykam nosa w nie swoje sprawy, jak pierwsza lepsza drobnomieszczanka!… ale sekundę! Kto wy właściwie jesteście? Z jakiej szkoły? Dla kogo ten sondaż? Kto wam pozwolił? Z jakiej racji nagabujecie ludzi i…
– Pytamy z prostej ciekawości. A ludzie przecież wcale nie muszą nam odpowiadać – łagodząco wtrąciła starsza dziewczyna. Lecz nie na wiele by się zdała ta roztropna mediacja wobec nagle obudzonej podejrzliwości respondentki, gdyby osóbka zwana Tygrysem nie zakrzyknęła: – O, piątka rusza! – dzięki czemu purpurowe poncho wraz z aktówką pokłusowało w dal i już po chwili odjeżdżało na tylnym pomoście tramwaju.
– No, uważaj, moja droga. Mam następnego. – Nieomylny instynkt reporterski tym razem kazał Tygrysowi zaczepić rosłego młodziana w mycce z pomponem i nadętej kurtce. Opalony atleta niósł w wielkiej dłoni czerwone pudełko czekoladek w kształcie serca, zaś ramiona obciążał mu potężny plecak. Kierował się raźno w stronę dworca, a widząc, że ktoś go nagabuje, grzecznie uniósł z ucha słuchawkę walkmana. – Co by pan zrobił, gdyby się okazało, że pański kumpel to homo sapiens? – padło pytanie.
– W mordę bym dał – odparł bez namysłu młodzieniec, odpychając mikrofon. – Z drogi, mała, bo się spieszę.
Wielkimi krokami zbiegł po schodach i wkrótce dał się widzieć po drugiej stronie, na chodniku ulicy Dworcowej.
Tramwaj, którym przybył atleta, odjechał, uwożąc sporą część tłumu, ale kolejna jego partia, drepcząc w błotnistej mazi, pokrywającej dziś miasto, już się szykowała do zapełnienia dziewiątki. Ścisk nieco zelżał, dzięki czemu roześmiane panienki dostrzegły, że na przystanku, w przejrzystej budce z pleksiglasu, rozsiadł się masywny brodacz z kitką, skądinąd znajomy. Szeroki w ramionach, brzuchaty, ubrany w czarny płaszcz-dyplomatkę oraz wojskowe spodnie moro i praktyczne, rozdeptane adidasy, mężczyzna ów tonął w zadumie, zajadając chipsy cebulowe. Wyjmował je po jednym ze srebrzystej torebki, z pietyzmem układał na wysuniętym języku, po czym nagle wciągał to wszystko w kręte chaszcze brody.
– Przepraszam, dzień dobry, mała sonda uliczna…
– Walentynkowa? – chciał wiedzieć brodacz.
– Nie. Jak by pan zareagował na wiadomość, że pański przyjaciel to homo sapiens? – wystawiła mikrofon dziewczynka zwana Tygrysem.
– Przyjaźnię się wyłącznie z osobnikami własnego gatunku, figlarko – błyskawicznie odparł brodacz, a jego niewinne, błękitne oczka zamigotały ochoczym szaleństwem. – Czy można wiedzieć, kto wam podsunął tak piekielnie zgrabne pytanko?
– Podsunął! Nikt nie musiał nam niczego podsuwać! Sama, osobiście, wymyśliłam to pytanie oraz wiele innych, zapewniam pana.
– A dla kogóż to sondujesz tak zajadle, wyszczekany podlotku? – chciał wiedzieć brodacz, przypatrując się dziewczynkom z uwagą człowieka o wszechstronnych i bogatych zainteresowaniach.
– Dla Borejko-Station – wybuchnęła perlistym śmieszkiem zapytana. – Pan nas nie poznaje?
– Czy was poznaję! – zakrzyknął brodacz. – W życiu bym was nie poznał, gdyby nie kryptonim Borejko-Station. Czyżbyście były…
– Tak, tak, to my – nie dała mu dokończyć ta miedzianowłosa, podpowiadając gorliwie: – Róża i Laura.
– Córki Gabrysi?
– Tak, panie Bernardzie. To my. Pyziakówny.
– O, nieskończenie hojna Naturo! – zakrzyknął Bernard, wznosząc modlitewnie ramiona. – Jakże jesteś bezmierna. Pyziakówny! Jak widzę, oddawałyście się intensywnemu rozwojowi i nieoczekiwanym przeobrażeniom podczas mego pobytu we Francji. Wiecie zapewne, że Aniella miała tam półroczne engagement w teatrze eksperymentalnym Coquelicot. Jestem mężem kobiety genialnej. I dobrze mi z tym. Mam życie barwne i ciekawe. Wróciliśmy niedawno, pełni wrażeń, i ona oczywiście rzuciła się w wir pracy, ja zaś popadłem w nastrój refleksyjny, w który z reguły popadam, przebywając na ojczystej równinie. Ulubionym zajęciem moim jest obecnie przesiadywanie na przystankach.
– Dlaczego? – zaśmiała się rumiana Róża, a kociooka Laura przytomnie włączyła mikrofon i podsunęła go pod same usta brodacza.
Ten ożywił się, wyprostował i z wyraźną ochotą kontynuował wypowiedź:
– Przystanki. Cóż, z przystankami wiążą się moje liczne wspomnienia i refleksje. Powróciwszy właśnie do kraju, ujrzałem z niedowierzaniem, że – nie wiadomo kiedy i jak – przystanki tramwajowe upodobniły się tu do francuskich. Nie rób takiej zdziwionej miny, koteczko o stalowym spojrzeniu. Dziś właśnie uderzyło mnie wspomnienie (to takie typowe dla wspomnień: uderzają bez ostrzeżenia) – przypomniałem sobie mianowicie rok 1988, kiedy to z grupką przyjaciół oraz fanów mej osoby (pamiętacie, jak sądzę, że jestem artystą?) dokonałem happeningu ulicznego o tematyce wolnościowej. Naturalnie zostałem zatrzymany przez patrol Milicji Obywatelskiej i osadzony w areszcie na czterdzieści osiem godzin za zakłócanie porządku i wznoszenie antypaństwowych okrzyków. Rzecz działa się w sytuacji społeczno-politycznej, której wy pamiętać już nie musicie. Happening mój odbywał się pod hasłem „Obalcie mury” (i faktycznie, niebawem obalono mur berliński), zaś miejscem akcji był tamten, o, przystanek autobusowy, ten obok postoju mafijnych taksówek. – Tu Bernard Żeromski urwał, wydobył chusteczkę ligninową, pokazał gestem, żeby tego nie nagrywać, po czym z potwornym trąbieniem wytarł nos. – Wyrażając się ściślej – kontynuował po przerwie, nachylając się znów do mikrofonu – miejscem akcji była wiata przystanku, wykonana z falistego, ohydnego winiduru w brudnym kolorze cytrynowym. Z tego to daszku wznosiłem okrzyki antyreżimowe. Ale nie chcę tu zbyt wiele opowiadać o swych zasługach dla obalenia systemu. Skupię się jedynie na problemie wiaty. Pamiętam, że wówczas, w roku 1988, obserwując udręczone tłumy współrodaków, pomyślałem: „Kiedy na przystankach pojawią się daszki, pod którymi starczy miejsca dla wszystkich oczekujących, będzie to znaczyło, że nastąpił koniec pewnej epoki, a tym samym kres naszej wspólnej niedoli”. Lecz cóż widzę obecnie? Już nie pojedynczy daszek tkwi na przystanku, lecz wykwintne i wygodne obiekty, opatrzone w dodatku obrazami banalnymi może w formie, lecz przyjemnymi w treści – tu Bernard poparł swe słowa gestem skierowanym ku reklamie bielizny Triumph. – Niestety, w autobusach i tramwajach nadal panuje ścisk. Połączenie tych dwu obserwacji sprawia, że nie umiem określić, w jakim stopniu skończyła się pewna epoka. Stąd ma zaduma. – Tu Bernard umilkł znacząco, demonstrując zadumę przez proste przystawienie kciuka do żuchwy, zaś palca wskazującego – do skroni. – Nawiasem mówiąc – ocknął się po krótkiej, brzemiennej w znaczenie, chwili – czy wasza matka Gabrysia brała wówczas udział w tym happeningu? Bo ja jakoś nie pamiętam.
– Niestety, my również nie pamiętamy – odparła Laura zwana Tygryskiem, sprawdzając rutynowo, czy nadal dobrze nagrywa jej magnetofon. – Ale mama często wspomina pana z uznaniem.
– Merci – rozpromienił się brodacz. – Uznanie waszej mamy to dla mnie prawdziwy zaszczyt. Wasza matka jest istotą o potężnym ładunku ciepła ludzkiego, co tworzy rzadko spotykaną kombinację z jej stanowczym i niewątpliwie silnym charakterem. Kobiety tak skomponowane zawsze mnie zachwycają. Nawiasem mówiąc, nieprzypadkowy jest fakt, że wasza matka jest przyjaciółką Anieli. Rzecz w duchowym podobieństwie. Gabrysiu! – wzruszył się Bernard do mikrofonu. – Bernard Żeromski pozdrawia cię z całego serca i życzy, byś do samej śmierci, do ostatniego dosłownie tchnienia, a idąc dalej – do grobowej wręcz deski… – tu urwał. – Nie, co ja gadam. Skasujcie to, co teraz powiedziałem, dziewczęta o dużych stopach, typowych dla wyżu lat osiemdziesiątych, przekarmianego odżywkami z zachodnich darów. Skasujcie. Nie jest to wcale zabawne. Cóż, im bliżej czterdziestki, tym mniej zabawne wydają się człowiekowi dowcipy o grobowej desce. W dodatku jakże często zamiar twórczy rozmija się z ekspresją. Im bliżej czterdziestki, tym bardziej. Ponadto, zaczyna mi doskwierać pewna kłopotliwa cecha, nad którą nie panuję: nadszczerość.
Laura powtórzyła niezrozumiałe dla niej słowo, a Pyza zażądała uściśleń.
– Tak, nadszczerość – przytaknął Bernard Laurze, po czym wyjaśnił Róży: – Jakiś dziwny przymus wewnętrzny skłania mnie do mówienia prawdy, wyłącznie prawdy, i to niezależnie od okoliczności. Ów przymus nie pozostawia mi ani sekundy do namysłu, toteż efekty są kłopotliwe. Ale nic na to poradzić nie mogę.
– A Aniela też nie może? – spytała uprzejmie Laura i nie posądziłby jej o złośliwość nikt, kto by nie wiedział, że żona Bernarda była słusznie, powszechnie i od lat nazywana Kłamczuchą.
Siostra kopnęła ją w kostkę i Laura umilkła, tłumiąc przekleństwo. Co do Bernarda, chyba nie usłyszał pytania, bo perorował dalej, całkowicie pochłonięty własną wypowiedzią.
– Być może ma to związek z pewnym gadulstwem, jakie mnie ostatnio cechuje. Kiedy człowiek mówi bez umiaru, prędzej czy później coś z niego wypłynie. W moim przypadku wypływa prawda. Cóż. Mowa jest srebrem, lecz milczenie – złotem. – Tu Bernard przewrócił oczami i klasnął językiem o podniebienie. – Lecz wiecie co, moje przytomne podlotki? Czuję emanującą z was twórczą siłę intelektu oraz specyficzny rodzaj wyczulenia na purnonsens. W połączeniu z waszym upodobaniem do pracy eksperymentalnej w tłumie, tworzy to kuszącą ofertę dla prawdziwego artysty. Powiedzcie mamie, że przybędę, by ją zapytać o zgodę. Mam zamiar złożyć wam propozycję współpracy.
– O rany! – Pyza spojrzała na zegarek, słysząc wzmiankę o mamie. – Tygrys, biegniemy. Pociąg przyjeżdża za dziesięć minut.
– Jaki pociąg? – zainteresował się Bernard. – Uwielbiam pociągi, są takie nieobliczalne.
– „Warta” z Warszawy. Mama pojechała odebrać ciotkę Natalię z Okęcia. Ciocia była przez cały rok na Cyprze.
– Wielkie nieba, widzę, że naprawdę długo mnie tu nie było – rzekł Bernard, zdumiony. – Natalia? A cóż ona ma wspólnego z Cyprem? O ile wiem, jest polonistką.
– Skończyła specjalny kurs i pojechała na Cypr jako pilot-rezydent firmy Scan Holiday – odpowiedziała Pyza z niejaką dumą. – Panie Bernardzie, przepraszamy, ale na nas już czas.
– Idę z wami zdecydował Bernard momentalnie. – Nie przepuszczę takiej okazji. Mam dziś, co prawda, wielki festyn walentynkowy, ale z drugiej strony – nigdy jeszcze nie widziałem rezydenta firmy Scan Holiday.
2
Niepodobna było pozbyć się Bernarda: ruszył za nimi przez podziemne przejście oraz ulicę Dworcową, zbiegającą ku budynkom stacji węzłowej Poznań Główny pomiędzy szpalerem starych akacji i rdzawymi kanionami torowisk. Obiema stronami jezdni, po wąskich chodnikach, podróżni (byli lub przyszli, a także potencjalni) nieśli swe tobołki, walizki i plecaki. Malownicza postać ekspresyjnego artysty o tubalnym głosie, żywej mimice oraz zamaszystej gestykulacji wzbudzała, w sposób oczywisty, rozbawienie lub wręcz sensację. Pyza zaczęła żałować, że zaczepiły dziś tego Bernarda. Lubił on najwyraźniej być obiektem zainteresowania, z każdym krokiem ożywiał się coraz bardziej i niepokojąca była perspektywa osiągnięcia wraz z nim peronu pierwszego, gdzie oczekiwać miała cała rodzina Borejków z zięciami oraz wnuczętami.
– Ale, ale, chwileczkę – przypomniał sobie tymczasem Bernard, gdy już skończył omawiać takie ważkie problemy, jak wejście Polski do NATO lub źle zorganizowany ruch kołowy na poznańskich ulicach. – A powiedzcie mi, co się działo podczas nieobecności Natalii z tym… jakże mu było?… Filipem, uzdolnionym organistą? Jeśli dobrze pamiętam, byli z Natalią po słowie…
– Źle pan pamięta – sprostowała Laura, rzucając mu skośne spojrzenie. – Nie byli. Chociaż my wszyscy uważaliśmy, że jak najbardziej powinni się zaręczyć, a wręcz pobrać, to jednak Nutria… za pozwoleniem, Pyza! Dlaczego mnie kopnęłaś?!
– Żebyś tyle nie gadała – syknęła starsza siostra, poirytowana. – Poza tym mówiłam ci już tysiąc razy, żebyś mnie nie nazywała Pyzą!
– Biedaczka w listopadzie skończyła szesnaście lat – wyjaśniła Laura Bernardowi, z całą siostrzaną pobłażliwością. – Ciekawe, co tak się jej nie podoba w tym przezwisku. Ja na przykład nie mam nic przeciwko temu, żeby mnie nazywano Tygrysem.
– Za pozwoleniem! – Pyzie krew uderzyła do głowy. – To może od dziś nazywaj mnie Tygrysem, moja droga.
– O, widzi pan, panie Bernardzie? To właśnie miałam na myśli. Tak się zabawnie denerwuje ta nasza Różyczka.
– Silence1, drapieżne rybki – wtrącił Bernard, ubawiony. – Nie odpowiedziałyście jeszcze na moje pytanie. Czyżby Natalia i Filip definitywnie się rozstali? Byłaby szkoda. Stanowili wręcz uroczą parę.
1 Cisza (fr.).
– Nie, nie rozstali się definitywnie, proszę pana – odpowiedziała stanowczo Pyza, starając się wpoić swemu głosowi maksimum chłodu. – Ale zastanawiam się, dlaczego pan o to wypytuje? To przecież wyłącznie ich problem.
– Bez wątpienia, prawa i szlachetna jednostko – przyznał Bernard z pewną skruchą, przystając na moment i łapiąc dech. Gdy jednak ujrzał, że dziewczęta ani myślą czekać, aż on się upora z trudnościami oddechowymi, zebrał się w sobie i kolebiącym się truchtem pobiegł dalej. – Jeśli o to pytam, i to w same walentynki, to wyłącznie dlatego, że jestem ciekawski. Nic mnie tak nie ciekawi, jak te – jakże ludzkie – afekty, subtelne odmiany uczuć, postanowień i obiektów, słowem…
– …słowem, jest pan klasycznym plotkarzem – podsumowała go bezlitośnie Laura.
– Moja droga, powiedziałbym, że jest to z twojej strony klasyczna nadszczerość – rzekł Bernard z odcieniem urazy.
– Ach? – zdziwiła się Laura. – A więc nareszcie wiem dokładnie, że i ja na to cierpię.
– Widzę pociąg – oznajmiła Pyza grobowo.
Wpadli na peron pierwszy dokładnie w momencie, gdy zaczęto otwierać drzwi wagonów ekspresu „Warta”. Biegnąc, bez trudu dostrzegli w połowie peronu gromadkę rodzinną; jej centrum stanowili babcia Mila i dziadek Ignacy, trzymający za rączki Ignacego Grzegorza. Jego ojciec, Grzegorz Stryba z kolei przytrzymywał go za kołnierz, gdyż Ignacy Grzegorz, tak zwykle zrównoważony, obecnie wyrywał się co sił ku pociągowi. Jak stos miedzianych drucików żarzyła się z daleka nowa fryzura ciotki Idy – szczupłej, eleganckiej i odrobinę jak zwykle znużonej towarzystwem swego sennego męża oraz rozhukanego syna Józinka. Ten ostatni nie zwracał najmniejszej uwagi na pociąg; ważniejsze dlań było, czy zdoła dosięgnąć celnym kopniakiem swego kuzyna Ignacego Grzegorza. Obok stała złotowłosa i urocza ciocia Patrycja, cała w ulubionych błękitach, oraz jej mąż Florek – szczupły, wysoki i jak zwykle roześmiany.
Otwarły się drzwi wagonu, Ignacy Grzegorz wrzasnął – Mama!!! – i wyrwał się wszystkim trzymającym go rękom, by pognać przed siebie, ku widniejącej na schodach wysokiej, zgrabnej sylwetce w dżinsach. Zaraz za jasną głową mamy powiewały rude jak marchewka loki ciotki Natalii.
– Gaba! Gaba! – zakrzyknęła tęsknie babcia, a w tym samym momencie dziadek wzniósł okrzyk identyczny w tonacji i natężeniu:
– Nutria! Nutria!
Pyza zastanowiła się przez chwilę, jak też rodzinne przezwisko ciotki Natalii może być odbierane przez postronnych – ale zaraz i ona rzuciła się ku drzwiom wagonu. Grzegorz już uwalniał mamę od bagażu, a Ignaś już wisiał na jej szyi. Natomiast Natalia, ledwie zszedłszy ze stopni wagonu, znalazła się niespodziewanie w gorących i szczerych objęciach Bernarda, który dobiegł do niej jako pierwszy i obecnie korzystał z przysługującej mu okazji do wycałowania jej piegowatych policzków.
– Wenus Cypryjska! Wenus! Gratuluję aparycji – rzekł wreszcie, odsuwając ją na odległość ramienia i starając się li tylko już wzrokiem wyrażać podziw i czysto estetyczne zadowolenie. – Witaj w domu, Natalio! Witaj w domu!
– Bernardzie, na Jowisza, a ty skąd się tu wziąłeś? – zwróciła się doń ze śmiechem mama, jednocześnie ściskając swe najmłodsze dziecko. – Jeśli dobrze pamiętam, mieliście być we Francji?
– Dobrze pamiętasz, Gabrielo, ideale kobiecości – ciepło odparł Bernard i obdarzył ideał kobiecości wilgotnym pocałunkiem powitalnym. – Wróciliśmy dosłownie trzy dni temu i natychmiast pospieszyłem tu, by was powitać. Uwielbiam pociągi, są takie ciepłe.
– Ciepłe? – powtórzyła mama z roztargnieniem, bo już ją ściskały Pyza i Laura. – Boże drogi, dzieci, jak ja się za wami stęskniłam.
– Nie było cię tak długo! – z wyrzutem rzekł dziadek, przechodząc mimo.
– Tak, całe trzy doby! – dodała babcia. – Gabrysiu, dom bez ciebie jest okropnie pusty.
– Okropnie, Gabuniu – przytwierdził dziadek, kiwając głową, otoczoną wianuszkiem kędziorków, z których niektóre były jeszcze rudawe. Jego pociągła twarz, w której dominowały linie pionowe, ułożyła się w wyraz pretensji. – Postaraj się już nigdy nie wyjeżdżać, dobrze? Witaj, witaj, moja Nutrio kochana!
– Robiłam, co się dało – wytłumaczyła się Pyza w odpowiedzi na spojrzenie mamy, podczas gdy dziadkowie już byli w epicentrum wydarzeń i obcałowywali Natalię. – Przez cały czas ktoś był w domu z dziadkami. Ale wiesz, jak to jest…
– Wiem – powiedziała mama, śmiejąc się do niej całą swoją miłą, okrągłą i piegowatą buzią. – Bo zawsze tak samo się czuję, jak ty wyjeżdżasz…
Pyza wzruszyła się i już byłaby padła w otwarte ramiona, gdyby nie Laura, która zazdrośnie przysunęła się bokiem i objęła mamę w pasie, patrząc wyzywająco.
Dziadkowie wciąż się cieszyli swoją, odzyskaną po tylu miesiącach, trzecią wedle starszeństwa córką; co ciekawe, jej nie czynili żadnych wymówek z powodu tak długiej nieobecności. Wyrażali tylko zadowolenie, że zdążyła w sam raz na imieniny Grzegorza. (Według kalendarza miały one miejsce wczoraj, lecz uroczystość przesunięto na dziś, specjalnie z okazji powrotu podróżniczki).
Ciocia Natalia wyglądała super! Zwykle blada i eteryczna, teraz była opalona jak nigdy w życiu, na ciemnozłoto, tak że prawie nie było widać jej niezliczonych piegów, a rudy obłok loków zlewał się kolorytem z cerą. Trochę też się zaokrągliła i jakby urosła. Znikła też gdzieś jej zwykła niepewność – poruszała się teraz szybciej, głowę nosiła wysoko i nawet mówiła głośniej, nieco rozkazującym tonem, jakby chciała być dobrze słyszana w całej grupie.
Dotarła wreszcie do Pyzy i ucałowała ją serdecznie, wspinając się na palce.
– Witaj, moja Pyzuniu kochana – powiedziała.
– Witaj, moja kochana ciociu – gorąco powiedziała Pyza, zgniatając ją w uścisku. Dopiero teraz poczuła, jak bardzo przez ten rok tęskniła za najulubieńszą ze swoich trzech wspaniałych ciotek. Natalia rozumiała ją zawsze najlepiej, bo też i była najłagodniejsza i najbardziej skierowana ku innym. Ciotka Ida, istny dragon w spódnicy, cechowała się ciętym dowcipem i groźnymi skokami nastroju. Najmłodsza z sióstr Borejko, Patrycja, choć przytulna i ciepła jak piecyk, a słodka jak melba, wszystkie uczucia i całą uwagę koncentrowała na mężu swym, Florianie. Dochodziło nawet do tego, że myliły jej się Róża z Laurą, a Ignacy Grzegorz z Józinkiem.
– Ależ ty wyładniałaś! A jak schudłaś! – powiedziała z podziwem ciocia Natalia, jakby czuła, że tym właśnie może zrobić największą przyjemność siostrzenicy, która walczyła o linię za pomocą diety owocowo-warzywnej i mlecznej.
– Ja teraz, ciociu, mierzę tyle samo, co mama – pochwaliła się dziecinnie. – I chciałabym ci powiedzieć, że skończyłam lat szesnaście i że teraz proszę wszystkich, żeby mnie nie nazywali Pyzą. Ostatecznie, mam przecież jakieś imię.
– I to ładne – zgodziła się ciotka. – Dziwne to, właściwie, że nikt go nie używał przez tych szesnaście lat.
– W szkole tak – wyznała Pyza. – Niektórzy.
– To i ja od dziś będę, ale nie gniewaj się, jak czasem jeszcze się pomylę – powiedziała ciocia. – Consuetudoestalteranatura2 –dodała, jak to Borejkówna.
2 Przyzwyczajenie jest drugą naturą (łac.).
– Ciociu, a jak ci tam było?
Nutria spojrzała na siostrzenicę romantycznymi, szarymi oczami, zawsze jakby pełnymi światła.
– To jest oczywiście jedno z piękniejszych miejsc na Ziemi – powiedziała. – Ale ja miałam mnóstwo ciężkiej i nerwowej pracy, długo trwało, zanim na dobre weszłam w swoje obowiązki, miałam mnóstwo porażek i gaf i – powiem ci w sekrecie – czasem to aż popłakiwałam z tęsknoty.
– To dobrze, że tęskniłaś – odparła Pyza. – Tak ma być. Ciociu, a myśmy ci troszeczkę przemeblowały ten zielony pokój, bo do nas przychodzili goście, na przykład nasze koleżanki z klasy i…
– Nie szkodzi, nie szkodzi – odparła ciotka. – Wiesz, ja zarobiłam całkiem sporo pieniędzy. Może mi wystarczy na malutkie-malutkie mieszkanko. Tylko jeszcze nikomu nic o tym nie mów, muszę ich do tej myśli przyzwyczaić. Oni nie lubią, jak się odchodzi.
3
Słowo daję, ciocia ma rację – myślała Pyza, nakrywając do stołu w zielonym pokoju. Solenizanci – Grzegorz Stryba i jego syn Ignacy Grzegorz, który, nazwany podwójnie na cześć dziada i ojca, obchodził imieniny dwa razy w roku – mieli dziś zostać uhonorowani na równi z Nutrią, toteż dla potrójnego splendoru wydobyto ze skarbca rodzinnego reprezentacyjny serwis w niebieskie kwiatuszki, już co prawda ociupinkę poobtłukiwany (po tym, jak kiedyś dopuszczono do zmywania Nutrię), ale wciąż jeszcze wytworny. – ONI nie lubią, jak się stąd odchodzi. Lubią za to przyjmować nowych członków załogi. Na pokładzie jest ciasno, ale każda osoba wydaje się niezbędna, absolutnie niezastąpiona, przy czym, kiedy znika na trochę, jej obecność trwa, a kiedy powraca – wtapia się w tło niezauważalnie. Co jakiś czas na pokład wchodzi ktoś nowy, statek nieco bardziej się zanurza, ale płynie dalej i zawsze znajdzie się jeszcze trochę miejsca – przy stole i w sercach.
Zielony pokój został starannie wysprzątany z okazji powrotu głównej lokatorki. Wymyto okna, wyprano firanki, wyczyszczono elektroluksem stary dywan i jeszcze starszą kanapkę rozkładaną, na której sypiała tu Nutria i – z niewielkim tylko powodzeniem – spróbowano usunąć pokłady książek i czasopism, zalegających swobodnie na oparciach mebli miękkich, stolikach, półkach i etażerkach oraz na części krzeseł i parapetach okiennych. Rozłożono stary dębowy stół, tak żeby się zmieściło piętnaście osób (nie siedemnaście, jak zwykle, bo Elka, córka Grzegorza, była z mężem Tomkiem w górach, na nartach) i wreszcie przykryto go białym, wielkim obrusem, który od ostatniej Wigilii nosił na sobie już nie tylko ślady po barszczyku, ale i po przypaleniu zimnym ogniem.
Spoglądając z upodobaniem na ciocię Natalię, Pyza rozstawiała talerze w kwiatuszki, a Ray Charles śpiewał nostalgicznie z małego radia, stojącego na regale z książkami; w owalnym starym lustrze, wiszącym między oknami, mnożyły się refleksy, światła i cienie; za oknami gwizdał ciepły, silny wiatr. Nucąc Saynomore, przemknęła przez pokój Laura – istny elf w minispódniczce, czarnych pończochach i obcisłym sweterku, wykonała podwójny piruet, potem „jaskółkę”, wreszcie rzuciła z łomotem na stół pęk sztućców – i poszła sobie. W kącie obok kanapki ciocia Natalia – już po rozdaniu rodzinie cypryjskich prezentów, już po kąpieli, myciu głowy i przebraniu się w wytworną szmaragdową sukienkę z dekoltem – rozwieszała w szafie swoje pachnące, romantyczne bluzki i zwiewne apaszki (to również był jakiś nowy rys w jej charakterze; zwykle wpychała do szafy wszystko jak leci i kolanem dociskała drzwiczki). W fotelu obok siedział dziadek Ignacy z nogą założoną na nogę, wpatrywał się w świeżo odzyskaną członkinię załogi i słuchał jej relacji z podróży boeingiem nad Morzem Śródziemnym, Turcją i Ukrainą. W kuchni babcia i mama rządziły Idą i Patrycją – dobiegały stamtąd komendy; szczęk oręża, brzęk szkła i od czasu do czasu przeraźliwy łoskot pokrywki, a wszystko to na fali cudownych (och, zbyt cudownych dla kogoś, kto był na diecie owocowo-warzywnej!), zmieszanych aromatów dań imieninowo-powitalnych. Z końca korytarza rozbrzmiewały, pięknie ze sobą zestrojone, trzy głosy męskie: tenor Marka, baryton Floriana i bas Grzegorza. Wszyscy trzej rozprawiali z ożywieniem przy wyszukiwaniu czegoś w internecie.
Z łoskotem drewniaczków zmaterializował się w pokoju Ignacy Grzegorz, ścigany przez kuzyna Józinka (lat trzy i pół). Hamując, Ignaś złapał się rogu obrusa i spowodował, że naczynia przesunęły się niebezpiecznie, a jeden z talerzy spadł na podłogę i się wyszczerbił.
– No!!! – krzyknęła na smarkaczy Pyza, ale już jej nie słyszeli; wściekły wrzask Józinka, który doznał zderzenia czołowego z drzwiami łazienki, zlał się z rozpaczliwymi krzykami Ignacego Grzegorza („Tataaa! Ratuj!”) – zabarykadował się, biedak, w łazience i natychmiast zrozumiał, że już nigdy stąd nie wyjdzie, bo nie umie przekręcić klucza w drugą stronę.
Tata spokojnie porzucił komputer i po krótkiej dłubaninie wyratował syna z opresji, po czym udzielił obu chłopcom wskazówek i stosownych napomnień. Następnie przekazał ich w ręce Idy, która zaserwowała im kolejną porcję zupełnie nieschematycznych nauk o charakterze społecznym; wreszcie zajrzał do kuchni i momentalnie został obarczony wielkim półmiskiem z rybą po grecku (subtelna aluzja powitalna, spreparowana z myślą o Nutrii przez ciotkę Idę). Wpatrując się w ryby z fascynacją, Grzegorz wkroczył do zielonego pokoju.
– Gdzie to postawić, Pyzuniu? – spytał.
– Grzesiu, ja już nie jestem Pyzunią – przypomniała ojczymowi Pyza.
Spojrzał na nią przepraszająco zza okularów. Jego kędzierzawa czupryna i broda wyraźnie już siwiały, ale uśmiech miał nadal młody, jasny i rozbrajający. Pyza bardzo go lubiła.
– Wciąż zapominam – powiedział i mrugnął.
– Och, och. Wszyscy zapominacie. Widocznie naprawdę więcej we mnie z pyzy niż z róży.
– Nie… eee, Różo, nie. Po prostu podlegamy sile przyzwyczajenia. Nie bądź zaraz taka przygnębiona. Trochę cierpliwości. Gdzie postawić te ryby?
– Wszystko jedno.
– Nie lubię ryb. Biedactwa.
– Na środku stołu będzie im najlepiej.
– Im już nigdzie nie będzie najlepiej. I nigdy – rzekł Grzegorz posępnie. – Ciekaw jestem, czy w dwudziestym pierwszym wieku ludzkość nadal będzie taka mięsożerna. Horror. Ja myślę, że to się musi zmienić. Mnożą się wszak symptomy, znaki i ostrzeżenia: masowość ruchu wegetariańskiego, wściekłe krowy i te zawirusowane bidule, kurczaki w Chinach, istna hekatomba…
– W dwudziestym pierwszym wieku może się okazać, że nawet marchewka ma świat uczuć – wtrąciła Natalia, która była wegetarianką już od kilku lat. – Ja sądzę, że ludzkość przerzuci się na potrawy syntetyczne, w pigułkach i galaretkach.
– W galaretkach nie – z przekonaniem rzekł dziadek.
– No, może nie w galaretkach. Ale tak czy inaczej, wraz z końcem tego okrutnego stulecia – rzekł Grzegorz – wyraźne są zmiany w poglądach ludzkości.
– Optymista – powiedział dziadek ponuro.
– Wyraźna jest tylko dekadencja – bąknęła Natalia. – Nasz świat odejdzie w przepaść czasu, skończy się epoka…
– Ależ nie będzie tak źle, o, pulchra3 – wtrącił dziadek z olimpijskim spokojem. – Nie przewiduję jakiejś wyraźnej cezury, jakiegoś rowu tektonicznego pomiędzy światem tego wieku i nadchodzącego. Jak zwykle wszystko odbędzie się płynnie i wszystko się uda, no, chyba żeby doszło do realizacji apokaliptycznych proroctw dziennikarzy, to jest – do zbiorowej amnezji komputerów z okazji roku dwutysięcznego.
3 O, piękna (łac.).
– To będzie makabra – powiedziała w pędzie ciotka Patrycja, stawiając na stole pachnący czosnkiem, drożdżowy chleb juliański z pieczarkami i cebulą, jeszcze ciepły. – Trzeba będzie zawczasu wyjąć całą forsę z banku, bo przepadnie: komputery zapomną, ile kto miał na koncie.
– He, he – wydał śmieszek satysfakcji Ignacy Borejko, który był filologiem klasycznym i bibliotekoznawcą – Ciekawe, dlaczego mnie to absolutnie nie przeraża.
Teraz do pokoju wkroczyła twardym krokiem ciotka Ida, prowadząc obu malców za wywijające się rączki.
– Siadać, panowie – zakomenderowała, sadowiąc chłopców na kanapce. – Jest tylko jeden sposób na to, żebyście mogli wziąć udział w uroczystości rodzinnej: wzorowe zachowanie. Od tej chwili, powtarzam, od tej chwili będziecie się zachowywać jak dwa alabastrowe anioły cmentarne, czyli będziecie sobie kulturalnie gwarzyć z dziadkiem i ciocią, zresztą róbcie sobie, co tam chcecie, byle na siedząco i po cichu. Zrozumiano?
– Zrozumiano – padła karna, podwójna odpowiedź. Ida powiedziała „Nnno!” i odeszła, stukając z impetem obcasami. Natychmiast potem Józinek – rumiany osiłek o zamglonych oczkach i ryżej czuprynce uczesanej na jeża – wyrżnął kuzyna w bok z taką siłą, że solenizant sfrunął z krawędzi kanapki i siadł z impetem na podłodze. Tam na moment stracił dech. Kiedy wstał, podjął natychmiastową próbę odwetu. Ponieważ jednak z natury był łagodniejszy i zapewne mniej zdeterminowany niż syn Idy, zamach mu się nie powiódł: Józinek, stabilnie wparty ciężkim tyłeczkiem w tapicerkę, ani drgnął.
Wobec tego Ignacy Grzegorz z całą rozwagą dał mu w ucho.
Józinek wystrzelił w powietrze jak pocisk i zaatakował kuzyna bykiem w brzuch.
– Dużym błędem jest – zauważył spokojnie dziadek Borejko, wpatrując się z zachwytem w dwa krzepkie ciałka wnuków, tarzających się po podłodze jak małe niedźwiadki – sadzanie ich w tak bliskiej odległości od siebie. Na miejscu Idy raczej bym ich rozdzielał możliwie znaczną przestrzenią. Chłopcy, uspokójcie się w tej chwili!
Ignacy Grzegorz natychmiast posłuchał rozkazu dziadka i zamarł w bezruchu, wskutek czego Józinek bez trudu powalił go na łopatki i usiadł mu okrakiem na głowie.
– Wygrałem – oznajmił. – Ja wygrałem. Widzisz, dziadziuś, że ja wygrałem? Tak, ja wygrałem.
Młodszy od Ignasia zaledwie o jedenaście miesięcy Józinek był od niego i większy, i grubszy, i cięższy – i to mu bez wątpienia dawało przewagę moralną. Siedział teraz na głowie Ignacego Grzegorza – korpulentny, twardy jak jabłuszko i niewzruszony jak Budda, wpatrując się nieruchomym wzrokiem w szafę.
Właśnie wtedy przytłoczony i upokorzony Ignacy Grzegorz, w poczuciu bezgranicznej krzywdy, ugryzł go dotkliwie w pośladek.
Natalia, wstrząśnięta potwornym, rozdzierającym wrzaskiem, rzuciła swoje szmatki i złapała poszkodowanego Józinka w objęcia, unosząc go w powietrze z pewnym trudem.
– Daj no go tutaj – polecił władczym tonem dziadek i posadził sobie wnuka na kolanie.
– Uspokój się, Józefie – rozkazał.
– Ja, dziadziu, zawsze ciebie słucham! – pospieszył z zapewnieniem Ignacy Grzegorz, wznosząc na seniora rodu ciemne, mądre oczy. – Ja jestem, dziadziusiu, zawsze bardzo, bardzo uspokojony. To tylko Józinek mnie zaczepia. Nie wiem dlaczego.
Protoplasta rozkazał Ignasiowi, by się zbliżył, i posadził go sobie na drugim kolanie. Kuzyni, znalazłszy się na kościstych, chwiejnych siedziskach, tak przy tym od siebie nieodległych, wymienili zaskoczone spojrzenia.
– Porozmawiajmy – rzekł dziadek mediacyjnie. – Czy moglibyście sprecyzować, na czym polega ów konflikt między wami?
Wnukowie milczeli z uszanowaniem, nie rozumiejąc, rzecz jasna, o co się tu ich pyta.
– Quid rei est?4 – dopytywał się dziadek. – Józinku, jest prawdą niezbitą, że Ignaś kocha spokój i ciszę. Nigdy jeszcze nie zaczepił pierwszy nikogo. To ty zaczepiasz. I to głównie jego. Czy jest coś, co cię specjalnie denerwuje w twoim kuzynie, Ignacym Grzegorzu?
4 O co chodzi? (łac.).
– Jest. – Józinek zawsze udzielał odpowiedzi lakonicznych.
– A! Więc jednak. A co cię tak w nim denerwuje?
– On – odparł Józinek.
– Dobrze powiedziane – zauważył dziadek. – Spiżowa zwięzłość. Zawrzeć istotę sprawy w minimalnej ilości słów – oto ideał wypowiedzi.
Natalia zaczęła się śmiać. Radio zaniosło się nagle triumfalną fanfarą z Szarży lekkiejbrygady i na tym tle dźwiękowym do pokoju wkroczyły, z jednakową energią, obie ciotki, Ida i Patrycja, po czym, w tym samym tempie, wykonały skłon nad stołem i postawiły na nim półmiski z dymiącymi daniami. Zaraz też nadciągnęły z kuchni babcia i mama, zaczęto nawoływać opieszałych mężczyzn, naganiać dzieci do mycia łap, przysuwać krzesła i donosić taborety oraz foteliki obrotowe sprzed biurek i komputerów. Szczególnej urody siedzisko dla solenizanta (krzesło oplecione czerwonymi wstęgami z krepy) ustawiono u szczytu stołu i dziadek Borejko zaraz uczynił uwagę, że ostatnio widział podobne dekoracje w czasach nieboszczyka Władysława Gomułki, w pewnym wiejskim Domu Kultury pod Szamotułami, gdzie zmuszony był dać wykład na temat władzy w starożytnym Rzymie, z okazji dwudziestolecia PRL. Zapytany, jaki też temat wydał mu się na tę okazję stosowny, dziadek wyjaśnił z diabolicznym chichotem, że przedmiotem jego wykładu był Kaligula. Nieliczne, lecz za to wdzięczne audytorium słuchało ze zrozumieniem, czego nie można powiedzieć o miejscowym sekretarzu, który najpierw usnął, a gdy się obudził od braw, kwitujących występ prelegenta, zainaugurował dyskusję zapytaniem, czy na tej Wenus żyją ludzie.
Rozlano wonny barszczyk do filiżanek i zaczęto jeść, sławiąc zalety solenizantów oraz talenty organizatorek przyjęcia. Natalia, szczęśliwa i uśmiechnięta, tuląc się do ramienia najstarszej siostry, zajadała chlebek juliański z masłem. Dziadek, w najlepszym z nastrojów, sypał anegdotami, sentencjami i co celniejszymi ze swych przypowieści.
Wuj Marek, jakkolwiek nieco senny po dyżurze nocnym, starał się nie zapaść w sen przy stole, zjadał tylko posłusznie to, co mu nakładała na talerz siedząca obok siostrzenica Laura. Natomiast wuj Florian szeptał coś na ucho swojej Patrycji, następnie ona szeptała coś jemu, chichotali i nie jedli nic zgoła, wreszcie zażądali wina i Florek wstał, brzękając w kieliszek widelcem. Wszyscy od razu umilkli i z uwagą spojrzeli w jego szczupłą twarz o szczerym wyrazie i wesołych oczach.
– Drogi Grzesiu – rzekł Florian uroczyście. – Pozwól, że w dniu twoich imienin złożę ci najlepsze życzenia, które, rzecz jasna, obejmują i ciebie, kochany Ignacy Grzegorzu. Wasze zdrowie. Piję też zdrowie ojca – tu Florian podjął kielich z winem półwytrawnym musującym – bo chciałbym przy tej okazji przypomnieć dzień, kiedy tu, a dokładniej: w kuchni, przy butli płynu Orange, poprosiłem o rękę Patrycji. Nie spotkałem się z nadmiernym entuzjazmem, gdyż uważano, że musi ona najpierw zdać maturę oraz skończyć wyższe studia, w czym małżeństwo miałoby – zdaniem niektórych – przeszkadzać. Mimo to pobraliśmy się. Pora na mały bilansik. Patrycja zdała maturę i skończyła studia z wyróżnieniem – ciągnął Florian, z satysfakcją odnotowując aprobujące przytakiwania swej teściowej i rozanielone uśmiechy wszystkich czterech sióstr z domu Borejko. – Chciałbym teraz usłyszeć z własnych ust ojca, że wtedy, tego czerwcowego wieczoru sześć lat temu, miałem rację. Chciałbym usłyszeć, że was nie zawiodłem.
– Nie zawiodłeś nas, kochany Florianie – przyznał z godnością ojciec Patrycji.
– Dziękuję. Mowę moją zakończę oświadczeniem – tu Florek powiódł radosnym wzrokiem po całym zgromadzeniu, jakby się upewniał, czy wszyscy słuchają. – Uwaga, rodzino. Patrycja i ja… cóż, w lipcu będziemy mieli dziecko.
Wybuch zbiorowego entuzjazmu zagłuszył nieco Idę, która zerwała się z miejsca, krzycząc: – No, to już doprawdy!!!… – i przedarła się wokalnie przez wszystkie przeszkody, oznajmiając fortissimo: – Chwileczkę! Przecież my chcieliśmy powiedzieć to samo!!! Tylko nie w lipcu, a w sierpniu! Pulpa, dlaczego ty zawsze musisz ze mną rywalizować?! – wśród huraganu śmiechów i gratulacji Ida roześmiała się wreszcie także, pocałowała sennego Marka w ucho i usiadła przy nim, wspierając policzek na jego ramieniu. – Novus fructus, novus luctus5 – wygłosił, nie całkiem taktownie, wzruszony senior rodu, a Pyza, oszołomiona podwójną nowiną, w całym tym hałasie zdołała zdobyć się na refleksję, że nigdy już chyba nie usłyszą pełnej relacji z pobytu ciotki Natalii na Cyprze. Cokolwiek Nutria miała ciekawego do powiedzenia, nie mogło się równać z nowinami prokreacyjnymi. Zresztą, Natalia zawsze usuwała się w cień, najzupełniej naturalnie, żyła sobie jakoś na uboczu i nikomu nie rzucała się w oczy, ta najbardziej tajemnicza i niezależna z ciotek.
5 Nowe dzieci, nowy kłopot (łac.).
Teraz cieszyła się ze wszystkimi, biła brawo, śmiała się do Idy i przytulała siedzącą obok Patrycję. Ale czy nie było jej przykro, że – choć ma już dwadzieścia siedem lat – wciąż jest sama i że żaden dzidziuś nie czeka na nią w przyszłości? Pyza zapatrzyła się, zamyślona, w ciotkę, a Natalia, która jak zwykle wszystko wyczuwała bez słów, spojrzała jej przez stół prosto w oczy. Zapewne wyczytała na twarzy siostrzenicy jej myśli – jak zawsze zresztą – bo uśmiechnęła się krzepiąco i leciutko pokręciła głową, jakby chciała powiedzieć: „Nic, nic, nie przejmuj się mną”.
– Czy wy nie słyszycie, że ktoś dzwoni? – zrzędziła babcia, która była zachwycona nowinami i bardzo szczęśliwa, więc, zgodnie ze swoją naturą, starała się tego nie okazywać.
– Kto to może być? – zdziwiła się mama.
– Ja myślę, Gabrysiu – rzekł dziadek, promieniejąc pysznym humorem – że z całą pewnością dowiesz się tego, gdy tylko otworzysz drzwi.
– Cha, cha – odpowiedziała mama.
Grzegorz poszedł otwierać.
– Robert! – dał się słyszeć w korytarzu jego wesoły okrzyk i wszyscy radośnie, wyczekująco spojrzeli w tamtą stronę – wszyscy oprócz Pyzy, która właśnie patrzała na ciotkę Natalię; i wszyscy oprócz Natalii, która zaczerwieniła się gwałtownie, spuściła oczy, a zaraz potem – zbladła.
4
Oczywiście, kiedy się ma lat szesnaście, nie bardzo jeszcze człowiek zna siebie samego i nie zawsze łatwo mu się zorientować w tej mgle, w której tonie. Mimo to Pyza czuła, że z ciotką Natalią łączy ją bardzo silna więź. Obie podobnie reagowały na świat: cichły w obecności osób energicznych i głośnych, usuwały się, kiedy inni działali. Obie – Pyza i Natalia – nie umiały mówić „nie” i obstawać twardo przy swoim zdaniu. Obie były łagodne i wolały słuchać niż mówić. I obie, Natalia – siostra i Pyza – córka, bezkrytycznie, ufnie i gorąco kochały Gabrielę. Były od niej, po prostu, uzależnione.
Wszystkie te podobieństwa sprawiały, że Pyza empatycznie odbierała zarówno myśli i nastroje mamy, jak Natalii. Kiedy więc Robert Rojek – niewysoki, krępy mężczyzna przed czterdziestką – stanął w progu zielonego pokoju, Pyza odczuła, że i mama, i ciotka cieszą się na jego widok, lecz każda inaczej. Podczas gdy mama rzuciła się ściskać swego dawnego kolegę, Natalia zachowywała się tak, jakby się go bała.
A przecież nie było czego się bać! Robrojek miał najsympatyczniejszą w świecie, ogorzałą twarz dobrego wujaszka, ozdobioną sumiastym wąsem, wierne oczy i szczery, zawsze nieco zakłopotany, uśmiech. Onieśmieliło go to wielkie zgromadzenie. Stał w progu, odziany w swój uroczysty garnitur i białą koszulę z krawatem; zachęcany, poklepywany po plecach i ściskany za ręce, tłumaczył się, sumitował, a jego zakłopotanie znacznie wzrosło, gdy uprzytomnił sobie, że trafił na imieniny. Miał, owszem, kwiaty, ale – rzecz dziwna – bukiet składał się z dwu identycznych wiązanek bladofioletowych irysów. Robert wręczył je babci, po czym zaczął składać życzenia solenizantom, wreszcie, posadzony na taborecie i zaopatrzony w talerz, sztućce oraz kieliszek, wtopił się w gwarną gromadę i już po chwili zdawać by się mogło, że był tu od początku. Siedział obok mamy, ale nie jadł, choć nałożyła mu na talerz górę frykasów. Pyza zauważyła, że Robrojek co chwila zerkał na Natalię, po czym szybko odwracał wzrok.
Mama podała mu filiżankę barszczu, zapytała, czy na długo jest w Poznaniu, a on, spojrzawszy znów na Natalię, odpowiedział:
– Przyjechałem na krótko, Gabrysiu, miałem tu kilka drobnych spraw do załatwienia… i jedną dużą. Firma? No, dobrze nam idzie, niespodziewanie dobrze. Ja to, wiesz, najbardziej z tego się cieszę, że wspólnik ostatecznie nie okazał się draniem, pospłacał długi, znów jesteśmy na prostej. Myślę, że teraz będę mógł już zabrać córkę do Łodzi, no i w ogóle… zacząć inaczej myśleć… o swoim życiu. – Znów Pyza złowiła spojrzenie jego jasnych oczu i znów skierowane ono było na Natalię, tym razem już otwarcie i szczerze. – Miło mi panią widzieć – powiedział, przechylając się w jej stronę. – Rok to jednak kawał czasu…
Natalia, jakoś dziwnie zmieszana, zająknęła się, coś chciała powiedzieć, lecz w tej właśnie chwili Józinek, celując w kuzyna, trafił w nią otwartym kubeczkiem jogurtu. Natalia zerwała się z lekkim okrzykiem, po czym przeprosiła wszystkich i poszła do kuchni, żeby ratować swoją piękną sukienkę.
Tymczasem rodzina uznała za stosowne skarcić – cieleśnie i słownie – Józinka (który podniósł gruby, obrażony ryk), a następnie zaznajomić przyjaciela domu z najświeższymi nowinami. Robrojek gratulował więc i dziwował się, jak należało, ściskał dłonie szczęśliwych przyszłych ojców i uśmiechał się do przyszłych matek, a w przerwach oglądał się na otwarte drzwi, jakby oczekiwał, kiedy wreszcie Natalia powróci.
Zupełnie jakby był w niej zakochany…
Oczywiście, o ile ona, Pyza, mogła w ogóle w tej sprawie wyrokować.
No, nie bardzo mogła, szczerze mówiąc. Cóż ona, nieszczęsna, wiedziała na ten temat? Stan zakochania mogła więc rozpoznawać wyłącznie teoretycznie, przez porównanie z jakimś romantycznym filmem, gdyż ją osobiście stan ten dotąd omijał. Nie było zresztą w kim się zakochać. Ani – kiedy. Dostała się, owszem, do liceum, ale z braku miejsc skierowano ją do klasy matematyczno-fizycznej i w efekcie musiała wkuwać jak szalona, żeby się nie skompromitować przed doborową stawką olimpijczyków i prymusów oraz maniaków i mózgowców bez serc, którzy na nieliczne klasowe dziewczyny nie zwracali najmniejszej uwagi, no chyba że właśnie odpowiadały przy tablicy i kompromitowały się niewiedzą. Na przykład kolega prymus i olimpijczyk, Fryderyk Schoppe, zwany Fryckiem, dostawał wtedy regularnych drgawek. Uwaga zresztą wszystkich drogich kolegów mobilizowała się w takich przypadkach natychmiast i śmiechom, żartom oraz docinkom nie było końca, choć dziewczyny przecież nie były takie znów słabe. Pyza podejrzewała, że te kpiny to może być nawet jakiś rodzaj samoobrony ze strony chłopaków. Cóż, niepotrzebnie się bali. Nie byli specjalnie czarujący, przynajmniej nie tak, by ktokolwiek mógł się w nich zakochać. Na przykład kolega prymus Fryderyk Schoppe wyglądał jak typowy młodszy brat i dopiero od niedawna zaczął golić swój złocisty zarost na rumianych policzkach. Dzieciuchy. Niestety, prawda przedstawiała się smętnie: innych chłopców poza dzieciuchami Pyza po prostu nie znała.
Zauważyła, że ciocia wychyla się z drzwi kuchennych i przyzywa ją gestem. Jej sukienkę, już oczyszczoną z jogurtu, szpeciła z przodu duża mokra plama. Natalia pokazała na migi, że chce zmienić suknię, więc Pyza wysunęła się zza stołu, żeby się przedostać do ciotczynej szafy w rogu pokoju.
Ale już nie zdążyła. Wydarzenia nagle ruszyły z kopyta i w ciągu kilku chwil sytuacja zmieniła się diametralnie.
U drzwi znów zadźwięczał dzwonek – szybki, nerwowy, naglący.
Natalia wzdrygnęła się nagle i chciała się cofnąć w głąb kuchni, lecz – przynaglona okrzykiem ojca – poszła wreszcie otwierać.
I oto do przedpokoju wpadł Filip Bratek z rozwianą czupryną nad beethovenowskim czołem, z chmurnymi oczami i ustami pełnymi głośnych pretensji.
– Jesteś! Jesteś! Ty niedobra! Ty… ty… jak można tak człowieka męczyć! Boże… jak ty wyglądasz! – Natalia cofnęła się o dwa kroki przed tą nawałnicą, wpadła plecami na przepełniony wieszak z odzieżą, po czym nie miała już dokąd uciekać. – Taka piękna! – wybuchnął Filip i gwałtownie złapał obiema rękami głowę Natalii, tak że postronnemu obserwatorowi zdawać by się mogło, iż młody człowiek chce Natalię zdekapitować przez zdjęcie jej czaszki z kości atlasowej. – Nic nie powiedziała! Nie napisała! To ja się dopiero… cudem… dowiaduję… – w tym punkcie swej tyrady Filip zdecydował się zasypać Natalię burzą pocałunków.
Dwa płaszcze i jeden skafander obsunęły się bezwładnie z wieszaka i padły na podłogę. Tuż za nimi zlądowała parasolka babci.
– Śliczny naprawdę widok – z rozmarzeniem powiedziała zapatrzona Laura i szturchnęła Pyzę w bok.
Cała rodzina przypatrywała się dość spokojnie tej bogatej w środki scenie miłosnej, zafundowanej im tak niespodziewanie i na tak długo. Tylko Robert wyglądał, jakby ktoś do niego strzelił zza węgła.
– Biedaczka zaraz się udusi – rzekł dziadek ze swym zwykłym stoicyzmem. – Może by ją trzeba ratować z tej opresji?
– Ależ nie, tato, nie ratuj. Nutria wygląda na zadowoloną – uspokoiła ojca Ida. – W końcu gorzej już między nimi bywało.
– To prawda. Widzieliśmy już niejedno – zgodził się dziadek i sięgnął po półmisek z rybą.
– Ciekawe, skąd on się dowiedział o jej przyjeździe. Przecież specjalnie kazała nikogo nie zawiadamiać – powiedział z zastanowieniem Marek, a Laura dostała ataku kaszlu.
– Gabrysiu, kto to jest? – spytał szeptem Robert Rojek.
– To jest Filip, ukochany cioci Nutrii – pospieszyła z odpowiedzią Laura, zanim mama zdołała znaleźć jakąś odpowiedź. – Nasz nowy wujaszek, jak sądzę. Zawsze mówiłam, że to się skończy ślubem. Oni tak bardzo się kochają. Od lat. Od lat.
Babcia zaszurała krzesłem, zaczerpnęła gwałtownie powietrza i chrząknęła. Mama milczała jak głaz.
Robrojek także milczał, spuścił głowę i patrzył w swoje splecione ręce. Pyza żałowała go tak, że aż ją ściskało w gardle.
– Powiedzcie, że jestem staroświecka – odezwała się gniewnie babcia, wstając i przygładzając srebrne włosy. – Ale mnie się to nie podoba. Idę zwrócić Filipowi uwagę…
– Mamo, mamo, daj spokój – roześmiana Patrycja pociągnęła ją za rękaw. – Nutria by się gniewała.
Robert wstał od stołu, a zaraz też zerwała się i mama, dotykając dłonią jego rękawa. Widać było, że chciałby uciekać, ale przecież nie było stąd innego wyjścia, jak przez korytarz. Musiałby minąć całującą się parę (Nutria bowiem, po pierwszym zaskoczeniu, z zapałem włączyła się do sceny miłosnej) i przecisnąć się pomiędzy nią a lustrem lub regałami pełnymi książek.
Ale to jeszcze nie był koniec. Nagle Filip oderwał się od Natalii, podniósł z podłogi pierwszy lepszy płaszcz, złapał dziewczynę wpół, okrył byle jak i – szarpnąwszy drzwi – wypadł z nią na zewnątrz. Drzwi pozostały otwarte, dzięki czemu słychać było, jak z powolnym łoskotem zamyka się ciężka brama kamienicy. Zaraz potem rozległ się odgłos zapuszczanego silnika i Laura rzuciła się do okna balkonowego.
– Cinquecento – zauważyła, patrząc zza firanek na ulicę Roosevelta. – No, jadą. Ależ ruszył! Ciekawe, dokąd ją wiezie.
– Mamy do czynienia z klasycznym raptus puellae6 – rzekł dziadek z zawodowym zadowoleniem.
6 Porwanie dziewczyny (łac.).
– Bezwzględnie najlepsza metoda na Nutrię, moim zdaniem – wtrąciła z ożywieniem Ida i nałożyła sobie sałatki jarzynowej. – Dziwne, że Filip aż tak długo znosił jej fochy i brak decyzji.
– Oczywiście, że nie należy czekać zbyt długo – podsumował dziadek. – Wszelka zwłoka w podjęciu decyzji uszczupla hipotetyczny okres trwania ich szczęśliwego małżeńskiego związku. Zamknijcie drzwi. Być może oni wrócą niebawem, ale ja muszę dbać o swoje korzonki nerwowe.
5
Robert pożegnał się i wyszedł, choć mama bardzo go zatrzymywała. Stali jeszcze przez chwilę w korytarzu i nic nie mówili. Pyza, której kazano postawić wodę na herbatę, wyszła z gwarnego pokoju i ujrzała, jak mama klepie przyjaciela po łopatce swoim charakterystycznym, krzepiącym gestem; minę jednak miała dosyć rzadką. Robert też nic nie mówił, z namysłem wkładał płaszcz, ale pomylił rękawy.
– No, to do widzenia, Gabrysiu – powiedział. – Do widzenia. Miło było was wszystkich, ekhm, zobaczyć.
– Robrojeczku, a kiedy znów przyjedziesz? – spytała bezradnie mama.
„Nigdy” – odczytała Pyza wyraz twarzy Roberta, ale on sam powiedział tylko:
– No, nie wiem. Wyjeżdżam dziś. Jakoś się odezwę. Gdybyś kiedyś była w Łodzi…
– Jasne, oczywiście – powiedziała mama, patrząc na niskiego Robrojka z wysokości swego metra osiemdziesiąt. I nagle pochyliła się i objęła go, po czym ucałowała w oba policzki.
– No, żegnaj, Gabrysiu – rzekł on spokojnie, po czym na chwilę zatrzymał się w milczeniu.
A potem wyszedł.
Teraz zostały w jasno oświetlonym korytarzu we dwie – wysoka mama i wysoka córka i wyraźnie było widać, że ta pierwsza ma mokre oczy. Było to coś niezwykłego, ponieważ mama – energiczna, wesoła i dzielna – nie płakała nigdy.
Zanim Pyza zdążyła pomyśleć, już obejmowała mamę i przytulała głowę do jej głowy.
– Dobra, dobra – powiedziała dzielnie mama, oddając mocno uścisk i na zakończenie klepiąc córkę po łopatkach. – Wracajmy do stołu.
Ale jej miła, okrągła twarz o łagodnych ustach i stanowczych brwiach aż się wydłużyła ze zmartwienia.
Wróciły obie do pokoju i Pyza zaraz po wejściu dostrzegła, że mama i babcia porozumiewają się spojrzeniami, jakby tylko one dwie znały tajemnicę Roberta. Najwyraźniej jednak nie zamierzały o tym rozmawiać. Mama tylko, przechodząc na swoje miejsce obok babci, musnęła w przelocie jej ramię.
Cała reszta rodziny niczego nie zauważyła. Podano tort orzechowy, dzieło Patrycji, i upieczony przez Idę piernik w czekoladzie. Zadzwonił telefon w korytarzu, Ida odebrała i krzyknęła:
– Tato! Do ciebie! – więc dziadek przemieścił się z krzesła w pokoju na krzesełko pod lustrem, naprzeciwko wieszaka.
– A, panie kolego. Witam – mówił do słuchawki z miłym, roztargnionym uśmiechem. Jednocześnie przechylał głowę równolegle do podłogi, by sprawdzić tytuł apetycznie grubej książki, najwyraźniej całkiem nowej, którą ktoś położył w poprzek na regale. – Dziękuję, panie kolego, dziękuję. – Stwierdziwszy, że nowa książka (Glenn Gould Stefana Riegera) jest tą właśnie, którą sam też już nabył i nawet przeczytał, a przeczytawszy, ustawił na regale u siebie – dziadek stracił zainteresowanie dla regału Gabrysi i z prostego nawyku czytania oddał się studiowaniu napisu na identyfikatorze, przyczepionym do płaskiej, czarnej aktówki, stojącej pod wieszakiem. – Zgadzam się z panem, kolego, całkowicie. Honos habet onus7. Niewiele osób dzisiaj rozumie to w pełni – tu dziadek wstał i wykonał kolejno trzy zwinne przysiady, podnosząc z podłogi trzy sztuki odzieży, i jedną ręką lokując je na wieszaku. – Tak, dziękuję, dziękuję. Proszę się kłaniać małżonce.
7 Zaszczyt pociąga za sobą obowiązki (łac.).
– Docent – wyjaśnił, wkraczając do pokoju i ponownie zasiadając za stołem. – Bardzo uprzejmy. Gratulował mi referatu, a przy okazji powiedział słówko o profesorze. Aha, moi kochani. Słuchając ornamentów i girland słownych docenta, zauważyłem, że pan Robert zostawił w korytarzu teczkę. Chyba ktoś powinien mu ją odnieść.
– Tak, on przecież dziś wyjeżdża – powiedziała mama.
– Tato, nie psuj rodzinnego zlotu – wtrąciła Patrycja, opychając się piernikiem. – Przecież my możemy odnieść teczkę, wracając do domu. – Patrycja i Florek mieszkali wciąż w willi Kowalików przy Noskowskiego, tyle że już nie na zapleczu kwiaciarni, a w dwóch pokojach na parterze, w wynajętym od Mamerta mieszkanku ciotki Lili. W tym samym domu, na poddaszu, wynajmował mieszkanie Robert z córką.
– Może być za późno – orzekł dziadek. – Poza tym wy na pewno prędko nas nie opuścicie: Filip zabrał bowiem twój płaszcz, Patrycjo. Poznałem od razu, że twój, bo brakuje tego najbardziej niebieskiego.
– Ha! – oburzyła się Patrycja. – Będę musiała wracać w płaszczu Nutrii.
– Nie zmieścisz się – ze smakiem rzekła Ida, zajadając się tortem.
– Ida! Jesteś pawianem.
– No, o co chodzi, czy już nie mogę stwierdzić oczywistego faktu?
– Idź ty z tą teczką, Pyzuniu – poprosiła mama.
Na widok jej zmartwionej miny Pyza nie śmiała już napomykać o tym, że ma przecież imię. Zresztą, prawdę mówiąc, rzecz wydała się jej nagle całkiem niegodna uwagi. Wstała posłusznie, choć, prawdę mówiąc, akurat zamierzała posilić się wreszcie jakąś jarzynową sałatką. Przez cały czas kolacji nie wzięła do ust ani okrucha, ale teraz było jej już trochę słabo z głodu.
– Ja też chętnie się przelecę! – zapaliła się Laura, błyskając stalowymi oczami i zacierając rączki.
– O, nie, nie. Ty lepiej zostań – szybko powiedziała mama.
– Ja pójdę z Pyzią – postanowił Ignacy Grzegorz.
– Ja też!!! – wrzasnął Józinek, lecz uświadomiono mu, że niedawno zachował się jak nieokrzesany prostak w karczmie i że za karę na pewno nie pójdzie już nigdzie.
– Co to jest: karczma? – chciał wiedzieć Ignacy Grzegorz, który nie lubił trwać w ignorancji na żaden temat.
– Jest to dawna restauracja oraz – głównie – pijalnia alkoholu – wyczerpująco wyjaśnił mu dziadek. – Inaczej: oberża, zajazd. Motyw karczmy często jest obecny w literaturze polskiej, zgadnij dlaczego. Ot, chociażby: „Jedzą, piją, lulki palą, tańce, hulanki, swawola, ledwie karczmy nie rozwalą…”
– Tato, czy ty pamiętasz, że Józinek ma zaledwie trzy i pół roczku?!
– Dlaczego miałbym nie pamiętać, Iduś? Albo to: „Były trzy karczmy, bram cztery ułomki, klasztorów dziewięć i gdzieniegdzie domki…” – z czego to?
– Z Monachomachii – odgadła Gabriela, prowadząc Ignasia do korytarza. Ubrała go w skafanderek i czerwoną czapeczkę, podczas gdy Róża wkładała swoją kurtkę.
– Bene8. A to: „Między niebem a piekłem, wśród słynnych bezdroży, które lotem pomija starannie duch Boży, stoi karczma, gdzie widma umarłych opojów święcą tryumf swych szałów pijackich i znojów…”
8 Dobrze (łac.).
– Leśmian! – zawołała babcia.
– Brawo, Milu, serce moje. Albo to: „Hej tam w karczmie za stołem siadł przy dzbanie Jan stary…”
– Mamusiu, co to są pijackie znoje? – dopytywał się Ignacy Grzegorz, podnosząc na matkę swe mądre oczka spod ciemnej, jedwabistej grzywki.
– Boże – powiedziała Gabriela. – Idźcie już. Weźcie teczkę. I, Pyzuniu… przespaceruj się z nim porządnie. Biedak przez te imieniny nie wychodził dziś wcale z domu.
– „W Polaku męstwo, siła, by tylko trzeźwość była. Jedno, że swe intraty w karczmie kładziem na straty” – gonił za Pyzą dobrze ustawiony głos dziadka, tak wzorowo akcentujący każde słowo.
Zatrzasnęli za sobą drzwi gwarnego, ciepłego mieszkania, pełnego śmiechów i okrzyków. Ignacy Grzegorz podał siostrze rączkę i razem zeszli po stopniach ku wysokiej, obszernej bramie, opatrzonej szybkami.
6
Już się ściemniło, chociaż na zachodzie, pomiędzy granatowymi chmurami, siniało słabe światło. Powietrze było ciepłe, prawie wiosenne, mocny wiatr przeganiał spaliny z mrocznych wąwozów ulic.
– Patrz, Pyziu, księżyc. Dlaczego jest go pół?
Ignacy Grzegorz nieustannie pytał. Interesowało go absolutnie wszystko, najwyraźniej jego umysł cierpiał na potworny głód wiedzy o świecie. Pyza wyjaśniła braciszkowi, dlaczego księżyca jest pół i co to znaczy „faza”, ale zaraz potem została zmuszona do tłumaczenia, dlaczego księżyc nie spada. Ciekawa była, jakie też będzie następne pytanie, ale, jak się okazało, nigdy by nie zgadła.
– Pyziu, a kiedy się całuje dziewczynę, to po co?
Poczuła, że chyba nie stanie na wysokości zadania.
– A bo ja wiem – powiedziała. – Spytasz taty, to ci wyjaśni. On wie lepiej.
– Tatuś nie całuje dziewczyn.
– Całuje. Mamę.
– Mama nie jest żadną dziewczyną!
– A, skoro tak uważasz… – odrzekła Pyza. – Jak myślisz, ile waży kilo pierza?
– Nie wiem – dał się zwieść z tematu Ignacy Grzegorz.
– Tyle samo, co kilo żelaza. A teraz chodźmy szybciej, bo jeszcze nam pan Robert wyjedzie.
Tak sobie gawędząc na różne życiowe tematy, znaleźli się na moście Teatralnym – jeszcze tu i ówdzie świeżym po odbudowie, lecz na większej połaci zapaskudzonym już sprayowymi gryzmołami, bladymi kserokopiami ogłoszeń o przeróżnych zebraniach, tudzież apelami o niekupowanie futer. Na słupach stylizowanych latarń wymalowano już za pomocą białego sprayu ohydne wyrazy, lecz złotawe, łagodne światło litościwie nie wydobywało napisów z mroku.
Ciemny skwer zbiegał w dół po lewej. Zeszli po kamiennych schodkach w owal trawnika, okolonego potężnymi kasztanowcami. Po przeciwległej stronie skweru, za wąziutką jezdnią ulicy Noskowskiego, lśniły spomiędzy czarnych gałęzi światła czterech starych willi, z których jedna należała do Mamertów.
Okna poddasza, wynajmowanego przez Robrojka, były rzęsiście oświetlone. Kiedy Pyza i Ignaś sforsowali wąskie schody i zapukali do drzwi, otworzył je nie Robert, tylko jakiś wysoki, kościsty chłopak, dosyć brzydki, ale miło uśmiechnięty. Za jego plecami widać było jasne wnętrze z kwadratowym stołem. W oparach czarnej kawy, obłożona zeszytami i książkami, siedziała tam młodzież płci obojga, wkuwając historię. Bella, miła, krągła i energiczna córka Robrojka, odrzuciła z rozmachem na plecy jasny warkocz, wstała i podeszła do drzwi ze słowami: – Dobra, Czarek, wracaj i pisz dalej – po czym przywitała Pyzę i jej brata, powiedziała, że ojciec jeszcze nie wrócił, ale spokojna głowa, wróci i na pewno teczkę odbierze przed powrotem do Łodzi. Podziękowała za aktówkę, pogłaskała Ignasia po buzi i tak wyraźnie się spieszyła do nauki, że Pyza, uśmiechnąwszy się ze zrozumieniem, powiedziała „to cześć” i poszła. Trzecia klasa. Uff. Bella uczy się podobno fantastycznie i, jak widać, ciągnie też pół klasy. Jest naprawdę świetna. Cały rok radziła tu sobie sama. Dopiero teraz wróci z tatą do Łodzi.
– Uczyli się, prawda? – zauważył Ignacy Grzegorz, kiedy wędrowali – znów trzymając się za ręce – przez ciemny skwer, a Pyza wyobrażała sobie, co by to było, gdyby tak ciocia Nutria wyszła za Roberta Rojka – czy i ona musiałaby wtedy jechać z nim do Łodzi? To już lepszy ten nerwus Filip, bo przynajmniej jest miejscowy.
– Tak, Ignasiu, uczyli się – odpowiedziała machinalnie.
– Trzeba się uczyć. Trzeba się dużo uczyć – rzekł z powagą Ignaś.
– To bywa trudne – ostrzegła go Pyza pod wpływem nagłych wspomnień z lekcji chemii.
– Dlaczego? – zdziwił się lekko:
– No… zobaczysz. Albo może, kto wie, nie zobaczysz, bo dla ciebie będzie to chyba łatwe. Teraz tak mi się wydaje.
– Mnie też – zgodził się przyszły prymus.
– Tylko nie bądź takim maniakiem, jak Fryderyk Schoppe.
– Mówi się Fryderyk Szopen, Pyziu.
– To nie ten. Naucz się czytać.
– Ostatnio się nauczyłem – odparł.
– Hm? – zdziwiła się siostra. – Czytać? Nie wierzę. Masz cztery lata i trochę.
– To co? Nauczyłem się. Znam już wszystkie litery. Teraz je składam i wychodzą słowa. A każde słowo coś znaczy. Tylko nie zawsze wiem co.
– A co ostatnio czytałeś? – zaśmiała się Pyza, zdjęta mimowolnym podziwem.
– Gazetę. Przeczytałem słowo „klonowanie”. Nie wiem tylko, co to jest? A ty wiesz?
– No, z grubsza.
– Co to znaczy: „z grubsza”?
– To znaczy, że dokładnie nie wiem.
– Ach, tak – rzekł Ignaś. – To tak jak ja. Trzeba się uczyć.
– O, to, to – mruknęła Pyza. – Czyli wróciliśmy do punktu wyjścia.
Stanęli na moście Teatralnym, bo Ignacy Grzegorz lubił z tej wysokości oglądać pociągi, a właśnie jeden – oświetlony ekspres – sunął w stronę Berlina.
– Coś gra – powiedział Ignaś.
– Aha. Straszne łubudu. Gdzie to jest? – obejrzała się Pyza. – Przed Zamkiem chyba. Nie lubię takiej muzyki.
– Ja też. Dobrze nam się rozmawia, co?
– Tak, bracie – odparła Pyza, z czułością patrząc na jego krągłą główkę o odstających uszach. Był taki malutki, taki mądry i poważny, i tak mile dziecinny zarazem. Wiatr rozrzucił jego ciemną grzywkę, trzepotał szalikiem. Ciemne, myślące oczy braciszka lśniły rozmarzeniem.
– A może ja bym został maszynistą kolejowym? – zdradził się. – Nauczę się prowadzić lokomotywę spalinową…
– O, kiedy ty będziesz duży, nie będzie już spalinowych.
– A jakie… O! O! O! – Ignacy Grzegorz zesztywniał z przejęcia, wyciągając rękę: – Oooo!