Harmonia zbrodni - Aleksandra Marinina - ebook + książka

Harmonia zbrodni ebook

Aleksandra Marinina

4,2

Opis

Arcydzieło carycy rosyjskiego kryminału!

W eksplozji samochodu ginie właścicielka biura podróży, Elena Dudariewa. W toku śledztwa udaje się dotrzeć do dziewiętnastoletniego chłopaka, który tuż przed wybuchem rozmawiał z jej zabójcą.
Artiom nie może jednak opisać wyglądu mordercy. Cierpi na nieuleczalną chorobę oczu i niemal nic nie widzi. Potrafi za to rozpoznać jego głos i muzykę, której słuchał zamachowiec.

Kamieńska staje przed dylematem i zostaje zmuszona do podjęcia trudnej decyzji – czy powinna angażować niepełnosprawnego chłopaka w poszukiwanie mordercy i tym samym narażać jego życie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 392

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (216 ocen)
95
78
37
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
OddMollyXXw

Dobrze spędzony czas

wot ,rosyjska mentalność , zwykłe zwyczajne życie codzienne
00
Sengatime

Dobrze spędzony czas

Chyba jeden z bardziej udanych kryminałów Maryniny. I z wątkiem muzycznym, i w miarę "normalny" (nie ezoteryczny). Miałam dużą frajdę z czytania.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Призрак музыки

Copyright © Aleksandra Marinina, 1998

Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Poznańskie, 2020

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2020

Redaktor prowadzący: Szymon Langowski

Redakcja: Agnieszka Zygmunt/Słowne Babki

Korekta: Lena Marciniak-Cąkała, Zofia Żółtek/Słowne Babki

Skład i łamanie: TYPO Marek Ugorowski

Projekt okładki i stron tytułowych: Mariusz Banachowicz

Fotografia na okładce: © Malivan_Iuliia/Shutterstock

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

eISBN 978-83-66517-53-0

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

Rozdział 1

Było mu dobrze. Rano zażył działkę, więc teraz jego dusza pławiła się w poczuciu głębokiego i niewzruszonego spokoju. Nie drażnił go nawet męczący upał, który trwał od wielu dni. Tak było zawsze po prochach: upał – dobrze, zimno – też dobrze, trzeba siedzieć – dobrze, można się położyć – dobrze. Wszystko pasuje, nic nie przeszkadza.

Umysł pracował jednak na przyspieszonych obrotach, co również było efektem zażycia działki. Upał odpowiadał mu także z tego powodu, że w ten niedzielny poranek w Moskwie należało dołożyć sporych starań, by dojrzeć przypadkowego przechodnia. Kto mógł, wyjechał za miasto, kto nie mógł, siedział w mieszkaniu z włączonym klimatyzatorem albo, w najgorszym razie, z zaciągniętymi zasłonami w oknach, toteż niewielu znalazło się pomyleńców, którzy nie mieli nad sobą litości i szwendali się po ulicach. Nic w tym dziwnego, skoro w słońcu termometr pokazuje trzydzieści dziewięć stopni, w cieniu trzydzieści pięć, a dookoła rozpalone, buchające żarem mury domów i najmniejszego podmuchu wiatru. A jeśli dodać do tego spaliny samochodowe, które chyba nigdzie nie znikają, nie wyparowują, nie rozpływają się i nie unoszą, ale wiszą nieruchomo w miejscu, w którym wydobyły się z rur wydechowych… Krótko mówiąc, to jasne, że jeśli człowiek potrafi wykrzesać dla siebie choć odrobinę współczucia, za nic w świecie nie będzie się włóczył bez powodu po moskiewskich ulicach w ten wspaniały, słoneczny czerwcowy dzień.

Skoda felicia koloru bakłażana, a mówiąc prościej, ciemnofioletowa, stała tam, gdzie mu powiedziano, przed domem numer osiem. Mężczyzna zatrzymał się obok, z papierosem w ręku, upuścił zapalniczkę, ledwie zauważalnym ruchem buta pchnął ją dalej, pod samochód, po czym przykucnął, żeby podnieść. No i gotowe, zdalnie sterowany ładunek wybuchowy został przymocowany do podwozia, na wysokości siedzenia kierowcy. Mężczyzna się wyprostował, zapalił papierosa i nieśpiesznie ruszył przed siebie. Znalazł odpowiednią ławkę, co prawda w samym słońcu, ale nie szkodzi, to żaden problem. Gdyby była w cieniu, na pewno zjawiłaby się jakaś namolna babina, żeby odpocząć na świeżym powietrzu, a tak nie grozi mu niewygodne sąsiedztwo.

Usiadł na ławce, nasunął słuchawki na uszy, wcisnął guzik wiszącego przy pasku odtwarzacza i zatonął w muzyce. Dzisiaj rano długo wybierał kasety, które zamierzał ze sobą zabrać, niewykluczone przecież, że będzie musiał długo czekać. Wybierał, przebierał, umieszczał na osobnym stosiku, potem krytycznie przeglądał to, co odłożył, wsuwał z powrotem i znowu szukał. Wreszcie się zdecydował. Ballady Cień księżyca i Symfonia Szkocka Mendelssohna. Ballady pociągały go swoim chłodnym mrokiem, były proste, smutne i – pomimo miarowego rytmu – nieśpieszne i spokojne, jakby nieziemskie.

W drodze tutaj zdążył przesłuchać całą kasetę z balladami, więc teraz, na ławce w pobliżu fioletowej felicii, zamierzał posłuchać Mendelssohna. A właściwie napawać się nim. Była to wyjątkowa przyjemność, niedostępna pierwszemu lepszemu. Na zewnątrz otępiający, ciężki upał, gorące powietrze, które parzy przy każdym wdechu, a w słuchawkach szaleje gwałtowny huragan, błyska się i grzmi, leją się strumienie deszczu. Za każdym razem, słuchając symfonii, wyobrażał sobie surowy pejzaż, skaliste góry, głębokie, zamarznięte jeziora, gęste ciemnozielone lasy. A nad tym zimnym przepychem szybuje samotny drapieżnik. Do tego wiatr i ulewa…

Siedział już dwie godziny, słuchając muzyki i nie spuszczając oczu z samochodu, gdy nagle poczuł straszliwe pragnienie. Ono też było rezultatem zażytej rano działki. Rozejrzał się. Kiosk znajdował się dość daleko. Jeśli do niego pójdzie, może przegapić właściciela auta.

Jego uwagę przyciągnął chłopak, na oko siedemnastoletni. Stał w cieniu pod drzewem jakieś piętnaście metrów od ławki, oparty o gruby pień, i bawił się czerwoną piłeczką. Piłeczka to pojawiała się w jego dłoni, to znikała, migała między palcami i zaraz potem pokazywała się na grzbiecie dłoni. Chłopak manipulował jedną ręką, później przekładał piłeczkę do drugiej ręki i zaczynał żonglerkę od nowa.

– Ej! – zawołał mężczyzna, zsuwając słuchawkę z jednego ucha. – Ej, kolego!

Chłopak pokręcił głową, jakby nie wiedział, skąd dolatuje dźwięk. Potem zobaczył siedzącego na ławce mężczyznę.

– Mówi pan do mnie?

– Tak, do ciebie. Możesz na chwilę podejść?

Chłopak ruszył powoli w stronę nieznajomego, nie przestając obracać piłeczki.

– Nie oddałbyś mi koleżeńskiej przysługi i nie skoczył do kiosku po wodę? Noga mnie boli, nie mam siły chodzić, a strasznie chce mi się pić w tym upale. Skoczysz? – Mężczyzna usiłował być naturalny i przekonujący.

Chłopak się zawahał, można to było wyczytać z jego ruchliwej twarzy.

– Zlituj się, bądź człowiekiem. O, tu masz czerwońca, przynieś butelkę wody mineralnej, najlepiej gazowanej. Narzan albo Borjomi. I poproś, żeby dali z lodówki.

Tamten wziął pieniądze i znowu zabawnie pokręcił głową. Ale do kiosku poszedł.

– Dzięki, przyjacielu – powiedział zabójca z wdzięcznością, pośpiesznie odkręcając litrową, zmrożoną butelkę wody. – Uratowałeś mi życie. A co tam kombinujesz z piłeczką?

Chłopak uśmiechnął się życzliwie i przyjaźnie.

– Trenuję palce.

– Chcesz zostać magikiem?

– Nie, pianistą. Przepraszam, muszę już iść.

– No to idź – zezwolił zabójca łaskawie, po czym odprowadził chłopaka wzrokiem, znowu nasuwając słuchawki.

Dobrze, że dzieciak ma coś do załatwienia. Tego jeszcze brakowało, żeby akurat teraz pojawił się właściciel samochodu. Chłopak szedł miarowym, nieśpiesznym krokiem, kręcąc głową. Zabójca widział, jak dotarł do drzewa, przy którym niedawno stał, minął je i skierował się w stronę zaułka. Chwilę później z domu numer osiem wyszła kobieta. Pewnie ruszyła ku fioletowej felicii i włożyła kluczyk do zamka przy drzwiach od strony kierowcy. Gdy tylko znalazła się w środku i zamknęła drzwi, zabójca wcisnął guzik pilota. Huk wybuchu zagłuszył częściowo muzykę płynącą ze słuchawek. W otwartych oknach od razu pokazały się głowy mieszkańców, na balkony wylegli ciekawscy. Przejeżdżające w pobliżu samochody stanęły, kierowcy wypadli na zewnątrz. Mimo że ulica była raczej pusta, w okolicy miejsca wybuchu od razu zaczęło się spore zamieszanie. Zabójca zastanawiał się, czy powinien podejść, udając naturalną ciekawość, uznał jednak, że przy uszkodzonym samochodzie kręci się dużo gapiów, więc nikt nie zwraca na niego uwagi. Wstał i powoli się oddalił. W słuchawkach słyszał odgłosy burzy, która nadciągała nad skaliste brzegi i zimne niebieskie jeziora. Samotny drapieżnik szybował łagodnie nad tym lodowatym przepychem.

Było mu dobrze i błogo.

Wypis z rozkazu dotyczącego podwładnych naczelnika Głównego Urzędu Spraw Wewnętrznych Moskwy:

„...mianować podpułkownika milicji Anastazję Pawłownę Kamieńską na stanowisko starszego oficera wydziału… ustalając uposażenie w wysokości…

...mianować majora milicji Jurija Wiktorowicza Korotkowa na stanowisko zastępcy naczelnika wydziału… ustalając uposażenie w wysokości…

...zwolnić pułkownika milicji Pawła Wasiljewicza Żeriechowa ze stanowiska zastępcy naczelnika wydziału… w związku z odejściem z organów spraw wewnętrznych (raport z 10 maja 1998 roku)...”.

– No to teraz dam ci popalić – rzucił złośliwie Korotkow, rozlokowując się w nowym miejscu pracy. – Wreszcie dorwałem się do koryta.

– Pewnie, każdy może się wyżyć na słabym podpułkowniku, nawet major – zażartowała Nastia. – Niepotrzebnie wróciłam, zatrujesz mi życie.

– Aha. Zatruję – obiecał Jura pogodnie. – Zażądam, żebyś zbadała sprawy co najmniej pięciu zabójstw stulecia, a wtedy, jako twój mądry szef, dostanę sto pięćdziesiąt pochwał, pięć nagród państwowych i od razu stopień pułkownika, z pominięciem podpułkownika. Dobrze kombinuję?

– Świetnie – przyznała. – A jeśli tego nie zrobię, przepędzisz mnie z powrotem do Iwana?

– Też coś, marzenie ściętej głowy! Nawet jeśli nie wyjaśnisz żadnej nowej sprawy, nigdzie cię nie puszczę, bo tylko ty możesz mi zapewnić poczucie wielkiej milicyjnej frajdy polegającej na rozkazywaniu starszym stopniem. Nie każdy oficer ma takie szczęście jak ja.

– Przecież niedługo sam dostaniesz podpułkownika i twoja frajda się skończy.

– Ale kiedy to będzie… A na razie nie przeszkadzaj mi cieszyć się życiem.

Tak więc Nastia nie przeszkadzała. Co więcej, sama się nim cieszyła, bo wróciła do swojej pracy i swoich przyjaciół, za którymi bardzo się stęskniła, gdy się przeniosła i zatrudniła w wydziale do spraw przestępczości zorganizowanej. Generał Zatoczny puścił ją, jak to się mówi, na pierwsze żądanie. Burza, przed którą Gordiejew ukrył Nastię swego czasu, w końcu się rozpętała, nie jesienią, co prawda, jak się spodziewano, ale dopiero następnej wiosny, w marcu. Ku zaskoczeniu większości minister spraw wewnętrznych został zdjęty ze stanowiska, więc na parę dni milicyjna społeczność zamarła w oczekiwaniu decyzji co do własnego losu. Kto go zastąpi? Jeszcze jeden wojskowy, który przetasuje kadry i mianuje na stanowiska wyłącznie swoich kolesiów z uczelni, czy jednak profesjonalista? Parę dni później wszyscy westchnęli, wprawdzie nieco trwożnie, ale z ulgą: to nie wojskowy.

Już w pierwszych dniach nowy minister oświadczył, że działalność operacyjno-wywiadowcza jest najważniejszym elementem walki z przestępczością i od tej pory będzie się znajdować w centrum uwagi. Naczelnik Głównego Wydziału Spraw Wewnętrznych Moskwy nie stracił swojej posady, dlatego na razie nie przewidywano przetasowań kadrowych w urzędzie. Naczelnik wydziału, w którym Nastia przedtem pracowała, zachował swój stołek, więc mogła wracać. Spędziwszy u Zatocznego niemal dziesięć miesięcy, zdążyła nauczyć kapitana Diużyna podstaw pracy analitycznej i otrzymać stopień podpułkownika, którego mogła nie dostać na Pietrowce – stanowisko nie pozwalało. Dlatego rozstanie z generałem miało charakter pokojowy i polubowny. Jak to mówią, wszyscy wyszli na swoje.

– No cóż, moje dzieci – powiedział pułkownik Gordiejew tego ranka, otwierając rutynową odprawę operacyjną. – Przestępcy okazali się lepsi od nas. Z powodu upału robimy bokami, a oni czują się rześko. Ciekawe, skąd biorą siły? Wczoraj Siełujanow miał dyżur w mieście i „załatwił” nam zabójstwo niejakiej pani Dudariewej, prezeski firmy… – Zajrzał do rozłożonych na biurku kartek. – …firmy Turella. Biznes turystyczny. Kobieta była dobrze sytuowana, mówiąc oględnie. Dochodzenie wdrożono w okręgu, na razie nikt nas nie zaczepia, ale niewykluczone, że to porachunki biznesowe, więc jak nie dzisiaj, to jutro zostaniemy włączeni. Nie będzie mnie przez parę dni, wieczorem wyjeżdżam w delegację, stery przejmuje Korotkow. Dlatego zawczasu rozdaję cukierki. Jeśli nadejdzie rozkaz, by włączyć się do zabójstwa Dudariewej, zajmie się nim Siełujanow, przekażcie mu to, gdy odeśpi dwudziestoczterogodzinny dyżur. Zrozumiałeś, Korotkow? Bierz do galopu swojego kumpla i nie lituj się nad biedakiem. Wiem, że w najbliższych dniach się żeni, więc zaraz rzucicie się, żeby go wyręczyć. W tej kwestii to wszystko, teraz meldujcie, jak wyglądają bieżące sprawy. Docenko, zacznij od zabójstwa Wodoszczykowa…

Nastia ucieszyła się, że podczas jej nieobecności nikt nie zajął miejsca w rogu, które stale okupowała. Większość pracowników wydziału siadała przy stole konferencyjnym, a jeśli komuś zabrakło miejsca, zajmował jedno z krzeseł stojących przy ścianie. Tymczasem w rogu pokoju pułkownika Gordiejewa znajdował się stary, niski fotel z wyblakłym, wytartym obiciem, tak rozchybotany i rozeschnięty, że osoby ważące ponad osiemdziesiąt kilogramów wolały nie ryzykować i w nim nie siadały. Nastia Kamieńska ważyła mniej, dlatego chętnie i bez obaw go zajmowała.

Po naradzie zajrzała do Korotkowa.

– Chyba niezręcznie wyszło z Kolą, jak sądzisz? – powiedziała. – Chłopak musi się szykować do ślubu, a tymczasem wisi nad nim realne niebezpieczeństwo, że ugrzęźnie w zabójstwie pani z branży turystycznej. Może porozmawiasz z Pączkiem? Niech wyda inną dyspozycję.

– Aleś wymyśliła. – Jurij się uśmiechnął. – Pączek miałby zmienić zdanie? Przecież to jasne jak słońce, że wychowuje Kolana.

– W związku z czym? – zdziwiła się Nastia. – Co znowu nawywijał?

– To, co zwykle. Dwa tygodnie temu po raz kolejny poleciał bez pytania do Woroneża, co prawda tylko na jeden dzień. Rano poleciał, a wieczorem wrócił, nikt by się nawet nie zorientował. Ale nasz Pączek jest za cwany na te numery.

– I znowu pił po powrocie?

– Nic z tych rzeczy. – Korotkow pokręcił głową. – Teraz Kolka prawie w ogóle nie pije, chyba że na imprezie, wtedy nie wypada odmawiać. Ale tak jak dawniej, żeby przez trzy dni na okrągło, to już nie. Lady Walentina całkowicie go odmieniła. Trzeba kochać swoje dzieci, mówi, to nie ulega wątpliwości, ale pić po każdym spotkaniu z nimi to przesada. Przecież nie doszło do żadnej tragedii, którą należałoby zalewać wódką, dzieci są szczęśliwe, zadbane, zadowolone i zdrowe, żyją w pełnej rodzinie z mamą i nowym tatą, więc taka komfortowa sytuacja nie jest uzasadnionym powodem do pijaństwa. A skoro Nikołasza pije nie z litości nad dziećmi, ale z litości nad sobą, to tym bardziej powinien się wstydzić, bo prawdziwy facet musi być twardy. Może albo postępować słusznie i szanować się za to, albo wyrzucać sobie błędy i od razu je naprawiać, co z kolei pozwoli mu poczuć do siebie szacunek za umiejętność dokonywania samokrytyki. To wszystko, trzeciego wyjścia nie ma. Wbijała mu do głowy tę głęboką myśl, wbijała, no i wbiła. Tak więc nasz przyjaciel Siełujanow znalazł się w kropce. Nawiasem mówiąc, co kupimy na prezent? Masz jakiś pomysł?

– Na razie nie. A ty?

– Też nie. Nie szkodzi, mamy jeszcze prawie tydzień, coś wykombinujemy. A przy okazji – Jura się ożywił – zaświtała mi pewna myśl. Skontaktuję się z okręgiem i dowiem się, jak stoją sprawy z Dudariewą. Może nie wszystko stracone i Kolce uda się wywinąć.

Wyjął książkę telefoniczną i zaczął wybierać numer. Nie od razu udało mu się połączyć, najpierw abonent był zajęty, potem się okazało, że potrzebnej osoby nie ma na miejscu, ale w końcu Korotkow się dowiedział, że burza nad głową pana młodego, Kolki Siełujanowa, chyba przeszła obok. Zatrzymano już męża zabitej. Zdaje się, że chodzi o zwyczajne zabójstwo na tle obyczajowym. No może nie całkiem zwyczajne, zostało bowiem popełnione nie po pijaku czy w ferworze rodzinnej kłótni, ale na zlecenie. Motyw pozostaje jednak obyczajowy: rozwód i pieniądze. Żadnych porachunków biznesowych, w które zaangażowane są firmy i ludzie przebywający w różnych końcach miasta, a zatem Pietrowka ma wolne.

– Obywatelu Dudariew, do kogo należy samochód marki Skoda Felicia, numer rejestracyjny R 590 SU?

– To mój samochód, już mówiłem.

– Jest zarejestrowany na pana i to pan jest jego właścicielem?

– Nie, samochód jest zarejestrowany na żonę, korzystam z niego na podstawie upoważnienia.

– Pańska żona często jeździ tym samochodem?

– Często. Gdy ją wożę.

– A bez pana?

– Beze mnie jeździ z kierowcą. Nie umie prowadzić, nie ma nawet prawa jazdy. Niech pan weźmie pod uwagę, że jeśli ktoś chciał zabić Elenę, nie podłożyłby ładunku wybuchowego pod skodę, bo to ja przeważnie nią jeżdżę.

– Racja. W takim razie dlaczego właśnie dzisiaj, gdy w pańskim samochodzie była bomba, pańska żona otworzyła drzwi i usiadła na miejscu kierowcy? Jak pan to wyjaśni?

– Nie wiem. Nie rozumiem, co mam wyjaśniać.

– No proszę, nie rozumie pan? W takim razie ja to zrobię. Obywatelu Dudariew, jak się układają pańskie stosunki z żoną?

– Normalnie. Co to ma do rzeczy?

– Gdy stosunki są normalne, małżonkowie nie kłócą się niemal codziennie, w dodatku tak głośno, że słyszą ich sąsiedzi.

– Wszyscy ludzie się kłócą, a mimo to żyją normalnie. Czego pan ode mnie chce?

– Powiem później. Jedźmy dalej. Obywatelu Dudariew, jest pan osobą zamożną?

– Raczej tak.

– Proszę opisać w przybliżeniu swój majątek.

– No… Samochód, mieszkanie, dom za miastem, garaż… Wystarczy?

– Wystarczyłoby, gdyby to wszystko należało naprawdę do pana. Ale przecież to majątek pańskiej małżonki, a nie pana. Samochód i nieruchomość są zapisane na nią i zostały nabyte, zanim się pobraliście, więc nie można ich uznać za wspólny dorobek. Co jest pana osobistą własnością?

– …

– Jasne. Nic. Jakie są pana obecne dochody?

– Pobieram emeryturę wojskową.

– To wszystko?

– Wszystko? A czego się pan spodziewał? Że jestem milionerem i uchylam się od płacenia podatków?

– Nie, tego się nie spodziewałem. Proszę powiedzieć, czy żona pana zdradzała?

– Oszalał pan?!

– Bynajmniej. Mam informację, że nawiązała romans, w dodatku na tyle poważny, że postanowiła się z panem rozstać i założyć nową rodzinę. Chce pan powiedzieć, że o niczym nie wiedział?

– Pierwsze słyszę. To jakaś bzdura!

– No cóż, za chwilę usłyszy pan jeszcze jedną bzdurę. Ale nie uda się panu zachować milczenia. Będzie pan musiał skomentować moje słowa. A więc pańskie relacje z Eleną Pietrowną układały się nieciekawie. Ona pana zdradzała, co stanowiło pretekst do ciągłych kłótni. W dodatku, gdy się pobieraliście dwa lata temu, była dość zamożną właścicielką dobrze prosperującego biura podróży, a pan, Gieorgiju Nikołajewiczu, był emerytowanym oficerem, ze wspaniałą wojskową przeszłością, ale niestety, bez przyszłości i dochodów. Zakładam, że do małżeństwa popchnęło pana namiętne uczucie, potrafię to uszanować. Wtedy, dwa lata temu, ani pan, ani pańska narzeczona nie zastanawialiście się nad tym, jak będą wyglądać wasze stosunki finansowe. Był pan jeszcze dość młody, lekko po czterdziestce, i sądził pan, że wszystko się ułoży. Ale okazało się, że nie jest pan nikomu potrzebny ze swoją wojskową profesją, toteż utrzymywał się pan z emerytury oraz z tego, co dawała panu Elena Pietrowna. Przyzna pan, że sytuacja była upokarzająca. Zasięgnąłem języka i wiem, że wiele razy próbował pan się gdzieś zaczepić, ale się nie udało. W cywilu nie ma pan żadnego zawodu. Najlepsza oferta, jaką pan otrzymał, była następująca: miał pan handlować na bazarze i dostawać po pięćdziesiąt rubli od każdej sprzedanej marynarki. Nie odpowiadało to panu z uwagi zarówno na pieniądze, jak i na status. Z czasem namiętne uczucie wygasło i Elena Pietrowna znalazła sobie innego mężczyznę, lepiej przystosowanego do życia. Stanął pan w obliczu realnej groźby rozwodu. Cały majątek należy do pańskiej małżonki, więc w razie rozstania nic panu nie przypadnie. O wiele wygodniej zostać wdowcem, prawda? Potem wszystko jest proste. Umieszcza pan ładunek wybuchowy pod samochodem, który kupiła panu żona i z którego korzysta pan na podstawie jej upoważnienia, po czym wysyła ją pan pod wiarygodnym pretekstem, żeby przyniosła coś z auta. Co to było?

– …

– Pytam, po co pańska żona otwierała samochód, skoro nim nie jeździ?

– Chciała zabrać dokumentację.

– Jaką?

– Z firmy budowlanej.

– A dokładnie?

– Chcieliśmy… Elena chciała przebudować nasz dom za miastem i zamówiła projekt w firmie budowlanej. W piątek miałem tam pojechać i zabrać dokumentację.

– Dlaczego Elena Pietrowna otworzyła drzwi od strony kierowcy, skoro chciała wyjąć dokumentację ze schowka? Prościej było otworzyć drzwi od strony pasażera.

– Zamek się popsuł. Prawe drzwi można otworzyć tylko od środka.

– Dlaczego zostawił pan dokumentację w samochodzie, a nie przyniósł jej do domu?

– Zapomniałem.

– Bardzo sprytnie! Zapomniał pan? Czy zostawił specjalnie, żeby mieć powód, by wysłać żonę do samochodu?

– Naprawdę zapomniałem! Włożyłem do schowka i zapomniałem. Dlaczego pan mi nie wierzy?

– No cóż, bardzo trudno uwierzyć w to, co pan mówi. Żaden śledczy na moim miejscu by nie uwierzył. Wróćmy jednak do dokumentacji. Skoro żyliście z żoną w zgodzie i miłości, jak pan twierdzi, to dlaczego nie zachował się pan jak dżentelmen i nie poszedł po dokumentację sam? Dlaczego musiał pan wysłać żonę?

– Ma pan rację…

– A widzi pan.

– Ma pan rację, rzeczywiście pokłóciliśmy się tamtego ranka. Byłem przeciwny przebudowie domu…

– Dlaczego?

– Uważałem, że tego nie wymaga. Próbowałem przekonać Elenę, oboje zaczęliśmy mówić podniesionymi głosami… Zażądała, żebym pokazał dokumentację, więc powiedziałem, że jest w samochodzie i jeśli jej potrzebuje, to niech sama po nią zejdzie. Elena wzięła kluczyki od samochodu i ruszyła na dół. To wszystko.

– Nie, Gieorgiju Nikołajewiczu, nie wszystko. Nie tylko podniósł pan głos na żonę, ale też sprowokował kłótnię. Specjalnie zostawił pan dokumentację w samochodzie, a potem wywołał sprzeczkę, chcąc nakłonić Elenę Pietrownę do obejrzenia przygotowanego projektu.

– Ma pan wybujałą wyobraźnię…

– Wie pan, ile razy w życiu to słyszałem? Dokładnie tyle, ilu podejrzanych oddałem pod sąd. Dlatego pańska ocena to dla mnie żadna nowość i zapewniam, że nie jest mi z jej powodu przykro. Gdybym nie miał wyobraźni, nie doprowadziłbym żadnej sprawy karnej do końca. Niech mi pan wierzy, że nie urodził się jeszcze taki przestępca, który chętnie by opowiadał, jak wszystko się naprawdę odbyło. Muszę posługiwać się wyobraźnią, żeby zrozumieć, co się stało. Wróćmy jednak do pańskiej małżonki. Po obejrzeniu miejsca wybuchu i uszkodzeń samochodu eksperci doszli do wniosku, że bomba była zdalnie sterowana. Mam do pana jeszcze tylko jedno pytanie, na które chcę otrzymać odpowiedź. Kto aktywował ładunek? Zrobił pan to własnoręcznie, wychodząc na balkon albo wyglądając przez okno? Czy wynajął kogoś w tym celu? Chciałbym, żeby odpowiedział pan na to pytanie. Jeśli jednak postanowi pan milczeć, nie ma zmartwienia. W pańskim mieszkaniu właśnie trwa przeszukanie. Jeżeli nie znajdziemy pilota, z którego wysłał pan śmiercionośny sygnał, zaczniemy szukać pańskiego wspólnika. Może zaoszczędzi nam pan czasu i sił i od razu się przyzna?

– Nie mam do czego się przyznawać. Nie podkładałem żadnego ładunku i nie chciałem zabić Eleny. Nie mam też wspólnika. Myli się pan, stał się pan zakładnikiem swojej wyobraźni...

– Dosyć, Gieorgiju Nikołajewiczu, niech pan sobie daruje. Kto prócz pana mógł przypuszczać, że to nie pan wsiądzie do samochodu? Nikt. Bo na miejscu kierowcy siadał tylko pan, sam pan mi o tym powiedział. Pańska małżonka nie prowadziła samochodu. Kto prócz pana wiedział, że drzwi od strony pasażera nie otwierają się z zewnątrz? Nikt. I nikt prócz pana nie podjąłby próby zabicia Eleny Pietrowny w tak dziwny sposób, wykorzystując pański samochód i podkładając ładunek wybuchowy na wysokości siedzenia kierowcy. Znajdziemy albo pilota, albo człowieka, którego pan wynajął. Trzeciego wyjścia nie ma. Wydaję postanowienie o pańskim zatrzymaniu.

– Niech pan posłucha…

– Tak?

– Co mam zrobić, żeby mi pan uwierzył?

– Niestety, nie potrafię udzielić panu żadnych wskazówek. Potrafię tylko doradzić, jak może pan ulżyć swojemu losowi.

Pod koniec dnia upał nie zelżał, trochę chłodniej zrobiło się dopiero przed świtem. Olga Jermiłowa nie spała całą noc, ale nie tylko z powodu upału. Poprzedniego wieczoru w Patrolu drogowym, który regularnie oglądała, usłyszała straszliwą nowinę: nie żyje Elena Dudariewa, a podejrzany o popełnienie zbrodni mąż, Gieorgij Dudariew, został zatrzymany. Umysł Olgi odmawiał przyjęcia tego faktu do wiadomości i zamiast konstruktywnych rozwiązań podsuwał jej dziwne myśli o synu, któremu też pewnie jest gorąco w obozie pionierskim, i o zimowych rzeczach, które już dawno należało oddać do pralni. Powoli w głowie zaczęło się rozjaśniać i odzyskała zdolność logicznego myślenia. Musi zadzwonić do Gieorgija, żeby się dowiedzieć, czy to prawda. Już sięgała po telefon, ale w ostatniej chwili uświadomiła sobie, że jeżeli mężczyzna został zatrzymany, jak podano w telewizji, to w mieszkaniu mogą znajdować się milicjanci, którzy zaczną pytać, kto dzwoni i po co, a sami w tym czasie ustalą numer abonenta. Olga mogłaby, oczywiście, zadzwonić z automatu, ale to też niebezpieczne. A nuż pełniący dyżur mąż zapragnie porozmawiać z nią akurat w tym momencie? Zadzwoni, a w domu nikt nie podniesie słuchawki. Pora jest późna, dochodzi pierwsza, trudno będzie po raz kolejny kłamać, gdzie była.

Olga Jermiłowa jedno wiedziała na pewno: Gieorgij nie jest zabójcą. Ma wiele wad, jak każdy człowiek, ale nie mógł zabić. Nastąpiła jakaś pomyłka i ona, Olga, musi mu pomóc się z tego wyplątać.

Przez całą noc przewracała się w wilgotnej pościeli, nie zmrużywszy oka, a rano zaczęła się szykować na powrót męża z dyżuru. Wiedziała, że musi być gotowa na wszystko, musi znaleźć w sobie siły i wytoczyć wszelkie możliwe argumenty, nawet najbardziej niebezpieczne, byle tylko uratować Gieorgija.

O dziewiątej zadzwoniła do pracy i powiedziała, że się rozchorowała, dzisiaj zostanie w łóżku, ale jutro na pewno przyjdzie. W odpowiedzi usłyszała słowa współczucia i zalecenie, żeby się kurowała i o nic nie martwiła.

Michaił wrócił do domu dopiero koło południa. Do tego czasu Olga wzięła się jakoś w garść i przygotowała do rozmowy. Ale na widok męża, bladego po dobie spędzonej w pracy i wyczerpanego upałem, znowu straciła głowę.

– Zjesz coś? – zapytała nieśmiało. – Czy wolisz od razu się położyć?

– Idę pod prysznic – wymamrotał Michaił, zrzucając przepoconą koszulę. – Najpierw kąpiel, później reszta.

Zniknął w łazience, a chwilę później Olga usłyszała szum lejącej się wody. Nie, nie potrafi dłużej czekać. Teraz albo nigdy. Stanowczym ruchem otworzyła drzwi do łazienki. Michaił stał pod prysznicem i, zacisnąwszy powieki, mył głowę szamponem.

– Misza, słyszałam wczoraj w telewizji, że zabito niejaką Dudariewą i aresztowano jej męża podejrzanego o morderstwo. Czy to prawda?

– Prawda – odparł, nie otwierając oczu. – Czemu pytasz? Znasz ją?

– Nie, jej nie znałam.

– Więc o co chodzi?

– Znam jej męża. To jakaś pomyłka, Misza. On nie jest zabójcą.

Michaił szybko zmył pianę z włosów i twarzy, otworzył oczy. Twarz miał spokojną, ale malowało się na niej zaciekawienie.

– Znasz Dudariewa?

– Owszem.

– Skąd? Dlaczego nic nie wiem o tej znajomości?

– Co za różnica, Misza. Znam go i tyle. Przecież nie o to chodzi.

– A o co? Wytłumacz, jeśli łaska.

– Znam Gieorgija. Nie mógł zabić swojej żony.

– Niby czemu?

– Nie mógł. Jestem tego pewna. To porządny człowiek i prawdziwy mężczyzna, nie podniósłby ręki na kobietę bez względu na okoliczności.

– Prawdziwy mężczyzna, powiadasz? – Michaił zmrużył oczy. – No to przyjmij do wiadomości, że prawdziwi mężczyźni nie siedzą na garnuszku żony i nie rozbijają się samochodami kupionymi za nie swoje pieniądze. Prawdziwi mężczyźni pracują i nawet jeśli nie zarabiają tyle, ile by chcieli, to zajmują się czymś pożytecznym i przynajmniej w ten sposób udowadniają swoją wartość. A twój przyjaciel Dudariew, odkąd został zwolniony w wyniku redukcji etatów, utrzymuje się z emerytury wojskowej. Żona nieraz próbowała mu coś załatwić, ale on jest, w mordę jeża, oficerem, absolwentem wyższej uczelni, honor nie pozwala mu sprzedawać ciuchów na bazarze. Jeśli ktoś zwróci się do niego z propozycją, na przykład, objęcia katedry w akademii wojskowej, wtedy ewentualnie się zastanowi. Czy prawdziwy mężczyzna zachowuje się tak jak on? Zresztą pewnie nie znasz tych wszystkich szczegółów, i dlatego go bronisz. A jednak ciekaw jestem, skąd go znasz.

Zakręcił wodę i sięgnął po ręcznik. Przez chwilę Olga przyglądała się w milczeniu, jak mąż wyciera się, owija ręcznik wokół bioder, wychodzi z kabiny i myje zęby.

– Nie pracujesz dzisiaj? – zapytał, rozczesując mokre włosy.

– Nie.

– No to może skoczymy do Walerki? Zawieziemy mu jakieś przysmaki i parę butelek wody. W taki upał pewnie wciąż czuje pragnienie. Co ty na to?

– Myślałam, że jesteś zmęczony i wolisz odpocząć – odparła Olga z wahaniem.

Nie miała ochoty odwiedzać syna na obozie kondycyjnym, zanim nie porozmawiają o tym, co najważniejsze. Tymczasem Michaił widocznie nie uznał rozmowy za istotną i pobiegł myślami ku swoim sprawom.

– Ile można odpoczywać? Prześpię się ze trzy, cztery godzinki i wystarczy. Zjawimy się u niego akurat o szóstej, między ciszą poobiednią a kolacją. Aha, zapłaciłaś za mieszkanie?

– Wczoraj była przecież niedziela…

– No tak, zapomniałem przez ten dyżur. Idź dzisiaj, bo zaczną naliczać odsetki. I nie zapomnij uregulować rachunku za prąd. Przepraszam. – Odsunął lekko Olgę i zdjął wiszące na drzwiach krótkie, jedwabne kimono, w którym lubił chodzić po domu, zwłaszcza podczas upału.

Wyszedł z łazienki i ruszył do kuchni. Olga powlokła się za nim, nie wiedząc, jak wrócić do przerwanej rozmowy.

– Tak – mruknął Michaił, zaglądając do lodówki. – Co by tu wrzucić na ruszt?

– Chcesz, to podgrzeję pieczeń – zaproponowała.

– O nie, nic gorącego w taki skwar. Zjadłbym coś na zimno. Na przykład jakąś sałatkę.

– Już robię. – Zakrzątnęła się. – Posiedź pięć minut, zaraz przyszykuję.

Wyjęła z lodówki pomidory, ogórki, sałatę i cebulę, po czym zaczęła je szybko kroić. Michaił usiadł obok przy stole, wyciągnął nogi, westchnął błogo i zapalił papierosa.

– Boże, jak dobrze być w domu – powiedział powoli, z uczuciem. – Zawsze było mi żal facetów, którzy nie wiedzą, co to za rozkosz wrócić do domu po pracy. Zwłaszcza gdy żona nie pracuje i na ciebie czeka. Chyba jestem bardzo szczęśliwy, Olu. Nie sądzisz?

Olga poczuła niemal fizyczny ból. Michaił ją kocha, a ona zamierza mu powiedzieć… Przez te wszystkie miesiące, gdy była kochanką Dudariewa, z lękiem myślała, co się stanie, gdy mąż się dowie. Nie przeżyje tego. Tak bardzo ją kocha i jej wierzy… Olga Jermiłowa nie bała się samego rozwodu, myśl, że zostanie z dziesięcioletnim dzieckiem, jej nie przerażała, była kobietą przedsiębiorczą i samodzielną, nieźle zarabiała i nie zależało jej na adnotacji w dowodzie. Bała się jednak zadać mężowi cios, na który nie zasłużył. Gdyby mogła, teraz też by go oszczędziła... Ale chyba będzie musiała się przyznać.

– Misza, ja znowu o Dudariewie – powiedziała, nie obracając się i udając, że pochłonięta jest krojeniem warzyw na sałatkę. – Może tamten śledczy, który go aresztował, nie rozważył wszystkiego?

– Niewykluczone – przyznał. – I co dalej?

– No… może jeszcze rozważy i go wypuści, jak sądzisz?

– To mało prawdopodobne. Zbyt dużo dowodów świadczy przeciwko twojemu znajomemu. Śmierć żony była mu na rękę. Poza tym, służąc w wojsku, miał do czynienia z materiałami pirotechnicznymi i nabrał wprawy w pracy z urządzeniami wybuchowymi. Dlatego twój przyjaciel nie może na nic liczyć. Nadal mi jednak nie powiedziałaś, skąd go znasz.

– To nic ważnego, poznałam go na targach książki w Olimpijskim[1]. Szukałam książek dla Walerki, a Gieorgij też coś wybierał. Zaczęliśmy rozmawiać. Poradził mi, do której części hali powinnam się udać. To wszystko.

– I na podstawie tej przypadkowej znajomości wyciągasz poważne wnioski, że to dobry człowiek i że nie mógł nikogo zabić? Moim zdaniem, kochanie, próbujesz uprawiać dobroczynność. Słuchaj, jestem piekielnie głodny. Długo jeszcze?

– Już gotowe.

Olga doprawiła sałatkę majonezem i umieściła talerz na stole przed mężem. Michaił wziął kromkę chleba i zaczął z apetytem pochłaniać świeże warzywa.

– Zrobić ci kawę? – zapytała.

– Bądź tak dobra.

Olga wsypała ziarna do młynka i wcisnęła guzik. Miała nerwy napięte jak postronki, ledwo znosiła głośne buczenie tuż koło ucha. Z trudem się powstrzymała, żeby nie cisnąć na podłogę wibrującego i dudniącego młynka i nie zacząć krzyczeć.

– A więc mówisz, że on bywa na targach książki? –zapytał nagle mąż.

– Tak.

– Dobrze, że o tym wspomniałaś. Trzeba będzie poszukać tam jego kontaktów.

– Jakich kontaktów, Misza? On nie jest przestępcą! – zawołała Olga z rozpaczą. – Nikogo nie zabił.

– Skąd możesz o tym wiedzieć? Bronisz go, jakby to był ktoś bliski. Dziękuję. – Odsunął pusty talerz. – Było bardzo smaczne.

– Na zdrowie. – Olga nabrała powietrza do płuc, jak przed skokiem do wody. – Dobrze znam Gieorgija. Boję się mówić ci o tym i jest mi wstyd, ale znam go bardzo dobrze. I doskonale wiem, że nie jest zabójcą.

– Tak. – Michaił wyprostował się i z niepokojem popatrzył na żonę. – Co to znaczy, że się boisz i jest ci wstyd? Co was łączy?

– Nasze relacje są bliskie, Misza. Bardzo bliskie. No cóż, teraz wiesz o wszystkim. – Olga bezsilnie osunęła się na krzesło i wybuchnęła płaczem. – Proszę cię, błagam… Zrób coś, porozmawiaj ze śledczym, masz przecież kontakty… Wytłumacz mu, że Gieorgij nie mógł zrobić niczego złego. Wiem, że teraz nie zechcesz ze mną być, że masz święte prawo kazać mi się wynosić. Dobrze, niech tak będzie, każ mi się wynosić, tylko go uratuj!

Już nie myślała o bólu, jaki sprawia mężowi, w głowie kołatała się tylko jedna myśl: musi uratować Gieorgija, który nie jest niczemu winien, nie może być winien, nie mógł zabić żony! Michaił siedział blady, ręce mu drżały.

– A więc to tak… Olu, ale dlaczego…? Zdzira! – krzyknął nagle. – Obłudna zdzira! Jak długo to trwa?

– Pół roku – odparła Olga przez łzy.

– Pół roku mnie okłamywałaś! Pół roku biegałaś do niego, a mnie plotłaś o przychodni i sklepach, tak? Pół roku chodziłaś z nim do łóżka, a potem wracałaś do domu i mnie obejmowałaś, tak? Tak? Tak właśnie było?

Olga kiwnęła głową.

– Miszeńka, kochanie, masz rację, masz całkowitą rację, jestem bezwstydną, obłudną zdzirą, możesz mi wymyślać i mnie obrażać, tylko go uratuj!

Rozszlochała się głośno i rozpaczliwie.

– Niby jak miałbym uratować twojego kochanka? – zapytał mąż, niespodziewanie odzyskując zimną krew.

– Porozmawiaj ze śledczym, poproś go… Skoro orientujesz się w sprawie, to znaczy, że wiesz, kto ją prowadzi. Powiedz mu, że Gieorgij nie jest winien, on ci uwierzy. Proszę, Misza! Błagam cię! Chcesz, to uklęknę przed tobą!

– Nie trzeba. – Jego usta wykrzywiły się w szyderczym uśmiechu. – Obejdziemy się bez patosu. No dobrze, załóżmy, że spowoduję, by zwolniono twojego gacha. I co potem? Wyjdziesz za mąż za bogatego wdowca i rzucisz mnie razem z moją milicyjną pensyjką, tak? I zabierzesz syna, żeby rósł w cieplarnianych warunkach, w luksusie i przepychu? No jak wyobrażasz sobie przyszłość?

– Nie wiem, Misza… Będzie, jak zechcesz, tylko go uratuj. Każesz, to odejdę. Każesz, to zostanę.

– Zostaniesz? I będziesz wierną żoną? Czy nadal będziesz mnie okłamywać i biegać na spotkania ze swoim Dudariewem?

– Daję ci słowo, przysięgam, że nigdy więcej go nie zobaczę, jeśli powiesz, żebym została. Nie będę cię okłamywać. Tylko zrób coś…

Michaił bez słowa wyszedł z kuchni. Parę minut później Olga zobaczyła go w przedpokoju ubranego do wyjścia, w jasnych spodniach i cienkiej koszuli z krótkimi rękawami.

– Dokąd się wybierasz? – zapytała z nadzieją. Może Michaił wysłuchał jej błagań i zaraz pójdzie do tamtego śledczego, żeby się dogadać.

– Do pracy.

– Zrobisz to, o co cię proszę?

– Nie wiem. To ja zatrzymałem Dudariewa. Teraz jednak, gdy się okazało, że jest twoim kochankiem, nie wolno mi prowadzić sprawy. Muszę zawiadomić zwierzchników i przekazać ją innemu śledczemu.

– Ale z nim porozmawiasz? – nalegała Olga.

– Nie sądzę. Nie mam zwyczaju bronić przestępców, zwłaszcza zabójców. Nawiasem mówiąc, czy twój kochanek wie, gdzie pracuję?

– Oczywiście.

– To znaczy, że miał świadomość, kto go przesłuchuje, a mimo to nie puścił pary z gęby. Cóż za dżentelmen, brawo. Ale jest głupi. Gdyby powiedział od razu, natychmiast trafiłby do innego śledczego i może miałby więcej szczęścia. Do miłego, Olgo Wasiljewna!

Z furią trzasnął drzwiami. Olga stała nieruchomo w przedpokoju, tępo wpatrując się w miejsce, gdzie przed chwilą stał mąż, jakby nadal z nim rozmawiała. Zrób coś, przekonywała go w myślach, zrób wszystko, co trzeba, żeby uratować Gieorgija, a wtedy będę ci wierna aż do śmierci.

[1] Chodzi o kompleks sportowo-widowiskowy w Moskwie (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

Rozdział 2

Boris Witaljewicz Gmyria przejął od śledczego Jermiłowa sprawę karną dotyczącą zabójstwa obywatelki Eleny Pietrowny Dudariewej. Dowody przeciwko mężowi zabitej wydały mu się niezwykle ważkie, więc nie śpieszył się, by zwolnić zatrzymanego. Wprawdzie przeszukanie mieszkania Dudariewów nie przyniosło istotnych rezultatów, nie znaleziono żadnych śladów, które by potwierdziły, że skonstruowano tutaj urządzenie wybuchowe i że właśnie stąd został wysłany śmiercionośny sygnał. Mimo to Gmyria całkowicie podzielał opinię swojego poprzednika, Jermiłowa: guzik mógł nacisnąć ktokolwiek, niekoniecznie sam Dudariew. Należało więc przesłuchać wszystkich mieszkańców domu numer osiem oraz sąsiednich posesji i dowiedzieć się, czy nie zauważyli w pobliżu samochodu podejrzanych osobników, którzy kręcili się bez celu i czekali nie wiadomo na co. A może ktoś widział, jak małżonek Eleny Pietrowny wychodzi na balkon w chwili wybuchu? W końcu fakt, że w mieszkaniu nie znaleziono pilota, o niczym jeszcze nie świadczył. Minęło sporo czasu, zanim zjawiła się milicja, więc sprawca zamachu na ukochaną żonę mógł wyrzucić dowód, na przykład do zsypu, który, nawiasem mówiąc, też należało sprawdzić. Jednocześnie badano grono znajomych Gieorgija Nikołajewicza Dudariewa, próbując ustalić, komu podejrzany mógł zaproponować udział w tak delikatnej sprawie jak pozbycie się własnej małżonki.

Wywiadowca Siergiej Zarubin, sprytny, ruchliwy chłopak nikczemnego wzrostu, wykonywał zadanie polegające na przepytaniu mieszkańców dzielnicy, w której doszło do tragedii. Odwiedzając lokal po lokalu, przeważnie natykał się na osoby nieobecne w mieście tamtego upalnego niedzielnego poranka. Dziwna sprawa, myślał, wspinając się po schodach na kolejne piętro i naciskając kolejny przycisk dzwonka, wszyscy narzekają, że są biedni, a tymczasem, gdziekolwiek się obrócić, każdy ma domek letniskowy. W najgorszym razie samochód, którym wyjeżdża za miasto, jak najdalej od dusznych murów.

Było mu gorąco, koszula przylepiła się do pleców, a spodnie – do nóg, więc po skończeniu obchodu jednej klatki schodowej ruszył do pobliskiego kiosku, żeby kupić puszkę pepsi z lodówki. Po drodze wpadła mu do głowy myśl, że jeśli ktoś obcy był tutaj i musiał długo czekać, niewykluczone, że też poszedł do kiosku po jakiś orzeźwiający napój. To oczywiste, że jeśli przestępca był starym wyjadaczem i znał się na swojej robocie, nie pchałby się tak głupio przed oczy, ale przecież nie wszyscy kryminaliści są doświadczeni i mądrzy, bywają wśród nich rozmaici, również niezbyt przezorni.

– Co mogę dostać z lodówki? – zapytał senną sprzedawczynię.

– Mamy wszystko – wycedziła dziewczyna. – I wszystko jest wystawione w witrynie, niech pan wybiera.

– I naprawdę wszystko, ale to wszystko jest schłodzone? – zapytał Siergiej z niedowierzaniem.

– Tak – odparła twardo.

– Niegazowana woda mineralna też?

– Wiera i Swiatoj istocznik. Którą podać?

– Istocznik. Ile płacę?

Kobieta podała cenę. Siergiej długo gmerał w portfelu, odliczając należną kwotę. Jednocześnie żartował, popatrując chytrze na wyczerpaną skwarem dziewczynę, i w końcu wciągnął ją w rozmowę. Zaczęli oczywiście od omówienia kwestii handlu w upale, potem płynnie przeszli do stałych klientów – pracowników okolicznych firm. A później Siergiej, widząc, że jego rozmówczyni przestała traktować go z rezerwą, wyznał swoje prawdziwe pobudki.

– Ojej, z milicji! – Dziewczyna nie wiedzieć czemu klasnęła w dłonie i się roześmiała. – Że też przyjmują tam takich liliputów!

– Oczywiście, że przyjmują. Specjalnie, żeby nikt się nie domyślił, że są z milicji – oznajmił Zarubin poufnym tonem. – To co, Lalu, przypomnisz sobie jak wyglądał wczorajszy dzień?

– A co tu sobie przypominać? – Dziewczyna westchnęła z przygnębieniem. – Dzień należał do martwych, biura były zamknięte, wszyscy mieszkańcy wyjechali za miasto. Dzielnica jest wyludniona, i dlatego interes nie idzie.

– Tym bardziej. – Wywiadowca się ożywił. – To znaczy, że klientów było niewielu i możesz ich sobie przypomnieć. Zwłaszcza tych porannych, sprzed wybuchu.

– Był pewien smarkacz, dobrze pamiętam, na krótko przed tym, zanim rozległ się huk – powiedziała Lala stanowczo.

– Co to za smarkacz? Mały?

– Nie, nie, miał z osiemnaście lat, może nawet więcej. Bardzo szczupły, drobny. Ale gdy się nachylił do okienka, zauważyłam, że jest starannie ogolony. To nie była gładka twarzyczka dziecka, rozumiesz? Zauważyłam też napięcie na twarzy, dzieci nie robią takiej miny.

– Wspaniale! – Siergiej się ucieszył. – Co jeszcze możesz o nim powiedzieć? Jak był ubrany?

– Zwyczajnie, w jasne szorty i koszulkę z jakimś napisem, ale się nie przyglądałam. Aha, w palcach obracał piłeczkę. Nawet pomyślałam, po co mu ona.

– Jak wyglądała?

– Była czerwona.

– Duża?

– Nie, o taka. – Kciukiem i palcem wskazującym Lala pokazała średnicę piłeczki. – Chyba plastikowa.

– Zręcznie nią obracał?

– I to jak! – Lala westchnęła z zazdrością. – Gdybym ja tak potrafiła, nie siedziałabym tutaj, tylko występowała w cyrku. Jak Akopian[2].

A więc Akopian, pomyślał Zarubin z satysfakcją. Żeby tak manipulować piłeczką, trzeba trenować na okrągło, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. To znaczy, że można mówić o nawyku. To już coś.

Stojąc przy kiosku, wypił duszkiem małą butelkę zimnej wody, kupił jeszcze jedną, po czym udał się na poszukiwania. Znaki szczególne nie są obiecujące, ale stanowią jakiś punkt wyjścia. Chłopak z piłeczką mógł być zabójcą, ale mógł też być zwyczajnym przechodniem. Tak czy inaczej, trzeba go znaleźć, zwłaszcza że prawdopodobnie widział mordercę.

I znowu wszystko od początku. Schody, piętro, drzwi, dzwonek, pytanie: „Nie zna pan szczupłego chłopaka, który ma zwyczaj obracać piłeczkę w ręce?”. Słowa podziękowania, kolejne drzwi, dzwonek, pytanie, schody, drzwi… Nogi mu ciążyły, koszula i spodnie przylgnęły do ciała niczym skóra, która chyba już nigdy się nie odklei.

Przed dziesiątą Siergiej musiał przerwać obchód, bo późnym wieczorem ludzie nie kwapią się, by otwierać drzwi nieznajomym, nawet okazującym oficjalną legitymację. Denerwują się i usiłują odpowiedzieć cokolwiek, nie myśląc i się nie zastanawiając, byle tylko nieproszony gość jak najprędzej sobie poszedł.

Zarubin podjął przerwane czynności następnego ranka, a ponieważ większa część mieszkańców była w pracy i nikt nie otwierał mu drzwi, w porze obiadu przeniósł się do sąsiedniej dzielnicy. Wszedł na podwórze domu i nie mógł uwierzyć własnym oczom. Tuż przed nim na ławce siedzieli dwaj młodzieńcy. Jeden, wysoki i barczysty, czytał coś na głos, a drugi, szczupły i niższy, ubrany w jasne szorty i koszulkę, uważnie go słuchał, obracając w palcach czerwoną piłeczkę. I kto teraz powie, że w życiu nie można mieć farta? – pomyślał Siergiej.

Nie byli braćmi, ale nie łączyła ich zwyczajna przyjaźń. Byli dla siebie wszystkim.

W wyniku urazu porodowego Artiom Kipiani zaczął cierpieć na atrofię obu nerwów wzrokowych. Najpierw źle widział z daleka, potem z bliska, potem pole widzenia zaczęło się zawężać. Pojawiły się kłopoty z czytaniem i pisaniem, oczy szybko się męczyły, konieczne były długie przerwy, żeby odpoczęły. Początkowo Artiom radził sobie w szkole, jednakże w piątej klasie problem się nasilił. Chłopiec po raz pierwszy musiał powtarzać rok. Był niesłychanie zdolny, bez wątpienia miał talent i uczył się w domu całymi godzinami, nawet kosztem snu. Ale jeśli chodzi o prace klasowe… Ich czas był ograniczony, a on, zmuszony odrywać się od pisania, żeby oczy mogły odpocząć, nie nadążał notować rozwiązania zadania, które rozwiązał już w pamięci. To samo działo się na klasówkach z rosyjskiego i angielskiego.

Rodzice Artioma stanęli przed podjęciem odpowiedzialnej decyzji. Oddać chłopca do specjalnego ośrodka dla słabowidzących czy zostawić w normalnej szkole? Właściwie nie musieli się o to spierać, oboje byli zgodni co do tego, że należy, jak to się mówi, nie ustępować ani na krok, żeby zapewnić synowi zdobycie solidnego wykształcenia. W ośrodku dla słabowidzących program nauczania jest, jak wiadomo, okrojony i nie do wszystkich przedmiotów ogólnokształcących opracowano podręczniki brajlowskie. Ale czy Artiom poradzi sobie z rosnącymi wymaganiami normalnego programu? I co zrobić ze wspomnianymi pracami klasowymi?

Problem klasówek został rozwiązany raz na zawsze. Chłopiec musi zdobyć wykształcenie, a nie oceny, więc może przynosić trójki, a nawet dwójki, nie ma w tym nic strasznego. Żeby go jednak nie relegowano ze szkoły za brak postępów, musi się bardzo przykładać i dostawać same piątki z odpowiedzi oraz z prac domowych. Jekatierina i Tiengiz Kipiani poświęcili cały swój wolny czas na ołtarzu tej decyzji, czytali Artiomowi na głos podręczniki, dyktowali dane z zadań oraz przykłady. W ten sposób chłopiec przebrnął przez kolejne dwie klasy, a potem znowu został na drugi rok. Zadecydowały o tym wyniki egzaminów. Przedmiotów obowiązkowych było coraz więcej, toteż rodzice nie mieli dość czasu, żeby pomagać synowi. Musieli znaleźć kogoś, kto mógłby poświęcić Artiomowi cały swój czas od trzeciej po południu. Tiengiz poszedł do kierowniczki szkoły, żeby przeprowadzić poważną rozmowę.

– W ośrodku specjalnym będzie mu lepiej – zapewniała. – Artiom nie potrafi sprostać naszym wymaganiom.

– Przeciwnie – zaoponował ojciec. – Nauka przychodzi mu bez najmniejszego trudu. Syn łapie wszystko w lot i rozwiązuje w pamięci skomplikowane zadania z matematyki i fizyki. Jedyne, z czym sobie nie radzi, to czytanie i pisanie, potrzebuje na to dziesięć razy więcej czasu niż inni. Czy z tego powodu pozbawi go pani możliwości zdobycia gruntownego wykształcenia?

– Chętnie pójdę państwu na rękę. – Kierowniczka westchnęła. – Jeśli mi pan powie, co mogę zrobić dla Artioma. Zapewniam, że ja też nie chciałabym się z nim rozstawać, to wspaniały chłopiec i rzeczywiście bardzo zdolny. Po prostu martwię się o niego, proszę zrozumieć. W ośrodku specjalnym będzie mu łatwiej.

– Nie chcę, żeby było mu łatwiej. Niech będzie ciężko, byle nie czuł się niepełnosprawny. I był taki jak wszyscy.

– Chce pan, żeby mu było ciężko – powtórzyła kierowniczka z uśmiechem. – A czego chce sam Artiom? Jest pan pewien, że tego samego?

– Oczywiście – odparł Tiengiz stanowczo. – Artiom to dziecko o niezwykłej sile woli i ducha, nie chce, żeby obniżano mu wymagania, bo jest ułomny i słaby. Chce dorównać widzącym rówieśnikom, a nie być pierwszy wśród niewidomych.

– Jakie więc widzi pan wyjście?

– Syn potrzebuje kogoś do pomocy. Kogoś, kto by się nim zajął po szkole. Nie chodzi jednak o osobę dorosłą. Nie mam na myśli guwernera czy korepetytora, ale pomocnika. Musi to być chłopak, który chce sobie dorobić. Albo dziewczyna – dodał po chwili zastanowienia.

– Wiem, kto mógłby pomóc – powiedziała kierowniczka. – Do naszej szkoły uczęszcza bardzo inteligentny chłopiec. Jest młodszy o trzy lata od Artioma, ale uczy się w klasie tylko o rok niżej. Chce go pan poznać?

Tak w życiu rodziny Kipianich pojawił się Denis Bażenow. Rano wpadał po Artioma i szli razem do szkoły. Po lekcjach razem wracali. Podgrzewali przygotowany przez Jekatierinę obiad i zabierali się do nauki. Denis robił wszystko, co trzeba, żeby Artiom mógł odrobić lekcje, i znajdował jeszcze czas, żeby odrobić swoje. Jego zadania, co prawda, rozwiązywał przeważnie Artiom, robiąc to w pamięci i dyktując przyjacielowi. Poza tym w drugim roku znajomości problem odrabiania lekcji przez Denisa stał się niesłychanie prosty, bo przecież rok wcześniej chłopak przerobił cały materiał ze starszym kolegą. Artiom nauczył swojego pomocnika nut i tamten pomagał mu nawet w muzyce. Podczas trzydziestodniowej terapii wzmacniającej, której Artiom musiał regularnie się poddawać, Denis woził go na zastrzyki.

Chłopcy stali się nierozłączni, tęsknili do siebie tak, jak tęsknią rozdzieleni nawet na krótko bliźniacy. Rodzice Artioma nie mogli się nachwalić odpowiedzialnego ponad swój wiek, dobrego i rozsądnego Denisa i codziennie dziękowali losowi za to, że go im podarował. Traktowali Bażenowa jak drugiego syna, zabierali ze sobą na wakacje, kupowali mu prezenty i ubrania, nie robiąc różnicy między nim a Artiomem. Sami chłopcy zaś jakby zapomnieli o tym, że wcale nie są rówieśnikami. Tego lata Denis kończył dziesiątą klasę, Artiom jedenastą, ale Artiom miał już dziewiętnaście lat, podczas gdy jego kolega zaledwie szesnaście. Zresztą nie tylko oni zapomnieli o różnicy wieku. Denis był wyrośnięty i barczysty, więc przy szczupłym, niewysokim Artiomie wyglądał nawet na trochę starszego.

Artiom nie zdawał egzaminów końcowych, Jekatierinie udało się załatwić zwolnienie ze względu na stan zdrowia. Chłopcy mieli zatem całe dnie dla siebie i nie mogli się doczekać, aż w sierpniu wszyscy razem pojadą nad morze.

Tamtego dnia siedzieli na podwórzu w cieniu rozłożystego drzewa. Denis czytał na głos kolejny tom Rogera Zelaznego, Artiom zaś słuchał uważnie, jak zwykle obracając w dłoni piłeczkę, żeby ćwiczyć palce, gdy podszedł do nich nieznajomy mężczyzna.

– Dzień dobry – powiedział uprzejmie.

– Dzień dobry – odparli jednocześnie i od razu parsknęli śmiechem, rozbawieni swoją zgodną odpowiedzią.

Siergiej Zarubin też się roześmiał. Dojrzali chłopcy mówiący chórem wydali mu się pocieszni. Czyżby byli braćmi?

– Mieszkacie w tym domu? – zainteresował się.

– Tak. – Jednoczesne kiwnięcie głowami.

– Zawsze odpowiadacie chórem?

– To zależy – odparł szczupły. – A dlaczego?

– Tak tylko pytam. Słyszeliście o wybuchu?

– Oczywiście – odparł od razu drugi, silniej zbudowany. – To przecież było niedaleko.

– A sami nie widzieliście?

Zapadła cisza. Chłopcy wymienili dziwne spojrzenia. To się nie spodobało Zarubinowi.

– Ja nie widziałem – powiedział barczysty chłopak. – On też. A dlaczego pan pyta?

– Szukam kogoś, kto był tam krótko przed wybuchem. Albo podczas niego – wyjaśnił Siergiej, zwracając się do szczupłego. Odniósł wrażenie, że jest on pod wpływem postawniejszego kolegi, i miał ochotę rozdzielić ich w trakcie rozmowy. – Jestem z milicji. Urządzenie wybuchowe, które umieszczono pod samochodem, było zdalnie sterowane, więc zamachowiec musiał nacisnąć guzik, rozumiecie? To znaczy, że był na miejscu i ktoś go widział. Nie mógł pozostać niezauważony. Ty przecież byłeś tam tuż przed wybuchem, prawda?

– Zgadza się. – Szczupły chłopak kiwnął potakująco głową.

– Co tam robiłeś?

– Stałem. Czekałem na niego. – Ruchem głowy pokazał kolegę.

– I co widziałeś?

Znowu cisza. Siergiej próbował uchwycić spojrzenie szczupłego chłopaka, ale mu się nie udawało, bo ten wciąż uciekał gdzieś wzrokiem.

– Był tam mężczyzna – powiedział wreszcie.

– Jaki? Co robił?

– Siedział na ławce. Słuchał Symfonii Szkockiej Mendelssohna. Noga go bolała, nie mógł chodzić, więc poprosił, żebym mu kupił wodę w kiosku. Kupiłem. To wszystko.

Bardzo ciekawe. Mężczyźnie tak bardzo doskwierała noga, że nie mógł chodzić. I nikt z przesłuchanych świadków, którzy podbiegli do samochodu zaraz po wybuchu, o nim nie wspomniał, mimo że facet siedział rzekomo na ławce, a więc powinien zwrócić na siebie uwagę. To znaczy, że szybko zmył się z miejsca zdarzenia. Dziwnym trafem noga od razu przestała go boleć. Czyżby to był strzał w dziesiątkę?

– Powiedz, jak wyglądał, jak był ubrany – poprosił.

Znowu zapadła cisza. Tym razem Siergiej nie snuł żadnych domysłów.

– Co się dzieje, chłopcy? Dlaczego boicie się odpowiadać?

– Musi pan wiedzieć, że Artiom prawie nie widzi – powiedział barczysty chłopak. – I nie lubi, gdy ktoś się tego domyśla.

– Jak to nie widzi? – Zarubin osłupiał. – W ogóle?

– Prawie w ogóle. Cierpi na taką chorobę, która sprawia, że widzi tylko rozmytą sylwetkę w bardzo wąskim polu.

– No to czemu nie nosisz okularów? Wstydzisz się? – zapytał Siergiej Artioma.

– Nie. – Tamten uśmiechnął się nieśmiało. – Okulary nie pomagają w tej chorobie.

– A więc nie możesz niczego powiedzieć o tamtym mężczyźnie?

– Mam dobry słuch, więc zapamiętałem jego głos. Ale nie wiem, jak wyglądał. Nie mogę nawet określić wieku.

– Miał magnetofon?

– Odtwarzacz.

– No to skąd wiesz, jakiej muzyki słuchał? Musiał przecież mieć na uszach słuchawki – zdziwił się Zarubin.

– Mam dobry słuch. Gdy stoję blisko, słyszę nawet przez słuchawki. To chyba jakiś poważny facet – powiedział Artiom w zamyśleniu.

– Skąd ten wniosek? – zapytał Siergiej czujnie.

– Młodzież nie słucha Mendelssohna, to niemodne. Tylko starsze pokolenie lubi klasykę. A to było dobre nagranie.

– Co to znaczy „dobre”? – uściślił wywiadowca. – Masz na myśli jakość?

– Nie, orkiestrę. Nigdy jeszcze nie słyszałem tego nagrania. Mam Symfonię Szkocką w wykonaniu orkiestry berlińskiej, wiedeńskiej i naszej, Wielkiej Symfonicznej. Słyszałem też inne nagrania, chociaż ich nie mam. Ale to, czego słuchał tamten facet, to coś wyjątkowego. Pewnie jakiś wybitny dyrygent.

– Jak rozróżniasz takie rzeczy? – zdumiał się Zarubin. – Dla mnie orkiestra to orkiestra, muzyka też jest taka sama.