Gwiezdny zegar. Za górami - Francesca Gibbons - ebook

Gwiezdny zegar. Za górami ebook

Francesca Gibbons

5,0

Opis

Imogen i Marie wracają przez drzwi w drzewie do zupełnie odmienionego Jaroslawia.
Miro jest królem, ale nie znosi swojej nowej roli. Anneszka nie jest już królową i… też tego nie znosi.
Usłyszawszy przepowiednię, według której ma władać najwspanialszym królestwem, Anneszka porywa Marie w przekonaniu, że dziewczynka stanowi klucz do jej spełnienia. Wyprawia się z nią za góry, a Imogen i Miro ruszają w ślad za nimi.
Ale to, co znajdą w leżącej za górami krainie, znowu wszystko zmieni. Będą musieli stawić czoła wyzwaniom, o jakich wcześniej im się nie śniło i zmierzyć się z niebezpiecznymi ludźmi. I nie tylko…
"Gwiezdny zegar" to porywająca, pełna napięcia i humoru trylogia fantasy, pięknie zilustrowana przez Chrisa Riddella. "Za górami" stanowi jej drugą część.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 437

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ani16

Nie oderwiesz się od lektury

Gorąco polecam! Ciekawy pomysł na lekturę, genialna fabuła i interesujący bohaterowie. Bardzo dobra kontynuacja serii. Z książkowym pozdrowieniem!
00

Popularność




Także dla Mini i Bonnie

Bohaterowie tej opowieści

Nie matki się obawiam

Czy ojca mego złości

Bo oni oczekują,

Że wesprę ich w starości.

Lecz są potwory w zbroi,

Co tak mnie przerażają,

Bo dzieci, mówi mama,

Niegrzeczne porywają.

Niestraszna jest mi ciemność,

Nie świtu wypatruję,

Bo ten straszliwy potwór,

I za dnia atakuje.

Więc strzeż się krutymuża,

Gdy do twych drzwi zapuka.

Stalową zgrzyta klatką,

I dzieci twoich szuka.

Nie matki się obawiam,

Czy ojca mego złości,

Bo oni oczekują,

Że wesprę ich w starości.

Dziecięca rymowanka z Królestwa Nizin

CZĘŚĆ 1

Rozdział 1

Drzewa rozchylały się na boki przed Oczi, tworząc w ciemności ścieżkę. Kobieta szła swobodnie. Świetnie odnajdywała się w lesie – w końcu była leśną wiedźmą.

Kilka kroków za nią podążał z gracją kucyk. Do siodła przywiązaną miał poszewkę na poduszkę, a w niej krył się przedziwny zegar.

Za kucykiem sunęła z kolei Anneszka Mazanar. Ona jednak bynajmniej nie szła z gracją. Wlokła się przez las, mrucząc coś pod nosem. Mechaniczny smok Andela poparzył jej dłonie i twarz. Gdzieś po drodze zgubiła pantofelek, jej suknia ślubna przypominała łachmany, a z halki zwisały najeżone kolcami pędy jeżyn, ciągnące się za nią jak ogon z drutu kolczastego.

Choć rany sprawiały jej ból, myśl o tym, co straciła, bolała ją dużo bardziej. Tak niewiele brakowało, a zostałaby koronowana na królową. Tak niewiele brakowało, by spełniło się jej przeznaczenie.

Lecz teraz Drakomor już nie żył i wkrótce cały Jaroslaw dowie się o tym, co zrobiła: o ludziach, których zabiła, i o księciu, który jej się wymknął…

Oczyma wyobraźni Anneszka widziała reakcję swojej matki. „Mogłaś wyjść za króla, ale nie, skądże! Musiałaś mieć jeszcze smoka. I musiałaś puścić cały zamek z dymem. Głupia dziewucha. Co powiedzą sąsiedzi?”

Nie, Anneszka nie zamierzała wracać do Jaroslawia. Cała nadzieja w tej wiedźmie.

Oczi parła naprzód, a jej latarenka kołysała się na boki. Wiedźma była wysoka i smukła, cerę miała bladą, a włosy czarne. Powiedziała, że może zapewnić jej schronienie. Być może potrafi też odpowiedzieć na jej pytania.

Ta wiedźma wie, gdzie zgodnie z przeznaczeniem mam sprawować władzę, pomyślała Anneszka. Zacisnęła zęby i kuśtykając, szła przed siebie. Nadal mogę mieć swoje królestwo i swój zamek. Jeszcze pokażę matce, na co mnie stać. Jeszcze wszystkim pokażę!

Niespodziewanie wyrosła przed nimi chatka Oczi. W jednej chwili otaczały je tylko drzewa, a już w następnej Anneszka stała przed starym domostwem. Wiedźma zajęta była zdejmowaniem kucykowi siodła, więc dziewczyna weszła do środka sama.

Wewnątrz znajdowało się palenisko i zbiór niepasujących do siebie mebli. Tu i ówdzie leżały gliniane naczynia, a jedna z szuflad stołu służyła za grzędę dla kury.

Ale się stoczyłam, pomyślała Anneszka, opadając na krzesło.

Coś zagrzechotało w naczyniu stojącym na kominku. Dziewczyna podniosła głowę. Naczynie stało nieruchomo.

– To miejsce chyba doprowadzi mnie do szału – mruknęła i przysunęła sobie stołeczek, by położyć na nim nogi. Jedną stopę miała bosą i zakrwawioną. Na drugiej tkwił brudny, zniszczony jedwabny pantofelek.

– Dobrze, dziecko, rozgość się – odezwał się za nią zachrypnięty głos.

Anneszka skoczyła na równe nogi. Głos należał do bardzo starej kobiety. Skórę miała pomarszczoną, a mięśnie zwiotczałe. Dziewczyna rozejrzała się po pokoju za jakimś ostrym narzędziem.

– Nie bój się – wysapała starucha. – To tylko ja się zmieniam. Ty zapewne jesteś wewnątrz równie piękna, jak na zewnątrz.

Anneszka wzdrygnęła się. Czy to była…

– Oczi?

– A kogo się spodziewałaś? – odparła kobieta. – Nikt nie zostaje wiecznie młody.

Anneszce nie spodobał się jej uśmieszek, ale wiedziała, że staruszka mówi prawdę. Młoda czarownica i ta stara wiedźma były jedną i tą samą osobą. Rozpoznała ją po oczach.

– Zajmijmy się lepiej twoimi ranami – rzekła leciwa Oczi. Wysunęła szufladę i wyjęła z niej dwa ślimaki.

– Co ty wyprawiasz? – zawołała Anneszka. – Zabierz ode mnie te paskudztwa!

– Jak umrzesz od zakażenia, to nigdy nie zostaniesz królową – powiedziała Oczi, kuśtykając w jej stronę. – Trzeba wyleczyć te oparzenia.

Ślimaki nadal siedziały w skorupach. Anneszka spojrzała na swoje dłonie – w miejscach, gdzie poparzył je smok, skóra była pokryta bąblami.

– No dobrze – rzuciła pogardliwie. – Rób, co masz robić.

Oczi położyła jej na nadgarstkach ślimaki i zaczęła gładzić je tymi swoimi powykrzywianymi, starczymi palcami, dopóki ze skorup nie wyłonili się ich mieszkańcy.

Anneszka powstrzymała się przez strząśnięciem ich na drugi koniec izby. Brzydziły ją te ich oczy na czułkach i to, w jaki sposób się ruszały. Były odrażające – pod każdym względem.

– Masz też poparzoną twarz – odezwała się wiedźma.

Anneszka zmarszczyła nosek, ale musiała przyznać, że ręce już jej tak nie bolały… Pozwoliła Oczi położyć sobie ślimaka na brodzie. Zimne ciało popełzło w górę po jej policzku, a następnie przesunęło się w poprzek jej nosa.

Gdy wiedźma skończyła, wszystkie rany Anneszki pokryte były połyskującą warstwą ślimaczego śluzu.

– Oby to pomogło… – burknęła dziewczyna.

Staruszka położyła ślimaki na podłodze, skąd rozpoczęły mozolną wędrówkę z powrotem do swojej szuflady.

– Ale będzie z ciebie królowa – westchnęła wiedźma, siadając na swoim miejscu.

– Królowa czego? Gdzie będę władać? – zaperzyła się jej pacjentka. Miała już powoli dość tego ględzenia Oczi.

– Mogę zapytać gwiazd… jeśli zechcesz mi zapłacić.

Garnek przy krześle staruszki zaczął się telepać. Wiedźma przesunęła go piętą.

– Ty coś ukrywasz – powiedziała Anneszka. – Co jest w tych wszystkich naczyniach?

– Niczego nie ukrywam, dziecko. Dlaczego miałabym coś przed tobą ukrywać?

Dziewczyna przyjrzała jej się dokładnie. Wyglądała na bardzo wątłą: worek pełen kości ze skorupką z jajka zamiast głowy. Można by jej tę czaszkę rozłupać, pomyślała Anneszka, i sprawdzić, czy nie wypadną z niej wszystkie tajemnice.

Naczynia stojące przy oknie miały zatyczki. Anneszka złapała jedno z nich i odczytała napis na etykiecie.

W. Lokai

Nic jej to nie mówiło. Chwyciła kolejny słój, zostawiając na nim odciski palców ze ślimaczego śluzu.

S. Zarda

Nigdy wcześniej nie słyszała o miksturze o takiej nazwie.

Jedno z naczyń nie miało zatyczki. Zajrzała do środka, niemal spodziewając się, że może wyskoczyć z niego żaba, nic w nim jednak nie było. Spojrzała na etykietkę.

W. Mazanar

– To moja matka – zawołała. – To ona się tak nazywa! – Potrzebowała chwili, żeby się uspokoić. – Co tu robi naczynie z nazwiskiem mojej matki?

– Chodź – rzekła wiedźma. – Czas odpocząć.

– Odpowiedz mi natychmiast! – Anneszka pomaszerowała tam, gdzie zdążyły dopełznąć ślimaki, i zatrzymała stopę odzianą w pantofelek tuż nad jednym z nich.

– Teraz jest za późno. Powiem ci jutro rano.

Anneszka opuściła nogę, z satysfakcją zgniatając stworzenie.

– Mój ślimak! – zawołała Oczi, krzywiąc się z bólu.

– Gadaj – rozkazała Anneszka. Jej bosa stopa zawisła nad drugim ślimakiem.

– Twoja matka zakupiła w dniu twoich narodzin przepowiednię – wyjaśniła Oczi. – Powiedziałam jej, że gdy dorośniesz, zostaniesz królową.

Anneszka przycisnęła palce u stopy do skorupy ślimaka.

– To już wiem.

– Proszę! Tylko nie Borys! – błagała wiedźma. Zaczęła mówić szybciej. – Kiedy twoja matka umrze, zapłaci za przepowiednię swoją duszą. Zamknę ją w tym naczyniu. – Stara zamilkła. Wyglądała na zawstydzoną. – Każda dusza, jaka zostaje mi oddana z własnej woli, wydłuża mój żywot w tym ciele.

Anneszka uniosła brew i odsunęła się od ślimaka.

– Zbierasz dusze, żeby przedłużyć swoje nędzne życie?

Gliniane naczynia wypełniały półki, piętrzyły się po kątach, stały na stole i pod krzesłami. Anneszka rozejrzała się wkoło, po czym spojrzała na wiedźmę.

– To ile ty masz lat?

Oczi obserwowała Borysa, który wpełzał właśnie pod szafkę.

– Dwadzieścia trzy… – wyszeptała. – Siedemset dwadzieścia trzy.

Rozdział 2

Ktoś ukradł klamki do wszystkich okien w sali 32 C. Na zewnątrz był jeden z ostatnich gorących dni w roku. Wewnątrz cała klasa siódma gotowała się żywcem.

Razem z nimi gotował się i pan Morris.

– Otwórzcie książki na stronie ósmej – rzekł, przechadzając się wolno po sali niczym jaszczurka po terrarium.

Imogen przekartkowała podręcznik, ciesząc się z namiastki bryzy, jaką tworzyły przewracające się kartki. Zatrzymała się na zdjęciu astronauty wyglądającego przez okrągłe okienko.

„To Ziemia – głosił tekst. – Nasz dom. Miejsce, na którym odcisnęliśmy piętno”.

Imogen zastanawiała się, czy patrząc na ziemię z tej nowej perspektywy astronauta czuje się podekscytowany, czy tęskni za domem. Być może, pomyślała, jedno i drugie po trochu.

Podniosła wzrok i spojrzała na nauczyciela. Mówił coś o astronautach. O różnicy pomiędzy cieczą a ciałem stałym.

Pot jest cieczą, pomyślała Imogen, patrząc na kroplę spływającą po twarzy pana Morrisa. Czas jest stały, mówiła dalej w myślach. Nic nie jest w stanie go przyspieszyć.

Do końca dzisiejszych lekcji zostało jeszcze pięć minut. Za pięć minut skończy się pierwszy tydzień, jaki spędziła w gimnazjum.

Zaczęło się nie najgorzej. Poznała nowych przyjaciół i lubiła swoją wychowawczynię, ale wszyscy znali ją już jako „tę dziewczynkę, która zaginęła”. Dobrze, że chociaż nie wiedzieli o jej wizytach u terapeuty.

Inni uczniowie dopytywali się, czy uciekła z domu, czy została porwana. Imogen postanowiła nie mówić im prawdy. Nigdy by jej nie uwierzyli, że znalazła drzwi w drzewie, zaprzyjaźniła się z księciem i latała na wielkich ptakach…

Jeszcze trzy minuty i wróci do domu. Imogen próbowała skupić się na tekście w podręczniku.

„Podróże kosmiczne wiążą się z poświęceniem. Astronauci biorący udział w misji nie będą widzieć swoich bliskich przez pięć lat. A kiedy wrócą, miną kolejne lata, zanim przywykną do normalnego życia”.

Jeszcze dwie minuty i wróci do domu.

Mama będzie czekać pod bramą szkoły. Imogen wolałaby, żeby tego nie robiła. Inni rodzice nie przychodzili po swoje dzieci, ale mama zachowywała się inaczej, odkąd Imogen zaginęła.

To ona wymyśliła, żeby pójść na terapię. Powiedziała, że Imogen potrzebuje „specjalnego wsparcia”, co najwyraźniej oznaczało gadanie z kimś całymi godzinami, jakby ktokolwiek mógł ją w ten sposób przekonać, by zapomniała o magicznym świecie.

Jeszcze minuta i wróci do domu.

– W temperaturze pokojowej woda jest cieczą – mówił pan Morris. Wyglądał na wykończonego. – Ale kiedy się ją podgrzeje, zaczyna… – Rozbrzmiał dźwięk dzwonka, więc dzieci zebrały swoje książki i zaczęły gromadnie wychodzić z klasy. – Parować – dokończył nauczyciel, opadając na oparcie krzesła.

Drzwi zamknęły się z hukiem i w klasie zapadła cisza. Pan Morris zamknął oczy. Imogen czekała, aż ją zauważy. Nauczyciel wziął głęboki wdech przez nos i wypuścił powietrze ustami. Przyłożył do policzka butelkę z wodą i siedział bez ruchu.

– Proszę pana?

Pan Morris aż podskoczył.

– Imogen! Ty dalej tutaj?

– Wie pan, że astronauci byli na Księżycu? A byli też w innych miejscach?

Pan Morris odsunął butelkę od twarzy.

– Tak… NASA wysłała też sondy na Marsa.

– Ale nie było tam żadnych ludzi.

– Nie, Imogen. Jeszcze nie.

Imogen zmrużyła oczy.

– Myśli pan, że jest jeszcze jakaś inna planeta, której astronauci jeszcze nie odkryli? Taka jak nasza, z ludźmi i zwierzętami… ale inna?

– Nie wiem – odparł nauczyciel. – Ale nawet jeśli taka planeta istnieje, jest bardzo daleko stąd. Nawet gdybyś miała statek kosmiczny poruszający się z prędkością światła, podróż zabrałaby ci wiele lat. Mogłabyś się zestarzeć, zanim byś tam doleciała.

Imogen trudno było sobie wyobrazić, że kiedykolwiek się zestarzeje.

– A dlaczego pytasz? – dodał pan Morris.

Imogen wstała, by wyjść. Minęło wystarczająco dużo czasu. Nikt już nie zobaczy jej z mamą przy bramie.

– A, tak tylko – odparła. – Z ciekawości.

Rozdział 3

Imogen leżała na łóżku siostry otoczona mnóstwem rysunków. Ściany były oklejone tyloma kartkami, że pomieszczenie zdawało się zmieniać kształt przy każdym podmuchu wiatru wpadającym przez okno. Zupełnie jakby mieszkały w namiocie, a nie w domu.

Marie, która była o trzy lata młodsza od Imogen, siedziała na podłodze. Kolorowała rysunek, a kredki porozrzucane były po całym dywanie.

– Pani Kalmadi mówi, że ćmy nie potrafią otwierać drzwi – powiedziała. – Ani rozpoznawać ludzi.

– Musisz wreszcie przestać gadać o tym w szkole – skarciła ją siostra. – Ludzie jeszcze pomyślą, że coś z tobą nie tak.

– Ale wszyscy inni o tym mówią. A u was w szkole dla starszych dzieci o tym nie mówią?

Imogen spojrzała na nagryzmoloną przez siostrę podobiznę mamy. Głowę miała w kształcie żarówki, a zamiast rąk – kiście bananów. Marie narysowała ją kilka lat wcześniej.

– Tak – przyznała Imogen. – Ciągle o tym gadają.

W nogach łóżka leżał nowszy szkic: portret chłopca z szeroko rozstawionymi oczami i odstającymi uszami wyłaniającymi się spomiędzy włosów. Imogen wciąż wracała do niego wzrokiem. Musiała przyznać, że ta podobizna była całkiem niezła.

– Nie lubię udawać, że Jaroslaw nie istnieje – powiedziała Marie. – To miejsce jest tak samo prawdziwe jak pani Kalmadi. W tamtym czasie wydawało się wręcz prawdziwsze.

Imogen też nie lubiła udawać. Szczerze mówiąc, wprost tego nie cierpiała.

– Jestem pewna, że mama nam w końcu uwierzy – rzekła. – Musimy tylko znaleźć sposób, żeby ją przekonać.

– Dziewczynki, kolacja! – zawołała z dołu mama.

Marie wypuściła z ręki kredkę i wybiegła z pokoju. Imogen zeskoczyła z łóżka i podniosła rysunek siostry. Przedstawiał las pod osłoną nocy. Całkiem dobrze go uchwyciła: podejrzane cienie, zimne światło gwiazd. Kiedy Imogen zamknęła oczy, niemal słyszała szelest skrzydełek ćmy.

– Ziemia do Imogen! – zawołała mama. – Babcia przyszła. Chodź się przywitać!

Imogen rzuciła rysunek i zeszła na dół, by dołączyć do reszty rodziny.

Wrzesień był wyjątkowo ciepły, więc zjedli kolację na zewnątrz. Mama zapaliła świeczki, żeby odstraszyć owady. Babcia nakładała wszystkim lazanię i opowiadała o swoim kółku brydżowym. Została z niego wyrzucona, bo za dobrze grała. Tak przynajmniej twierdziła.

Po kolacji dziewczynki zaczęły sprzątać ze stołu na tarasie, a mama wyszeptała coś do babci o pani Haberdash. Imogen nadstawiła uszu. Pani Haberdash była leciwą właścicielką herbaciarni i ogrodu, w którym dziewczynka znalazła drzwi w drzewie.

– Ten ogród jest w takim stanie – powiedziała przyciszonym głosem babcia – że nie zdziwiłabym się, gdyby naprawdę coś tam mieszkało, dokładnie tak, jak mówiła. To najprawdopodobniej lisy.

– O czym mówicie? – zapytała Imogen, spoglądając na nie.

– O niczym, słonko – odparła mama. – Weźmiesz mój talerz?

– Tak… Ale wy mówiłyście coś o pani Haberdash, prawda?

Kobiety popatrzyły na siebie wymownie.

– Obawiam się, że pani Haberdash ma się nie najlepiej – odpowiedziała mama.

– Ma przywidzenia – dodała babcia. – Tak czasami bywa u ludzi w podeszłym wieku. – Popukała palcem w głowę, jakby na znak, że starość nie ma z nią nic wspólnego.

– Pani Haberdash rozchorowała się przez lisy? – zdziwiła się Imogen.

– Nie, nie – odparła babcia. – Wydaje jej się, że coś się czai w jej ogrodzie, jakiś potwór czy coś. Mówi, że widziała go w nocy z tyłu przy śmietniku. To pewnie tylko lis szukał resztek jedzenia, ale biedna pani Haberdash bardzo się zdenerwowała.

Potwór?, pomyślała Imogen. Czyżby to był…

– Może powinnyśmy ją odwiedzić – zasugerowała Marie.

– Chyba nie możemy – powiedziała babcia, zerkając na mamę.

– Nie patrz na mnie – odparła mama. – Możesz się widywać ze znajomymi, kiedy tylko chcesz.

– Ale nie ufasz mi na tyle, by zostawić pod moją opieką swoje dzieci – sprostowała babcia. – Mam rację?

Mama wpatrywała się uparcie w świeczkę zapachową.

– Imogen, Marie, zabierzcie wszystkie talerze do kuchni.

Ale babcia nie chciała puścić talerza.

– To nie moja wina, że zaginęły – syknęła. – Spuściłam je z oka tylko na minutę.

Imogen nigdy wcześniej nie widziała, żeby mama kłóciła się z babcią. Mama zawsze była po jej stronie, zresztą babcia też zawsze ją wspierała. Takie były zasady.

– To może pójdziemy we czwórkę? – zaproponowała Marie. – Może wybierzemy się do herbaciarni wszystkie razem?

Mama podniosła wzrok, ale nadal miała zmarszczone brwi.

– Zastanowię się – powiedziała.

Później tego samego wieczoru, kiedy babcia kładła Marie spać, Imogen mogła porozmawiać z mamą w cztery oczy. Siedziały w ogrodzie, patrząc na pierwsze gwiazdy pojawiające się na niebie.

Na horyzoncie widać było pomarańczowawą poświatę: łunę miasta, której nie przyćmiłyby nawet najjaśniejsze gwiazdy. Niebo nad Jaroslawiem było czarne i rozgwieżdżone. Imogen zastanawiała się, czy sąsiedzi pogasiliby światła w obawie przed atakiem skrzetów. Wtedy i tu widać by było gwiazdy. Chyba nie byłoby warto, pomyślała, uśmiechając się do siebie.

– O czym myślisz? – zapytała mama. Objęła córkę ramieniem i mimo że Imogen była już w siódmej klasie, nadal idealnie mieściła się w jej objęciach.

– A, no wiesz… zastanawiam się, jak by to było, gdyby na niebie widać było wszystkie gwiazdy. – Imogen oparła głowę na ramieniu mamy.

– Cieszę się, że znowu tu jesteś, Imogen – powiedziała mama. – Tak bardzo się o was martwiłam… Gdyby nie Mark, nie wiem, co bym…

Imogen postanowiła skorzystać z okazji.

– Czy Mark jest teraz twoim chłopakiem?

Obok nich przeleciało babie lato.

Mama wzięła głęboki wdech, po czym rzekła:

– Tak. Bardzo go lubię i myślę, że ty też byś go polubiła, gdybyś tylko dała mu szansę… On nie ma dzieci, więc brak mu doświadczenia, ale to dobry człowiek. Proszę, obiecaj mi, że będziesz na niego otwarta.

– Nie będę mówić do niego „tato”.

– Oczywiście, nigdy bym cię o to nie prosiła.

– No, skoro go lubisz…

Mama uścisnęła ją mocno.

– Kochana dziewczynka.

Rozdział 4

Mieszkańcy Jaroslawia przestali szukać Anneszki wraz z nadejściem pierwszych śniegów. Jeśli schowała się gdzieś w lesie, do tego czasu zdążyłaby już umrzeć z głodu. Nikt nie poratowałby jedzeniem morderczyni… nawet tak ładnej jak ona.

Większość uważała, że nie przeżyła przejścia przez góry. To nie była dobra pora roku na takie wyprawy. Może na wiosnę znajdą jej okryte lodem ciało w ślubnej sukni, gdzieś w pobliżu jednego ze szczytów. Ta wizja podobała się szczególnie miejscowym artystom. Takie obrazy bardzo dobrze się sprzedawały.

Skąd mieliby wiedzieć, że wcale nie umarła ani nawet nie przymierała głodem, tylko siedziała cała i zdrowa w ciepłym domku leśnej wiedźmy?

Anneszka grzała się przy palenisku. Kura była na swojej grzędzie w szufladzie, a gliniane naczynia stały spokojnie, jak na gliniane naczynia przystało. Dziewczyna pogładziła palcem stare rany. Świeżo zagojona skóra miała srebrzysty odcień.

Przez niewielkie okienko było widać jedynie drzewa uginające się pod ciężarem śniegu. Oczi była na zewnątrz i strzepywała z gałęzi biały puch.

Każdy spadający płatek śniegu zdawał się szeptać „Żyj nam! Żyj nam…”. Anneszka odwróciła się w stronę paleniska, a płomienie zasyczały: „królooowo”.

Oczi weszła do środka, wyrywając dziewczynę z transu.

Czarownica zdjęła pelerynę, wraz z nią tracąc też młodość. Pokuśtykała w stronę paleniska, powolna i niezgrabna.

– Biedne drzewa – wysapała. – Nie spodziewały się takich ilości śniegu. Zima przyszła przedwcześnie.

Gada i gada o tych drzewach, pomyślała Anneszka, a nadal nie dowiedziałam się, gdzie będę władać.

Gdy Oczi siadała, strzeliło jej w kolanach. Anneszka mieszkała już u niej na tyle długo, by wiedzieć, jak się sprawy miały. Kiedy wiedźma była na zewnątrz, wyglądała jak młoda kobieta o ciele gibkim jak małe drzewko, ale kiedy wracała do domu, zostawał z niej tylko stary, paskudny pień.

Anneszka zastanawiała się, czy przepowiednie Oczi cieszyłyby się takim wzięciem, gdyby ludzie widzieli jej prawdziwą twarz. Jakoś w to wątpiła.

– Powiedz mi – odezwała się Anneszka – skoro nie będę królową Jaroslawia, to gdzie będę władać?

Wiedźma oparła się o krzesło.

– Moje przepowiednie to tylko przelotne spojrzenie w przyszłość. Tymczasem odpowiedź na twoje pytanie wymaga długotrwałych obserwacji.

– Tracę już cierpliwość, starucho. Obiecałaś, że powiesz mi, gdzie będę władać.

– Niczego takiego ci nie obiecywałam.

– Co jest? Czyżbyś traciła na starość swoje moce? – zakpiła dziewczyna.

Oczi spojrzała na zegar wiszący nad paleniskiem – ten, który Anneszka ukradła Andelowi. Wyglądał tak staro, jak ona sama. Musiał już od dawna nie działać.

– Mogłabym tego dokonać – powiedziała wiedźma – ale potrzebowałabym trochę pomocy.

Naczynia stojące nad kominkiem zadrżały.

– Też mi coś! – prychnęła Anneszka. – Ten zegar nic ci nie pomoże. Jest zepsuty, nawet nie odmierza czasu.

– A co by to dało? – zapytała czarownica. – Czas i ruch, ruch i czas. Im jestem starsza, tym trudniej mi je odróżnić. – Posłała jej bezzębny uśmiech, na widok którego Anneszka miała ochotę obić jej tę szczerbatą gębę. Przeklęta wiedźma i te jej zagadki!

– Mów jasno – zażądała.

– Zegar jest dostrojony do gwiazd – odparła Oczi.

Te słowa przywołały pewne wspomnienie.

Anneszka wstała.

Drakomor mówił jej o takim zegarze. Twierdził, że skonstruował go Andel i że za jego pomocą można było czytać z gwiazd. Czy to mógł być ten zegar? Czy to dlatego Andel wyniósł go z pożaru?

Anneszka przyjrzała mu się z bliska. Miał pięć wskazówek, ale żadna z nich się nie ruszała. Na jego tarczy mieniły się drobne kamienie szlachetne.

– Z tak potężnym narzędziem mogłabym spojrzeć daleko w przyszłość – mówiła dalej Oczi. Podniosła głos, by zagłuszyć hałasujące naczynia. Teraz już wszystkie się telepały. Te na półkach, te w kącie i te pochowane.

– Jestem pewna, że nawet bez mojej pomocy sama łatwo znajdziesz właściwe królestwo – rzekła wiedźma. – W końcu takie jest twoje przeznaczenie. Pytanie tylko, jak długo jesteś skłonna czekać?

Anneszka posłała jej spojrzenie pełne jadu. Nie zamierzała czekać, aż osiągnie wiek tej staruchy, zanim zasiądzie na tronie.

– Mów – zażądała. – Mów, ale już!

Naczynia trzęsły się już na całego. Kura Oczi wyskoczyła z szuflady i ukryła się pod stołem.

– Potrzebuję tylko małego zabezpieczenia… – Głos czarownicy brzmiał spokojnie, ale spojrzenie miała świdrujące. – Potrzebuję tylko twojej duszy.

W tym momencie cały pokój zadrżał od wszystkich siedmiuset schwytanych dusz. Anneszka rozejrzała się dookoła. Czyżby naczynia próbowały ją ostrzec?

– Nie ma się czym martwić – dodała wiedźma. – Nie odbiorę ci nic, dopóki nie umrzesz.

A co, jeśli te wszystkie dusze były o nią zazdrosne? Może po prostu nie chciały, by jej się udało? Jej matka zawsze jej zazdrościła. Zawsze żałowała, że to nie ona sama miała zostać królową.

Anneszka zwróciła się do czarownicy:

– Zgoda! – zawołała.

Dusze tłukły się tak, jakby chciały, żeby cały dom się zawalił. Latarenka spadła na podłogę i rozbiła się w drobny mak. Kura zaczęła gdakać.

– Anneszko Mazanar, obiecuję, że odczytam twą przyszłość z gwiazd – rzekła wiedźma. Przyłożyła ostrze do kciuka, a jej skóra rozdarła się jak mokry papier. Podała nóż Anneszce.

– Obiecuję, że oddam ci swoją duszę w dniu mej śmierci – powiedziała dziewczyna. Nacięła kciuk i przyłożyła go do palca Oczi. Ich krew połączyła się, a naczynia nagle się uspokoiły.

W chatce zapadła cisza…

Było słychać tylko tykanie zegara.

Na początku bardzo powolne. Potem szybkie. Coraz szybsze. Wskazówki wirowały jak szalone. Kolejne godziny dnia wybijane były w jednej chwili. Mała klapka otwierała się i zamykała szybciej, niż ćma potrafiłaby uderzać skrzydełkami.

Nagle wszystko zwolniło. Gwiazdy z kamieni szlachetnych ustawiły się we właściwych miejscach. Zegar odliczał tykaniem kolejne sekundy. Anneszka dotknęła dłońmi twarzy. Nie czuła się wcale inaczej.

– To już? – wyszeptała.

Klapka na zegarze otworzyła się z trzaskiem i ze środka wyłoniła się drewniana korona. Była maleńka, ale idealnie wyrzeźbiona… Anneszka chciała jej dotknąć, ale figurka obróciła się wkoło, jakby tańczyła, i schowała się z powrotem wewnątrz zegara.

– Co to było? – zapytała dziewczyna.

– To była nasza pierwsza wskazówka – odparła wiedźma, kuśtykając w stronę stołu.

– Wskazówka? Nie prosiłam o żadne wskazówki, tylko o przepowiednię!

Oczi wzięła do ręki pióro.

– To pierwsza część przepowiedni. Nie martw się, odgadnę jej znaczenie… Gwiezdnego zegara nie można pospieszać.

Rozdział 5

Zanim Imogen i Marie dostały pozwolenie, by odwiedzić herbaciarnię, nadszedł czas Halloween. Mama najwyraźniej nadal uważała, że dziewczynki nie powinny opuszczać domu bez uzbrojonego strażnika, więc udały się tam całą rodziną.

Imogen, Marie, mama i babcia czekały w domu. Nagle na zewnątrz rozległ się dźwięk klaksonu.

– Drogie panie – zawołał Mark – wasza karoca już czeka!

Mama mówiła, że Mark ma sportowy samochód, ale Imogen uważała, że wygląda raczej, jakby ktoś go zgniótł.

Imogen i Marie wcisnęły się na tylne siedzenie, a pomiędzy nimi jakimś cudem zmieściła się jeszcze babcia.

– Zgadnij, co robiłyśmy! – powiedziała mama, wsiadając na siedzenie pasażera.

– Galaretkę w kształcie mózgu! – zawołała Marie.

– Brzmi przerażająco! – odparł Mark, łapiąc we wstecznym lusterku kontakt wzrokowy z Imogen. – Mam nadzieję, że nie macie tam z tyłu lepkich łapek. To prawdziwe skórzane siedzenia. – Uruchomił silnik.

Imogen oparła czoło o szybę. Wspomniała lato. Myślała o cienistej ćmie i jej srebrzystoszarych skrzydełkach. Przypominała sobie zamek i jaskinie skrzetów, i…

– Imogen, jak tam szkoła? – zapytał Mark. – Słyszałem, że zaczęłaś się interesować naukami ścisłymi.

Dziewczynka przewróciła oczami.

– Nie wszystkimi naukami ścisłymi – odparła. – Tylko kosmosem.

– Kosmosem… – Mark pokiwał głową. – Też się nim kiedyś interesowałem.

Próbuje znaleźć wspólny temat, pomyślała Imogen, ale przegapił skręt do herbaciarni.

– Źle jedziesz! – zawołała babcia.

– Spokojnie – odpowiedział Mark. – Po prostu unikam wiejskich dróg. Jak się ma dobre auto, to trzeba o nie dbać – uśmiechnął się szeroko do mamy. – To samo się tyczy pasażerów.

Imogen zrobiła minę, jakby było jej niedobrze, a Marie zmarszczyła nosek. Babcia próbowała rzucić im spojrzenie mówiące: „Zachowujcie się!”, ale nawet ją trochę zemdliło.

Kiedy wjeżdżali na parking przy herbaciarni, mama odwróciła się w stronę tylnego siedzenia.

– Słuchajcie, dziewczynki, pani Haberdash ma gorszy czas. Lepiej unikać drażliwych tematów. Proszę, nie wspominajcie o lisach grasujących w jej ogrodzie.

– I zero gadania o Nibylandii – dodał Mark. – Byłaby jeszcze bardziej skołowana.

Imogen wlepiła spojrzenie w tył jego głowy. „Nibylandią” nazywał świat po drugiej stronie drzwi. Bardzo zależało mu na tym, by dowieść, że był on zmyślony.

Wygramoliły się z samochodu i zaczęły iść po żwirze chrzęszczącym pod ich stopami. Imogen zatrzymała się przed bramą w rogu parkingu. Prowadziła ona do Ogrodów Haberdashów. To tam zawiodła ją poprzedniego lata cienista ćma. To tam rozpoczęła się jej przygoda…

Jednak ktoś zdążył już naprawić zamek w bramie. Teraz nikt postronny nie dałby już rady tam wejść.

– Chodź, Imogen – odezwała się mama. – Herbaciarnia jest z tej strony.

Imogen ruszyła za nią niechętnie.

Pani Haberdash jak zwykle była ubrana tak, jakby miała za chwilę zjeść podwieczorek z królową. W uszach miała diamentowe kolczyki, a pod szyją koronkowy kołnierzyk.

Kiedy zauważyła, że nadchodzą klienci, odwróciła swój elektryczny wózek inwalidzki w stronę drzwi.

– Agnes! – zawołała babcia, spiesząc w stronę starej znajomej. – Tak mi przykro, że nie mogłyśmy cię wcześniej odwiedzić.

Pani Haberdash wyglądała, jakby chciała coś odpowiedzieć, ale babcia była szybsza.

– Mieliśmy tyle na głowie! Z tym całym dochodzeniem, powrotem dziewczynek do szkoły i z lisami… Co ja mówię, z lisami! Z wiewiórkami!

Imogen postanowiła zostawić te sprawy dorosłym i poszła do psów pani Haberdash, które wylegiwały się na wiklinowej sofie niczym trzy włochate poduszki. Marie ruszyła za nią.

– Patrz, co mam – powiedziała Imogen, gdy miała już pewność, że nikt ich nie usłyszy. Otworzyła plecak, a jej siostra zajrzała do środka.

– Telefon mamy! – zawołała z niedowierzaniem. – Czy mama wie, że go masz?

Pies leżący najbliżej nich podniósł głowę.

– Jasne, że nie. Nie mów tak głośno. Zamierzam pożyczyć go pani Haberdash.

Marie była zbita z tropu.

– Co? Dlaczego? Mama cię zabije!

– Nieprawda. Po prostu pomyśli, że go tu zostawiła. Zawsze odkłada rzeczy byle gdzie, a potem o nich zapomina. Poza tym gdyby pozwoliła mi mieć komórkę, nie musiałabym tego robić.

Marie wyjęła ze swojej torby szkicownik.

– A po co pani Haberdash komórka?

– Żeby zrobić zdjęcie.

– Czego?

– Potwora, oczywiście – wyszeptała Imogen. – Tego, którego pani Haberdash ciągle tu widuje.

Marie zacisnęła wargi na znak, że nie pochwala zachowania siostry.

– Imogen, nie wiem, czy to dobry pomysł. Babcia twierdzi, że to tylko lis, a mama nie pozwoliła nam o tym mówić.

– A co, jeśli babcia nie ma racji? A co, jeśli wszyscy się mylą? W końcu mówili też, że drzwi w drzewach nie istnieją. I że Miro jest moim zmyślonym przyjacielem. Teraz twierdzą, że pani Haberdash ma zwidy, ale popatrz! Czy ona wydaje ci się tu najdziwniejsza?

Pani Haberdash przysłuchiwała się babci. Wyglądała na spokojną i dystyngowaną. Tymczasem babcia opisywała coś wielkiego, gestykulując zawzięcie i machając laską niebezpiecznie blisko gablotki z ciastami.

– Poza tym – mówiła dalej Imogen – dostałyśmy się do innego świata przez Ogrody Haberdashów, a teraz ta staruszka widzi dokładnie w tym samym miejscu coś podejrzanego. Nie sądzisz, że to dziwny zbieg okoliczności?

– O czym tam szepczecie? – zapytała mama. Niosła tacę zastawioną filiżankami z herbatą i kawałkami ciasta.

– O niczym – powiedziały dziewczynki jednym głosem. Imogen zapięła plecak.

– O niczym? – zaśmiała się mama. – Jakoś trudno mi w to uwierzyć.

Gdy dziewczynki skończyły jeść, a wszyscy inni zajęci byli głaskaniem psów, Imogen poszła porozmawiać ze starszą damą. Popchnęła komórkę mamy na drugą stronę lady, opowiadając szeptem o swoim planie i prosząc panią Haberdash, by zachowała go w tajemnicy.

Kobieta mrugnęła okiem.

– Nie martw się, Imogen – odpowiedziała cicho. – Nie wydam cię… Wiem, jak działają te telefony z kamerą. Trzeba tylko namierzyć cel i stuknąć w ekran. Namierzyć i stuknąć.

– Myśli pani, że znajdzie tego potwora? – zapytała Imogen.

– Zobaczę, co mi się uda zdziałać – odparła pani Haberdash, wsuwając telefon do szuflady. – To bardzo miło z twojej strony, że mi wierzysz. Oni myślą, że oszalałam.

Skinęła głową w stronę bliskich dziewczynki, siedzących na drugim końcu pokoju. Babcia karmiła psy ciastem, Mark próbował ją od tego odwieść, a najmniejszy piesek na niego warczał.

– Oni nikomu nie wierzą – burknęła Imogen.

Rozdział 6

Następnego dnia, kiedy wszyscy byli z powrotem w domu, zadzwonił telefon stacjonarny. Mama podniosła słuchawkę, a Imogen wprost nie mogła ukryć ekscytacji. To musiała być pani Haberdash.

Po drugiej stronie słychać było kobiecy głos, a w tle szczekały psy.

– Znalazła pani moją komórkę? – powiedziała mama do słuchawki. – Ach, co za ulga! Musiała wypaść mi z kieszeni dżinsów. Tak, tak, dziękuję pani bardzo. Zaraz po nią przyjadę. – Odłożyła słuchawkę.

– Mogę pojechać z tobą? – zapytała Imogen. Nie mogła się doczekać, by zobaczyć wyraz twarzy mamy, kiedy ujrzy dowód rzeczowy potwierdzający PRAWDĘ.

– Oczywiście – odpowiedziała mama. – Marie może zostać z babcią. – Wzięła kurtkę, a Imogen wyszła za nią niemal tanecznym krokiem.

– Mam go! – zawołała pani Haberdash, gdy tylko przekroczyły próg herbaciarni. Imogen nigdy wcześniej nie widziała jej tak ożywionej.

– Co takiego? – zapytała mama.

Ups, pomyślała Imogen, pani Haberdash zaraz mnie wyda. Powie mamie, że to ja dałam jej telefon.

– Potwora – wyjaśniła pani Haberdash.

Mama złapała Imogen i przyciągnęła ją do siebie, jakby za wiklinową sofą czaił się lis chory na wściekliznę.

– Gdzie on jest? – wysapała mama.

Pani Haberdash wybuchnęła śmiechem. Śmiała się tak donośnie, że kilka jej loczków wyswobodziło się ze spinek… Tak donośnie, że Imogen miała wrażenie, iż starsza dama zaraz spadnie z wózka.

– Nie ma go tu – powiedziała staruszka, gdy wreszcie odzyskała spokój. – Mam go na zdjęciu. – Odsunęła szufladę i wyjęła pakunek zawinięty w chusteczkę. – Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe. Użyłam twojej komórki… leżała tu, na blacie.

Imogen obserwowała wyraz twarzy mamy, kiedy pani Haberdash odwijała chusteczkę, odsłaniając jej telefon. Mama zmrużyła oczy, by przyjrzeć się zdjęciu.

– Co to? – zapytała Imogen. – Wygląda jak lis?

– Nie wiem – odpowiedziała mama. – Bardzo ciemne to zdjęcie.

Pani Haberdash podjechała bliżej.

– Co ty opowiadasz! – zawołała. – Przecież to potwór! Ewidentnie potwór!

Mama powiększyła zdjęcie.

– To może być wiele różnych rzeczy, proszę pani.

Imogen wzięła komórkę do ręki i przyjrzała się fotografii. Była rozmazana. Tylko oczy były dobrze widoczne. Dwa kółka świeciły się jak neony, odbijając błysk lampy. Trudno było dokładnie określić, jaki kształt widoczny jest na zdjęciu, ale Imogen zdawało się… tak, w rogu zdjęcia widać było koniec zakrzywionego szponu.

Widziała już wcześniej taki kształt pazurów…

– Jest pani pewna, że to nie zrobione z bliska zdjęcie żaby? – zapytała mama.

Pani Haberdash popatrzyła na nią gniewnie.

– Przecież potrafię rozpoznać żabę, Catherine.

– A może to jakieś dzieci poprzebierały się na Halloween? Teraz robi się takie realistyczne kostiumy.

– Dlaczego dzieci miałyby się chować przy moich koszach? – Pani Haberdash wyglądała na zdenerwowaną i Imogen szczerze jej współczuła. Dobrze wiedziała, jak to jest, kiedy nikt ci nie wierzy.

Dorośli nie wierzą dzieciom… ani starszym paniom. Być może tylko będąc w średnim wieku, można jeszcze kogokolwiek do czegoś przekonać.

– Nastolatki wyprawiają przeróżne rzeczy – powiedziała mama, zabierając Imogen telefon i wrzucając go do torebki. – Na pewno po Halloween zrobi się pani lepiej. Przyślę tu jutro Marka, żeby sprawdził, czy wszystko w porządku.

W drodze do domu Imogen wyciągnęła komórkę mamy, żeby jeszcze raz przyjrzeć się zdjęciu.

– Ten potwór ma pazury – zauważyła. – Gigantyczne jak na lisa.

– Czego ty ode mnie oczekujesz, Imogen? – odparła mama z irytacją. – Mam wezwać żołnierzy? Jestem pewna, że o tej porze roku ludzie ciągle dzwonią na policję z równie niedorzecznymi zgłoszeniami. Spróbuj się na tym nie skupiać. Niedobrze jest za dużo myśleć o rzeczach, które naprawdę nie istnieją.

Imogen zmarszczyła brwi. Żołnierze, policja… wcale nie o to jej chodziło. Tylko zamknęliby gdzieś tego potwora albo go uśpili. Ludzie zawsze tak robią, jak się czegoś boją.

– Wykasuj to zdjęcie – poinstruowała ją mama.

Imogen niechętnie wykonała polecenie, ale wciąż kombinowała, w jaki sposób mogłaby przekonać mamę, że drzwi w drzewie były prawdziwe. Tylko jak to zrobić, nie wystawiając potwora na niebezpieczeństwo?

A przede wszystkim: co w Ogrodach Haberdashów robił skrzet?

Rozdział 7

Jesień przyszła i przeminęła, a razem z nią temat potwora. Imogen była zbyt zajęta aklimatyzacją w nowej szkole, by wymyślać kolejne rozwiązania. Całe jej życie wypełniały zadania domowe i oceny ze sprawowania.

Często łatwiej było jej udawać, że drzwi w drzewie wcale nie istniały. Kiedy dzieci pytały ją o jej tajemnicze zniknięcie, śmiała się, jakby to wszystko było tylko żartem, zabawnym numerem, jaki wykręciła dorosłym.

Nadal zamierzam udowodnić, że Jaroslaw naprawdę istnieje, mówiła sobie. Czekam tylko na odpowiedni moment. Ale taki moment jakoś nie nadchodził. Imogen całkiem nieźle szło udawanie, że wcale nie wierzy w potwory. Czasami wychodziło jej to tak dobrze, że jej wspomnienia zaczynały się zacierać.

I tak czas wlókł się centymetr po centymetrze, godzina po godzinie, aż nadeszło Boże Narodzenie. Imogen i Marie miały przerwę świąteczną. Imogen nie mogła się doczekać prezentów i parówek w cieście francuskim. Lecz w tym roku nie miała się cieszyć ani tym, ani tym.

Czas nie miał zamiaru się dłużej wlec. Zamierzał wręcz zacząć galopować. Zbliżał się koniec udawania, że poza naszym światem nie istnieje żaden inny.

Pierwszego dnia przerwy świątecznej mama wpakowała Imogen i Marie do auta. Wyjechały za miasto, kierując się w stronę posiadłości Haberdashów, ale tylko przemknęły obok herbaciarni.

– To nie jedziemy do pani Haberdash? – zapytała Marie.

– Niespodzianka! – krzyknęła mama. – Jedziemy do eleganckiego hotelu! To tylko kawałek dalej od herbaciarni. Zapakowałam wam rzeczy na noc.

Imogen spoglądała to na nią, to na Marie. Nigdy wcześniej nie była na noc w hotelu, ale czytała o nich, więc wiedziała, czego się spodziewać.

– Ale ja myślałam, że w hotelach śpi się na wakacjach – powiedziała. – A my wcale nie jesteśmy daleko od domu.

– To specjalna świąteczna niespodzianka zorganizowana przez Marka – powiedziała mama, jakby to miało wszystko wyjaśniać. – Nie zapomnijcie mu podziękować.

Mama zaparkowała przed budynkiem o przeszklonym froncie. Znak przed wejściem głosił:

Witamy w hotelu Lilia Wodna

Hotel – Spa – Restauracja

Obok widniał rysunek przedstawiający żabę w turbanie z ręcznika i z długimi pomalowanymi paznokciami.

– Po co my tu przyjechałyśmy? – zapytała Imogen. – Co będziemy tu robić?

Mama wyciągnęła z bagażnika ich torby.

– Odpoczywać! – rzuciła z szerokim uśmiechem. – Przyjechałyśmy tu, żeby odpoczywać!

– A można tu też rysować? – spytała Marie.

– Oczywiście – odpowiedziała mama. – Spakowałam ci kartki i kredki. Poza tym jesteśmy bardzo niedaleko Ogrodów Haberdashów. Ale… poczekam, aż Mark zdradzi wam cały plan.

Imogen wolałaby poznać ten „cały plan” już teraz, ale mama ruszyła w stronę hotelu. Dziewczynki podreptały za nią.

– To bardzo nowoczesny hotel – szepnęła mama, kiedy rozsunęły się przed nimi drzwi na fotokomórkę.

W holu stała gigantyczna choinka. Imogen przyglądała jej się uważnie, podczas gdy mama rozmawiała z recepcjonistką. Drzewko nie było prawdziwe, podobnie jak ułożone pod nim prezenty.

– Po osiemnastej dzieci nie mają już wstępu do spa – oznajmiła recepcjonistka, podając mamie klucze do pokoi.

Marie coś przełączyła i lampki na choince zaczęły migać.

– Marie! – syknęła mama, nawet się nie odwracając. Jak mogła to widzieć, skoro patrzyła w drugą stronę? Ostatnio mama zdaje się mieć oczy dookoła głowy.

Boy hotelowy wziął ich bagaże, a mama sprawdziła coś na telefonie.

– Mark zarezerwował nam stolik – powiedziała. – Ale z was szczęściary! Niewiele dzieci ma okazję jeść obiad w Lilii Wodnej.

Recepcjonistka wskazała im drogę do restauracji i Imogen szybko przekonała się, że mama mówiła prawdę: poza nimi przy stolikach siedzieli sami dorośli. Wcale nie wyglądali, jakby się dobrze bawili. Jakaś kobieta w workowatej sukience wodziła wzrokiem za kelnerem, a jej partner nie spuszczał oka z baru. Starsza para dłubała w milczeniu w talerzach, zupełnie jakby każde z nich było w osobnym pokoju… a może raczej w osobnym świecie.

– Cathy – zawołał Mark, który siedział przy stoliku na drugim końcu restauracji. – Tutaj! Złożyłem już zamówienie, mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe. Witam młode damy! Prześlicznie wyglądacie – zwrócił się do dziewczynek.

Imogen skrzywiła się i usiadła.

Potem Mark zaczął gadać o swojej pracy. Mama sięgnęła po wino, a Imogen wyjrzała przez okno. Jakiś człowiek usuwał zeschłe liście specjalną dmuchawą. Dziewczynka żałowała, że nie może być teraz na dworze. Nawet zabawa w suchych liściach byłaby ciekawsza.

– Musimy iść z duchem czasu – ciągnął Mark. – Digitalizacja albo śmierć. Tak powiedziałem ludziom z zarządu.

Pojawił się kelner. Przyniósł cztery talerze ze stertami kolorowych warzyw pokrojonych w równą kosteczkę.

– Jak tam, Imogen – zagadnął ją Mark, gdy kelner podał im dania. – Masz jakieś nowe ciekawostki naukowe?

– Yyy… tak. – Imogen przyglądała się warzywnym kosteczkom.

Mark przesunął wazon, który zasłaniał jej twarz.

– Może zechciałabyś się nimi podzielić?

– Czytałam o tym, jak umierają gwiazdy – powiedziała dziewczynka. – Te największe eksplodują i zostaje po nich tylko czarna dziura, a czarne dziury pożerają wszystko. Nawet planety. Nawet światło.

– Fascynujące – powiedział Mark bez cienia fascynacji w głosie.

– Jak dziura może pożerać światło? – zapytała Marie.

– Nikt nie wie, co jest w środku czarnej dziury – odparła Imogen. – Może panować tam chaos. A może to przejście do innego świata. – Rzuciła Markowi spojrzenie pełne wyrazu, na co on odpowiedział, ściszając głos:

– A jak tam inne sprawy? No wiesz… terapia?

– Doktor Saeed mówi, że to zostaje pomiędzy nami – odpowiedziała Imogen.

– Nam też możesz o tym mówić – wtrąciła się mama. – Zawsze chętnie cię wysłuchamy.

Imogen wpakowała sobie do buzi porcję warzyw, grając na czas. Chodziła na terapię tylko po to, żeby zrobić przyjemność mamie. Nie miała z czego być leczona. Przeżuwała bardzo wolno.

– Wszystko dobrze – odparła. – Dobrze się czuję.

– A ty? – Mark zwrócił się do Marie. – Co powiedziałaś pani terapeutce?

Marie spojrzała na mamę, a ta uśmiechnęła się zachęcająco.

– Powiedziałam jej, żeby się nie bała skrzetów – odparła Marie. – Nie są takie straszne, na jakie wyglądają.

– Aha – westchnął Mark. – Czyli nadal trzymamy się historii o Nibylandii. – Pstryknął palcami i kelner doniósł im wina.

„Nibylandia”. W Imogen aż się zagotowało. Zapomniała, że Mark używał tego słowa. Nie daj się sprowokować, mruknęła sama do siebie, nabijając na widelec kolejne kawałki warzyw.

Rozdział 8

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

FRANCESCA GIBBONS, zanim poświęciła się pisaniu książek dla dzieci, pracowała w agencji reklamowej jako copywriterka. Gwiezdny zegar.

Cienista Ćma to jej debiutancka powieść.

Do jej napisania zainspirowały autorkę ogrody, które odwiedzała jako dziecko, a także folklor i potwory, które uwielbia. Cienista Ćma stanowi pierwszy tom trylogii.

CHRIS RIDDELL jest pisarzem, artystą, karykaturzystą tygodnika „The Observer” i twórcą ilustracji do licznych publikacji dla dzieci, między innymi autorstwa Neila Gaimana i J.K. Rowling. Dużą popularnością cieszą się także jego własne książki dla młodych czytelników. Otrzymał wiele prestiżowych nagród, w tym Costa Book Award. Jako jedyny został trzykrotnie odznaczony medalem ate Greenaway przyznawanym za wybitne ilustracje w literaturze dla dzieci.

Jest Oficerem Orderu Imperium Brytyjskiego.

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Bohaterowie tej opowieści
CZĘŚĆ 1
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
CZĘŚĆ 2
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
CZĘŚĆ 3
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49
Rozdział 50
Rozdział 51
Rozdział 52
Rozdział 53
Rozdział 54
Rozdział 55
Rozdział 56
CZĘŚĆ 4
Rozdział 57
Rozdział 58
Rozdział 59
Rozdział 60
Rozdział 61
Rozdział 62
Rozdział 63
Rozdział 64
Rozdział 65
Rozdział 66
Rozdział 67
Rozdział 68
Rozdział 69
Rozdział 70
Rozdział 71
Rozdział 72
Rozdział 73
Rozdział 74
Rozdział 75
Rozdział 76
Rozdział 77
Rozdział 78
Rozdział 79
Rozdział 80
Rozdział 81
Rozdział 82
Rozdział 83
Rozdział 84

Tytuł oryginału: A Clock of Stars. Beyond the Mountains

Pierwsze wydanie: HarperCollins Children’s Books, 2021

HarperCollins Children’s Books is a division of HarperCollinsPublishers Ltd

Opracowanie graficzne okładki: Madgrafik

Redaktor prowadzący: Alicja Oczko

Opracowanie redakcyjne: Elżbieta Derelkowska

Korekta: Sylwia Kozak-Śmiech

Text copyright © Francesca Gibbons 2021

Illustrations copyright © Chris Riddell 2021

Cover illustrations copyright © Chris Riddell 2021

Cover design copyright © HarperCollinsPublishers Ltd 2021

All rights reserved.

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2022 Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Zdjęcie Chrisa Riddella: Macmillan Children’s Books

Niniejsze wydanie zostało opublikowane na licencji HarperCollins Publishers, LLC.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

ISBN 978-83-276-7657-3

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25

Konwersja do formatu EPUB, MOBI: Katarzyna Rek / Woblink