Granica wolności - Marta Heimann - ebook

Granica wolności ebook

Marta Heimann

4,3

Opis

Byłam inna.
Byłam samotna.
Byłam Polką.


Rok 1918. W powojennej Wielkopolsce narastają nastroje niepodległościowe – Polacy pragną, by ich ziemie wreszcie wróciły do ojczyzny. Wśród nich jest Konstancja, młoda kobieta, która jednak bardziej niż przez wojenną zawieruchę cierpi z powodu samotności. We własnym regionie czuje się obco, a jej wrażliwa dusza nie znajduje ukojenia w podzielonym społeczeństwie.

Polka staje się jeszcze bardziej rozdarta, gdy na jej drodze pojawia się Franz Haack, syn burmistrza, który zaczyna darzyć ją uczuciem. Z każdym dniem walka ze sprzecznymi emocjami i traumatycznymi wspomnieniami staje się dla Konstancji coraz większym wyzwaniem, zwłaszcza że w powietrzu czuć już zapowiedź zbliżającego się powstania. A nadchodząca burza może zniszczyć wszystko – nie tylko marzenia o miłości, ale i nadzieję na wolność.

Żałowałam, że nie ma obok mnie Wandy. Nie tylko teraz, lecz nieustannie za nią tęskniłam. Chciałabym, żebyśmy znowu usiadły razem na parapetach okien w naszym pokoju i rozmawiały przez całą noc o naszych celach, marzeniach i rozterkach dnia codziennego. Żebyśmy położyły się na łące o poranku i wpatrywały w niebo, dopatrując się w chmurach ciekawych kształtów. (…) Co byś mi teraz doradziła, Wando? Żebym szła za głosem serca czy posłuchała rozumu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 217

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
2
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
monika910302

Nie oderwiesz się od lektury

Współpraca recenzencka „Granica wolności” od Marty Heimann to subtelna literatura obyczajowa z tłem Powstania Wielkopolskiego, gdzie miłość staje na przeciw lojalności, a walka o wolność może ocierać się z poczuciem tożsamości. Jest to opowieść o losach kobiety w czasach przełomowych - swoich jak i kraju. Główny motyw to relacja młodej Polki z niemieckim synem burmistrza. Oboje rozdarci między sobą, rodziną oraz nadchodzącym powstaniem i stanięciem po jednej ze stron. Ich relacja pokazuje, jak silne i dalekie mogą być granice nie tylko społeczne, ale i emocjonalne. Lekkie pióro, lecz pełne niedopowiedzeń, niuansów i w punkt opisane miejsce akcji. Można poczuć klimat początku XX wieku, oddech minionej wojny, podejścia najbliższych do walecznych zapędów młodych oraz realia życia w rozdartym świecie. Polecam!
00

Popularność




Marta Heimann

Granica wolności

Dla moich najbliższych,

którzy uwierzyli w moje marzenie.

Rozdział I

Krajna, listopad 1918

Delikatnymi ruchami nadgarstków i palców wprawiałam w ruch klawisze starego fortepianu, wydobywając z niego dźwięki, które tak uwielbiałam. Preludium e-moll Chopina to chyba jedyny utwór, który potrafiłam zagrać. Może nauczyłabym się więcej, gdyby rodzice nie sprzedali naszego pianina. Nawet za posiadanie instrumentów trzeba było płacić kary, i to wysokie.

Pod przymkniętymi powiekami widziałam wyimaginowany obraz innej rzeczywistości. Rzeczywistości znanej mi z książek i opowiadań… Wirujące pary, których kroki odbijały się echem od marmurowych posadzek. Ze ścian przyglądały im się postaci z ogromnych portretów. Żyrandole mieniły się kolorami odbijających się w nich aksamitnych, atłasowych sukien. Wszędzie panował półmrok za sprawą czerwonych kotar, zasłaniających strzeliste okna. W tle cichły rozmowy. Najważniejsze było jednak to, że toczyły się one w języku polskim…

Głos mojego brata zakończył przyjemną wizję.

– Pewnie woleliby Bacha albo Beethovena – stwierdził Piotrek, siadając przy mnie na ławeczce.

Momentalnie szeroko otworzyłam oczy, wyrwana z transu. Rozejrzałam się po dużym pokoju, pełniącym teraz funkcję sali tanecznej, w której odbywało się wesele mojej kuzynki. Pomieszczenie zostało opróżnione z większości mebli, które przeniesiono do stodoły. Mało kto był zainteresowany muzyką, ginącą wśród okrzyków i głośnych konwersacji. Faktem było, że nastrój utworu nie porywał do tańca, ale moim zdaniem sztuce należała się odrobina uwagi. Tylko nieliczni mogli sobie pozwolić na muzykowanie na tak wspaniałym instrumencie. Goście nie zorientowali się nawet, kiedy przestałam grać.

Przed dzisiejszym dniem państwo młodzi z trudem uzyskali zezwolenie na ubój kilku świń. Uczta była skromna, zresztą jak zawsze i wszędzie. Owszem, to nie jedzenie było ważne w takim dniu, ale jego braki potrafiły zirytować. Nie wiedziałam, skąd wzięli taką ilość alkoholu. Najpewniej sami pędzili bimber na tę wyjątkową okazję. Akurat na ten nielegalny zabieg panowała duża tolerancja społeczna i polityczna.

– Przejdziemy się? – spytałam młodszego brata, chcąc już opuścić to miejsce.

Odpowiedział mi szybkim skinieniem głowy.

Przepchaliśmy się przez tłumek gości. Większość z nich stanowili Niemcy – nasze tereny były zamieszkane przez Polaków jedynie w czwartej części. Moja rodzina zaliczała się do tej garstki, pomimo obco brzmiącego nazwiska. Chcąc nie chcąc, nauczyliśmy się niemieckiego. Dominował on w każdej dziedzinie życia i w każdym miejscu publicznym. W końcu byliśmy częścią państwa pruskiego.

Odetchnęłam z ulgą, gdy ruszyliśmy powoli dróżką wokół jeziora. Uniosłam wysoko głowę, a wiatr przeczesywał moje loki. Stąpałam ostrożnie wśród krzewów, chcąc uniknąć zniszczenia wrzosowej sukienki, jedynej nowej, jaką posiadałam. Powoli zapadał zmrok. Zatrzymaliśmy się, podziwiając zachód słońca. Na przeciwległym brzegu dostrzegłam jakiś ruch. Dobiegło nas szczekanie psów.

– Spójrz, widać stąd pałacyk myśliwski Hohenzollerna. – Wskazałam palcem wieżyczkę budynku, wyłaniającą się wśród drzew.

– Tak, pewnie książątko szykuje się na kolejne polowanie. To niesprawiedliwe – mówił z wyrzutem Piotr. – On może sobie polować, a dla nas to karalne. – Dostrzegłam błysk złości w jego brązowych oczach. – Czy to nie dziwne, że wybrał sobie akurat takie miejsce? Ma tyle wspaniałych posiadłości, a zaszył się tu.

– W sumie rozumiem to – wyznałam po chwili zastanowienia. – Może zauroczyła go tutejsza przyroda? Może chciał znaleźć spokój? Takie publiczne życie musi być męczące.

– Wracamy? – spytał nagle Piotr.

– Szczerze mówiąc, to nie za bardzo mam na to ochotę. Jedynym weselem, na którym usiedzę do końca, będzie moje własne. O ile w ogóle wyjdę kiedyś za mąż.

– Rodzice znowu będą gadać, że szwendamy się po krzakach, zamiast się bawić.

– Pewnie tak. Dobrze wiedzą, że to nie jest dla nas żadna rozrywka! Kończy się na tym, że musimy tańczyć z pijanymi wujkami i ciotkami, których nigdy wcześniej nawet nie widzieliśmy.

– Beznadzieja, ale… Przynajmniej można coś dobrego zjeść! – krzyknął nagle rozpromieniony. – Chyba że już nic nie zostało… – dodał po chwili zrezygnowanym tonem.

– Chodźmy sprawdzić – ustąpiłam.

Robiło się ciemno i zimno. Ołowiane chmury wisiały nisko nad taflą jeziora. Obserwowałam drobne fale wywołane przez silny podmuch wiatru. Nad naszymi głowami zawirowały kolorowe liście. Kiedy opadły, stworzyły przed nami piękny jesienny dywan, szeleszczący pod stopami.

– No nareszcie jesteście – zwróciła się do nas mama, gdy stanęliśmy w drzwiach. Jej wojownicza poza wskazywała na to, że gotowa była wyruszyć na poszukiwanie swoich zbłąkanych dzieci osobiście i zaciągnąć je choćby siłą na trwające w najlepsze wesele. Miałam wrażenie, że jej krwistoczerwone, pełne wargi, tak podobne do moich, drżą nerwowo, jakby za chwilę miały odsłonić przed nami ostre, wyszczerzone zębiska bestii gotowej do ataku. Jej wąskie brwi podjechały w górę, a ciemne oczy niemal wychodziły z orbit. Czarne loki, opadające jej na ramiona, aż podskakiwały, kiedy kręciła głową.

Usiedliśmy przy długiej, drewnianej ławie. Stoły zastawione jedzeniem znajdowały się w pokoju sąsiadującym z tymczasową salą balową. W powietrzu wyczuć można było woń suszonych ziół i kwiatów, które zapewne jeszcze wczoraj zwieszały się z belek pod sufitem. Dopiero teraz zauważyłam, że ściany całego domu pobielono specjalnie na tę uroczystość.

– Bardzo ładnie zagrałaś – pochwalił mnie tata. Jego szare oczy błyszczały dumą.

– Dziękuję, ale trochę mi głupio, że tak mało umiem – przyznałam cicho, zaciskając dłonie na kolanach.

– Niepotrzebnie. Wskaż mi tutaj drugą osobę, która potrafi zagrać cokolwiek, nie wspominając już o utworze Chopina.

Uśmiechnęłam się w odpowiedzi. Dostrzegłam grymas bólu na jego twarzy, choć starał się go ukryć. Zacisnął wąskie usta i przymknął powieki.

– Rana się odzywa? – zapytałam cicho.

– Tak. Zaraz przejdzie – zapewnił.

Kiwnęłam głową.

Tata został powołany do 34 Rezerwowego Pułku Piechoty i brał udział w walkach w Prusach Wschodnich podczas I wojny światowej, naturalnie po stronie niemieckiej. Nie miał wyjścia. Codziennie dziękowałam Bogu, że w ogóle wrócił. Na początku wojny władze wojskowe chciały utworzyć obóz jeniecki niedaleko Złotowa, w lasach świerkowych otaczających Świętą, ale na szczęście starosta i burmistrz sprzeciwili się temu. Z tego, co słyszałam, powstały one w Czersku i Tucholi.

– Może kogoś poznacie? – zaproponowała znowu mama. – Przysiądźcie się do… – Uniosła wysoko głowę i zaczęła rozglądać się wokół, wypatrując potencjalnego towarzystwa.

– Nie będę się zadawał z Niemcami! – przerwał jej Piotrek, zaciskając pięści.

– Przestań! – skarciła go.

– I tak nas nie rozumieją – bronił się.

– Mylisz się. Wielu z nich nauczyło się polskiego.

Cichą kłótnię przerwało przybycie księdza proboszcza odzianego w długą czarną sutannę. Leon Pellowski był mężczyzną średniego wzrostu o gładko ogolonej twarzy. Jego błękitne oczy błyszczały inteligencją. Był jednym z niewielu przedstawicieli Polaków we władzach miasta. Fascynację ludzi budziły jego niezwykłe wynalazki. Niejednokrotnie widziany był w skonstruowanej przez siebie łodzi motorowej, mknącej po wodach okolicznych jezior.

– Szczęść Boże – przywitał się z nami, zdejmując z głowy czarny kapelusz.

– Szczęść Boże – odpowiedzieliśmy zgodnie i równo, robiąc dla niego miejsce na ławie.

– Panie Janku, jak tam tegoroczne zbiory?

– Nie jest źle, ale wciąż podwyższają ceny i dużą część tego, co zebraliśmy, musieliśmy oddać. Ciągle brakuje prądu i wody… – urwał. – Jakoś sobie radzimy – dodał szybko, nie chcąc wyjść na marudę i nieporadnego (swoim zdaniem oczywiście) rolnika. Nawet w drobnych sprawach starał się zawsze grać twardziela, którego nie złamią żadne przeciwności losu. Ludzie tacy jak on stanowią prawdziwą podporę dla członków rodziny, poświęcając się dla reszty zupełnie bezinteresownie.

– Żyjemy w ciężkich czasach, ale to się skończy. Będzie tylko lepiej – stwierdził z nadzieją w głosie ksiądz.

– Kiedy się księdza słucha, rzeczywiście wszystko wydaje się możliwe. Żałuję, że w wyborach do Reichstagu w 1912 zwyciężył baron Knigge. Tak niewiele brakowało, by to ksiądz został naszym przedstawicielem! Wtedy z pewnością sytuacja Polaków by się poprawiła. Dba o nas ksiądz jak prawdziwy ojciec.

Leon Pellowski uśmiechnął się w odpowiedzi jakby nieco zawstydzony i lekko skinął głową w geście podziękowania.

– Pamiętam, jak księża niemieccy podczas mszy nawoływali wiernych do głosowania na tego barona – przypomniałam nieśmiało.

– Racja, choć jest ksiądz przecież lubiany nawet przez Niemców – wtrąciła słusznie mama.

– To moi wierni. Moim obowiązkiem jest dbać o nich wszystkich.

Piotr lekko skrzywił się na te słowa.

– Pani Anno, wspaniały ogród, muszę przyznać. – Proboszcz szybko zmienił temat. – Nawet jesienią jest pełen pięknych kwiatów – powiedział z dobrotliwym uśmiechem.

– Ach, dziękuję. – Mama delikatnie się zarumieniła. – Staram się codziennie znaleźć chwilę, by tam zajrzeć. A u księdza wszystko w porządku?

– Tak, tak. – Skierował wzrok na mnie. – Konstancjo, co z twoimi planami na przyszłość? Marzyłaś, by dalej się uczyć. Nie widziałem cię od dłuższego czasu w czytelni.

Leon Pellowski organizował polskie czytelnictwo pod egidą Towarzystwa Czytelni Ludowych. Do niedawna chętnie korzystałam z możliwości samorozwoju. Czytanie pomagało mi zapominać o rzeczywistości. Nauka stawała się ucieczką. Teraz jednak lekarstwo to okazywało się zbyt słabe. Przestało dawać mi wytchnienie.

Z trudem przetrwałam i ukończyłam niemiecką szkołę podstawową i gimnazjum. To było w innym życiu. Czułam się tam zawsze obca. Patrzyli na mnie z góry. Zarówno uczniowie, jak i nauczyciele. Bo byłam Polką. Byłam okropnie samotna. Byłam inna.

Znoszenie samotności wiąże się z wielkim cierpieniem. Akceptacja jest niezbędna, by normalnie funkcjonować. Jest podstawową potrzebą, którą trzeba zaspokoić. Łatwiej jest znosić ból fizyczny i rany, które widać. Znasz ich przyczynę, widzisz, kiedy się goją, istnieją na nie lekarstwa. Nie poniżają cię ani nie upodlają. Wręcz przeciwnie – mogą być powodem do dumy, oznaką twej wytrzymałości, odwagi i siły. Z kolei rany zadane słowami lub nawet zwykłym spojrzeniem mogą zabić twego ducha. Mają wielką moc, zatruwają twoje serce. Wierzysz w słowa powtarzane ci każdego dnia. Wierzysz, że jesteś tym gorszym… Zaczynasz nienawidzić siebie i tych, którzy zadali ci to niewidzialne cierpienie. Z czasem wszystko zaczyna tracić sens… Przestajesz ufać ludziom. Nie chcesz ich towarzystwa, bo boisz się tego, co mogą ci zrobić. Podejrzewasz ich o wszystko, co najgorsze…

Jedynymi osobami, którym w pełni ufałam, byli członkowie mojej rodziny. Szczególnie moja starsza siostra Wanda, która od początku mojego istnienia stała się najbliższą mi osobą i jedyną przyjaciółką, jaką miałam w życiu.

– Zgadza się. Nadal o tym marzę – odparłam w końcu, modląc się w duchu, by głos mi nie zadrżał.

– To niezwykłe. – Ksiądz Leon pokręcił głową z niedowierzaniem. – Bardzo mnie to cieszy. Wciąż rozważasz studium nauczycielskie?

Kiwnęłam głową, ale nic nie odpowiedziałam.

Prawda była taka, że to nie było moje marzenie, tylko Wandy. Czułam, że muszę i chcę je spełnić dla niej. To dawało mi poczucie, jakbym nosiła jej cząstkę w swoim sercu. Jakby była blisko mnie. Jakby wciąż żyła.

Proboszcz chyba zauważył moje zmieszanie i niechęć do rozmowy na ten temat, ponieważ skupił swoją uwagę na moim bracie.

– A ty, młodzieńcze? – zwrócił się do Piotrka.

– Myślę, że to bez sensu – stwierdził mój brat, wlepiając wzrok w podłogę.

– Dlaczego? – spytał zdziwiony ksiądz.

– Bo i tak tu nic nie znaczymy i znaczyć nie będziemy. Przynajmniej dopóki oni nami rządzą. Nie pozwolą, żeby byle Polaczek coś osiągnął. We własnym domu jesteśmy dla nich służącymi. Ktoś wreszcie powinien poukręcać im łby.

– Piotrek! – krzyknęła przerażona mama.

Wszyscy z wyczekiwaniem i lękiem wpatrywaliśmy się w Pellowskiego. Nie wydawał się zaskoczony.

– Masz rację – odpowiedział z poważną miną, ściszając głos. – Ale nie możemy przecież wywołać kolejnej wojny… Zresztą to nie czas na takie rozmowy – uciął szybko temat. – Zapraszam na plebanię w piątek wieczorem. Podyskutujemy dłużej przy herbacie.

– Co tu tak siedzicie? – przerwał nam pan młody, wchodząc do pomieszczenia energicznym krokiem. Jego twarz rozjaśniał szeroki uśmiech, a spod gęstych brwi wyzierały iskrzące się radośnie oczy. Gdzieś obok niego mignęła mi czarna suknia panny młodej wirującej w tańcu. – Prosimy na parkiet!

Ktoś zaczął grać na jakiejś piszczałce. Już po chwili rodzice tańczyli w rytm wesołej muzyki. Próbowaliśmy z bratem niezdarnie ich naśladować. Słyszałam strzępki rozmów stojących w kącie mężczyzn.

– Te polskie wesela są takie żałosne – stwierdził jeden z nich.

– Ciszej! – upomniał go ktoś.

– To banda barbarzyńców, i tak nic nie rozumieją – rzucił kolejny.

– Głupi chłopi – syknął pierwszy. – Nie mogę uwierzyć, że przyznali kobietom prawo do głosowania.

– Ja też. Tego jeszcze brakowało! – przytaknął mu oburzony głos.

Nasz wirtuoz po trzech melodiach musiał odpocząć, podobnie jak większość gości. Wszyscy łapczywie pili dostępne napoje.

– Konstancjo – zwróciła się do mnie po cichu mama – nie powinnaś spędzać czasu tylko z rodziną. Jesteś młoda, porozmawiaj z przyjaciółmi i wyszalej się trochę.

– Przepraszam, że rodzina jest dla mnie ważniejsza niż znajomi, którzy mnie nienawidzą – burknęłam zirytowana, zakładając ręce na piersi.

– Jak ty się do mnie odzywasz? Przecież wiesz, że to prawda…

– Wiem. Nie musi mi mama przypominać, jaka jestem żałosna.

– Nic takiego nie…

– Jadę do domu – ucięłam temat. – Biorę konia – oświadczyłam, wstając.

– Co?! – krzyknęła zaskoczona. – Czekaj!

Nie słuchałam. Szybko minęłam grupkę jaśnie panów, z premedytacją trącając ich łokciami i przepychając się trochę za mocno. Tłumiona złość dała o sobie znać w tym nieco dziecinnym zachowaniu. Mówili coś o braku wychowania i zerowych manierach. Zmierzyłam ich wzrokiem pełnym nienawiści i obdarzyłam na pożegnanie szyderczym uśmieszkiem, dając do zrozumienia, że wiem, o czym rozmawiali. Jeden z nich próbował złapać mnie za rękę, ale chyba już widział podwójnie, co pozwoliło mi na ucieczkę. Zwykle się tak nie zachowywałam. Pochwaliłam się w duchu za ten przypływ odwagi.

Na zewnątrz tymczasem zaczęło padać. Lodowata woda lała się z nieba strumieniami. Pobiegłam po Maxa. Był najlepszym ogierem z trójki koni, jakie posiadaliśmy. Wyszarpałam z włosów zrobiony z astrów wianek, jęcząc cicho z bólu. Cisnęłam go we wzburzoną toń jeziornych wód. Stałam tak chwilę, przyglądając się odpływającym kwiatom, by już za moment gnać w stronę naszego podupadłego dworku.

Wybrałam drogę na skróty, przez Bory Kujańskie. Nie wiem, co mnie do tego podkusiło. Chyba diabły, które zamieszkiwały te leśne odmęty, według legend oczywiście. Przeszedł mnie dreszcz, a serce zaczęło szybko tłuc się w piersi. Nagle przypomniałam sobie wszystkie straszne opowieści związane z tym miejscem. Właścicielem tych lasów był nie kto inny, jak Fryderyk Leopold. Gdyby mnie przyłapali… Wolałam o tym nie myśleć.

Powoli ogarniał mnie mrok i przerażenie. Na szczęście do domu nie było daleko. Przycisnęłam głowę do szyi wiernego zwierzęcia, by uniknąć zderzenia z gałęziami. Otarłam wierzchem dłoni mokrą – nie tylko od kropel deszczu – twarz. Wjechałam na błotnistą teraz drogę prowadzącą do naszej posiadłości. Kiedy latem zakwitał rosnący po obu jej stronach czarny bez, powstawała piękna biała aleja. Odtworzyłam w głowie jego silny zapach.

Tylko tu czułam się bezpiecznie, skryta wśród drzew i kwiatów, w wiekowym, lecz nadal pięknym domu. Pokryty czerwoną dachówką, murowany, ceglany budynek wyglądał, jakby lekko zapadał się w błotnisty pagórek, na którym dawno temu został wybudowany. Poddasze nie nadawało się do zamieszkania ze względu na przegniłą miejscami drewnianą podłogę. Przez dziurawy dach podczas ulew do wnętrza przedostawały się krople deszczu, głośno bębniąc o postawione na strychu wiadra. Tynk, który pokrywał elewację domu, był brudny i wiecznie zakurzony. Mimo tego sąsiedzi otwarcie nam zazdrościli, bo powodziło nam się lepiej od większości z nich. Mieliśmy dwadzieścia hektarów ziemi, trzy konie, dwa wozy i kilka maszyn rolniczych, w tym młocarnię, pług i sieczkarnię. Widząc dość pokaźny dworek, myśleli, że jesteśmy bardzo bogaci. Prawda była taka, że na nasz dzisiejszy względny dobrobyt musiało pracować wiele pokoleń przodków.

Gdzieś z boku, między drzewami, mignął mi dom Elizabeth. W jej oknie wciąż paliło się światło. Lubiłam ją, choć wiedziałam, że nigdy nie będzie mi tak bliską przyjaciółką jak moja starsza siostra. Byłam wdzięczna Bogu, że zyskałam sąsiadkę, z którą mogłam nawiązać koleżeńską relację. Eli była moją rówieśniczką i także straciła rodzeństwo.

Rodzina Schulzów przeprowadziła się tutaj stosunkowo niedawno. Ich krewni zwolnili dom i pozwolili im tu zamieszkać, gdy sami wyjechali w głąb Niemiec. Bardzo obawiali się o swój los. Byli przekonani, że Złotowszczyzna powróci do Polski i zostaną stąd wysiedleni. Miałam wrażenie, że rodzice Elizabeth chcą się tutaj ukryć. Dotąd żyli w mieście, bo pan Schulz był szewcem. Prowadzili też małe gospodarstwo rolne na swój użytek. Pomagaliśmy sobie wzajemnie.

Odprowadziłam Maxa do stajni i nagrodziłam świeżym siankiem.

Drzwi ganku opierającego się na dwóch masywnych filarach otworzyły się i stanęła w nich babcia z zatroskaną miną.

– Już wróciliście? – Babcia rozejrzała się w poszukiwaniu reszty rodziny, szczelniej okrywając się kocem.

– Tylko ja – przyznałam i zaczęłam intensywnie przyglądać się nielicznym już czerwonym liściom bluszczu oplatającego kolumny, chcąc w ten sposób uniknąć wzroku babci.

– Coś się stało? – Napięcie w jej głosie było wyraźnie wyczuwalne.

– Nie. Po prostu…

– Jesteś cała przemoczona i przemarznięta! – przerwała mi, podchodząc bliżej i łapiąc mnie za lodowatą dłoń. Pociągnęła mnie do środka.

– To nic, zaraz się przebiorę – starałam się ją trochę uspokoić.

– Zaparzę ci herbaty! – krzyknęła w drodze do kuchni.

– Dobrze, dziękuję. – Ruszyłam w stronę swojego azylu.

Zza framugi drzwi prowadzących do salonu wyjrzał zaciekawiony sytuacją dziadek. W głębi pomieszczenia dostrzegłam wygrzewającego się przy piecu kudłatego kundelka. Był z nami już od lat. Choć okazywał sympatię każdemu domownikowi, szczególnie upodobał sobie tego starszego pana, który przygarnął go do swego domu pewnej mroźnej zimowej nocy.

– Przyjechałaś sama konno? – dopytał dziadek. Okulary zsunęły mu się lekko na nos.

– Mhm – przytaknęłam.

– Nie bałaś się?

– Bałam, ale nie chciałam tam dłużej być.

– Ach, uparta dziewczyna – rozpromienił się. Iskierki wesołości błąkały się w jego ciepłych, brązowych oczach.

– Mam to po dziadku – odpowiedziałam z uśmiechem.

To jemu zawsze zależało, żebyśmy poznali polską historię, żebyśmy nie zapomnieli języka, mimo iż sam poślubił Niemkę. Z dnia na dzień miał coraz lepszy humor. Głównie dlatego, że wielokrotnie słyszeliśmy o zbliżającej się wolności, działaniach Piłsudskiego i rządu. Na razie dotyczyły one wschodnich terenów Polski, ale nadzieja nas nie opuszczała.

Zapaliłam kilka świec i ustawiłam je na komodzie. Przebrałam się w suche, ciepłe rzeczy. Otworzyłam okna na oścież i usiadłam na łóżku. Wpatrywałam się w ścianę deszczu, głęboko wdychając świeże, chłodne powietrze. Nie mogłam oderwać wzroku od kropel spływających z liści ogromnych dębów. Jesienne niebo zdobiły ledwo dostrzegalne gwiazdy. Wsłuchiwałam się w cichy szum z niepokojem, towarzyszącym każdej wizji nieznanej przyszłości.

***

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII

Granica wolności

ISBN: 978-83-8373-489-7

© Marta Heimann i Wydawnictwo Novae Res 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Julia Żak

KOREKTA: Aleksandra Płotka

OKŁADKA: Wiola Melerska

ILUSTRACJE: Wiola Melerska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek