Gladiatorzy - Gołkowski Michał - ebook

Gladiatorzy ebook

Gołkowski Michał

4,5

Opis

Morituri te salutant!

Od skrwawionego piasku Koloseum, przez śmiertelnie niebezpieczne zakątki Zony aż po inteligentne nawierzchnie kosmicznych aren przyszłości – odwieczne pozdrowienie Gladiatorów rozbrzmiewać będzie wszędzie i zawsze.

Uzbrojeni w elektryczne lance, broń kwantową, nóż czy gołe pięści. Odziani w zbroje wzmacnianie medycznymi modułami albo w kawałek brudnej szmaty. Sprzedani, porwani, zmuszeni do walki lub wychodzący na arenę z własnej woli. Ludzie, anioły, roboty, bestie. Może ich różnić wszystko, ale zawsze łączyć będzie jedno – ich życie trwać będzie tyle, ile aplauz pijanej krwią widowni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 934

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (27 ocen)
20
2
4
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Andziak2012

Nie polecam

maszyna lektorem TRAGEDIA
00
Belzer

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Weganka_i_Tajga

Nie oderwiesz się od lektury

wszystkie opowiadania na poziomie
00

Popularność




Nudy. Nudy. Nudy.

Smród rozprutych trzewi lub woń odorantów rozpryskiwanych nad areną przez automaty. Ciała natarte oliwą, lśniące od potu i krwi. Trybuny oszalałe z radości, milczące we współprzeżywanej grozie lub znudzone brakiem trupów.

Rycerze w zbrojach zaprojektowanych przez fanów starych filmów. Mechy sterowane sprzęgowo przez bogaczy bezpiecznie siedzących na trybunach. Niewolnicy ucharakteryzowani na wrogów Imperium. Ludzie z wszczepami, z dodatkowymi narządami, z systemami nerwowymi wysterowanymi do walki. Bokserzy na ringu. Bezrozumni siłacze hodowani genetycznie, selekcjonowani w setkach śmiertelnych testów i doszkalani w wirtualach. Ochotnicy z trybun, dobrowolnie ryzykujący zdrowie, stabilność umysłu i życie dla pieniędzy, sławy i seksu. Obcy o chitynowych ciałach lub zbiorowych umysłach. Niewolnicy z Nubii i Sarmatii wypchnięci na arenę z kazamatów circus maximus, by odegrać krótką rolę w zaplanowanym przez innych przedstawieniu.

Dziś, pięćset lat temu i trzy tysiące. Choć inaczej, to jednak zawsze tak samo.

Walki gladiatorów to nudy.

Osobiście widziałem ich dziesiątki, a kolejne setki przeżyłem poprzez transfery z umysłów moich Ojców. A dzięki szczegółowym raportom spisywanym w łacinie i jeszcze dawniejszych językach poznałem też bardziej pierwotne zmagania, pojedynki ludzi uzbrojonych w trójzęby i sieci, topory z brązu i krzemienne siekierki, magiczne słowa i sploty przestrzeni.

Arena jest sceną śmierci i cierpienia, a trybuny dają widzom radość i podnietę, tworząc gęste pole mentalne ściągające Spaczonych niczym magnes żelazne opiłki. Właśnie przy gladiatorskich arenach ludzkości moi Ojcowie zasadzali się na potwory, tak jak pierwotni myśliwi czekali na zwierzęta przy wodopojach. Teraz czas na mnie.

Jestem Łowcą.

Udało mi się dostać całkiem niezłe bilety na walki, ledwie w czternastym rzędzie od poziomu kolistej areny, w sektorze VIP-owskim, z wygodnymi fotelami i indywidualizowanymi nakładkami rozrzeczy. Po założeniu okularów mogłem zrobić zbliżenie twarzy gladiatorów, by zobaczyć każdy grymas wściekłości czy strachu; dodać efekty dźwiękowe podkreślające przebieg pojedynku albo spojrzeć na walczących oczami widzów siedzących w innym punkcie trybun. Jednocześnie wciąż słyszałem i obserwowałem reakcje ludzi przebywających obok mnie. Radość, gdy ich idol zadawał celny cios. Rozpacz, gdy padał na żółty piach. Zachwyt, kiedy na arenę wstępowali wspaniali wojownicy. Obrzydzenie, gdy sprzątacze ściągali porąbane zwłoki.

Zwinąłem wszystkie zmysły psychotroniczne. Po pierwsze, musiałem uniknąć ryzyka, choćby i niewielkiego, że zostanę namierzony i rozpoznany. Po drugie, i znacznie ważniejsze, pole psychiczne tak wielkiego i rozemocjonowanego tłumu mogło po prostu zniszczyć moją wewnętrzną sensorykę. Nie można patrzeć wprost w słońce, jeśli nie chce się stracić wzroku. A co dopiero mówić o zmysłach wychwytujących fale emocji, drżenia dusz i cienie pamięci. Ładunek psychiczny generowany przez dziesiątki tysięcy zgromadzonych na stadionie widzów stanowił dla mnie zagrożenie.

Chwilowo więc skazany byłem na zawierzenie zwykłej ludzkiej percepcji. Obserwowałem, nasłuchiwałem, wąchałem. Próbowałem zrozumieć, co się właściwie dzieje i jaka jest przyczyna zjawisk, które ściągnęły mnie na tę planetę.

Sanguis to niewielki, ale gęsty glob, krążący wokół gwiazdy typu G, z grawitacją ledwie o trzy procent niższą od standardu, własną biocenozą i obfitością surowców naturalnych. Nic dziwnego, że ponad trzysta lat temu, jeszcze przed wojnami unifikacyjnymi, uznano go za idealną planetę kolonizacyjną, poddano trwającej kilka dekad kosmetycznej terraformacji i zasiedlano już w trakcie tego procesu. Dziś należy do światów głównych ludzkiej ekumeny, ma ogromne wpływy polityczne i ekonomiczne, kontroluje wiele własnych kolonii.

W promieniu dziesięciu parseków znajduje się kilkadziesiąt innych zamieszkanych planet oraz kilka wędrownych wspólnot, a hiperprzestrzeń w tym obszarze Galaktyki jest bystra i umożliwia szybkie podróże. Nic dziwnego, że Sanguis rozwija się doskonale, jego mieszkańcy są zamożni, sami podróżują i przyjmują wielu gości, ściągających tu dla interesów, ale i podziwiania legalnych walk. Cały układ – bo oprócz Sanguisa zasiedlono tu także kilka innych planet i księżyców – zamieszkuje ponad dziewięć miliardów ludzi homo i do tego kilka milionów hibrida. Idealne miejsce na kryjówkę i żerowisko. Tu można niezauważenie i bezkarnie pasożytować, wcielać się i zabijać. O ile czyni się to ostrożnie.

Publiczność ożywiła się gwałtownie.

Zaczynał się kulminacyjny moment dzisiejszego przedstawienia. Indywidualne rozrzeczy każdego widza podkręciły transmisję, uatrakcyjniając rozrywkę stosownie do ceny biletu. Moje pokryły arenę ognistymi gejzerami. Z płomieni wyłaniali się wspaniale zbudowani gladiatorzy wszelkich płci. Prężyli lśniące ciała – zdawałoby się, patrzyli wprost na mnie, kusząc, zapraszając między siebie. Pod dachem teatru barwne smoki toczyły śmiertelny pojedynek, krwawiąc światłem, a przez trybuny przewalała się fala, gęste kłębowisko barw i kształtów, pokrywających widzów wielobarwną powłoką i tętniących wewnętrznym huraganem. Muzyka, synkopowy utwór na instrumenty, ludzkie szepty i szczęk broni, nadawała monumentalnym obrazom nerwowy, ale przejmujący charakter, sygnalizowała, że nadchodzi wydarzenie straszne i wspaniałe zarazem.

A potem wszystko zgasło i na arenie, na piasku znowu idealnie żółtym, jakby od dwóch godzin nie zalewała go prawdziwa krew, stanął on, mistrz. Gajon Starszy.

Walczył od ponad dwudziestu lat. Zaczynał na mikroskopijnych ringach w koloniach z księżyców gazowych olbrzymów. Potem przeniósł się na sceny na planetach peryferyjnych, by wreszcie zakwalifikować się do walk w mniejszych miastach Sanguisa. Pod grawitacją i w nieważkości, w podwodnych klatkach i koronosłonecznych batyskafach bitewnych. Na prywatnych, hipernowoczesnych scenach w rezydencjach miliarderów i na klasycznych, publicznie dostępnych arenach stolicy.

Zwyciężał. Nie zawsze i nie od początku. Kiedy jeszcze terminował i nie walczył na śmierć i życie, zdarzało mu się przegrać. Zbierał jednak doświadczenia, stawał przeciw coraz potężniejszym przeciwnikom i porażki przytrafiały mu się coraz rzadziej. A potem dostał zezwolenie na udział w pojedynkach najniebezpieczniejszych, ale i przynoszących największe pieniądze i zaszczyty.

Śmierć. Oto stawka.

Zawsze na wielkich otwartych arenach, tak by każdy mieszkaniec planety mógł kupić bilet i obejrzeć walkę na żywo, choćby z najtańszego rzędu, z nakładką o ograniczonym zasobie rozrzeczu. Prawdziwego doznania bowiem nie zastąpi choćby i najlepszej jakości transmisja czy nawet symulacja serwująca wrażenia wprost z mózgu gladiatora. Tylko stadion i tłum – zbiorowy wrzask, równoczesne poderwanie się z foteli, hymn gladiatora śpiewany przez tysiące gardeł – tylko wtedy w pełni czujesz, że jesteś częścią pojedynku, że prawdziwie przeżywasz kolejne starcia szalonego Gajona zwanego pieszczotliwie Starszym, bo mało kto doczekał takiego jak on stażu na śmiercionośnych arenach. Co rozsądniejsi wojownicy we właściwym momencie wycofywali się z zarobionymi pieniędzmi, najczęściej zostając trenerami kolejnych pokoleń gladiatorów. Nierozsądni ginęli.

Gajon wciąż walczył, zawzięcie i bez litości. I choć ruszał się już wolniej niż kiedyś i nader często wydawał się bez szans w starciu z młodszymi, sprawniejszymi i lepiej podrasowanymi przeciwnikami, jednak – wygrywał.

A publiczność go kochała, bo któż nie wielbi starego mistrza, który raz po raz udowadnia młodym pyszałkom, że umie ich złamać. Że hart, rutyna i doświadczenie pokonają sprawność i butę. Każdy z widzów chciał też wierzyć, że i on sam – niezależnie od wieku – wciąż niesie tę swoją jurność, beztroskę i potencjalną moc sprawczą i że wiele ma jeszcze światu do zademonstrowania i udowodnienia. To dla nich Gajon wygrywał kolejne walki.

Na dodatek zwykle zwyciężał w sposób, za który fani kochali go i nienawidzili.

Zazwyczaj tak właśnie jak teraz, w ostatniej chwili, gdy wydawało się, że nie ma już żadnych szans.

Dziś walczyło z nim trzech przeciwników, wojowników z dzikiej, ulicznej szkoły gladiatorskiej, którzy dostali zieloną kartę na ten turniej i pokonali po drodze innych pretendentów. Mieli potężne ramiona wzmocnione wszczepionymi w mięśnie cięgnami, wyhodowane nogi pozwalające bez problemu wykonywać dwudziestometrowe susy, wielkie głowy porośnięte dodatkowymi warstwami skóry chroniącej przed uszkodzeniami. Broń wybrali prostą, taką, jakiej używa ulica – łańcuchy, noże, długie pałki oraz unoszące się w powietrzu, sprzęgnięte z umysłami elipsoidalne bijaki.

Naprzeciw stanął samotnie Gajon, klasyczny i elegancki, w złotej polimerowej zbroi pokrywającej nagie ciało, z podbarwionymi na krwistą czerwień bliznami po poprzednich walkach. Był łysy, bardzo szczupły, na jego gładkiej skórze nie dało się dostrzec żadnych sztucznych ulepszeń i organicznych wrostów. Poruszał się krótkimi zrywami, wcale nie płynnie, można też było odnieść wrażenie, że lekko powłóczy lewą nogą. Uzbrojony bez efekciarstwa, w miecz i małą kolistą tarczę, za broń towarzyszącą wybrał tym razem dwa nanoplastyczne ptaki, metamorfy sterowane myślami swego pana.

No więc Gajon bił się z tymi ulicznikami i jak w wielu ostatnich walkach – a występował jedynie dwa, trzy razy w roku – dał się otoczyć, zranić, zagonić w kąt areny. Raczej parował ciosy, niż sam atakował, uciekał przed uderzeniami, niż sam je zadawał, unikał zwarcia, niż pragnął zbliżenia. I kiedy już, już uznali, że go dopadli, gdy ich bijaki niemal roztłukły metamorfy na miazgę, gdy łańcuchy oplątały ramiona, a noże po raz pierwszy przebiły się przez złotą skórę Gajona, stary mistrz się przebudził.

Wyszarpnął się z niewoli, zatańczył na arenie szybciej niż przeciwnicy, odbił tarczą niezdarne uderzenie pałki, sam chlasnął bez wstrzymywania ramienia.

Cios. Cios. Cios. Przez kark, w brzuch, prosto w krtań.

Trzej uliczni wojownicy umarli, nim jeszcze padli na piasek.

Tłum szalał, a ja nasłuchiwałem szeptów z mroku.

Mój statek jest moim domem.

To nie znaczy, że nie dysponuję kilkunastoma siedzibami jawnymi i wielokroć większą liczbą tajnych – na dziesiątkach światów. Moi przodkowie inwestowali, a ja jeszcze pomnożyłem ich zyski. Mam zasoby pieniężne, kryjówki i stałe źródła dochodów. Rzesze finansistów zajmują się moim majątkiem, nie mając pojęcia, dla kogo pracują. Tabuny dyrektorów zarządzają mniejszymi i większymi przedsiębiorstwami, generując zyski, których wąski strumień poprzez skomplikowane sieci pośredników trafia do mojej dyspozycji.

Ale najlepsze pieniądze robię na handlu sztuką. Mam magazyn pełen oryginalnych dzieł stworzonych w ciągu ostatnich kilkuset lat, a także intrygujących artefaktów Obcych z wielu planet. Najcenniejsze obiekty pochodzą z Ziemi, nawet sprzed trzech mileniów. Ojcowie zadbali o inwestycje, a i ja pilnuję, by moim następcom nie zabrakło ciekawych przedmiotów z dzisiejszych czasów. Tak naprawdę to nie muszą być nawet wybitne dzieła. Mogę się pomylić w ocenie i kupić wytwór artysty, który nie osiągnie wielkiej sławy za rok, pięć czy choćby i po śmierci. To nie ma znaczenia. Wiek nadaje wartości sztuce, za pięćset lat ów obiekt będzie wart majątek tylko dlatego, że jest stary i unikalny.

Czymże jest połowa milenium wobec naszej wiecznej warty?

Dysponuję wieloma luksusowymi rezydencjami, świetnie wyposażonymi bazami wypadowymi, ale i skromnymi kryjówkami. Jednak jedynym miejscem, które uznaję za prawdziwy dom, jest mój statek, „Humajun”. Tu mam sprzęt i bazy danych, tu przechowuję najważniejsze artefakty z przeszłości, bojową magię, księgi rytuałów, pamięć moich Ojców. Czasem więżę Spaczonych. Bywa, że tu ich zabijam.

Formalnie to prywatny jacht. Luksusowy, nie na tyle jednak, by wzbudzać zainteresowanie innych turystów czy mediów zajmujących się kosmicznym karawaningiem. Ma smukłą sylwetkę, jest wyposażony w najlepszej klasy sprzęt i sztuczną inteligencję najnowszej generacji. Chronią go moje anioły. Jeśli niezaproszony wejdziesz na pokład – statek cię pożre.

Nie zawsze nim podróżuję, szczególnie wtedy, gdy chcę przybyć na planetę nieoficjalnie lub pod fałszywą tożsamością. Mam kilka innych okrętów, korzystam też z transportu publicznego. Zwykle udaję wtedy kolekcjonera sztuki albo drobnego przedsiębiorcę. Jednak Sanguis to ludny świat, odwiedzany przez miliony turystów, więc bez wielkiego zachodu mogłem się tu wmieszać w tłum. Na dodatek w rozpracowywanej właśnie sprawie potrzebowałem potężnych mocy obliczeniowych i bezpiecznego dostępu do danych w sieciach zewnętrznych, a to zapewniały mi programy i błogosławieństwa nałożone na SI „Humajuna”.

Po obejrzeniu przedstawienia w miejskim cyrku zamówiłem taksówkę i kazałem zawieźć się na lądowisko. Tam czekał już prom, który w niewiele ponad kwadrans przewiózł mnie na orbitę. Nie spędziłem jednak na „Humajunie” wiele czasu. Załadowałem tylko nagrania z areny i spore pakiety danych pozyskanych z sieci przez programy szperające, w tym kluczową dla śledztwa pełną listę widzów dzisiejszego przedstawienia wraz z ich rejestrami medycznymi. Czułem, że dobrze namierzyłem Spaczonego na podstawie statystyk z poprzednich lat, ale chciałem zyskać ostateczne potwierdzenie.

Potem przebrałem się i ponownie ruszyłem na dół, na powierzchnię.

„Humajun” zatrzasnął właz za promem i orbitował na stacjonarnej, czarny cień w czarnym kosmosie, upstrzonym jedynie światłem gwiazd i reflektorów pozycyjnych. Wspaniały kosmolot. Eschatologiczny potwór. Mój dom.

Planeta pode mną rosła w iluminatorach jak żywa istota.

Przyjęcie było na tyle ekskluzywne, że pozwolić sobie na nie mogli jedynie najzamożniejsi lub najlepiej ustosunkowani członkowie lokalnej elity. Na tyle jednak dostępne, że można było kupić na nie zaproszenie turystyczne, o ile oczywiście dysponowało się dostateczną kwotą. Formalnie zbierano tu datki na leczenie okaleczonych gladiatorów i na opłacenie szkolenia dla młodych i zdolnych kandydatów do tej profesji. Nieoficjalnie – omawiano sprawy bieżącej polityki, rozliczano się z nielegalnych zakładów związanych z pojedynkami i szukano partnerów seksualnych na najbliższą noc.

Wielką halę wypełniały ruchome platformy grawitujące wolno między podłogą a sufitem. Na każdej mieścił się okrągły stolik i kilka krzeseł, a przed wypadnięciem ochraniały srebrzyste poręcze, generujące też pole zagłuszające. Czasem platformy zbliżały się do siebie, a nawet łączyły na dłużej, tak że ludzie mogli spędzić czas w większym gronie albo przesiąść się od stolika do stolika.

Każda miała swoje oświetlenie i indywidualnie dobraną muzykę, resztę hali wypełniał mrok, rozpraszany czasem jakąś barwną, ale cichą eksplozją generowaną przez drony. Fale światła przecinały ciemność, układały się w różnokształtne wzory, pulsowały energią. Platformy zanurzały się w nich, jakby były połykane przez oceaniczne monstra. Sala miała kilkadziesiąt metrów wysokości; gdy człowiek znajdował się pod sufitem, nie był w stanie dostrzec, co dzieje się na poziomie podłogi, szczególnie że świetlne fajerwerki odcinały widoczność.

Na pozór towarzystwo wydawało się raczej jednorodne – pięknie wyglądający ludzie, młodzi lub w średnim wieku, w strojach ekstrawaganckich lub klasycznych, obnoszący się z ewentualnymi ulepszeniami dyskretnie, ale tak, by inni nie mieli wątpliwości co do jakości i wartości wszczepów. Jednak wprawne oko rozróżniłoby, kto z zebranych naprawdę ma dwadzieścia lat, a kto pozostaje w tym wieku już od kilku dekad. Kto zakłada kostium jako naturalny strój własnej gladiatorskiej subkultury, a kto kupił go w modnym butiku. Czyje wszczepy wspierają prawdziwą walkę na arenie, a czyje po prostu zwiększają wydajność biznesową, seksualną czy sportową. Turystów dało się odróżnić nawet bez szczególnej obserwacji.

Początkowo te trzy grupy – gladiatorzy, lokalny establishment i obcoplanetarni – bawiły się w swoim własnym towarzystwie, wymieniając powitania czy rozmawiając o interesach. Jednak po pierwszej godzinie przyjęcia większość ważnych spraw została załatwiona, a walka na arenie – wstępnie omówiona. Wtedy rozdzielone dotąd klasy zaczęły się mieszać. Mistrzowie szkół przedstawiali młodych adeptów potencjalnym sponsorom. Goście spoza planety rozprawiali o interesach z lokalnymi biznesmenami. Pomiędzy wszystkimi zaś rozpoczęły się seksualne łowy, jawne i niewerbalne, otwarte i skryte, z nadzieją na zapłatę lub zwykłą namiętność.

Wykupiłem całą platformę, a ponieważ przybyłem na przyjęcie nieco spóźniony, był to ostatni moduł, który czekał na gościa. Nic dziwnego, że wzbudziłem zainteresowanie. Gdy mój stolik wzniósł się ku sufitowi, zauważyłem, że wiele innych platform przesuwa się w pobliżu na mojej wysokości lub nawet nieco powyżej. Obejrzano mnie dokładnie i bez wątpienia sprawdzono, kim jestem.

Oto, co powiedziały im sieciowe wszczepy: Paul Nerojan IV/III, prywatny socjolog i historyk z Galagati, badający współczesne wersje obyczajów przeniesionych z odległej przeszłości. Skupiony na nauce samotnik, często podróżuje, dużo czasu spędza w muzeach i dantotekach. Z dochodów ze swojej profesji raczej nie stać by go było na wykup udziału w tym przyjęciu. Więc albo jest bogaty z domu, albo ma jakieś inne źródła zarobkowania, albo jest tak ześwirowany na punkcie gladiatorów, że przepuścił tu cały swój majątek. Ogólnie – figura umiarkowanie ciekawa i warta uwagi.

Ja jednak przyglądałem się innym gościom bacznie, we wszystkich spektrach. Wyostrzyłem zmysły i ostrożnie wypuściłem kilka penetratorów mentalnych. Uruchomiłem nici sygnalizacyjne wplecione w tkaninę mojego garnituru. Rozgrzałem serce i kości. Szperałem delikatnie, na granicy czułości instrumentów – i sprzętu technicznego, i czujników eschatologicznych, i narządów w moim ciele.

Mogło być tu więcej Spaczonych. Musiałem ich wykryć, nim oni dostrzegą moją obecność.

Na razie jednak niczego nie wyczuwałem. Platformy krążyły po sali, drony kelnerskie dowoziły potrawy i napoje, towarzystwo zaczynało się bawić. Kilka razy spytano mnie o chęć dołączenia do większej grupy, z uśmiechem odpowiadałem, że mam plan na samotny wieczór w towarzystwie mojej SI. Wtedy zostawiano mnie w spokoju. Kilka atrakcyjnych kobiet wydawało się nawet zainteresowanych mną jako wieczornym łupem, ale nie wykonałem żadnego gestu w ich stronę. Przyuważył to młody gladiator, właściwie dopiero kandydat na wojownika, ubrany w kolorowy cywilny strój, który krojem przypominał jednak bojową zbroję. Bez wątpienia szukał sponsora. Przybliżył się dość nachalnie, jak na standardy obowiązujące na tego typu imprezach, ale odprawiłem go szybko. Umknął przestraszony, że złożę skargę.

Po kolejnej półgodzinie przyjęcia zauważyłem wśród gości poruszenie. Częściej odwracali się na fotelach i spoglądali w dół hali, rozmawiali z większym ożywieniem, prężyli się, poprawiali fryzury, dyskretnie podkręcali naskórne aplikacje. Chcieli wyglądać bardziej atrakcyjnie albo przynajmniej czuć się lepiej przed samym sobą.

Platformy powoli zaczęły się opuszczać, ustawiając w okręgach – najmniejszy na dole, wyżej coraz większe – tworząc swoistą arenę wokół fragmentu spowitej w całkowitej ciemności podłogi. Wyciszyły się lokalne melodyjki, a potem we wszystkie uszy uderzyła potężna i groźna kompozycja symfoniczna, dokładnie ta sama, która kilka godzin wcześniej zapowiadała na arenie główną walkę wieczoru.

Wszyscy zaczęli klaskać, a na poziomie podłogi błysnęło światło. Zgasło zaraz, ale wszyscy dostrzegli stojącą samotnie sylwetkę człowieka.

Wreszcie wszystko rozjarzyło się złoto i ujrzeliśmy głównego gościa wieczoru, gladiatora Gajona Starszego. Podniósł ręce w geście triumfu i powitania, powoli obrócił się wokół, tak by wszyscy mogli zobaczyć jego twarz. Szczęśliwą, pewną siebie, zwycięską.

I ja mu się przyjrzałem. Okiem i sercem. Amuletem i orężem. Wolą, Czynem i Potęgą.

Tak, nie miałem już wątpliwości. Gajon Starszy, mistrz gladiatorski, był Spaczonym.

Kiedy późno w nocy wróciłem na pokład statku, SI wypluła nowe dane. Zmarł jeden spośród trzydziestu tysięcy widzów dzisiejszego przedstawienia. Kilkoro innych trafiło do szpitala lub zgłosiło problemy zdrowotne swoim sieciom opiekuńczym. W ostatnim tygodniu umarły też cztery osoby, które w przeszłości widziały osobiście choćby jedną walkę Gajona.

Statystyka działała i wskazywała tropy.

Moi Ojcowie mieli trudniej i łatwiej jednocześnie.

Musieli wydobywać informacje z legend i opowieści. Cedzić prawdziwe fakty o Spaczonych z bajań przerażonych starców, zabobonnych analfabetów czy niedouczonych mnichów. Czytać w stu językach, żywych i martwych. Podróżować po pierwotnych krainach, gdzie zagrażała im nie tylko potęga złych mocy, ale też zwykli ludzie, dzikie zwierzęta, nieokiełznana przyroda. Jednak nie musieli tak starannie maskować swoich działań i ukrywać zdolności. W tych starych, dobrych czasach mogli zabijać w bezpośrednim starciu i z niedostępną dla mnie łatwością zacierać ślady.

Mój przodek przyjeżdżał do małego miasteczka, podawał się za kupca lub wędrownego mnicha i bez problemu mógł wyprawiać się w interior, by polować na potwory. Zakładał szary mundur i szedł na pierwszą linię frontu, by w błotnistym okopie dorwać Spaczonego, ściągniętego na bitewne pole przez aurę codziennych, potysięcznych śmierci. Wynajmował kawalerkę w centrum metropolii, by z chaosu nocnego życia, neonów, taksówek, prochów i szybkiego seksu wyłuskać istoty żerujące na miejskim ludzkim tłumie.

Jakże inaczej wygląda współczesne polowanie! Wprawdzie dysponuję dostępem do potężnych baz danych i mogę wychwycić naprawdę subtelne ślady obecności moich wrogów, pozostawiane w sieciach monitoringowych, różnego rodzaju rejestrach czy mediach. Lecz sam też muszę uważać po stokroć bardziej, bo i moje działania łatwiej można namierzyć i analizować. Na przykład moi Ojcowie bez problemu zmieniali tożsamość kilka razy w życiu, by ukryć przed współczesnymi fakt, że żyją wielokrotnie dłużej niż zwykli ludzie. Przemieszczali się po kontynentach, a jeśli chcieli wrócić w ten sam rejon świata, to czekali kilka dekad, aż powymierają pamiętający ich sąsiedzi. Ja – tropiony elektroniką i genetyką – będę musiał rozwiązać to zadanie inaczej.

Po pierwsze, oficjalnie poddam się różnego rodzaju zabiegom prolongacyjnym, dzięki czemu jeszcze przez najbliższe półtora stulecia będę mógł uchodzić za tego samego człowieka, utrzymującego się w świetnej kondycji dzięki dużym wydatkom na nowoczesną medycynę. Koło roku dwa tysiące siedemset pięćdziesiątego zaś przeniosę umysł w ciało młodego klona. Dziś to jeszcze niedoskonała technika, ale przecież w zeszłym roku kupiłem instytut badawczy pracujący nad tym zagadnieniem i wiem, że postęp jest tylko kwestią czasu. W odpowiednim momencie zapozoruję zabieg transferu jaźni do nowego mózgu. To jedna z opcji. A może po prostu zmienię tożsamość i przeniosę się w jakiś zakątek odległy od centrum Galaktyki, by tam przeczekać kilkadziesiąt lat, zlegendować się i powrócić na światy główne jako przybysz z prowincji. Z tej metody korzystali i moi przodkowie, gubiąc tropy czy to w państwie Nowojorczyków, czy Chińczyków, czy w królestwach megalitycznych.

W trakcie Łowów też muszę być ostrożny: korzystać z fałszywych identyfikacji i kont; ciągnąć informację z legalnych baz i dopiero potem dokonywać jej nie do końca legalnej analizy; mordować, tworząc pozory naturalnych wypadków.

Na Sanguisa ściągnęły mnie wyniki długoterminowego, żmudnego zbierania danych i interpretacji wyników. To najlepszy sposób namierzenia celu w czasach, gdy ludzie zasiedlili tysiące planet w całej Drodze Mlecznej. Gdy poddali swoje ciała tak różnorodnym modyfikacjom biologicznym i technologicznym, że nie da się odróżnić człowieka od monstrum tylko po wyglądzie czy fizjologii. Gdy produkują miliony godzin fikcyjnych opowieści o potworach, więc na Łowy nie da się już iść tropem zrodzonych z ziarna prawdy ludowych legend. Gdy żyją w tak dużych społecznościach, że indywidualne zaburzenia wzorów zachowań są trudne do wychwycenia nawet doświadczonym okiem.

Gdy nie mogę wyczuć odoru Spaczenia na światach, od których dzielą mnie lata świetlne próżni.

Wtedy do gry wchodzą potężne SI mojego statku, nieustająco mielące w swych trzewiach dane spływające z całej dostępnej infosfery ludzkości. I innych cywilizacji też.

Oto, czego dowiedziałem się niemal trzy miesiące temu, niemal tuż po tym, jak zlikwidowałem sektę marionetkarzy. Na Sanguisie obserwujemy zaburzenie statystki. Średnia długość życia ludzi ze światów na tym poziomie rozwoju techniczno-medycznego wynosi sto dwadzieścia trzy lata, cztery miesiące i pięć dni. Na Sanguisie jest to o niemal dwa tygodnie krócej, co jeszcze nie byłoby dziwne, bo przecież każdy średni wynik pochodzi z realnych pomiarów, które odchylają się od niego na plus lub na minus. Jednak kluczowe okazało się to, że ów ubytek średniej nie jest równomiernie rozłożony po całej populacji. Dla ponad dziewięćdziesięciu sześciu procent mieszkańców planety średnia jest zbliżona do wartości oczekiwanej, jedynie z drobną odchyłką. Wynik zaniżają widzowie gladiatorskich pojedynków, ale jedynie ci, którzy regularnie oglądają je na żywo.

Żyją krócej, niż powinni, a jedynym czynnikiem odróżniającym ich od pozostałych tubylców jest fakt, że choć raz na własne oczy obserwowali walkę Gajona Starszego.

Nie jest łatwo zbliżyć się do kogoś takiego jak Gajon Starszy, celebryta zawsze otoczony przez tłum dziennikarzy i wielbicieli.

Prymitywni Spaczeni zwykle żyją w mroku, na krawędzi cywilizowanych społeczeństw, na planetach w fazie zasiedlania, na multikulturowych i chaotycznych światach. Nie tyle po to, by ukryć się przed nami, Łowcami, ale raczej by samemu móc bezkarnie zaspokajać swoje potrzeby. Sprytniejsi i bardziej otwarci na nowe doznania udają się na globy odległe, czasem wręcz kontrolowane przez Obcych. Tam mogą działać niezauważenie i bezkarnie i sycić żądze niemal tak jak w dawnych czasach na Ziemi. Istnieją też potężni Spaczeni – świadomi swojej mocy, ale również mojego istnienia – którzy pozornie żyją w świetle dnia. Biznesmeni, artyści, filantropi, magnaci. Używają pieniędzy z klasą i dyskretnie, by utrzymywać zapewniające bezpieczeństwo ważne pozycje społeczne i by móc bezkarnie nadużywać władzy, kiedy to jest możliwe. Są i inni, szalone duchy, bestie ontologiczne, kanibale własnej rasy, poszukiwacze obcych mocy, samorodni obrońcy klanów, pokutnicy chcący bezskutecznie zmazać Spaczenie, założyciele nowych religii, pożeracze własnych umysłów. Tych nawet trochę lubię, kiedy są już martwi.

Wszyscy oni jednak w jakiś sposób starają się ukryć, zejść z linii strzału, nie eksponować swego istnienia. Na stałe przebywają w ciemnej strefie lub prowadzą oficjalne, niby-ludzkie życie, a w mrok, ten prawdziwy i mentalny, zstępują jedynie dla nasycenia swych pragnień i głodów. Ostrożnie i czujnie, bo wiedzą, a choćby się domyślają, że tam czekam na nich ja, z mieczami, pazurami, zabójczą krwią z mojego serca, złotą i srebrną źrenicą oczu. Ze służebnymi aniołami i miłością pokoleń Niewinnych. Z misją przyjętą przez Ojców, gdy świat pozostawał młody.

Tymczasem Gajon Starszy nie ukrywał się, wierząc w bezkarność zapewnioną przez anonimowość i rozproszenie ofiar. Cały czas pozostawał w świetle reflektorów i w blasku tysięcy spojrzeń, otoczony przez wielbicieli, kochanków, dziennikarzy, sponsorów. Nigdy samotnie nie spał, nie podróżował, nie bawił się. Bezpośredni krąg znajomych składał się z niewielkiego grona starannie wyselekcjonowanych osób, co nie znaczy, że nie korzystał z prostytutek, groupies i innych gladiatorów.

Mieszkał na osiemnastym piętrze wspaniałego apartamentowca stojącego niemal w centrum Cor, stolicy Sanguisa. Osiemset metrów kwadratowych z multipłynnym basenem, lądowiskiem dronów, salą treningową z modulowaną grawitacją, z dwoma mniejszymi mieszkaniami dla służby i ochrony. Budynek dla sławnych i bogatych, tu nie wchodzi się z ulicy i nie kupuje mieszkań bez zaliczenia wieloetapowej weryfikacji. Podjąłem próbę penetracji. Sześć poziomów niżej we wciąż luksusowym, ale znacznie mniej spektakularnym apartamencie mieszkało Carlisso-Carlisso, wielopłciowe twórstwo żywych rzeźb. Jeszcze dekadę temu na szczycie, dziś wypadające z łask złaknionej nowości publiki. Hodowane przez Carlisso-Carlisso zwierzeźby wychodziły z mody, wpływy spadały, ale nawyk szastania gotówką nie zmieniał się.

Kupiłem dwie figury. Jedna przypominała psa bez tylnych nóg, kręcącego się non stop na odwłoku, kłapiącego dziwnie dużą szczęką, wydającego serie szczeknięć tworzących rytmiczną muzykę. Oczy zwierzeźby lśniły bursztynowo, zawsze wiernie wpatrzone we właściciela. Nie pachniała, nie wydalała, nie wymagała karmienia. Zasoby energii i surowców miała zapakowane do korpusu. Kiedy się skończą – umrze. Nie wyczułem w tym stworze żadnego śladu jaźni, to nie była żywa istota, tylko konstrukt biologiczny taką udający. Podobnie jak drugi twór Carlisso-Carlisso, motylopodobny latawiec wielkości dłoni, o pięknych, zmieniających wciąż barwy skrzydłach, swobodnie fruwający po wnętrzu rakiety i kreślący w powietrzu figury eleganckich układów. Kiedy przelatywał koło mojej głowy, czułem wiatr na policzkach i chwytałem delikatny zapach, przyjemny, czasem kwiatowy, czasem bardziej owocowy, ze smugą czekolady, drewna i rdzy. Klienci kupowali motomotyle, by kontemplować właśnie te skrzydła, lot i wonie. Nie występowały dwa tak samo skomponowane modele.

Ten wytwór Carlisso-Carlisso nawet mi się podobał. Towarzyszył mi przez dwa kolejne dni, które poświęciłem analizie wciąż napływających danych.

Statystyka to doskonałe narzędzie do badania rzeczywistości, choć stojąca za nią matematyka wielu ludziom wydaje się zbyt trudna do ogarnięcia. Błędne pojmowanie konsekwencji statystyki sprowadziło na nieostrożnych lub po prostu głupich osobników mnóstwo nieszczęść – od utraty majątku w kasynie po przegrane międzygwiezdne wojny. Tu jednak sprawa była prosta.

Jeśli robisz dziesięć pomiarów jakiegoś parametru w skali od zera do dziesięciu każdy, to średnią osiem możesz otrzymać na wiele sposobów. Na przykład uzyskasz osiem wyników po dziesięć i dwa warte zero. Czyli większość badanych przypadków osiąga maksimum, ale nieliczne po prostu nie działają i nie dostarczają żadnej wartości. Średnią ósemkę da ci też równy rozkład: po pięć dziesiątek i szóstek. Czyli połowa zjawisk zachodzi szczytowo, a połowa znacznie poniżej, ale też równo. Taką samą średnią zapewni także po prostu dziesięć ósemek, co oznacza, że mierzone obiekty są dokładnie takie same.

W badanym przeze mnie przypadku zachodziły dwa pierwsze zjawiska. Ułamkowy procent widzów umierał w wieku znacznie poniżej, a nieco większy zauważalnie poniżej średniej. Jednak większa część widzów pozostawała w okolicy średniego oczekiwanego czasu życia, z lekką odchyłką w dół, ale nie w stopniu, który zwróciłby uwagę jakiejkolwiek instytucji zajmującej się badaniem zdrowia społeczeństwa Sanguisa.

Najciekawsze badawczo okazało się zawężenie skali. Weźmy przykład z dziesięcioma pomiarami wartymi osiem. Jeśli cztery z nich osiągnęłyby wartość trzynaście, to wystarczyłoby, żeby zasypać dziurę i złapać średnią dla całego pomiaru równą dziesięć. Jednak wśród widzów pojedynków niemal nie było ludzi, którzy żyliby znacząco powyżej średniej.

Taki właśnie komunikat wyrzuciły moje komputery kilka miesięcy temu: mieszkańcy układu Sanguisa żyją zbyt krótko. Kolejne przybliżenie: ci, którzy chodzą na walki gladiatorów. I następne: w szczególności dotyczy to fanów Gajona Starszego. Ktoś lub coś skraca im życie.

Właśnie dlatego tu przyleciałem.

Jako klient, miłośnik i sponsor Carlisso-Carlisso zostałem zaproszony na jedno z jego przyjęć, ale – pomimo że twórstwo powoływało się na znajomość ze słynnym sąsiadem – gladiator się nie pojawił. Wprosiłem się jeszcze na dwie kolejne imprezy, ale również bez interesującego mnie efektu. Zrezygnowałem więc z tej ścieżki dostępu, przynajmniej na razie. Zwierzeźby spaliłem w niszczarce. Nie cierpiały, bo nie zostały skonstruowane do odczuwania bólu. Choć podobno niektóre inne dzieła Carlisso-Carlisso miały wbudowaną taką opcję i cieszyły się wielkim powodzeniem.

Musiałem uzbroić się w cierpliwość. Może i Gajon Starszy żył w świetle dnia, ale jeśli był tym, czym myślałem, że jest – musiał czasem zstępować w cień.

Przez kolejny tydzień, gdy szukałem następnej okazji do zbliżenia, jeszcze raz prześledziłem wszystkie dostępne dane o karierze gladiatora i ponownie zagłębiłem się w jego życiorys. W ogólnie dostępnych mediach mnóstwo było informacji o początkach kariery. Zapisy walk, wypowiedzi fanów i przeciwników, opinie trenerów.

Jak zwykle najciekawsze okazało się to, czego zabrakło. Żadnych informacji o rodzinie, szkole, partnerkach z czasów młodości. Szczególnie to ostatnie zastanawiało. Za większością gwiazd ciągną się całe stada byłych kochanków, partnerów biznesowych albo po prostu, jak mówią o sobie, najlepszych kumpli ze szkolnej ławy. Za nieduże pieniądze albo i za friko, a jedynie z nadzieją na chwilową celebrycką sławę, opowiadają różne historyjki o przeszłości gwiazdy. Prawdziwe, tylko trochę prawdziwe lub zupełnie fejkowe.

Gajon pojawił się jakby znikąd, pierwsze ogólnodostępne nagrania pochodzą z gladiatorskiej szkoły na Manibusie. Pytany o wcześniejsze życie milczał albo stwierdzał, że to dla niego smutny temat i nie chce go zgłębiać.

Kiedy wdrapał się na szczyt, przeprowadzono kilka solidnych dziennikarskich śledztw. Nie rozstrzygnęły niczego, ale podprowadziły zainteresowaną publiczność do pewnej interpretacji, wprawdzie niepotwierdzonej ostatecznie, jednak na tyle prawdopodobnej, że uznano ją za prawdziwą. Miał mianowicie Gajon pochodzić z planety Karakorum, odległej od Sanguisa o sześćdziesiąt parseków. Był to glob bardzo aktywny geologicznie i wymagający intensywnej terraformacji. Niemniej kilkaset tysięcy ludzi szukało tam szansy na dostatnie życie i dobrą przyszłość.

Niestety, jakieś czterdzieści lat temu doszło do wielkiej katastrofy. Błędnie zdiagnozowano aktywność tektoniczną kontynentu, na którym posadowiono kolonię. Nagłe przełamanie płyt litosferycznych zatopiło oceanem lawy centralne miasto i kosmoport. Powierzchnię niemal połowy planety na kilka sekund pokrył kożuch przegrzanej pary wodnej, gotując wszystkie żywe stworzenia. Uratowało się niewielu mieszkańców – szczęściarzy, którzy akurat przebywali w szczelnych pomieszczeniach lub właśnie szykowali się do podróży na orbitę. Wśród nich miał się znajdować ośmioletni wówczas Gajon. Przez kilka lat tułał się pomiędzy światami, by w końcu trafić do układu Sanguisa i wstąpić do jednej z gladiatorskich szkół. Ten fakt potwierdzały już zapisy w prawdziwych rejestrach.

Karakorum też stanowiło trop. Spaczeni szukali takich okazji do budowania fałszywych tożsamości. W ciągu ostatniej dekady zabiłem kilku podających się oficjalnie za ocalałych z tamtej katastrofy.

Paru innym, mniej groźnym, na razie odpuściłem, bo nie chciałem, aby jakiś wprawny poszukiwacz sensacji odkrył, że istnieje tu jakaś koincydencja i że dziwna klątwa ściga uratowanych kolonistów. Nawet jeśli większość zabójstw upozorowałem na zwykłe wypadki.

Tak naprawdę nigdzie w infonecie nie pojawiły się dowody ostatecznie potwierdzające pochodzenie Gajona, niemniej większość fanów żyła w przeświadczeniu, że zna jego przeszłość. Legendowanie przeprowadzono sprawnie i z kunsztem – Spaczeni też wiele się nauczyli przez minione stulecia funkcjonowania w kosmosie informacyjnym.

Kariera Gajona rozwijała się powoli, ale konsekwentnie, od tanich walk bez zagrożenia życia w małych amfiteatrach na rubieżach układu po śmiercionośne pojedynki na głównych arenach stolicy. Wszystko to miałem doskonale udokumentowane, opatrzone komentarzami fachowców i opiniami fanów. Przeważał pogląd, że Gajon nie dysponował wrodzonymi warunkami, aby zostać mistrzem. Nawet w najlepszym dla gladiatora wieku dwudziestu pięciu, trzydziestu lat nie zachwycał szczególną siłą czy szybkością. Jednak pokonywał przeciwników, z którymi powinien był przegrać, gdyby rozpatrywać wyłącznie mierzalne parametry. Miał intuicję, precyzję, sporo szczęścia i niezłą technikę. A że publiczność lubi nieoczekiwanych zwycięzców, jego sława rosła. Supergwiazdą stał się jednak dopiero po przekroczeniu czterdziestki.

Był najstarszym gladiatorem walczącym na dużych arenach. Co roku stawało przeciw niemu dwóch, trzech pretendentów – zwycięzców wielu walk, młodych, silnych, świetnie wyszkolonych, zdeterminowanych. A on wciąż ich zabijał, po pojedynkach, w których jego samego od śmierci dzielił często jeden fartownie odbity cios.

Oglądałem te starcia wielokrotnie, szczerze podziwiając kunszt gladiatora. Wszystko wyglądało bardzo naturalnie. Gajon przegrywał, dawał się zapędzić w kozi róg, nawet zranić, by w najmniej oczekiwanym momencie odrodzić się: przełamać atak przeciwników, uchylić się przed, wydawałoby się, śmiertelnym uderzeniem, samemu zadać ostateczne pchnięcie ryzykownym wypadem. Na żadnym zbliżeniu nie dostrzegłem – w jego gestach, minach, ruchu warg – momentu, w którym korzysta z Woli.

Nie zużywałem czasu tylko na analizy. Korzystając ze znajomości nawiązanych u Carlisso-Carlisso, poznawałem nowych ludzi i miejsca. Zaliczyłem kilka nudnych przyjęć, dwa wernisaże marnej sztuki, jedną randkę ze średnio atrakcyjną kobietą oraz całkiem smaczną kolację w barze, do którego Gajon chadzał, zanim jeszcze stał się sławny.

Z drobnych informacji, złośliwych plotek i mocno subiektywnych opinii starałem się wydobyć wszelkie fakty, które mogły mi pomóc w zastawieniu pułapki na Spaczonego. Był groźnym przeciwnikiem, a na dodatek nie mogłem zostawić po sobie żadnych śladów. Więc działałem ostrożnie i nieśpiesznie. Ot, zamożny turysta, który chce się zabawić w czasie urlopu, więc poznawszy członków lokalnej elity, wkręca się na kilka imprez.

Wieczory gladiatorskie na wielkiej arenie odbywały się rzadko, zwykle dwa razy miesiącu. Ponieważ zaś oficjalnym powodem mojej wizyty na Sanguisie była chęć oglądania walk, wyprawiłem się do Pes, a potem do Oculus. To mniejsze miasta, położone kilkaset kilometrów od stolicy. Tam obejrzałem pojedynki na lokalnych scenach. Nie zobaczyłem ani nie wyczułem nic niepokojącego, poza tym prostym faktem oczywiście, że zwykli ludzie kupowali bilety, by oglądać mordowanie innych ludzi. Wybrałem się też na turniej młodych gladiatorów, gdzie nie walczono jeszcze na śmierć i życie. Pojedynki były emocjonujące, publiczności całkiem sporo, ale panowała tu znacznie spokojniejsza atmosfera. Widzowie kibicowali dorastającym wojownikom, przyglądając się im uważnie i próbując przewidzieć, jak potoczy się ich dalsza kariera. Inwestorzy.

Na Sanguisie funkcjonowała giełda gladiatorska, coś więcej niż zwykłe zakłady bukmacherskie. Można było obstawiać młodych zawodników, wspierając finansowo ich szkolenie, biotechnologiczne przekształcenia i wydatki promocyjne. Kibice stawali się udziałowcami późniejszych sukcesów wojownika, czerpali dochody z wpływów z biletów, emisji sieciowych i kontraktów reklamowych. Oczywiście, jeśli nie osiągnął odpowiedniej popularności lub ginął zbyt młodo, mogli stracić pieniądze.

W dawnych czasach nazywano ich wampirami, zmorami, strzygami. Mówiono, że wysysają krew, dusze i umysły. Że atakują zarówno śpiących, jak i czuwających. Że zwykle polują w lasach i na bagnach, ale zakradają się też do domów. Że szczególnie lubią niewinne dzieci i rozwiązłe kobiety. Mają kły albo podwójny szereg zębów. Istnieją bez duszy lub z wieloma.

Cóż, w dawnych legendarzach ludzie mylili Spaczonych, mieszali ich cechy, dopisywali własne wyobrażenia. Trudno im się dziwić – niewielu przeżywało bliskie spotkanie z potworami, by przekazać prawdziwe informacje pobratymcom. A i my sialiśmy dezinformację.

Gajon najprawdopodobniej należał do klanu, który w folderach Ojców funkcjonował pod nazwą „życiopijcy”. Wysysali z ludzi istnienie, by zamienić je na własne. Nie byli nieśmiertelni, starzeli się i w końcu umierali, ale zasilani człowieczą vita navitas mogli przetrwać nawet kilka stuleci.

W ciemnych wiekach funkcjonowali w niedużych wspólnotach – w puszczach i dżunglach, na stepach i w dorzeczach, na brzegach mórz i w głębi lądów. Gdy już nasycili się życiem mieszkających w pobliżu hominidów, przenosili się na inne tereny łowne. Później odkryli, że warto przyłączyć się do wędrownych ludzkich hord, bo to zostawia mniej śladów żerowania. Rozpraszali się pomiędzy plemionami, aż wreszcie odkryli miasta jako niemal niewyczerpane źródła, które właściwie eksploatowane mogą dostarczać energii przez stulecia. Ale popełniali też błędy, zbytnio wyzyskiwali ludność, doprowadzali do nagłego wyludnienia i upadku prężnych ośrodków, jak Göbekli Tepe, Oxkintok czy Biskupin.

Tam, gdzie sprawowali władzę, organizowali rytuały, w czasie których młode dziewczęta i młodzi chłopcy starzeli się gwałtownie, aż do śmierci. Tam, gdzie trwali w ukryciu, polowali na samotnych podróżnych i żyjących na uboczu osadników. Ludzie z pradawnych epok, eonów szybkiego umierania, stuleci bez nauki i rejestrów personalnych – o ile w ogóle natrafili na truchła ofiar – uważali to za zemstę bogów, atak demona albo wręcz naturalne zjawisko. Wszak i oni żyli wtedy po trzydzieści lat, a pięćdziesięcioletni osobnik wydawał im się starcem, wysłannikiem odległej przeszłości. Czasem sami próbowali naśladować Spaczonych, tworząc mroczne kulty lub zmieniając się w kanibali.

Jednak i życiopijcy ginęli. Dawni ludzie rozumieli, że na świecie istnieją zjawiska i istoty naprawdę groźne, choć niemożliwe do zobaczenia nieuzbrojonym okiem. Czasem orientowali się, że wśród nich mieszkają potwory. Bronili się więc, zabijali je lub choćby przeganiali, przy okazji mordując wielu niewinnie posądzonych współbraci.

Na życiopijców polowali i moi Ojcowie, już w tych pradawnych czasach, z których mam jedynie zapisy na kamiennych płytkach i znaki na kościach. Im bliżej współczesności, tym więcej było dostępnych informacji i tym sprawniej potrafiliśmy ten klan namierzyć i eksterminować.

Wybiliśmy ich niemal do szczętu. Przetrwali ci, którzy zmienili taktykę, wmieszali się w tłum rodzącej się cywilizacji. Jako właściciel tysięcy niewolników, w tym rozpłodowych kobiet, możesz uprawiać nie tylko dostarczane Rzymowi zboże, ale i ludzki pokarm dla siebie i swojego klanu. Gdy zostaniesz wodzem koczowniczej hordy przemierzającej pół kontynentu, będziesz bezkarnie wysysać życie z mieszkańców podbijanych miast, bo któż zauważy gwałtownie postarzałych ludzi w pożodze i rzezi. Jeśli stoisz na szczycie kamiennej piramidy jako kapłan okrutnej religii, możesz tuż przed wyrwaniem serca ofierze wyssać jej energię, zostawiając tylko tę odrobinę potrzebną do podtrzymania bicia mięśnia unoszonego w zakrwawionej dłoni.

Polowaliśmy i na nich, podążając tropem legend, faktów i rysunków na ścianach świątyń. Więc uczyli się i ewoluowali nadal, rozproszyli się po ziemskim mrowisku i chaosie wieków nowożytnych, a potem wyruszyli w kosmos.

Gajon należał do nowej odmiany. Zyskiwał siły nie poprzez całkowite wyssanie jednej ofiary i doprowadzenie do jej natychmiastowego starzenia i śmierci. Nie potrzebował krwi ani mięsa, nie musiał swego karmiciela widzieć, wysłuchać czy poznać – jak bywało w dawnych czasach. Kradł krótkie odcinki życia. Minuty, godziny, czasem dni, tyle że od tysięcy ludzi naraz. Wystarczyło, że obdarzali go potężnymi emocjami i byli w miarę blisko, jak na stadionie, w czasie walki.

Jednak dla niektórych odebranie tych godzin czy dni okazywało się skróceniem całego życia, jakie im jeszcze zostało. Przyśpieszało choroby. Czasem zabijało.

To przystosowanie mogło dać Spaczonemu spokój i bezpieczeństwo. Gdyby korzystał z niego rozsądnie, po prostu strzygłby ludzi jak trawniki albo owce. Nie mordowałby ich w jednorazowym akcie przemocy, tylko uśmiercał powoli, niezauważenie, tak jak zabijają przewlekłe choroby, zanieczyszczenie środowiska czy złe nałogi.

Gajon jednak używał swoich mocy w czasie walki na arenie. W kryzysowych momentach pojedynku, gdy jego własne życie mogło się skończyć, po prostu ciągnął je od publiczności. Dzięki temu potrafił przetrwać sytuacje, w których inni już by polegli. Odzyskać siły, zejść z linii ciosu, nie odnieść rany po mocnym trafieniu, fartownie uderzyć samemu. To nie był prosty transfer zdrowia wpływający na stan organizmu Spaczonego, leczący rany czy przyśpieszający przepływ impulsów nerwowych. To przesył samej idei życia, wpływający na probabilistykę i ciągi przyczynowo-skutkowe.

Unikał śmierci w ostatniej chwili, nieprawdopodobnie i cudownie, jak sądziło wielu. W pewnym sensie mieli rację.

Teraz musiałem potwierdzić jeszcze jedną kwestię.

Gladiator w czasie pojedynków odbierał cząstki życia ogromnej liczbie osób. Jednak sam od razu spalał większość pozyskanej energii – na ochronę swojego istnienia po prostu. Nie wiedziałem, czy to, co mu zostaje, wystarcza na kolejne miesiące, na okres pomiędzy walkami. Czy Gajon dokarmia się w międzyczasie, kradnąc energię ludzi, z którymi się spotyka?

SI mojego statku przewaliła terabity danych, badając śmiertelność na całej planecie, porównując zapadalność na groźne choroby w różnych regionach, mierząc umieralność dzieci. I statystykę poronień, bo kto powiedział, że Spaczony zabija tylko narodzonych. Nałożyłem to na siatkę adresów Gajona, tras jego tournée, wyjazdów relaksacyjnych, ulubionych knajp.

Nie otrzymałem klarownych wyników, odchyłki mieściły się w granicach błędu. Dało się jednak zauważyć pewne korelacje. Na przykład w młodości gladiator przez niemal dwa lata uczył się i walczył na arenach miasta Katarelbita i wtedy promilowo wzrosła tam śmiertelność. Ale mogła to być koincydencja zupełnie przypadkowa, a i nie udało mi się dotrzeć do wielu archiwalnych danych, które mogłyby ewentualnie połączyć przypadki śmierci konkretnych ludzi z informacją, czy oglądali wówczas pojedynki Gajona na żywo.

Inny trop, który próbowałem zgłębić dokładniej, to losy turystów, którzy spędzali na Sanguisie więcej niż parę tygodni albo wracali wielokrotnie, by obejrzeć kilka pojedynków mistrza. Brakowało mi tu danych, bo nie miałem dostępu do wielu lokalnych sieci planetarnych. Jednak ponieważ utrzymuję swoje centra analityczne w dużych i ludnych systemach, przynajmniej z nich mogłem ściągnąć informacje szyfrowanymi kanałami. Pierwsze wyniki wydawały się obiecujące, o ile mogę użyć tego słowa dla określenia faktu, że średnia długość życia fanów była nieco niższa niż średnia dla ludzi o podobnym profilu biologicznym. Niestety, dysponowałem wciąż zbyt małą próbką, by te wyniki dawały klarowny obraz statystyczny. Mogłem więc założyć, że Gajon nie koncentruje się na obcokrajowcach, odbiera cząstki życia losowo, a ponieważ lokalsi częściej bywają na jego pojedynkach, to i oni bardziej na tym cierpią.

W archiwach medialnych samego Sanguisa nie znalazłem również żadnych wzmianek o ludziach zabitych przez życiopijców tradycyjnym sposobem – o gwałtownie postarzałych dzieciach, o osobnikach w sile wieku powalanych przez nagłe objawy geriatryczne, o innych niewytłumaczalnych śmierciach. To nie znaczy, że mieszkańcy planety nie zapadali na różne straszne choroby i że nie zdarzały się tu przypadki, których lekarze nie umieli wyjaśnić. Jednak nie odbiegało to od statystyk z innych miejsc, więc nic nie wskazywało na działania sił innych niż naturalne, a w szczególności na wzmożoną aktywność życiopijców.

Utknąłem.

Spaczeni często kryją się na światach nieprzejrzystych. Zamieszkują planety ograniczone technologicznie, kolonie pogrążone w chaosie, cywilizacje wojenne. W takich miejscach łatwiej im trwać i wykorzystywać moce. Polować na ludzi, odprawiać rytuały, odbudowywać własną populację. Lecz wybór taki niesie też konsekwencję groźną dla nich samych. Na prymitywnych i chaotycznych planetach ja również mogę łatwiej działać. Zbudować fałszywą tożsamość, wmieszać się w tłum, zacierać ślady.

To samo można powiedzieć o bardzo rozwiniętych technologicznie koloniach, w których jednak obowiązują przepisy ułatwiające ukrywanie tożsamości, a systemy informatyczne – tak rządowe, jak i komercyjne – nie śledzą obywateli. Ograniczają inwigilację, zacierają ślady sieciowej aktywności, nie korzystają z kamer na ulicach i policyjnych dronów. Tam również Spaczeni łatwiej mogą zniknąć, ale i ja działam stosunkowo bezpiecznie.

Najtrudniej prowadzić śledztwo na planetach takich jak Sanguis, gdzie niemal każda aktywność – zakupy, rozrywka sieciowa, wynajem pojazdu – zostawia ślad. Tu muszę być szczególnie ostrożny. Zwykle na takich właśnie światach żyją najtrudniejsi do złapania Spaczeni, władający specyficznymi mocami, pozwalającymi wyzyskiwać ludzi niezauważalnie i dyskretnie.

We wstępnym etapie śledztwa nigdy nie używam Woli, nie sięgamy po Czyny i nie przywołuję Potęg. Staram się dotrzeć do celu metodami konwencjonalnymi, badając fakty, namierzając wrogów, prowadząc rozmowy, przeczesując sieci. Moce uruchamiam, gdy nie mam już innej możliwości.

Każde ich użycie zbliża mnie bowiem do Spaczenia. Do stanu, z którego wydobył się przed eonami pierwszy Ojciec, gdy dokonał wyboru determinującego życie przyszłych pokoleń Łowców.

To nie znaczy, że na skutek krótkiego wejścia za Kurtynę Maniego od razu się zapadnę – zmienię w potwora i stanę się podobny do tych, na których poluję. Wypicie butelki wódki nie czyni człowieka alkoholikiem. Ale czyni go pijanym, a pijani ludzie częściej robią złe rzeczy niż trzeźwi. No i jeszcze jedno – każdy alkoholik wypił kiedyś swoją pierwszą butelkę wódki.

Anioły też przywołuję tylko wtedy, gdy uznaję to za niezbędne. Są moimi przodkami, zmysłami, narzędziami, braćmi, organami, potomkami, myślami, duszą. Wrosły z zewnątrz, choć przecież dojrzewały wraz ze mną od chwili poczęcia. Są młode, mimo że pamiętają pierwszych Ojców. Potrafią mnie opuścić, ale są jednocześnie mną.

Gdy spotkam Niewinną, oddam je swojemu synowi, a on swojemu, i tak będziemy dalej trwać razem przez eony.

Muszę uwzględnić także pewien aspekt praktyczny. Wielu Spaczonych dysponuje zmysłami wyczulonymi na przepływ sił psychotronicznych. I niemal wszyscy wiedzą, że są obiektem Łowów. Więc jeśli zacznę nadużywać Woli, mogą mnie wyczuć – przez przypadek albo dlatego, że popełnię choćby drobny błąd. A jeśli mnie namierzą, to spróbują uciec, zacierając ślady. Umkną, by krzywdzić i zabijać gdzie indziej, a ja zmarnuję czas i zasoby. To moja klęska.

Zdarza się też – gdy Spaczeni są silni, butni lub niedouczeni – że sami próbują zaatakować. Czasami to korzystne rozwiązanie, bo potwory ujawniają się i mogę się z nimi rozprawić. Ale bywa i groźne. Znam na pamięć imiona dziesiątek Ojców, którzy zginęli w walce. Żarzą się w moim umyśle jak krople stopionej stali, karmiąc się potężną mocą, lecz i śląc przestrogę.

A przecież nie odnalazłem jeszcze swojej Niewinnej. Nie mam potomka. Jeśli zginę – moja linia zgaśnie, jak zgasło wiele innych linii naszego klanu.

Od momentu przybycia na Sanguisa ani razu nie użyłem jeszcze Woli, bo najpierw musiałem mieć pewność, przeciwko komu występuję. Jak duża jest jego siła? Czy zdołam obronić się przed wyssaniem mojego życia, gdy zaatakuję? I wreszcie – czy Gajon to jedyny życiopijca na tej planecie?

Oto mój kolejny dylemat: im dłużej badam sprawę i czekam z zabiciem Spaczonego, licząc, że pojawią się inni – tym większej liczbie osób on wydłubie okruchy życia. Czas przeznaczony na śledztwo, przygotowania i zastawienie pułapki na bestię mierzyć muszę godzinami choroby, cierpienia i rozpaczy jej ofiar. Tego wyboru zawsze muszę dokonać sam.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

GLADIATORZY © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2020

WYDANIE I

ISBN 978-83-7964-630-2

WSZYSCY DLA JEDNEGO © Tomasz Kołodziejczak, 2019 OSTATNI STRZAŁ STRACHU © Magdalena Kozak, 2020 ARENA NALEŻY DO WAS! © Magdalena Ratajczak, 2020 STULTI ET CIRCENSES © Bartek Biedrzycki, 2019 IGRZYSKA HAŃBY © Eugeniusz Dębski, 2019 GLADIATOR © Andrzej Pilipiuk, 2020 OSTATNI © Michał Śmielak, 2020 SOL INVICTUS © Michał Gołkowski, 2020 CZEMPION © Wojciech Kowalski, 2020 COLOSSEUM INFERNO © Marcin Podlewski, 2019 AMULET © Janusz Płonka, 2020 NAJWIĘKSZY BOHATER © Arkady Saulski, 2019 MURMILLO Z KOŃCA ŚWIATA © Jarosław Grzędowicz, 2019 ZAKŁAD © Aleksandra Staniewska, 2020 OSTATNI RZYMIANIE © Michał Śmietana, 2020 O LANCĘ ANDROMEDY © Krzysztof Abramowski, 2020 NA ROZKAZ CEZARA © Maja Lidia Kossakowska, 2019 GNIEZNO PIĘKNE JAK DZIŚ © Hubert Olkowski, 2020 CYBERNEZIS © Wojciech Okrutny, 2020 NA UBITEJ ZIEMI © Alicja Janusz, 2020 HYMN PIERZASTEGO WĘŻA © Michał Puchalski, 2020

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski Robert Łakuta

ILUSTRACJA NA OKŁADCE Piotr Cieślinski

ILUSTRACJE Andrzej Łaski, Przemysław Truściński, Paweł Zaręba

PROJEKT OKŁADKI Szymon Wójciak

REDAKCJA Michał Cetnarowski, Dominika Repeczko, Mirosław Ruszkiewicz

KOREKTA Magdalena Byrska, Agnieszka Pawlikowska

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]

WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow