Geneza - Robin Cook - ebook + audiobook + książka

Geneza ebook i audiobook

Robin Cook

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

MISTRZ THRILLERA MEDYCZNEGO POWRACA.

Kiedy na stół sekcyjny w nowojorskim Inspektoracie Medycyny Sądowej trafia ciało dwudziestoośmioletniej kobiety, Kery Jacobsen, wiele wskazuje na to, że doszło do przedawkowania narkotyków. Podczas sekcji okazuje się, że kobieta była w ciąży. Nikt nie wie, kto był ojcem dziecka. Czyżby jego tożsamość była kluczem do wyjaśnienia zagadki ostatnich chwil jej życia?

Aria Nichols, rezydentka prowadząca sprawę, postanawia wykorzystać kontrowersyjną metodę badawczą opartą na najnowszych osiągnięciach biotechnologii, by dotrzeć do tajemniczego ojca. Ktoś jednak robi wszystko, by zagadka śmierci Kery nigdy nie została wyjaśniona. Każdy, kto zbliży się do prawdy, może stać się kolejnym celem zabójcy...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 465

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 23 min

Lektor: Baśka Liberek

Oceny
4,6 (122 oceny)
87
27
4
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Thejola

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna!
00
ivona_malicka_enter

Nie oderwiesz się od lektury

jak zawsze trzyma w napięciu, polecam
00
molksiazkowy12345

Dobrze spędzony czas

W stylu autora, bardzo dobra
00
Felkowa

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca lektura
00
bzibzioh

Nie oderwiesz się od lektury

Miło poczytać, jak patomorfolodzy relaksują się przy sekcjach i robiąc cięcie Y na ciele denata oraz wyjmując z niego organy, zapominają o problemach dnia codziennego i kłopotach innej natury. 😊 Cook wprowadza nas tym razem w niezbadany jeszcze do końca świat genetyki genealogii genetycznej i robi to bardzo ciekawie. Świetnie wykreowana postać niepokornej rezydentki będącej na tropie ojca płodu znalezionego w ciele denatki.
00

Popularność




Pro­log

6 marca

23.15

Była to nie­przy­jemna, zimna, wietrzna i bar­dzo pochmurna mar­cowa noc w Lower East Side na Man­hat­ta­nie. Choć zbli­żało się wio­senne zrów­na­nie dnia z nocą, zima nie dawała za wygraną. Na dowód swej siły rzu­ciła garść wiru­ją­cych płat­ków śniegu z nisko pły­ną­cej masy chmur, zło­wro­giej jak breja bul­go­cąca w kotle cza­row­nicy. W tem­pe­ra­tu­rze nie­znacz­nie prze­kra­cza­ją­cej 1,5°C ich ude­rza­jąco piękne, misterne, kry­sta­liczne struk­tury ule­gały zagła­dzie, gdy tylko zetknęły się z zie­mią. Prze­ci­wień­stwem tej natu­ral­nej orgii znisz­cze­nia było zaci­sze przy­tul­nego dwu­po­ko­jo­wego miesz­ka­nia na trze­cim pię­trze przy Dwu­dzie­stej Trze­ciej Ulicy. W przy­jem­nym cie­ple – rozu­mia­nym dosłow­nie i w prze­no­śni – roz­gry­wała się tam seria zda­rzeń na pozio­mie komór­ko­wym, będąca abso­lut­nym prze­ci­wień­stwem bez­li­to­snego top­nie­nia śnież­nych płat­ków. Trwał zło­żony pro­ces two­rze­nia i porząd­ko­wa­nia żywej mate­rii, zapo­cząt­ko­wany gwał­tow­nym wytry­skiem ponad stu milio­nów plem­ni­ków wprost w skle­pie­nie pochwy.

Osoby zaan­ga­żo­wane w ów miło­sny akt były błogo nie­świa­dome cudow­nego sce­na­riu­sza, który wła­śnie zaini­cjo­wały, a tym bar­dziej jego ponu­rych kon­se­kwen­cji dla obojga. Odu­rzeni namięt­no­ścią zbyt mocno, by myśleć o środ­kach anty­kon­cep­cyj­nych, kochan­ko­wie natu­ral­nie nie myśleli też o dorod­nej komórce jajo­wej, która wła­śnie się uwol­niła z pra­wego jaj­nika kobiety. Nie zasta­na­wiali się też nad tym, ile deter­mi­na­cji zako­do­wane jest w plem­ni­kach, zapro­gra­mo­wa­nych na wyko­na­nie jed­nego jedy­nego zada­nia: na dotar­cie do swo­jego żeń­skiego odpo­wied­nika i połą­cze­nie się z nim.

Dwie i pół godziny póź­niej, gdy zado­wo­lona kobieta spała głę­bo­kim snem – podob­nie jak męż­czy­zna w swoim domu – naj­szyb­szy z plem­ni­ków, poko­naw­szy her­ku­le­so­wym wysił­kiem nie­bez­pieczny mara­ton z głębi pochwy do wewnętrz­nej koń­cówki pra­wego jajo­wodu, zde­rzył się czo­łowo ze zstę­pu­ją­cym jajecz­kiem. Wie­dziony prze­moż­nym odru­chem zwy­cięzca natych­miast zagłę­bił się w war­stwie komó­rek pęche­rzy­ko­wych two­rzą­cych wie­niec pro­mie­ni­sty i zatrzy­mał na osłonce przej­rzy­stej. Chwilę póź­niej plem­nik wnik­nął do wnę­trza, pozwa­la­jąc, by dostar­czone w jego przed­ją­drzu dwa­dzie­ścia trzy chro­mo­somy spa­ro­wały się z dwu­dzie­stoma trzema chro­mo­so­mami jajeczka, two­rząc typowy dla ludz­kich komó­rek układ czter­dzie­stu sze­ściu chro­mo­so­mów. Komórka jajowa stała się zygotą.

Tak oto w nader paskudną nowo­jor­ską noc doko­nał się jeden z naj­bar­dziej zdu­mie­wa­ją­cych cudów zna­nego wszech­świata: geneza nowej ludz­kiej istoty. Choć w skali świata podobne epi­zody zda­rzają się w dość szo­ku­ją­cej licz­bie z górą 350 000 dzien­nie, przez co wyda­wać się mogą powsze­dnio­ścią, każdy z nich zapo­cząt­ko­wuje pro­ces o nie­po­ję­tym wręcz stop­niu skom­pli­ko­wa­nia. Zygota – poje­dyn­cza komórka led­wie widoczna gołym okiem – mie­ści w swej mikro­sko­pij­nej biblio­tece DNA wszyst­kie dane i instruk­cje nie­zbędne do budowy i funk­cjo­no­wa­nia ludz­kiego ciała. To ozna­cza, że bez żad­nego zewnętrz­nego źró­dła infor­ma­cji jest w sta­nie pokie­ro­wać stwo­rze­niem mniej wię­cej 37 bilio­nów komó­rek w dwu­stu odmia­nach, a także kilku miliar­dów nie­by­wale wyspe­cja­li­zo­wa­nych wiel­ko­czą­stecz­ko­wych bia­łek, które muszą powstać w pre­cy­zyj­nie okre­ślo­nym momen­cie i według ści­śle okre­ślo­nych stan­dar­dów oraz w odpo­wied­nim miej­scu i w odpo­wied­niej licz­bie. Sam ludzki mózg, zło­żony ze 100 miliar­dów komó­rek i ponad 100 bilio­nów połą­czeń synap­tycz­nych, jest być może naj­bar­dziej zło­żoną struk­turą we wszech­świe­cie.

Jede­na­stego marca, pięć dni po miło­snym akcie, który zapo­cząt­ko­wał cudowny pro­ces genezy nowego życia, bły­ska­wicz­nie roz­wi­ja­jący się zaro­dek dotarł do macicy, gotów zagnieź­dzić się w jej ścia­nie. Już wkrótce miał dać o sobie znać, tym samym roz­po­czy­na­jąc okres świa­do­mej ciąży. Od tej chwili, przez mniej wię­cej dzie­więć mie­sięcy, aż do porodu, powi­nien roz­wi­jać się spo­koj­nie i bez­piecz­nie, korzy­sta­jąc z dostar­cza­nych przez matkę skład­ni­ków odżyw­czych i wyda­la­jąc zbędne pro­dukty prze­miany mate­rii tą samą drogą. Nie­stety nie taki cze­kał go los…

5 maja

22.05

Kąpiel pod prysz­ni­cem po dniu cięż­kiej pracy – któ­rym sobota być nie powinna – była dla dwu­dzie­sto­ośmio­let­niej Kery Jacob­sen, pra­cow­nicy socjal­nej, bło­gim doświad­cze­niem z pogra­ni­cza zen. Uwa­ża­jąc, by nie pośli­znąć się na nie­bez­piecz­nej por­ce­la­no­wej krzy­wiź­nie bro­dzika, weszła do kabiny i zasu­nęła za sobą zasłonę. Usta­wiła nie­mal mak­sy­malną tem­pe­ra­turę – dokład­nie taką, jaką lubiła. Przez chwilę stała w gorą­cych stru­mie­niach wody, po czym zaczęła ener­gicz­nie nacie­rać ciało won­nym żelem. Szczotką o dłu­gim trzonku z zapa­łem zmy­wała stresy i nie­po­koje dłu­giego dnia, któ­rych ostat­nio jej nie bra­ko­wało.

Miesz­kała w Nowym Jorku nie­spełna osiem mie­sięcy. Prze­no­siny do Wiel­kiego Jabłka były skut­kiem dość nagłej decy­zji. Kera wycho­wała się w Los Ange­les i tamże, na UCLA, zdo­była dyplom magi­ster­ski. Pod­jęła pracę w dziale opieki spo­łecz­nej Mat­tel Chil­dren’s Hospi­tal, nale­żą­cego do uczelni. Spe­cja­li­zo­wała się w pracy z dziećmi o zło­żo­nych potrze­bach medycz­nych oraz z ich rodzi­nami. Nie było to łatwe ani przy­jemne zaję­cie, za to czę­sto wyczer­pu­jące emo­cjo­nal­nie, ale dawało jej satys­fak­cję. Nie miała wąt­pli­wo­ści, że jej wysiłki przy­no­szą duże efekty i są waż­nym uzu­peł­nie­niem doko­nań leka­rzy i pie­lę­gnia­rek sku­pio­nych, co oczy­wi­ste, na lecze­niu i łago­dze­niu bez­po­śred­nich obja­wów cho­roby, a nie na tym, jak prze­ży­wają swe pro­blemy zdro­wotne mali pacjenci i ich naj­bliżsi. Praca dawała jej zado­wo­le­nie i poczu­cie speł­nie­nia. Jej świat zachwiał się jed­nak w posa­dach, gdy we wrze­śniu dobiegł końca jej dłu­go­trwały zwią­zek ze stu­den­tem medy­cyny Rober­tem Bar­lo­wem. Spo­ty­kali się przez dwa i pół roku, regu­lar­nie ze sobą sypia­jąc. Łączyły ich wspólne zain­te­re­so­wa­nia i libe­ralne poglądy poli­tyczne, więc ni­gdy nie bra­ko­wało im tema­tów do roz­mów. Cza­sem dys­ku­to­wali też o przy­szło­ści, zakła­da­jąc natu­ral­nie, że będą razem. Robert liczył na to, że zosta­nie rezy­den­tem w któ­rymś ze zna­nych aka­de­mic­kich ośrod­ków medycz­nych, naj­le­piej w Los Ange­les, a w osta­tecz­no­ści w San Fran­ci­sco. Jako wyjąt­kowo pilny stu­dent miał nadzieję, że będzie miał wybór. Kera posta­no­wiła, że jeśli będzie trzeba prze­nieść się do San Fran­ci­sco, podąży za nim. Była prze­ko­nana, że ze zna­ko­mi­tymi refe­ren­cjami znaj­dzie pracę w każ­dym aka­de­mic­kim ośrodku medycz­nym.

Nie było jej to jed­nak pisane. Wła­ści­wie nie rozu­miała, dla­czego wyszło, jak wyszło, ale dotarły do niej plotki z cen­trum UCLA o tym, że Robert czę­sto jest widy­wany w towa­rzy­stwie jed­nej z pierw­szo­rocz­nych rezy­den­tek z oddziału chi­rur­gii. Tak czy ina­czej, w zasa­dzie bez ostrze­że­nia, pew­nego gorą­cego i dusz­nego od smogu popo­łu­dnia po pro­stu poin­for­mo­wał Kerę, że ich zwią­zek wła­śnie dobiegł końca.

Był to potężny cios dla jej poczu­cia wła­snej war­to­ści i może dla­tego zapra­gnęła uciec. Wspólni zna­jomi wciąż pytali, co zaszło mię­dzy nią a Rober­tem. Uda­wali, że współ­czują, ale tak naprawdę cie­ka­wiły ich głów­nie pikantne szcze­góły. Poza tym w Los Ange­les zbyt łatwo było przy­pad­kiem wpaść na Roberta. Miała też dość tam­tej­szej pogody, dorocz­nych poża­rów lasów i nie­prze­mi­ja­ją­cego nie­bez­pie­czeń­stwa aktyw­no­ści sej­smicz­nej uskoku San Andreas, a poza tym od zawsze podo­bał jej się Nowy Jork. Kilka tygo­dni po szo­ku­ją­cym oświad­cze­niu Roberta posta­no­wiła zamie­nić emo­cjo­nalny kocioł w coś pozy­tyw­nego: prze­pro­wa­dziła się na drugi koniec kraju.

Spłu­kaw­szy z ciała żel, wyci­snęła na dłoń por­cję szam­ponu i zaczęła z wigo­rem myć włosy. Tę część kąpieli lubiła naj­bar­dziej. Nie żało­wała sił, masu­jąc skórę głowy, jakby chciała zetrzeć kłę­biące się w niej myśli.

Z początku prze­no­siny do Nowego Jorku wyda­wały się strza­łem w dzie­siątkę, i to pod każ­dym wzglę­dem, może poza tym, że matka i sio­stra nie­ustan­nie przy­po­mi­nały jej, jak bar­dzo są roz­cza­ro­wane jej decy­zją i jak ogrom­nie tęsk­nią. Kera zna­la­zła pracę w NYU Lan­gone Medi­cal Cen­ter – a kon­kret­nie w nowo­jor­skim Has­sen­feld Chil­dren’s Hospi­tal – zanim jesz­cze opu­ściła Los Ange­les, więc o zatrud­nie­nie nie musiała się mar­twić. Z miesz­ka­niem też dopi­sało jej szczę­ście: odpo­wie­działa na ogło­sze­nie wywie­szone w pracy przez jedną z pie­lę­gnia­rek, która zde­cy­do­wała się wstą­pić do Kor­pusu Pokoju. Szybko i bez­pro­ble­mowo pod­na­jęła od niej ume­blo­wane dwu­po­ko­jowe miesz­ka­nie przy Dwu­dzie­stej Trze­ciej Ulicy, tuż przy skrzy­żo­wa­niu z Drugą Aleją. Co naj­waż­niej­sze jed­nak, jej samo­ocenę i samo­po­czu­cie popra­wił trwa­jący od gru­dnio­wych świąt pło­mienny romans z atrak­cyj­nym męż­czy­zną z klasą, znacz­nie star­szym i doj­rzal­szym od Roberta.

Nie­stety w jej życiu nastą­pił kolejny nie­ocze­ki­wany i nie­przy­jemny zwrot. Raz jesz­cze musiała zakwe­stio­no­wać swoją zdol­ność do oceny sytu­acji; raz jesz­cze zży­mała się na wła­sną głu­potę. Powró­ciło poczu­cie głę­bo­kiego zawodu i gwał­tow­nie spa­dła jej samo­ocena – może nie było tak źle jak po roz­sta­niu z Rober­tem, ale czuła się na tyle podle, że poważ­nie roz­wa­żała powrót do połu­dnio­wej Kali­for­nii. Tak jak się spo­dzie­wała, matka i sio­stra były wręcz zachwy­cone, gdy poru­szyła ten temat w roz­mo­wie, ale nie ukry­wały też zdzi­wie­nia tą nagłą zmianą nastroju. Led­wie mie­siąc wcze­śniej Kera wprost pro­mie­niała, opo­wia­da­jąc o swym szczę­śli­wym życiu w Wiel­kim Jabłku. Teraz wolała nie zdra­dzać żad­nych szcze­gó­łów; mówiła głów­nie o tym, że w końcu zro­zu­miała, jak ważne są dla niej więzy rodzinne. Nie czuła się dobrze z wła­sną nie­szcze­ro­ścią, ale prawdę mówiąc, jesz­cze nie była pewna, czy naprawdę chce wró­cić w rodzinne strony. Wciąż tliła się w niej iskra nadziei na lep­szą przy­szłość, choć szanse nie były wiel­kie.

Kera wyłą­czyła prysz­nic, upew­niła się, że dokład­nie spłu­kała żel i szam­pon, po czym z ręcz­ni­kiem kąpie­lo­wym w ręku wyszła z kabiny. Zgięta wpół przez chwilę ener­gicz­nie wycie­rała dość dłu­gie, gęste włosy – bodaj jedyną rzecz, którą naprawdę ceniła jako dzie­dzic­two po raczej obo­jęt­nym ojcu. Pro­stu­jąc się, machi­nal­nie zer­k­nęła na swój pro­fil odbity w wyso­kim lustrze umo­co­wa­nym na drzwiach łazienki. Gdy uświa­do­miła sobie, co robi, par­sk­nęła śmie­chem. Było zde­cy­do­wa­nie zbyt wcze­śnie, by zauwa­żyć zmiany.

Wytarła się do końca i wła­śnie miała roz­wie­sić ręcz­nik kąpie­lowy, gdy roz­legł się elek­tro­niczny sygnał. Ktoś cze­kał na dole, u drzwi fron­to­wych. Nie­spo­dzie­wany dono­śny ter­kot prze­ciął ciszę jak gorący nóż masło, w jed­nej chwili odbie­ra­jąc Kerze spo­kój, o który tyle wal­czyła. Rzu­ciła ręcz­nik na brzeg wanny, się­gnęła po szla­frok i pobie­gła do kuchni, gdzie na ścia­nie wisiał od dawna prze­sta­rzały domo­fon. Wci­ska­jąc guzik, by spy­tać kto tam, zer­k­nęła na wyświe­tlacz kuchenki mikro­fa­lo­wej. Była 22.23. Kera nie zama­wiała kola­cji i wie­działa dosko­nale, że tylko jedna osoba mogła ją odwie­dzić o takiej porze – ale pra­wie ni­gdy w week­end i bez ese­me­so­wej zapo­wie­dzi – więc wła­ści­wie wie­działa, czyj głos usły­szy. Nie była szcze­gól­nie ura­do­wana. Przed snem potrze­bo­wała przede wszyst­kim spo­koju.

– To ja – ode­zwał się męski głos, tak jak prze­wi­działa.

– Co ty tu robisz? – spy­tała Kera, pod­cho­dząc bli­żej do domo­fonu. Musiała wci­skać guzik za każ­dym razem, gdy chciała coś powie­dzieć, a potem pusz­czać, by posłu­chać odpo­wie­dzi.

– Wybacz, że o takiej godzi­nie, ale… musimy poga­dać.

– Wła­śnie wyszłam spod prysz­nica. Może jutro pod­czas lun­chu?

– Nie, teraz. Zmie­ni­łem zda­nie i chcę się z tobą podzie­lić tym, co czuję. Muszę się z tobą podzie­lić.

Kera nie odpo­wie­działa od razu. Jej puls przy­spie­szył. Po wszyst­kim, co się wyda­rzyło i zostało powie­dziane w ostat­nim mie­siącu, abso­lut­nie nie była w sta­nie prze­wi­dzieć, co miał na myśli, mówiąc, że „zmie­nił zda­nie”. Mogła się tylko domy­ślać… Ale czy nie było to tylko pobożne życze­nie? Prze­cież od kilku tygo­dni był kon­se­kwent­nie i bole­śnie jed­no­znaczny w swo­ich wypo­wie­dziach. A prze­cież, jeśli naprawdę miał na myśli to, co podej­rze­wała, wszystko mogło się jesz­cze poto­czyć ina­czej.

– W jakiej spra­wie zmie­ni­łeś zda­nie? – spy­tała wresz­cie, opusz­cza­jąc gardę. Nie chciała robić sobie nadziei tylko po to, by znowu prze­żyć kata­strofę.

– Zro­zu­mia­łem, że od początku mia­łaś rację, a ja się myli­łem. Potrze­bo­wa­łem tylko czasu, żeby to pojąć. Musimy to uczcić!

– Uczcić? – powtó­rzyła Kera, jakby się prze­sły­szała.

– Tak, uczcić. Dla­tego przy­nio­słem co nieco.

Z tru­dem panu­jąc nad pod­nie­ce­niem, wci­snęła drugi guzik, by otwo­rzyć drzwi. Potem wró­ciła bie­giem do łazienki, po dro­dze wkła­da­jąc szla­frok, który do tej pory przy­ci­skała zwi­nięty do piersi, sto­jąc nago przy domo­fo­nie. Się­gnęła po szczotkę i przez chwilę bez powo­dze­nia pró­bo­wała zapa­no­wać nad wil­gotną jesz­cze burzą wło­sów. Przy­szło jej na myśl, że wygląda kosz­mar­nie, ale nie miała czasu, by się nad tym roz­wo­dzić. Zawią­zała pasek szla­froka, roz­pacz­li­wym ruchem spró­bo­wała jesz­cze przy­gła­dzić włosy i sekundę póź­niej była już u drzwi miesz­ka­nia. Dokład­nie w chwili, gdy upo­rała się z ostat­nim z całego zestawu zam­ków paten­to­wych i łań­cu­chów, roz­le­gło się ciche puka­nie.

Na wszelki wypa­dek zer­k­nęła w wizjer, nim otwo­rzyła drzwi. Jej gość miał na sobie ciemny płaszcz, któ­rego wcze­śniej nie widziała, a na gło­wie ciemną fedorę. Wszedł do miesz­ka­nia, zanim zdą­żyła go powi­tać, a potem porwał ją w ramiona i uści­snął tak, że zabra­kło jej tchu. Dopiero po chwili posta­wił na pod­ło­dze torbę z zaku­pami, a płaszcz i kape­lusz rzu­cił na kanapę.

– Jak mówi­łem, musimy to uczcić – oznaj­mił pod­nio­słym tonem. Wyjął z torby dwa smu­kłe kie­liszki z rżnię­tego krysz­tału oraz schło­dzoną butelkę rosé pro­secco otu­loną ręka­wem ter­micz­nym, a na koniec małą paczkę ser­we­tek kok­taj­lo­wych. – Spójrz na to! – powie­dział, poka­zu­jąc butelkę gestem wytraw­nego som­me­liera.

– Patrzę – odpo­wie­działa Kera, czy­ta­jąc czarną ety­kietę. – Bor­to­lo­miol Filanda Rosé. Pierw­sze sły­szę.

– Jest bajeczne – zapew­nił ją dum­nie – i trudne do zdo­by­cia.

– To co kon­kret­nie mamy świę­to­wać? – spy­tała z waha­niem, gdy męż­czy­zna moco­wał się z dru­tem opi­na­ją­cym korek. Takiej postawy, jaką teraz pre­zen­to­wał, ocze­ki­wała po nim znacz­nie wcze­śniej, gdy tylko prze­ka­zała mu nowinę. Była zała­mana, gdy zacho­wał się zgoła ina­czej.

– Abso­lut­nie wszystko – odparł trium­fal­nie. – Ty mia­łaś rację, a ja nie. Zda­rzył się cud i tak nale­żało go potrak­to­wać. Ja… pod wpły­wem emo­cji po pro­stu tego nie dostrze­głem.

Kera miała ochotę przy­po­mnieć mu cierpko, że emo­cjo­no­wał się wyjąt­kowo długo i nie spie­szył się z przy­zna­niem jej racji; stan wojny mię­dzy nimi trwał pra­wie mie­siąc. Nie ode­zwała się jed­nak, by nie zga­sić jego entu­zja­zmu. Korek wysko­czył z butelki z gło­śnym trza­skiem, a u wylotu szyjki poja­wiła się odro­bina różo­wa­wej piany.

– Jak powie­dzia­łaś, życie to zbyt wielki cud, by się nim nie cie­szyć – ode­zwał się, napeł­nia­jąc dwa kie­liszki musu­ją­cym winem.

– A co z twoją żoną? – To pyta­nie kosz­to­wało ją sporo wysiłku.

– To już prze­szłość – odpo­wie­dział nie­dbale, poda­jąc jej kie­li­szek, po czym uniósł swój jak do toa­stu.

W ciszy panu­ją­cej w pokoju melo­dyj­nie zabrzę­czał krysz­tał. Idąc za przy­kła­dem swego gościa, Kera pocią­gnęła spory łyk pro­secco i pomy­ślała, że jesz­cze ni­gdy żadne wino tak jej nie sma­ko­wało. Od mie­siąca uni­kała alko­holu, ale to była szcze­gólna chwila. Po kilku tygo­dniach kłótni o przy­szłość czuła, że są sobie bez­na­dziej­nie obcy. Jego nagły powrót wpra­wił ją w zachwyt. Rze­czy­wi­ście warto było uczcić tę chwilę.

– Usiądźmy i cieszmy się winem – zapro­po­no­wał, wska­zu­jąc na kanapę. Prze­ło­żył płaszcz i kape­lusz na fotel. – Firma, która je pro­du­kuje, ma sie­dzibę w pro­win­cji, którą Włosi nazy­wają Veneto – dodał, cią­gnąc lekko za rękaw szla­froka Kery, by usia­dła obok niego.

– Smaczne – odpo­wie­działa. Nie była pewna, gdzie leży Veneto, ale nazwa koja­rzyła jej się z Wene­cją. Nie zamie­rzała pytać o szcze­góły, bo w tej chwili wyda­wały się nie­istotne. A wino naprawdę było pyszne. Piła więc dalej, roz­ko­szu­jąc się nie tylko sub­tel­nym sma­kiem, ale i przy­jem­nym muso­wa­niem. Za szam­pa­nem ni­gdy nie prze­pa­dała i nie mogła pojąć, skąd jego absur­dalne ceny, ale to wino było inne. Zasta­na­wiała się, ile w tym zasługi trunku, a ile jej rado­snego nastroju. Tak czy ina­czej, czuła się cudow­nie. Jasne, mogła zadać swemu męż­czyź­nie milion pytań, ale żadne nie wyda­wało jej się pilne.

Nie zwa­ża­jąc na jej brak zain­te­re­so­wa­nia, opo­wia­dał kwie­ci­ście o pro­secco i uro­kach oko­lic Wene­cji, a Kera, sma­ku­jąc leni­wie kolejny łyk wina, czuła się cudow­nie roz­luź­niona – jakże dale­kie wyda­wały jej się teraz czarne myśli, z któ­rymi zma­gała się od mie­siąca. Po chwili jed­nak zakrę­ciło jej się w gło­wie – i to już nie było przy­jemne. Nie­spo­dzie­wany gość wciąż mówił, ale jego słowa jakoś prze­stały mieć sens. Kon­tury przed­mio­tów zaczęły tra­cić ostrość. Kera zamru­gała ner­wowo, ale to nie pomo­gło. Odsta­wiła kie­li­szek i spró­bo­wała wstać, lecz nogi także odmó­wiły jej posłu­szeń­stwa.

– Wszystko w porządku? – spy­tał, także odsta­wia­jąc kie­li­szek.

– Chyba tak – odpo­wie­działa z tru­dem i zaska­ku­jąco nie­wy­raź­nie. – Tylko nagle poczu­łam się taka zmę­czona…

Urwała, zapa­da­jąc się bez­wład­nie w mięk­kie opar­cie kanapy. Przy­mknęła cięż­kie powieki, a oddech wydo­by­wa­jący się z sze­roko otwar­tych ust był coraz wol­niej­szy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Gene­sis

Copy­ri­ght © 2019 by Robin Cook

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2019

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Elż­bieta Ban­del

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Zbi­gniew Miel­nik

Foto­gra­fia na okładce: © Blue Andy/Shut­ter­stock

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Geneza, wyd. I, Poznań 2020)

ISBN 978-83-8188-771-7

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

fax: 61 867 37 74

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer