Gdyby Polacy nie byli Polakami. Kresowa apokalipsa: reportaże i perory - Wojciech Pestka - ebook

Gdyby Polacy nie byli Polakami. Kresowa apokalipsa: reportaże i perory ebook

Wojciech Pestka

2,5

Opis

Kolejny zbiór reportaży Wojciecha Pestki o mieszkańcach wschodnich ziem II Rzeczpospolitej. Poprzedni – „Do zobaczenia w piekle” – został doceniony przez czytelników i obsypany licznymi nagrodami.

Tytuł zbioru reportaży nawiązuje do pełnych pogardliwej wyższości słów carskiego historyka Mikołaja Berga. Pisał o nas w 1906 roku: „[...] gdyby Polacy nie byli Polakami, tj. gdyby byli zgodniejsi i nie rozpadali się na tyle różnorodnych stronnictw, gdyby w swych działaniach politycznych okazali więcej ładu organicznego i wytrwałości, już by się Polska dawno wyzwoliła. Nieraz Polakom kładziono do ust wolność […]”.
W książce znalazły się m.in. reportaże o rosyjskich szpiegowskich radioteleskopach i Wiktorze Bagieńskim z Windawy, o Litwie, nazwanej przez Miłosza ziemią mitów i poezji, o Jozefie Dobkiewiczu z Łatgalii, bitwie pociągów pancernych i frachtowcu „Athen” w roli obozu zagłady, największym w Europie cmentarzu jeńców wojennych w Dęblinie i rosyjskich przygotowaniach w 1981 r. do interwencji wojskowej w Polsce…
Wojciech Pestka nadaje swoim reportażom obiektywny wymiar: unika uproszczeń, nie wypowiada łatwych sądów, dokumentując życiowe doświadczenia swoich bohaterów. Znakiem rozpoznawczym jest opanowana do perfekcji technika „cudzego głosu” – narracji budowanej z wypowiedzi bohaterów, relacji medialnych, informacji faktograficznych.
Reportaże Wojciecha Pestki były wielokrotnie nagradzane, m.in. Międzynarodową Nagrodą Literacką im. Hryhorija Skoworody (Ukraina), Międzynarodową Nagrodą Literacką im. Mikołaja Gogola (Ukraina), Ogólnopolską Literacką Nagrodą im. B. Prusa.

Wydanie książki zostało dofinansowane ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 262

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,5 (2 oceny)
0
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rzeka przeznaczenia

Fot. Wojciech Pestka

Wiktor Bagieński: żonę poznałem na balu maskowym w 1980 roku, była przebrana za włamywaczkę, ja byłem kowbojem – losy Polaków z Windawy, najdalej na północ wysuniętego portu przeładunkowego Morza Bałtyckiego, który nie zamarza zimą.

Niebieska łotewska(Gdzie woda w morzu czysta, trawa zielona, a krowy… niebieskie?)

Legenda mówi, że niebieskie krowy, żyjące w morzu, należały do Juras Mate (Matki Morza). Przed wschodem słońca wychodziły czasami na brzeg, by paść się na plażach i nadmorskich wydmach. Kiedyś, podczas strasznego sztormu, zginęła większość rybaków w wiosce. Juras Mate podarowała wtedy niebieskie krowy kobietom, by mogły wykarmić osierocone dzieci.

Worek na Polaków

– Łotwa ma 64 589 kilometrów kwadratowych powierzchni, na statystyczny kilometr kwadratowy przypada statystyczny Polak, czyli Łotysz z polskim pochodzeniem, oprowadzam po Windawie statystyczne pół wycieczki z Polski na rok, bo mniej więcej raz na dwa lata przybywa tu zorganizowana grupa z kraju – żartuje bez przekonania Wiktor Bagieński, prowadząc mnie w kierunku XIII-wiecznego zamku kawalerów mieczowych, najstarszego zachowanego obiektu tego typu w Kurlandii.

Idziemy ulicą Pils, secesyjne fasady kamienic z przełomu XIX i XX wieku przypominają, że nie tak dawno był to główny trakt miasta.

– Nie ma jednego worka na łotewskich Polaków – robi ruch ręką, jakby próbował odgonić jakąś uprzykrzoną myśl – dzielą się na różne kategorie. Do pierwszej należą potomkowie tych, którzy zapuszczali tu korzenie od XVI aż po początek XX wieku. Wrośli w Łotwę, mówią po łotewsku, z pokolenia na pokolenie przekazują polską tradycję i polski język. Są nieuleczalnie chorzy, ich choroba nazywa się: tęsknota za Polską. Wiedzą, że nie wrócą, bo nie mają gdzie ani po co. Druga kategoria to potomkowie sezonowych robotników rolnych. Silni fizycznie i pracowici, ale poziom wykształcenia i inteligencji niski: stanowili tanią siłę, która w okresie międzywojennym szerokim strumieniem płynęła za chlebem z polskiej wsi. Mężczyźni za sezon, gdyby życie brać statystycznie, potrafili zarobić średnio 563 łaty, kobiety mniej, bo tylko 369, ale i tak przy ówczesnym kursie około dwu złotych za łata było to niezłym zarobkiem. – Wcześniej wspólnie sprawdzaliśmy dane z 1926 roku w roczniku statystycznym. – Łotewski ani w ząb, polski pożal się Boże, kiedy wybuchła wojna, nie mieli jak wrócić, zostało ich prawie 26 tysięcy. Fizycznie tu, ale głową u siebie, w Polsce, wszystko traktowali jako tymczasowe, to przekazali w genach swoim dzieciom. Wierzą w cuda, chcą wracać, tylko kto na nich czeka? Ci z najnowszej, powojennej emigracji, którzy przybyli w okresie postalinowskiej odwilży z polskich Kresów: Białorusi, Ukrainy, o tych nawet szkoda mówić. Nie znają języka łotewskiego, nie znają polskiego, ale są katolikami i uważają się za Polaków. Głową i nogami siedzą w rosyjskim okopie. Nie mają obywatelstwa, o świecie wiedzą tyle, ile im powie Putin: Łotwa jest w zasięgu moskiewskiej propagandy. Ich językiem jest rosyjski, ich Polska nie leży w Polsce, o czym tu rozmawiać? Ani tak, ani tak, czyli nijak.

Mnie tu zna co drugi pies, urodziłem się w Windawie, chodziłem do łotewskiej szkoły – dodaje, zanim zdążyłem spytać, do której kategorii zalicza siebie. – I tu chyba umrę. Ale gdzie zostaną pochowane moje dzieci, nie mam pojęcia: moja córka jest w Holandii (mąż Polak, trójka dzieci), syn mieszka i pracuje w Anglii. Nie muszę być prorokiem?

Gdzie car nie może…

– Jestem, a skoro jestem, to chwała Bogu, musiałem mieć jakichś przodków. Mama urodziła się w 1919 roku w Łatgalii, takie to były czasy, że gdzie, nikt nie pytał. Jeśli chodzi o ojca, mam jego zdjęcie zrobione na Bałkanach, kiedy miał dwa lata. O tym, gdzie tak naprawdę się urodził, dowiedziałem się dopiero w ubiegłym roku, syn odszukał jego metrykę. Wyszło, że w Londynie 29 grudnia 1920 roku. To oczywiście wszystko w pierwszej kolejności wina dziadka, który, jak dzisiaj byśmy powiedzieli, był przedstawicielem handlowym i szukał nabywców na Bałkanach na maszyny do uprawy roli. Nie dał się przekonać, że rosyjskie kobiety są najpiękniejsze. Z carskim paszportem urzędnik Stefan Jazep Bagieński, związany z jakimś nieokreślonym bliżej departamentem ministerstwa rolnictwa, właściciel pięćdziesięciohektarowej posiadłości w Łatgalii, w okolicach jeziora Łubań, przed I wojną światową pojechał na wystawę rolniczą do Anglii. Tam poznał sekretarkę: pannę Margaret z domu Campbell, pochodzącą ze Szkocji, zatrudnioną w firmie produkującej silniki do traktorów i innych maszyn. Dalej było już bez niespodzianek: najpierw się zakochał, a później ożenił, ślub wziął podobno w 1916 w ambasadzie Wielkiej Brytanii w Petersburgu. Kto dzisiaj wie, jak to naprawdę było? Przed II wojną, a może zaraz po wejściu komunistów dziadek się rozwiódł z babcią, panowało przekonanie, że zabrała mojego ojca i wróciła do Anglii. W rzeczywistości zamieszkała w Rzeżycy, podobno potajemnie prowadzili korespondencję. Dziadek zmarł w 1948 roku, pochowany został na cmentarzu w Nagli. Jeszcze mniej wiadomo o jego ojcu, czyli moim pradziadku, który urodził się w Rzeżycy w witebskiej guberni, jeśli się nie mylę, w 1876 roku. W wieku dwudziestu jeden lat mieszkał w Warszawie przy ulicy Chmielnej 16, zachowały się jego dokumenty. Dwadzieścia lat temu byłem w Warszawie, niby kamienica o numerze 16 stoi, schody stare, drewniane, ale czy przetrwała wojnę, czy odbudowana, kto wie? Inna sprawa, co tam robił? Gdybym był miłośnikiem fantastyki, mógłbym podejrzewać, że studiował medycynę, bo podobno w Rydze, gdzieś, w jakimś muzeum, jest dyplom lekarski na takie nazwisko. A tak – koniec, kropka i tyle.

„Zakryta zona” na końcu świata

– Jeśli chcesz przypomnieć sobie filmy o Aborygenach żyjących w rezerwatach – poradził mi Wiktor – to wybierz się na Kolkę.

Sprawdziłem: w 1992 roku rząd łotewski utworzył ściśle chroniony obszar obejmujący 12 wiosek i przylądek Kolka, nazwany Wybrzeżem Liwońskim (coś w rodzaju rezerwatu dla Liwów, czasem nazywanego liwońskim państwem, jako że ma własną flagę o barwach symbolizujących las, piasek plaż, morze – zielono-biało-niebieską, a w szkołach obowiązującym językiem jest liwski). Jak się okazuje, Liwowie stanowią jedną z najmniejszych narodowości świata: podobno (według danych z 2000 roku) na Łotwie żyje 177 osób podających się za Liwów, z nich zaledwie kilka włada językiem liwskim. Pojawili się na tych terenach około 5 tysięcy lat temu, po raz pierwszy określenia „levioni” użył w 76 roku n.e. w zapiskach Rzymianin Pliniusz Młodszy. Sami nazywali siebie „mieszkańcami wybrzeża” (po liwsku raandalist). Spychani na przestrzeni wieków przez plemiona Bałtów, czyli dzisiejszych Łotyszy, dotarli z czasem do miejsca, gdzie kończył się ląd, a zaczynało morze. Na swój koniec świata, czyli na przylądek Kolka. Centrum kulturowe „państwa liwońskiego” znajduje się we wsi Mazirbe, tam każdego roku w pierwszą sobotę sierpnia odbywa się festiwal, na którym przypominane są narodowa liwska muzyka, obrzędy i historia. Kolka: wystarczy popatrzeć na gonione wiatrem wzdłuż wybrzeża jasnoniebieskie fale Morza Bałtyckiego, naprzeciw którym ruszają spiętrzone ciemnozielone zastępy z (nazywanej tu małym morzem) Zatoki Ryskiej. W miejscu, gdzie fale się zderzają (a podobno linia jest stała, niezależnie od pory roku i pogody), wzlatują w powietrze gejzery morskiej wody, kipi piana, dając wrażenie pokazu magii, spektaklu przygotowanego przez żywioły.

– Kolka to miejsce, gdzie występują różnego rodzaju magnetyczne i przyrodnicze anomalie, tam fizycznie czuć działanie jakichś niezbadanych sił natury – zachęcał mnie Wiktor z pasją rasowego przewodnika. – W czasach sowieckich utworzono tu rejon zamknięty, obowiązywały specjalne przepustki. Brzeg uznano za państwową granicę, wysiedlono część rdzennych mieszkańców, a pozostałych, żyjących głównie z połowów, odcięto od morza: pobyt na plaży był traktowany jako naruszenie granic. W lasach zlokalizowano ściśle tajny obiekt (na miejscu osady Irbene), składający się z trzech potężnych szpiegowskich radioteleskopów. Dwa z tych radioteleskopów ocalały, mimo że zostały przeznaczone do wysadzenia w momencie opuszczenia Łotwy przez wojsko (średnica czaszy większego to 32 metry, ósmy co do wielkości na świecie). Towarzyszył im zamknięty wojskowy garnizon liczący 3 tysiące mieszkańców z pełnym zapleczem socjalnym, sklepami, kinem, domem kultury, przedszkolami…

Fot. Wojciech Pestka

Może tak będzie wyglądała ziemia po przejściu kataklizmu: poczerniałe oczodoły okien w opuszczonych blokowiskach, przewrócone dziecięce huśtawki na szkolnym boisku, wyrwane z zawiasów drzwi sklepów, zarastające drzewami osiedlowe drogi. „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się”. Przepisuję z wydawanej w rosyjskim języku codziennej łotewskiej gazety („Sowietskaja Wenta”, poniedziałek 23 lutego 1981 roku, cena 2 kopiejki, wychodzi od 29 czerwca 1940 roku) znalezionej w kącie gościnnego pokoju na czwartym piętrze tego upiornego blokowiska wiersz z tytułowej strony: Partii zadanie – / Naród / Do zwycięstwa prowadzić, / Ogień, zapalony przez Lenina, / Z pokolenia na pokolenie, / Jak sztafeta nieść. (A. Bałodis) [tłumaczenie autora].

Uczucie, jakbym dotknął rozkładającego się trupa.

Co komu pisane…

– Windawa jest naszym najdalej na północ wysuniętym portem przeładunkowym, który nie zamarza zimą. Kiedyś po kilka statków przybijało codziennie do nabrzeży po węgiel, nawozy, ropę, na redzie ustawiała się kolejka. A dzisiaj? Dobrze jeśli dwa, trzy masowce na tydzień wpływają do portowego kanału, inna sprawa, że przy ujściu Wenty powstały nowe terminale i w nich przeładowuje się gaz, ropę, chemikalia. – Pamiętam ten odcień żalu w głosie Wiktora Bagieńskiego, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Łotwa walczyła z kryzysem: gospodarka skurczyła się o jedną czwartą, panowało bezrobocie, cięto płace, zmniejszono emerytury, wzrost cen ograniczył ruch turystów w letnich miesiącach zapełniających urokliwe, ciągnące się kilometrami piaszczyste, nieskazitelnie czyste plaże. Windawa mnie urzekła zabudową stanowiącą niezwykłe połączenie awangardowej nowoczesnej architektury, z wielką starannością wkomponowanej w otoczenie, i starych, niskich drewnianych domostw. Z jednej strony refleksy światła: płaszczyzny szkła, w których przeglądają się płynące leniwie chmury oraz ruszające na spotkanie morza jachty i potężne samochodowe promy, wyrastające na kilka pięter w górę ponad czerwone dachy starych zabytkowych kamienic. Z drugiej: wąskie, brukowane polnym kamieniem uliczki, przy których przycupnęły stare, drewniane rybackie chaty, ledwie wyczuwalny zapach wędzonych ryb. Urzekła perfekcyjną dbałością o szczegóły i widoczną na każdym kroku organizacyjną zapobiegliwością.

– Mówią, co komu pisane – Windawa przywołuje ludowe powiedzenie, kiedy pytam dlaczego. – Ojciec skończył polską średnią szkołę w Rzeżycy w 1941 roku, tam poznał moją mamę, która na stałe mieszkała w Dyneburgu, maturalny bal został przerwany: wybuchła wojna, Hitler uderzył na Rosję. Przyszły teść załatwił mu przydział do kolei, pobrali się w 1943 roku. Koniec wojny zastał ich w Kurlandii, ojciec podjął pracę w łączności, dostał mieszkanie w Windawie. I tak sobie całkiem zwyczajnie, po cichu, przyszedł czas na mnie. Przecież nic nie jest tylko dobre albo złe – szuka po kieszeniach zapalniczki – może z wyjątkiem papierosów. Ale po co szukać złego, tych dziur w całym jest wystarczająco dużo.

Zupełnie inna opowieść

– Ta historia bierze początek w Łużkach (dziś teren Białorusi) w czasach carskich, pradziadek miał pięciu chłopaków, nie było dla nich ani ziemi, ani pracy, jednym słowem dali się wciągnąć w komunistyczny spisek i musieli uciekać. Uciekali w kilku grupach, dziadek przez Szwecję do Norwegii, babcia przez Odessę, Niemcy inną drogą… [po przeczytaniu tekstu moja rozmówczyni napisze z dezaprobatą w e-mailu: „Nie mówiłam, że wszyscy bracia zostali wciągnięci do komunistów i że dla nikogo nie było ani ziemi, ani pracy, tylko że siostra dziadka wciągnęła go do tego. Bo jeden z braci ziemię otrzymał (to naturalne), a o reszcie po prostu nic nie wiem. A babcia pojechała za dziadkiem do Norwegii po prostu, bo go kochała i godziła się na to, czym się zajmował. Zrobił pan z nich całą spiskową rodzinę, beee… :(”].

– W każdym razie w Oslo się pobrali, tam urodziło się pierwszych dwoje dzieci i wtedy zakończyła się I wojna światowa, powstała Republika Rad. Dziadek postanowił wracać z Norwegii, moja mama urodziła się w Rostowie, do Łużek, które znalazły się w Polsce, dotarli po 1918 roku. Dziadek wciąż miał sentyment do komunizmu, wierzył w ideę równości i braterstwa tak mocno, że postanowił w 1924 roku osiąść w komunistycznym raju, by w Petersburgu (który wkrótce zamieniono na Leningrad) kształcić swoje dzieci. Bardzo szybko się zniechęcił do kraju rządzonego przez robotników i chłopów, zdecydował się na ucieczkę, ale nie zdążył: 2 stycznia 1926 roku zmarł na serce. Babcia z trójką małych dzieci w Leningradzie przeczekała II wojnę światową, przeżyła blokadę. Waleria, moja mama, wyszła za mąż za oficera marynarki wojennej, Rosjanina urodzonego w Kaliszu, jego ojciec, a mój dziadek ze strony ojca, był carskim inspektorem szkolnym w Polsce. Tak więc urodziłam się 7 października 1945 roku w Leningradzie na święto Matki Bożej Różańcowej – powoli, dobierając starannie słowa snuje swoją opowieść pani Helena, żona Wiktora.

– Co pamiętam z tamtych czasów: drogę z domu do szkoły, drogę z domu do kościoła, śnieg, deszcz. Lato zwykle spędzaliśmy w Łużkach, do Leningradu wracaliśmy na zimę. Kiedy miałam czternaście lat, rodzice się rozwiedli, mama, która z wykształcenia była technikiem kreślarzem, rzuciła wszystko i zamieszkałyśmy w Rydze. Tam wskazano nam kościół Matki Boskiej Bolesnej, wokół którego gromadzili się Polacy. W 1963 roku skończyłam szkołę średnią w Rydze i zdawałam na polonistykę w Wileńskim Instytucie Pedagogicznym. Miejsc było dwadzieścia, zdawało dwadzieścia pięć osób, dwie z zagranicy: koleżanka ze Lwowa i ja, z Rygi, wszyscy zostali przyjęci, studia ukończyło osiemnaście osób. Dziekanem był prof. Włodzimierz Czeczot, kierownikiem katedry prof. Genadiusz Rakitski, panowała prawdziwie rodzinna atmosfera. Równolegle prowadzona była polska grupa na kierunku matematyczno-fizycznym. Zdążyliśmy, mieliśmy szczęście, bo w 1969 zlikwidowano filologię, polonistykę włączono do Wydziału Języków Obcych jako Oddział Języka Polskiego. Odpracowałam studia, wówczas byli na uczelniach pełnomocnicy do spraw zatrudnienia i każdy student otrzymywał nakaz pracy, wróciłam do Rygi. Nigdzie nie chcieli mnie przyjąć, nie należałam do partii, nie miałam rekomendacji Komsomołu, zrobiłam nawet prawo jazdy na trolejbus, w końcu zostałam operatorem w kinie „Tejka” [po łotewsku „Baśń” – przyp. autora]. Tak przepracowałam dziewiętnaście lat.

Fot. Wojciech Pestka

Parówki i statystyka

W niedzielę o ósmej rano miasto wygląda jak opustoszałe: po ulicach przemykają koty, parkowe fontanny rozpylają w powietrzu wodną mgłę, nad głową krzyczą mewy, jedynie z portu dobiega łoskot uderzających o siebie z siłą, przetaczanych po bocznicach wagonów. Nie ma kogo spytać o drogę, błądzę po ulicach, szukając katolickiego kościoła Świętego Krzyża. Na szczęście mam ze sobą mapę miasta.

– Tego komunizmu w Polsce było jak mięsa w parówce, Kościół mógł działać bez przeszkód. Tu było inaczej, ale wciąż obowiązuje stereotyp: Polak – katolik. Dla nich w kościele o godzinie dziewiątej jest odprawiana polska msza – zachęcał mnie Wiktor. – Przed wojną według ksiąg meldunkowych mieszkało w Windawie stu dwudziestu trzech Łotyszy z polskim pochodzeniem, teraz z powojennymi przybyszami jest ich około pięciuset. Zobaczysz tutejszych Polaków na własne oczy.

W ławkach starsze kobiety, znoszone płaszcze, niemodne fryzury, w sumie jakieś osiemdziesiąt osób w wieku powyżej sześćdziesięciu lat. Tylko czterech mężczyzn. Z młodzieży: dziewczyna na oko osiemnastoletnia i nieco starszy chłopak. Cztery osoby w tak zwanym wieku produkcyjnym. Uproszczona statystyka chwili. Modlitwy po polsku, kazanie po rosyjsku. Proboszcz, w białym habicie paulina, o. Marcin Wirkowski, przybyły jakieś pięć lat temu do Windawy, rozkłada ręce: tych co znają polski, można policzyć na palcach.

– Wniosek końcowy jest taki: ewangelicy, którzy w Kurlandii przeważają, mają około tysiąc dusz, pozostali, czyli prawosławni, katolicy, baptyści łącznie następny tysiąc. Razem niech to będzie dwa tysiące. W Windawie mamy czterdzieści cztery tysiące mieszkańców. Moje pytanie – Wiktor znów sięga po papierosa – jak nazywa się Bóg, który ma władzę nad duszami pozostałych czterdziestu dwóch tysięcy?

Włamywaczka i kowboj

– Skończyłem średnią szkołę i pojechałem do Rygi, by studiować radioelektronikę, ale kiedy się jest młodym, myśli się trochę głupio, studiów nie skończyłem, zacząłem pracować w najnowocześniejszej wówczas w ZSRR fabryce półprzewodników. – Wiktor niechętnie wraca do tamtych czasów. – Polacy trzymali się razem, początkowo były to wspólne działania, chyba nawet pod szyldem Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, później, od 1978, Klubu Przyjaciół Polski „Polonez”, prowadzonego przez Wandę Puke w Domu Kultury Budowniczych. Żonę poznałem na balu maskowym w 1980 roku, była przebrana za włamywaczkę, ja byłem kowbojem. Pobraliśmy się w 1982 roku, dwa lata później dostałem w spadku po ojcu mieszkanie w Windawie. Po jedenastu latach pracy w półprzewodnikach zacząłem wszystko od początku w wytwórni przemysłowych wentylatorów w Windawie. A poza godzinami pracowałem jako instruktor w kółku radiotechnicznym. Na Łotwie kółka zainteresowań: modelarskie, fotograficzne, taneczne nigdy nie przestały działać. W 1988 powstało Towarzystwo Kultury Polskiej w Rydze, 18 lutego następnego roku zorganizowałem pierwsze zebranie Polaków u nas, w Windawie. Później Towarzystwo przekształciło się [w listopadzie 1989 – przyp. autora] w Związek Polaków na Łotwie z Itą Kozakiewicz jako prezesem. Dla niej nie było rzeczy niemożliwych. Jeszcze nie zdążyli dojechać nauczyciele z Polski, a już ruszyła w Rydze szkoła polska, w której przez pierwszy miesiąc zajęcia z języka polskiego prowadziła moja żona, wiadomo było, że bez własnego szkolnictwa, własnych mediów nic się nam tu nie uda. Entuzjazm w Windawie początkowo był bardzo duży, plany też ambitne, zbieraliśmy podpisy, nawet miasto dało nam lokal. Wtedy można było zrobić bardzo wiele, ale jedni się bali, inni chcieli na tym zarobić, bo Polska była jak lufcik na świat, stamtąd szło do nas świeże powietrze. Powstała szkółka języka polskiego, później przekształcona w kółko językowe dla dzieci w Domu Twórczości Młodzieży. Ale Polska szybko straciła swoją atrakcyjność, zainteresowania rodziców i młodzieży poszły w kierunku Anglii, Włoch, Irlandii… Zmniejszała się liczba dzieci, zwiększały wymagania, upadały kolejne firmy, zaczynało się bezrobocie. Przyszedł długo wyczekiwany kapitalizm, a z nim Unia Europejska.

Fot. Wojciech Pestka

Parada krów w Windawie

Krowy! Wiosną 2002 Windawa zmieniła się w niezwykłe śródmiejskie pastwisko. Położone w samym sercu miasta, ograniczone z jednej strony portowym kanałem, z drugiej szarym blokowiskiem z lat sześćdziesiątych. Dwadzieścia sześć rzeźb, nawiązujących do wyobrażenia krowy, stworzonych przez najwybitniejszych współczesnych artystów z różnych krajów, wzięło udział w Ventspils Cow Parade. Z tamtych czasów zostało ich siedem: krowa podróżnik przypominająca walizkę oblepioną nalepkami hoteli – wysoka na 4 metry i długa na 7, krowa pompa na portowym nadbrzeżu z wbudowanym zaworem z przepompowni, krowa majtek w marynarskiej czapeczce i koszulce w pasy… ale z każdym rokiem kolekcja niezwykłych krów rośnie. Miasto odwołuje się do legendy, chociaż „krowa łotewska niebieska” to rasa jak najbardziej realna (latvijas zilā po łot. albo ang. latvian blue), niezwykle odporna na warunki klimatyczne i choroby, uważana za unikalną ze względu na niebieskie ubarwienie. Uważa się, że wyhodowali ją około XII wieku Liwowie, którzy w tamtych czasach zamieszkiwali około 70% obszaru dzisiejszej Łotwy. W latach dziewięćdziesiątych po upadku Związku Radzieckiego niektórzy z badaczy zaczęli uważać rasę za całkowicie wymarłą, ale udało się odnaleźć kilka osobników i odtworzyć stado: dziś niebieską krowę hoduje się w specjalistycznych gospodarstwach, stała się turystyczną atrakcją. I tak jak uratowano język liwski i kulturę pierwszych mieszkańców tych ziem, tak udało się uchronić przed wymarciem rasę niebieskich krów. W tym roku Windawa wróciła do pomysłu sprzed dziesięciu lat: zaproszono najwybitniejszych twórców z całego świata do udziału w rzeźbiarskim plenerze.

– Znów w mieście przybędzie krów, Windawa, mimo że żyje z portu, postawiła na turystów, jak każde z hanzeatyckich miast ma swoją długą historię i zabytki. – Wiktor zwraca moją uwagę na osobliwości architektury, niezwykłe fontanny, największą na świecie ekspozycję okrętowych kotwic w parku, po którym kursuje wąskotorowa kolejka z 1916 roku, prowadzi promenadą wybiegającą daleko w morze do morskiej latarni, opowiada o miejscach zabaw dla dzieci, wiosce przygotowań olimpijskich, bibliotekach, salach koncertowych… – Trzeba być dwa kroki przed konkurencją. Ważne, by turyści wyjeżdżając wierzyli, że niebieska krowa, którą tu zobaczyli, przyniesie im szczęście.

Fot. Wojciech Pestka

Knuts Skujenieks (ur. 1936), jeden z największych żyjących współczesnych poetów łotewskich. W 1961 roku ukończył moskiewski Literacki Instytut im. Gorkiego, rok później został skazany na siedem lat obozu karnego o zaostrzonym reżimie. Nominowany do Nagrody Nobla.

But nawet w Paryżu pozostanie butem

Eine kleine Nachtmusik

– Madame Matylda, nasza kotka, była wzorem elegancji. Chyba miała arystokratyczne pochodzenie, chociaż do naszego domu trafiła z ulicy. Lubiła uczestniczyć w rozmowach, nie lubiła pozować do zdjęć. Na początku nocowała między krzakami pomidorów, pod foliowym namiotem. Zaczęliśmy ją dokarmiać. Sąsiedzi postanowili ją przygarnąć, ale nie dała sobie narzucić decyzji. To było ponad dwadzieścia lat temu. Od tamtego czasu (chyba przez wzgląd na ich starania) każdego ranka chodziła do nich na drugie śniadanie. Nie każdemu pozwalała się pogłaskać. Wiersz Eine kleine Nachtmusik napisałem dla niej. – Knuts podsuwa mi album ze zdjęciami.

Guzik

Kiedy o niego pytam, na twarzy Knuta Skujenieksa najpierw pojawia się wyraz niedowierzania (że ktoś pamięta), później palec wskazujący wędruje w kierunku Inty, zajętej parzeniem miętowej herbaty. Inta (z Aluksne, nazwisko panieńskie Beiere) jest z wykształcenia biologiem. Długi czas była pracownikiem naukowym stacji badawczej na wyspie Sachalin. Związali się na stałe węzłem, jeśli tak można powiedzieć o małżeństwie, w 1961 roku – Knuts pokazuje mi amatorską, ślubną fotografię, na której wyglądają niewiarygodnie dostojnie: on z białą atłasową muchą zamiast krawata, ona w atłasowych rękawiczkach, z twarzą spowitą w mglisty welon i bukietem róż w lewej ręce. W 1962 roku (osiem miesięcy po ślubie) został aresztowany za uprawianie propagandy antyradzieckiej i skazany na siedem lat więzienia o zaostrzonym rygorze w Mordowii. Wtedy nie wiedział, czy wróci, jak wszystko dalej się potoczy. W obozie obowiązywał więzienny reżim, posiadanie rzeczy innych niż wymienione w regulaminie było karane. Wyjątek od tej zasady robiono czasami z okazji święta (na przykład rewolucji październikowej), pozwalając na paczkę z domu z bielizną osobistą i garderobą w rodzaju swetra albo koszuli.

Jak wiśnia chroniąca w gałęziach / Ostatni pozostawiony owoc, / Tak chronię przy spranej koszuli / Ten jeden jedyny guzik. // Gdy zabraknie pamiątek i nadziei / I gdy ciężar się zda ponad siły, / Sięgam za pazuchę, by dotknąć guzika, / Który przyszyłaś mi ty1.

Guzik z wiersza w naturze był zwykłym koszulowym guzikiem wielkości dwudziestogroszowej monety, miał cztery dziurki, został zrobiony z brązowego plastiku. Wiersze obozowe, przemycone za druty (czasami przy pomocy przypadkowych osób) ukazały się na Łotwie w tomiku Ziarno na śniegu dopiero w 1990 roku. Rok wcześniej zrehabilitowano Knuta. Był już wtedy nie „przestępcą politycznym”, ale znanym poetą i członkiem emigracyjnego PEN Clubu. Przyjmowano go entuzjastycznie w Europie: w Niemczech, Holandii, Belgii, Francji…

– A rok później, 21 sierpnia 1991 roku, Łotwa odzyskała niepodległość, ale guzik nie ma tu nic (guzik ma tu guzik…) do rzeczy. – Knuts uśmiecha się prowokacyjnie.

Ogórek

Knuts pozwala sobie na żarty:

– Został wyhodowany przez Intę. Jego zaletą jest, że nie śpiewa pod żadnym pozorem i o żadnej porze.

Wynosimy się do ogrodu, czas na podwieczorek. Przodem idzie Inta z dużym talerzem racuchów z jabłkami posypanych cukrem pudrem. Pachną słodko drożdżowym ciastem, mają złocistą, chrupiącą skórkę, czuję, jak ślina napływa mi do ust. Następny kroczy Knuts z kieliszkami i dzbankiem kompotu porzeczkowego. Pochód zamykam ja z butelką żubrówki i słoikiem kiszonych ogórków. To przypomina mi o wierszach Gałczyńskiego, które Knuts przetłumaczył na łotewski.

Warszawa (bez sex-shopu) jest jak Wrocław

– W 2002 roku Litwa i Łotwa były gośćmi honorowymi Międzynarodowych Targów Książki w Warszawie. Przyjechałem na kilka dni, żeby rozmawiać. Nie było z kim, mieszanie piasku z wodą, wszyscy skupieni na sobie. Na szarym tle kolorowa plama – garstka studentów (mam wrażenie, że powinienem użyć rodzaju żeńskiego) z Poznania. Największe tłumy zgromadziło inne wydarzenie – otwarcie sex-shopu w sąsiedztwie PKiN. Żałuję, że nie udało mi się wziąć w tym udziału. Pojechałem do Warszawy, bo chciałem się spotkać z Wrocławiem. Z Jackiem Kolbuszewskim. Jego ojciec był od 1934 roku kierownikiem Katedry Literatur Słowiańskich na Uniwersytecie Łotewskim w Rydze. Po wojnie wrócił do Polski i objął stanowisko kierownika katedry na Uniwersytecie Wrocławskim, a później rektora Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu. Długi wstęp, by powiedzieć dwie rzeczy: z książki jego ojca wydanej po łotewsku przed wojną uczyłem się historii literatury polskiej, że ojciec z synem przełożyli dramat w pięciu aktach Józef i jego bracia Jānisa Rainisa (wydany w 1991 przez Zakład Narodowy im. Ossolińskich). – Po zwyczajowych toastach za gości, gospodarzy i miłość Knuts proponuje wypić do dna za Wrocław. Stukamy się kieliszkami.

Fot. Wojciech Pestka

Czapka studencka

Knuts opowiada, jak poznał Intę, a ja zastanawiam się, czy zdołam wytłumaczyć dzisiejszemu czytelnikowi sens jego słów, bo jednak pewne rzeczy się zmieniły, inne zaś wyszły z użycia.

– Co by jednak nie mówić, wszystko zaczęło się w Moskwie w 1959 roku na placu wówczas nazywanym imieniem „żelaznego Feliksa” [Feliksa Dzierżyńskiego – przyp. autora], któremu w latach pierestrojki przywrócono starą historyczną nazwę Łubianek. Byłem studentem przedostatniego roku „litinstytutu” [Instytutu Literackiego im. Maksyma Gorkiego – przyp. autora]. Główne role, pół na pół, przypadły ciekawości i czapce studenckiej – mówi szeptem, jakby zdradzał pilnie strzeżoną tajemnicę, licząc, że jego słów nie usłyszy Inta.

Świeci czerwona dioda w dyktafonie wskazująca, że urządzenie pracuje w trybie nagrywania. Z dość dużą dozą niepokoju zastanawiam się, czy jestem w stanie wyjaśnić dzisiejszemu czytelnikowi w pełni podteksty skrywające się w popularnym kiedyś (i właściwie rozumianym) określeniu „czapka studencka”. W tej kategorii mamy do czynienia z pojęciami odnoszącymi się do rzeczywistego elementu garderoby (znanego w każdej strefie klimatycznej i chroniącego głowę) w znaczeniu pospolitym, i symbolicznego, określającego status jej nosiciela (czapki koronacyjnej, czapki niewidki, czapki studenckiej), o znaczeniu magicznym. Teoretycznie wyglądała jak zwykła czapka z daszkiem: czarnym, sztywnym i odbijającym promienie słoneczne od polakierowanej, nabłyszczonej powierzchni. Miękkie pokrycie (czasami aksamit, czasami prawdziwa wełna, rzadko płótno), miało barwę charakterystyczną dla uczelni (pomiędzy niewinną bielą a cmentarną czernią pełna gama kolorów pośrednich, wykraczająca poza skalę właściwą dla tęczy) oraz otok od przodu przyozdobiony podwójnym złotym kordonkiem. Mniejsza o dodatkowe, nakazane (uświęcone) studencką tradycją emblematy, odznaki i hafty nieczytelne dla niewtajemniczonych. Do takiej czapki, budzącej szacunek, wyróżniającej w tłumie rówieśników, będącej synonimem intelektualnych pretensji i aspiracji (znaczącej dokładnie tyle, co przyszły prezes, sędzia, magister, doktor, inżynier…), dającej określone przywileje społeczne, mieli prawo wyłącznie studenci wyższych uczelni. Tym bardziej, tu ukłon w stronę feministek, że była taka sama dla wszystkich studentów, bez względu na płeć (mam chęć odesłać czytelnika do filmów opowiadających o życiu studenckim w latach pięćdziesiątych–sześćdziesiątych).

– Po drugiej stronie placu na Łubiance, naprzeciwko gmachu NKWD, znajdował się „Świat Dziecka” – największy w Związku Radzieckim, najbardziej okazały i najlepiej zaopatrzony dom towarowy. Zdobywając się na delikatność, dziś moglibyśmy tylko wstrzemięźliwie powiedzieć: siermiężny i ubogi. Ale to dziś, po doświadczeniach pierestrojki. Wtedy myśleliśmy o nim jak o przedsionku do raju, ponieważ można było zdobyć tam towary w zasadzie nigdzie indziej w komunistycznym obozie niedostępne. Studenci korzystali ze zniżek na połączenia lotnicze, więc powszechną praktyką były wypady do Moskwy na zakupy. Para studentów w zielonych czapkach (zorientowałem się, że są studentami Wyższej Szkoły Rolniczej z Rygi, niebieskie nosili medycy, a czerwone słuchacze uniwersytetu) nie mogła wiedzieć, patrząc na moje nakrycie głowy, że też jestem Łotyszem. Z gestem i fantazją godną rdzennego „moskwicza” w dziale książek zdjąłem z półki, wydane z niezwykłą starannością i pięknie ilustrowane, moje (z akcentem na moje) tłumaczenie białoruskiej bajki dla dzieci. Drobna blondynka w zawadiacko przekrzywionej czapce spojrzała na mnie z takim zachwytem (zupełnie inaczej zareagował jej partner, ale to nie miało dla mnie aż takiego znaczenia – dopowie Knuts), że tamten skurcz serca trwa do dzisiaj.

Inta stawia przede mną białą porcelanową filiżankę z miętowym naparem:

– Bujać to my, nie nas. Wszystko słyszałam. To twoja, niezwykła nawet jak na Moskwę, studencka czapka zwróciła moją uwagę.

Knuts bierze Intę za rękę, przez chwilą patrzą na siebie, uśmiechając się jak dzieci, które mają do ukrycia jakiś sekret.

– Prawda jest taka, że zaprosiłaś mnie na bal absolwentów, a ja miałem sesję i egzaminy, nie mogłem przyjechać. Napisałem do ciebie czuły list z przeprosinami i…

Kobiety

Monolog Knuta na temat płci pięknej:

– Zawsze kochałem kobiety i odczuwałem wobec nich wdzięczność. Kiedy siedziałem w obozie, wszystkie wiersze poświęcałem Incie. Sama zbudowała dom, chociaż powinien to zrobić mężczyzna. Miałem miejsce, do którego mogłem wrócić, i kobietę, która na mnie czekała. Pisząc monografię o moim życiu Jānis Rokpelnis zacytował nauczycielkę literatury z liceum (uczyła nas obu, ale w różnym czasie, chodziliśmy do tej samej szkoły): pamiętam ją jako piękną i mądrą kobietę. Podczas omawiania twórczości epoki romantyzmu powtarzała uczniom: „Poeta poświęca wiersze swojej ukochanej tylko do ślubu”.

Obóz: druty, strażnicy, to było narzucone z zewnątrz, nie miałem na to wpływu. Wszystko, co nie wiązało się z obozem, pozwalało mi zachować wewnętrzną wolność. Czasami myślałem o sobie jak o żołnierzu, którego w czasie wojny wzięto do niewoli, tak mi było łatwiej. Po moim powrocie życie szło w różnych kierunkach i adresatki moich lirycznych wierszy były różne, ale najpiękniejsze wiersze napisałem dla Inty.

Łyżka

– Życie „zeka” [więźnia, skrót od rosyjskiego słowa zakluczonnyj – przyp. autora] związane jest z łyżką – mówi Knuts, wspominając obóz. Mówi też o drutach, strażnikach, pracy ponad siły, czasami w jego opowieści pojawia się „kobieta Inta” (innych kobiet być nie mogło; pierwsze, co należało zdobyć, było prawem do życia, wyższy poziom obozowego wtajemniczenia to było prawo do życia z prawem do listu, w nieokreślonej, niemożliwej perspektywie czekało na wytrwałych prawo do życia z prawem do napisania listu i odwiedzin, kobiety były jeszcze później). – Dlatego „zek” nosi ją na sercu, w kieszonce.

Ta łyżka, którą wymienia na pierwszym miejscu, nie jest konkretna, raczej wyobrażona i nierzeczywista. Stanowi na tyle pierwotny element doświadczenia wspólnotowego (układ trawienny funkcjonuje według takich samych zasad niezależnie od miejsca, epoki historycznej, narodowości, języka i religii), że te nasze indywidualne odpowiedniki i obrazy pamięci, mimo niemożliwej do ogarnięcia różnorodności, nadają jej wyrazisty kształt i odczuwalny w dłoni ciężar.

Najwięcej miejsca w domu Knuta Skujenieksa mają dla siebie książki, w bibliotece na półpiętrze („taki dwupoziomowy układ pozwala lepiej wykorzystać miejsce i zmieścić więcej półek” – tłumaczy mi, kiedy wdrapujemy się po wykonanych z surowego drewna schodach na antresolę) wisi jego obozowy portret z łyżką.

– Pociąłem rysunek na kawałki i ukryłem w bagażu kolegi, który wychodził na wolność. Próba przemytu poza obóz została udaremniona, wszystkie fragmenty obrazu jako dowód rzeczowy zostały „zabezpieczone” i aresztowane (włączone do akt): dzięki temu ocalały. Jego autor, znany ukraiński witrażysta i malarz ikon („pisarz ikon” – tu Knuts Skujenieks pewnie zwróciłby mi uwagę, że maluje się obrazy, a ikony pisze) Opanas Zalwahas odwołał się do romantycznej symboliki: ptaka w locie (wolność), gitary (radość z życia), wieży obronnej (trwanie). Ale w centralnym miejscu umieścił łyżkę. Kryminaliści nosili ją zwykle w bucie za cholewą, polityczni na piersi, jak order. Traf chciał, że nasze robocze koszule miały taką fabrycznie zrobioną, wąską kieszonkę na ołówek. Gdybyś przypadkiem trafił do obozu, zapamiętaj to najważniejsze obozowe przykazanie: łyżka przy aresztancie powinna się znajdować w każdym momencie, w przeciwnym wypadku z własnej winy osadzony może zostać bez pożywienia.

Reguły fińskiej gramatyki

– W obozie można było po pracy swobodnie pisać i rysować. Nawet nie wiem, jakim cudem zachowała mi się z tamtego czasu jedna fotografia. Później, kiedy fotografie i listy z obozu ukazały się w „The New York Herald Tribune”, zaczęły się przeszukania i rewizje. Za próbę przemycenia portretu dostałem piętnaście dni karceru. To było przed Bożym Narodzeniem. Ściany były pokryte szronem, do nich mocowano łóżka opuszczane na noc i podnoszone za dnia. Siennik i nic więcej. Zamiast poduszki aluminiowa menażka pod siennikiem. Pierwsze pięć dni siedziałem razem z Finem z Karelii schwytanym przy nielegalnym przekraczaniu granicy. Uczył mnie reguł fińskiej gramatyki.

Order Izabeli Katolickiej

Medali, odznaczeń, orderów, listów gratulacyjnych od prezydentów i koronowanych głów, które są w posiadaniu Knuta Skujenieksa, jest bez liku. Trudno się w nich zorientować.

– Najbardziej egzotyczny z nich to Orden de Isabel la Católica (Order Izabeli Katolickiej), jego kawalerem był przede mną Vasco da Gama i Krzysztof Kolumb; posiadacze mają prawo do terytorium w zamorskich koloniach i niewolników. – Tam, gdzie inni przesadzają z patosem, Knuts zachowuje ironiczny dystans.

Wiele z tych, które trafiły na jego piersi, a teraz leżą na półce w bibliotece, dostał od tych samych instytucji, które wcześniej zarzucały mu wrogość wobec komunizmu i zakazywały druku jego wierszy. Dziesięć lat czekał na wydanie pierwszej książki: wiersze miłosne Liryka i głosy ukazały się w Rydze dopiero w 1978 roku. Pierwszą nagrodę państwową za osiągnięcia literackie otrzymał w 1987, a w 1989 odznaczenie Zasłużonego Działacza Kultury Łotwy Socjalistycznego Związku Republik Radzieckich.

– Ledwie zdążyli z tym medalem – roześmieje się na cały głos. – To płynąca z wielowiekowych doświadczeń przezorność, że dają pudełka na ordery, inaczej srałyby na nie muchy.

Park botaniczny

Rozmowa schodzi na manowce, pojawiają się w niej wątki przyrodnicze. Inta jest w tym temacie ekspertem, przejmuje inicjatywę. Dziś jest to Łotewski Uniwersytet Rolniczy i ma siedzibę, tak jak przed wojną, w Jełgawie. Rocznik Inty był ostatnim, który studia kończył w Rydze. Zatrudniono ją jako dendrologa w Narodowym Parku Botanicznym, dostała służbowe mieszkanie w starym (z XIX wieku) domku sadownika.

– Tam zamieszkaliśmy po ślubie. – Knuts klepie się po udach z uciechy. – Przedpokój był mniej więcej jak połowa stołu, przy którym siedzimy, a pokój miał całe pięć metrów kwadratowych. Ledwie mieściła się szafa, łóżko, a my tam jeszcze zapraszaliśmy gości i urządzaliśmy tańce.

Fot. Wojciech Pestka

Bania

– Po której stronie walczył Łotysz, zależało tylko od rocznika – od stwierdzenia Knuta zaczyna się wymiana zdań na temat wojny.

– Brata mojej mamy wzięli Niemcy, zanim skończył osiemnaście lat – przerywa mu Inta. – A drugiego Rosjanie. Absurd, tragedia, walki toczyły się nocą, zabijali się po omacku nożami, nie wiedząc, z kim walczą i gdzie przebiega linia frontu.

– Absurd – zgadza się z nią Knuts. – Nie było wyjątków. I Niemcy, i bolszewicy działali według tych samych procedur, rozstrzeliwali opornych i dezerterów. Sowieci nie dość, że rozstrzeliwali, to wywozili rodzinę na Syberię. Jakimś wyjściem była ucieczka do lasu, ale nie na długo to się zdało.

– Cała wieś spłonęła, została bania. Z jednej strony Niemcy, z drugiej bolszewicy, front się na jakiś czas ustabilizował. Oficerowie zawarli dżentelmeńską umowę, chodzili do bani na zmianę. Niemcy w parzyste dni z zamiłowania do higieny, sowieci w nieparzyste ze względu na zamiłowanie do tradycji. Były i humorystyczne momenty – dodaje Inta. – Przyjechał politruk i jak się dowiedział, kazał ostrzelać z moździerzy banię. I się skończyło.

Tragedia i komedia, takie jest życie – a ja myślę o przewrotnym losie, który drwi sobie z naszych planów i nie bardzo wiem, po której stronie się opowiedzieć.

Auf Wiedersehen

Knuts rozwija temat wojny:

– Dziadek miał młyn, babcia była akuszerką. Nazwisko panieńskie babci Anna Busch. Mówiła płynnie po polsku, niemiecku, rosyjsku. Mieszkali we wsi Bauska przy granicy z Litwą. Dom stał w dolinie rzeki Memele [Niemenek – przyp. autora]. Po naszej stronie okopała się niemiecka bateria, przez miesiąc pociski przelatywały nad nami raz w jedną, raz w drugą stronę. Od Niemców z dokładnością co do minuty z przerwami na obiad i ciszę nocną. Mimo wojny żyliśmy dość spokojnie. Sztab znajdował się w sąsiedniej wsi, oficerowie niemieccy kwaterowali u nas. Zdarzyło się nawet, że zanocował generał. Ponieważ uparli się, że zabiorą nas z sobą podczas odwrotu, babcia udała chorą. Kiedy zobaczyła strzykawkę i wojskowego felczera, naprawdę zemdlała. „Auf Wiedersehen” – czekali na nas do ostatniej chwili – „niech Bóg ma was w swojej opiece”. Po godzinie pojawili się czerwonoarmiści – „Zdrastwujtie”.

Wieża Babel

– To było pomieszanie języków. – Knuts na przykładzie obrazuje, jak skomplikowana pod względem językowym była Łotwa pod koniec wojny. – Razem z niemiecką armią szli Białorusini. Uciekali od bolszewików. Byli głodni. Żebrali o jedzenie. Pamiętam, że jedna z dziewczyn zgodziła się do pomocy. „Spiczki imiejesz?” – pyta ją babcia. „Poszukaju” – odpowiada. „W takim razie nie spiczki, a zapałki” – zorientowała się, że dziewczyna jest Polką. Najął się do młyna młody Belg z Regionu Flamandzkiego, zwracał się do wszystkich po francusku. Dziadek odpowiadał mu po niemiecku. Od 1937 do końca lat pięćdziesiątych mieszkałem razem z babcią i dziadkiem, a historia i druga światowa wojna przechodziły przez nasz dom. Moja babcia była harda, umiała twardo rozmawiać, nie bała się żołnierzy. Doskonale orientowała się w dystynkcjach. „Hitler kaput” – pokornie prosili o cywilne ubrania, kiedy ruszył front. Jeden z Niemców posłużył się dokumentami zabitego Litwina i został w naszej wsi. Nie zwróciło to niczyjej uwagi. Wyjechał do swoich dopiero w latach siedemdziesiątych i wtedy wszyscy dowiedzieli się, że był niemieckim oficerem. Kiedy mieszkał w naszej wsi, nazywał się Galarowski. Dużo było wtedy polskich nazwisk w tej okolicy. Do wojny ziemia należała do hrabiego Piotra Komorowskiego. Zbudował kościół i szkołę. Dwudziestego dziewiątego czerwca, w dniu imienin, do dziś odbywa się lokalny festyn. Od wdowy po ostatnim z rodu mój dziadek kupił ziemię, na której stanął młyn. Większość okolicznych mieszkańców do dzisiaj pozostaje katolikami. Piętnaście kilometrów dalej na wschód, gdzie zaczynały się dobra barona von Wolfa, przewagę mają luteranie.

Komunizm

Temat trudny, Knuts kiwa głową z ubolewaniem, ale zamiast mówić o komunizmie zaczyna od wyznania wiary:

– Chociaż nie byliśmy przesadnie religijni, ksiądz lubił nas odwiedzać. Razem z dziadkiem przy stole roztrząsali problemy wiary. Dziadek prawie nie chodził do szkoły, ale bardzo dużo czytał. Pytanie, które powracało w rozmowach: czy wiara to obowiązek człowieka, czy jego prawo. Bardzo wcześnie nauczyłem się czytać. Ochrzczony zostałem już jako duży chłopiec w domu, żeby nie robić wstydu. Od księdza dostałem z tej okazji Biblię z obrazkami. Żeby zachować przyzwoitość, bywaliśmy w kościele dwa razy do roku: na Boże Narodzenie i Wielkanoc. Tak sobie żyliśmy. Zdarzali się fanatycy, jednak tak mocnej wiary jak w Polsce nie było. W 1949 roku sowieci chcieli nas deportować. Lokalna władza dała za nas gwarancję. Po pierwsze, babcia była przy narodzinach większości miejscowych notabli, a bez akuszerki ludziom przychodzić na świat i żyć trudno. Młyn wprawdzie znacjonalizowali, ale poza dziadkiem nie było w okolicy młynarza, więc dalej na nie swoim pracował. I dzięki temu zostaliśmy. Prywatnie było mi z tego powodu bardzo przykro, że ominęła mnie taka szansa podróży na drugi koniec świata.

Bogu dzięki wyrosłem z daleka od ideologii, byłem za mały, żeby zostać pionierem, a kiedy do tego dorosłem, wszyscy już wiedzieli, czym bolszewizm pachnie. Pamiętam moich starszych kolegów, którzy ulegli ideologii: jako nieugięci komuniści w czasach pierestrojki umierali z obłąkania w szpitalach psychiatrycznych.

Nikita

– Och, Nikita, pamiętam doskonale tamte czasy. Przyjechałem do Moskwy w 1956 roku, po wydarzeniach w Polsce, a przed wydarzeniami węgierskimi. To było po referacie Nikity Chruszczowa „O kulcie jednostki i jego następstwach” na XX Zjeździe Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. To był dobry moment, żeby oczyścić umysł z ideologii. Nie miałem już złudzeń, chociaż niektórym wydawało się, że można system komunistyczny naprawić. To naprawianie zajęło kilkadziesiąt lat, dopiero za Gorbaczowa wszystko runęło.

Skala

Pada hasło „skala” i nie chodzi tu bynajmniej o skalę wartości. Knuts aż się podrywa z krzesła, kiedy mówi o głupocie i szczerości:

– Kiedy oswoiłem się z obozowymi realiami, zrozumiałem, że ten system nie wytrzyma długo. Pytanie było, czy tego dożyję. Armia, a jeszcze wyraziściej obóz był odwzorowaniem systemu w pomniejszonej skali. Można było widzieć wszystko jak w krzywym zwierciadle, pod lupą. Pomysłem iście genialnym w swojej groteskowości była idea reedukacji – politruk, który ledwie umiał pisać, wychowywał docentów i profesorów: „Komunizm to system, który dzieli dobra według potrzeb: od każdego według jego zdolności, każdemu według jego możliwości”.

Do czego zmierzam: było dużo okazji do śmiechu. W obozie rozlepiali nam plakaty „Żądamy wolności dla greckich i hiszpańskich więźniów politycznych” albo utworzyli z „nieprawomyślnych” chór, który uświetniał obozowe akademie z okazji rocznicy rewolucji i uroczystości komunistycznych.

But (jeden)

Wracamy do literatury, do poezji i warsztatu poetyckiego:

– Zawsze zazdrościłem monostychów [jednowiersz, myśl albo sentencja poetycka wyrażona w jednym wersie – przyp. autora] moim utalentowanym kolegom po piórze. O wszystkim, co jest ważne i poważne, egzystencjalnie głębokie, już napisałem. Satyry specjalnie nie lubię, zwłaszcza w prostackim wydaniu. Co mi zatem zostało?

W pierwszych latach XXI wieku dużo podróżowałem po Europie, odwiedziłem Bałkany, zawadziłem o Macedonię. Nie dałem się nabrać na intelektualny bełkot, przestraszyć Unią, mówiąc krótko: sprostałem wyzwaniom.

Wtedy przyszedł mi pomysł na książkę, trochę śmieszną, a trochę absurdalną, może nawet gorzką, odwołującą się do głupoty skojarzeń, języka reklamy, języka nowych technologii, które zmieniają obraz otaczającego nas świata. Książka Teraz jestem Aleksandrem (2006) nagle stała się bardzo popularna, jakby czytelnik prócz tradycyjnej, dobrej liryki, romantycznych wierszy i gniewnych polemik ze Stwórcą czasami dla równowagi potrzebował czegoś innego. Raptem stałem się czytany pod kioskiem z piwem, w sklepie mięsnym, na bazarze przez ludzi, którzy nigdy nie sięgali po poezję. Z tego tomu pochodzi mój pierwszy i jedyny do tej pory jednowiersz (jestem z niego bardzo dumny).

But nawet w Paryżu pozostanie butem2.

O ile się nie mylę…

1 Wiersz Guzik w tłumaczeniu Piotra Szklennika.

2 Tłumaczył Wojciech Pestka.

Fot. na I stronie okładki: Mikołaj Szegda z córką Danusią, Workuta, 1957 rok.

© Copyright by Wojciech Pestka, 2019

© Copyright for this edition by Wysoki Zamek, Kraków 2019

Opieka redakcyjna

Jacek Tokarski

Redakcja

Katarzyna Szajowska

Korekta

Mariola Będkowska

Projekt okładki, opracowanie graficzne

Agnieszka Pasierska/Pracownia Papierówka

Skład

Pracownia Edycja

Wydawnictwo Wysoki Zamek

ul. Dzielskiego 2 lok. 225, 31-420 Kraków

tel. +48 12 411 05 56

Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: www.wysokizamek.com.pl

ISBN 978-83-953999-7-8

Autor dziękuje pracownikom

Międzynarodowego Domu Pisarzy i Tłumaczy w Windawie

Część tekstów tej książki była wcześniej publikowana

w „Dużym Formacie” (wyborcza.pl), „Odrze”, „Plusie Minusie” (Rzeczpospolita) i „Tygodniku Powszechnym”

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury