Do zobaczenia w piekle - Wojciech Pestka - ebook + książka

Do zobaczenia w piekle ebook

Wojciech Pestka

4,0

Opis

Książka Wojciecha Pestki to zbiór reportaży o mieszkańcach wschodnich ziem II Rzeczpospolitej – Polakach, Ukraińcach, Żydach, Łotyszach, Białorusinach… Doświadczenie totalitaryzmu: hitlerowskiego i komunistycznego, w sposób tragiczny odcisnęło się na ich życiu niezależnie od narodowości i wyznania. Próbowano pozbawić ich ludzkiej godności, języka ojczystego i wiary w imię absurdalnych, zbrodniczych idei.

Wśród bohaterów książki jest Alfred Schreyer z Drohobycza – wychowanek  Brunona Schulza, Irena Sandecka z Krzemieńca – ucząca potajemnie dzieci języka polskiego, Stanisław Vincenz – miłośnik i znawca Huculszczyzny i Pokucia, ks. Ludwik Rutyna, który przeżył napady ukraińskich nacjonalistów, „repatriację” i po rozpadzie ZSRR wrócił do rodzinnego Buczacza, Knuts Skujenieks – jeden z najwybitniejszych poetów łotewskich...

Reportaże Wojciecha Pestki mają wymiar ponadczasowy: autor przenosi punkt ciężkości z „wielkiej polityki” na losy jednostki wypowiadającej posłuszeństwo systemowi, w którym przestępstwem jest posiadanie zasad moralnych albo chociażby zwykła ludzka przyzwoitość.

Większość bohaterów reportaży już nie żyje – to docierający do nas z zaświatów, uchwycony w ostatniej chwili głos tych, którzy przeszli przez piekło.

Książka została przetłumaczona na język ukraiński (До побачення в пеклі, przekład Andrij Pawłyszyn, Lwów 2012) oraz rosyjski (До свиданья в аду, przekład Sergiej Morejno, Moskwa 2019) i uhonorowana licznymi nagrodami, między innymi: nominacją do Nagrody im. J. Mackiewicza, Ogólnopolską Literacką Nagrodą im. B. Prusa, Międzynarodową Nagrodą Literacką im. Hryhorija Skoworody (Ukraina) i Międzynarodową Nagrodą Literacką im. Mikołaja Gogola (Ukraina).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 218

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Księga piaskuPodróż pierwsza – przestrzeń manipulacji

I rąk klaskania, i gniewu okrzykiCzyniły wrzawę, na czarne powietrzeLecącą wiru wieczystymi skręty,Jak piasek co się z huraganem zetrze.

Dante Alighieri Boska Komedia, Piekło, pieśń III, tłum. Edward Porębowicz

... wymierzone razy wrzawę tworzyły rwącą bez wytchnieniapoprzez powietrze wieczne i zmącone jak piasek...

Dante Alighieri Boska Komedia Piekło, pieśń III,tłum. Agnieszka Kuciak

Alfred Schreyer, z którym rozmawiam o Schulzu, urodził się od niego znacznie później, 8 maja 1922 roku. Jego rodziców ten spis mieszkańców z 1921 roku nie obejmował, mieszkali w Niegłowicach. Ojciec – absolwent niemieckiej uczelni, doktoryzowany w Zurychu – pracował w tym czasie w Jaśle w rafinerii. Wielki kryzys z początku XX wieku zmusił ich do powrotu we wrześniu 1932 roku do Drohobycza.

Alfred Schreyer: polski muzyk i dyrygent pochodzenia żydowskiego, urodzony 8 maja 1922 roku w Drohobyczu. Wykształcenie: wydział dyrygentury Konserwatorium Lwowskiego (1963), Wydział Muzyczno-Pedagogiczny Drohobyckiego Instytutu Pedagogicznego (1968). Zmarł 25 kwietnia 2015 roku w Warszawie w wieku 93 lat.

Kolaż z bladym księżycem nad miastem

Pół miasta stanowili Polacy, pół miasta Ukraińcy, trzecią połowę Żydzi. Półtora miasta. Razem, według danych z 1921 roku, Drohobycz liczył 26 736 mieszkańców. Przeglądam stare pocztówki. Rynek. Rozrzucone w nieładzie chłopskie furmanki, długie chałaty chasydów, kobieta w białej sukni po kostki i równie białym kapeluszu, meloniki, dorożki, worki, nad którymi jak w modlitwie pochylają się dwaj Żydzi.

Poniedziałek, czas zamknięty w zaklętym kręgu kolejnych dni. Poniedziałek, wpisany w nieśpieszny kalejdoskop pór roku. Wiadomo tylko, że duży targ na rynku w Drohobyczu, że poniedziałek. Nie słychać turkotu drewnianych kół, rżenie koni nie miesza się z krzykami sprzedawców. Strzępy dających się odczytać pod lupą napisów z szyldów „...Towarzystwo”, „Teofil Jabłoński”, „Skład”, „Фризйер”. Wokół ratusza drewniane budy straganów z wystawionym przed drzwi towarem. Świat, który przeminął, szczelnie okryty płaszczem milczenia. Księga piasku.

Wieczorem ostrożnie, żeby wyminąć kałuże, idę po drewnianych krawężnikach ulicy Solny Stawek. Patrzę na stłoczone drewniane domki, postawione byle jak, zabite na krzyż deskami, zasłonięte do połowy okna, w których królują pelargonie. Na sznurach naciągniętych pomiędzy zdziczałymi jabłoniami w ogrodzie szarzeje pościel. Pusto, mieszkający tu ludzie ukryli się za zamkniętymi drzwiami koślawych chałup, jakby chcieli przeczekać, ominąć ten powracający, cudzy czas. Nad pordzewiałymi dachami cierpki, blady jak z odpustowego landszaftu księżyc obok kościelnej wieży. Tu, w Drohobyczu, urodził się, jako „dziecko nieślubne”, zgodnie z wpisem do księgi metrykalnej, 12 lipca 1892 roku Bruno Schulz, najmłodsze dziecko Jakuba Schulza, właściciela bławatnego sklepu, i Hendel Henrietty z domu Kuhmerker. Tekst aktu odnotowuje, że ojciec dziecka „przyznał się do ojcostwa” i zawarł „z matką tego dziecka” związek małżeński wedle wymogów ustawy cywilnej dnia 8.X.1892 r. – przytoczę za Jerzym Ficowskim ten mało znany fakt. To tylko formalna figura w urzędniczym tanecznym procederze. Jego rodzice wcześniej zawarli ślub zgodnie z zasadami wiary, ważny w obliczu Boga, ale niewystarczający w świetle obowiązującego w Galicji prawa. W tym kontekście urzędowy termin, określenie byłych właścicieli realności, użyte w akcie metrykalnym dla określenia zmarłych rodziców panny młodej, tak poetycko i filozoficznie nośne, brzmi jak modlitwa zaklinająca pozaziemską rzeczywistość.

Już nikt z żyjących w Drohobyczu nie może pamiętać Jakuba, ojca Brunona Schulza. Zmarł 22 czerwca 1915 roku, w tym samym roku spłonął dom przy Rynku 12, w którym mieścił się sklep. I pozostaje nam tylko zapisany przez Jerzego Ficowskiego strzęp relacji dr. Kaufmana: Sklep prowadzony był pod firmą „Hariette Schulz” i znajdował się na początku ulicy Mickiewicza tuż obok sklepu jubilerskiego Józefa Hamermana. Widywałem często Jakuba Schulza siedzącego przed sklepem – zwyczajnie w lecie – najczęściej w niedzielę przed południem, gdy sklep oficjalnie był zamknięty, a on witał się z klientami, którzy przyjeżdżali z Borysławia.

„Galicyjska Oklahoma” – mówiono o Borysławiu. Mała mieścina w pobliżu Drohobycza za sprawą płytko zalęgającej ropy naftowej przeżyła gwałtowne ożywienie. Niewyobrażalne fortuny rodziły się tu z dnia na dzień. Miasteczko puchło, przyciągając bezrobotnych, spekulantów i oszustów – „poszukiwaczy skarbów”. Każdego dnia wyrastały nowe, sklecone jeden na drugim, naprędce, prymitywne szyby naftowe. Przepych i bogactwo sąsiadowały tu z bezgraniczną nędzą. W ciągu kilku lat od rozpoczęcia eksploatacji to zapomniane przez Boga miasteczko znalazło się na trzecim miejscu na świecie pod względem wydobycia. Tysiąc trzysta szybów, dziesięć tysięcy robotników. Biura turystyczne w swoich reklamach wymieniały pożary szybów naftowych jako największą atrakcję Borysławia.

Alfred Schreyer, z którym rozmawiam o Schulzu, urodził się od niego znacznie później, 8 maja 1922 roku. Jego rodziców ten spis mieszkańców z 1921 roku nie obejmował, mieszkali w Niegłowicach. Ojciec – absolwent niemieckiej uczelni, doktoryzowany w Zurychu – pracował w tym czasie w Jaśle, w rafinerii. Wielki kryzys z początku XX wieku zmusił ich do powrotu we wrześniu 1932 roku do Drohobycza...

Fot. Wojciech Pestka

Wieczór. Blady księżyc na tle szarego, jakby pokrytego kurzem nieba. Na „dzwonnej” wieży tłusto lśni w świetle brązowa, pamiątkowa płaskorzeźba. Jeźdźcy na koniach z uniesionymi szablami, widły, kosy, trudny do przeczytania napis: „Jesienią 1648 roku chłopsko-kozackie zagony oraz powstali mieszkańcy miasta i okolicznych wsi rozgromili polsko-szlacheckie wojska i wyzwolili miasto”.

Stąd krok do rynku. Siadam na ławce z butelką piwa „Lvivskie”. Tu jeszcze zakazy spożywania napojów alkoholowych w miejscach publicznych nie obowiązują. Mam w myślach obraz

...tych starych i pełnych godności kupców, którzy obsługiwali klientów ze spuszczonymi oczami, w dyskretnym milczeniu, i pełni byli mądrości i wyrozumienia dla ich najtajniejszych życzeń (...) Gdzie indziej stały grupy Żydów w kolorowych chałatach, w wielkich futrzanych kołpakach przed wysokimi wodospadami jasnych materii. Byli to mężowie Wielkiego Zgromadzenia, dostojni i pełni namaszczenia panowie, gładzący długie, pielęgnowane brody i prowadzący wstrzemięźliwe i dyplomatyczne rozmowy. Ale i w tej ceremonialnej konwersacji, w spojrzeniach, które wymieniali, był błysk uśmiechniętej ironii. Wśród tych grup przewijał się pospolity lud, bezpostaciowy tłum, gawiedź bez twarzy i indywidualności. Wypełniał on niejako luki w krajobrazie, wyścielał tło dzwonkami i grzechotkami bezmyślnego gadania (Sklepy cynamonowe).

Ulica opada w dół, idę między opustoszałymi straganami targowiska. Wąskie korytarze zadaszonych kramów, stosy gnijących odpadów, puste kartony, folia z opakowań pod nogami. Watahy zdziczałych zwierząt – psie oczy patrzą wrogo, podejrzliwie. Na skrzyżowaniu zbierają się do odjazdu ostatnie przed nocą „marszrutki”. Żydowski „Łan”. Kiedyś poza granicami właściwego Drohobycza. Tu od 1616 na wydzielonym obszarze królewskiego łanu mieli prawo osiedlać się Żydzi. Stąd nazwa. Wielka synagoga. Największa w Galicji. Monumentalna. Wzorowana na tej z niemieckiego Kassel.

Hitlerowcy zrobili w niej stajnię, Sowieci sklep meblowy.

– Ci Żydzi (schmule), którzy tu mieszkali, na „Łanie”, w tych chylących się, rozpadających domkach, żyli z żebraniny, jałmużny, ale większość mieszkańców stanowili ludzie dobrze sytuowani, adwokaci, bankierzy, lekarze, przedsiębiorcy, najwięcej inteligencji było wśród Żydów – mówi Alfred Schreyer. – Jestem tu ostatnim urodzonym przed wojną drohobyckim Żydem. Ta gmina żydowska teraz to, pożal się Boże, sto sześćdziesiąt, może dwieście osób, bo jak można inaczej powiedzieć, gdy nas przed wojną było piętnaście tysięcy. Tutaj życie kwitło.

Naukę zacząłem w 1932 roku od szkoły koedukacyjnej, imienia Henryka Sienkiewicza. Robiłem tam pierwszą i drugą klasę starego typu. W tym czasie wchodziła w życie reforma szkolnictwa. Czteroletnie gimnazja i dwuletnie licea. Tam w drugiej klasie naszą opiekunką była pani Józefina Szelińska, narzeczona Brunona, osoba nadzwyczajnie dystyngowana – Schreyer akcentuje ostatnie słowo. – Na swoje urodziny zapraszała wszystkich uczniów, całą klasę do siebie. Rozmowy, słodycze, herbata, śmiechy... to dopiero było.

...moja narzeczona, stanowi mój udział w życiu, za jej pośrednictwem jestem człowiekiem, a nie tylko lemurem i koboldem. Ona mnie więcej kocha niż ja ją, ale ja jej więcej potrzebuję do życia. Ona mnie odkupiła swoją miłością, zatraconego już prawie i przepadłego na rzecz nieludzkich krain, jałowych Hadesów fantazji. Ona mnie przywróciła życiu i doczesności. To jest najbliższy mi człowiek na ziemi. (...) To jest punkt zerowy, od którego wznoszę się w górę na skali fantazji – pisał o niej Schulz 19 września 1939 roku w liście do Romany Halpern (Księga listów).

Mówią, że miłość jest ślepa. To podobno tylko gra, jaką uprawia z człowiekiem świat, wyzwalając biologiczny mechanizm kopiowania organicznych zasobów, hormonalna manipulacja, która burzy przestrzeń naszej wyobraźni. Każdy związek ma taki moment kulminacji, po którym wszystko zaczyna się psuć i odmieniać i żaden rozsądny kompromis nie jest możliwy. Nawet taki nierozsądny niczego nie naprawia.

Moja narzeczona jest katoliczką (...). Ja zaś nie chcę przyjąć chrztu. Dla niej zrobiłem tylko to ustępstwo, że wystąpiłem z gminy żydowskiej (Księga listów).

U Grynberga czytam, że w 1936 roku Bruno Schulz zamieścił w „Głosie Drohobycko-Borysławskim” komunikat w tej sprawie.

Nie ochrzcił się, ale nie chciał być Żydem – pisze Grynberg.

Nie wiem. Może tak, a może inaczej.

...nasze spacery na łąki za domem, do lasu brzozowego całego w wiośnie, dawały mi przedsmak cudowności, niepowtarzalnych przeżyć, które tak rzadko w życiu się trafiają. Był to sam ekstrakt poezji. Tylko gdy ja odczuwałam i odczuwam kontakt z przyrodą biologicznie – dla Bruna młody lasek brzozowy, sama nieporadność wzruszająca, służyła jako temat do snucia refleksji i gromadzenia obrazów, aby dojść niejako do głębi zjawiska. (...) Odnajdywał w każdym człowieku jakieś podobieństwo do zwierząt.

– A jakie zwierzę ja przypominam? – spytałam ciekawie

– Pani antylopę. – A pan? – Psa. (...)

Doskonale zdawałam sobie sprawę, że z nas dwojga nie on, lecz ja byłam – wbrew pozorom – tą słabszą stroną. On miał swój świat twórczości, swoje wysokie regiony, ja nie miałam nic. Nie umiałam jednak żyć w takiej szamotaninie i z pomocą przyszła mi ciężka choroba – świetna ucieczka (...) Oddaliłam się od Bruna o całe wieki. Nie czułam już nic, znikło całe uniesienie, w którym trwałam prawie cztery lata – kilka urwanych zdań z relacji Józefiny Szelińskiej, którą zamieszcza Jerzy Ficowski w komentarzu do Księgi listów.

Fot. Jacek Tokarski

Bardzo mi jej żal, nie wiem, co ona porabia po tak ciężkich przejściach, na listy moje nie odpowiada. Żal mi nas obojga i całej naszej przeszłości skazanej na zagładę – to reakcja Schulza na rozstanie (Księga listów).

– Proszę pana, nikt w Drohobyczu wtedy jego powieści nie czytał. Uważano go za nawiedzonego. – Alfred Schreyer wykonuje znaczący ruch ręką. – Mówiło się, że pisze jakieś niezrozumiałe rzeczy i maluje gołe kobiety.

Gdy jego matka wyszła kiedyś z domu do miasta, on namówił służącą, młodą dziewczynę, żeby się rozebrała i potem ją malował. Matka wróciła i zrobiła mu straszną awanturę. (...) ja to wszystko rozumiem, ale dlaczego w moim domu i moją służącą! (Feliks Milan).

– W 1934 wstąpiłem do gimnazjum państwowego męskiego im. Króla Władysława Jagiełły, gdzie przez cztery lata rysunku i prac ręcznych uczył mnie Schulz. Uczniowie lubili Schulza – mówi Schreyer – chociaż był do przesady skromny. Nawet nie dlatego, że im ulegał. Nauczyciele patrzyli na niego różnie, rysunek to nie był najważniejszy przedmiot, a on do tego był jeszcze dziwny, jakby inny.

W pierwszej gimnazjalnej Schulz uczył drzewa. Chodził między stołami, mierzył, pokazywał, jak posuwać strug, lekko, z wyczuciem. Rękę miał doskonałą. W drugiej klasie uczył szklarstwa. Nosił szare garnitury, jasnoszary wiosną i latem, ciemnoszary jesienią i zimą. Przemykał pod ścianami, ukośnie, prawie bokiem, z opuszczoną głową, schodził każdemu z drogi. Występował czasem na niedzielnych popołudniach literackich w prywatnym żydowskim gimnazjum imienia Leona Sternbacha. Improwizował, opowiadał. Nikt nie czytał „Sklepów cynamonowych” ani „Sanatorium Pod Klepsydrą”, bo były za trudne, ale wszyscy go uważnie słuchali. (...) W trzeciej klasie mieliśmy żelazo, ale Schulz wziął urlop ze szkoły... – to tak lekko, gładko, bardziej literacko Grynberg (Drohobycz, Drohobycz).

Nie pamiętam swoich szkolnych nauczycieli, niewiele potrafię o nich powiedzieć po latach – myślę o tym, szwendając się między betonowymi blokami nowego osiedla. Księżyc coraz bardziej przypomina choinkowy gadżet, taką ozdobę z tektury oklejonej pomiętym sreberkiem. W moich wspomnieniach zatarły się twarze i sylwetki, pozostały tylko jakieś pozbawione znaczenia bzdury: strzępy sytuacji, żenujące wygłupy, których powinienem się teraz wstydzić.

W miarę jak ubywa przechodniów na ulicach, przybywa bezpańskich psów.

Na tym miejscu stanęły bloki. Szeregi okien, tam w środku ludzie, o których nic nie mogę powiedzieć, bez twarzy i życiorysu, trwają w odurzeniu pomiędzy tym dniem, który wciąż jeszcze trwa, a zapowiedzią tego, który dopiero nadchodzi. Żydowska dzielnica. Łan. Jej mieszkańcy odeszli. Resztę pamięci – „wielki kirkut”, na którym przed Bogiem wyznawali swoją ziemską małość – zrównano w latach 60. z ziemią. Potrzebne było miejsce dla „nowego” człowieka.

Za blokami, po drugiej stronie skrzyżowania, zamknięty szlabanem z zardzewiałej rury, zaśmiecony plac – dworzec międzymiastowych „marszrutek”. W dzień tętni życiem, wtedy te niekształtne budki, blaszane pudełka, klatki z drewna okalające plac manewrowy zamieniają się w sklepy, kantory, bary. I wstaje zgiełk, uderza o wyblakłe niebo

Nie rozumiem. Więc nauczyciele nie lubili Schulza – może drażniła ich ta przesadna skromność i uległość. Ze swej natury człowiek nie akceptuje zachowań, które wystawiają go na próbę, burzą jego spokój. Nieporadność wyzwala agresję. Schulz poruszał się w próżni, nie zawsze potrafił się obronić.

Depresja moja niestety nie ustępuje – pisał wciąż to samo na różne sposoby – ...jestem teraz tylko człowiekiem prywatnym, cierpiącym po ludzku, któremu usunięto grunt spod nóg i który nie znajduje sensu w swym życiu (Księga listów).

Zachowały się uwagi w sprawozdaniach, czynione przez administrację szkolną, typowo urzędnicze stwierdzenia, z których niewiele wynika: „złożył podanie...”, „przepracował tygodniowo...”, „otrzymał urlop...”, „choroba”.

– Zawsze chodziła za mną muzyka, była blisko, miałem chyba do muzyki słabość, może taka słabość to się nazywa talent, tego nie wiem – mówi o sobie Alfred Schreyer. – Mój starszy kolega Zygfryd Bienstock w 1939 roku założył zespół, zacząłem w nim śpiewać, mając 17 lat, Schulz wymienia jego nazwisko w jednym z listów, proszę sprawdzić.

Znalazłem. Ten list podaję przez p. Zygfryda Bienstocka, młodego utalentowanego muzyka, który wziął niedawno I nagrodę na konkursie muzycznym za swoje kompozycje jazzowe. Pan Bienstock jest pierwszy raz w Warszawie i szuka kontaktów. Cieszyłbym się, gdybyś znalazła w nim upodobanie i trochę go wprowadziła w świat warszawski. Pan B. jest bardzo miłym i sympatycznym młodym człowiekiem o wielkiej świeżości duchowej i pewnej naiwności zapowiadającej bardzo dobry rozwój.

Schulz pisał to do Romy Halpern w 1938 roku, wtedy właśnie w Drohobyczu w piłce nożnej mistrzostwo Zagłębia Naftowego wzięli Żydzi z „Betaru”.

– Jesienią 1941 roku planowaliśmy przejść do lwowskiego Teatru Miniatur, na początek występowaliśmy w kinie, w „Dnieparku”, to taki sowiecki zwyczaj łączenia muzyki z filmowymi seansami, który przetrwał aż do Chruszczowa. I nagle wszystko wzięło w łeb, 29 czerwca do Lwowa wkroczyli Niemcy – to znów Schreyer.

Żyd mógł sobie dokupić życia, oczywiście w rozsądnych granicach – o tym czytałem, to podobno znana prawda.

Złoto dawało najlepsze znajomości. Jednym starczało na miesiąc, dwa miesiące, innym na pół roku. Pracę mogli świadczyć wszyscy, miała kiepskie notowania. Schulz malował, to miało walory unikalności, dlatego jego cena była inna. Są różne relacje o tym, jak zginął. Jedne bardziej prawdopodobne, poparte przysięgą, zeznaniami świadków, inne, oparte na spekulacjach lub zupełnie gołosłowne. Która jest prawdziwa i na ile? To nie ma chyba większego znaczenia.

Podobno wystarczy data – 19 listopada 1942.

Podobno miał zamiar wstąpić do Judenratu po chleb. Zobaczył go na ulicy Scharführer Karl Günther, podobno krzyknął: Odwróć się!, i dwukrotnie strzelił mu w tył głowy.

Podobno miała miejsce ta rozmowa (Hersz Betman):

Karl Günther: Zgadnij, kogo dziś zastrzeliłem? Twojego artystę, tego Schulza.

Feliks Landau: Szkoda, szkoda, jeszcze mi był potrzebny.

Karl Günther: Właśnie dlatego go zastrzeliłem.

„Jestem szczęśliwa, że się uratowałeś, idę teraz spokojnie z twoją fotografią na śmierć” – napisała mama na marginesie. To był jej Ausweis, taki z czerwonym napisem „Jude” po przekątnej. I to, co teraz powiem, to będzie wielkie, niezrozumiałe dzisiaj gadanie – mówi Alfred Schreyer, jakby czytał z kartki. – Mojego tatę, jego brata, jego siostrę i babcię zagazowano w czterdziestym drugim w Bełżcu, mamę udało się z tego transportu wydobyć, ona ze swoim ojcem została rozstrzelana w czterdziestym trzecim w lesie bronickim. Mnie i jeszcze pięciu chłopców wyciągnął esesman. Nie wiem dlaczego, kto zapłacił. Pracowałem w rafinerii. Był skład odzieży, Żydzi segregowali rzeczy rozstrzelanych. Jeden z nich dał mi papiery mamy, tam napisała te słowa, wiedziała, że przeżyłem. 13 kwietnia 1944 roku wywieziono nas do Płaszowa, jeszcze miałem jej Ausweis. Miałem pół roku później, kiedy podchodziła Czerwona Armia i zarządzono ewakuację, potem, gdy dostałem się do Gross-Rosen (Rogoźnica), tam byłem krótko, kiedyś kazano się nam rozebrać i wszystko straciłem. To nie był jeszcze koniec, wydawało się, że okrucieństwo nie ma końca. Przerzucano nas z obozu do obozu. Do Turyngii, do Buchenwaldu, do Tauchy. Piekło szło za nami.

Taucha to była filia obozu, zakład produkujący „pięści pancerne” do niszczenia czołgów. To było najstraszniejsze, od świtu do nocy ładowałem skrzynie pełne „panzerfaustów” do wagonów. Panował straszliwy głód, cały spuchłem, nogi miałem ogromne jak kłody. Amerykanie docierali już do Halle, nie było zaopatrzenia, sformowano kolumny i zaczęły się „marsze śmierci”. Dwa tysiące więźniów z miejsca na miejsce pod eskortą starych przerażonych chłopów z Volkssturmu. Byli okrutni, sparaliżowani strachem. Nie mogłem iść, trafiłem do ostatniego rzędu. Koniec. Uratował mnie jakiś Niemiec, dyrektor banku skazany za jakieś machlojki. Powiedział do tego ogłupiałego wieśniaka w mundurze, który na moich oczach bez skrupułów zabijał więźniów jak zwierzęta – zamordujesz największego śpiewaka operowego. Nie strzelił. Paradoksalnie przeżyłem dzięki śpiewaniu. Bo czasami wieczorem próbowałem śpiewać, żeby zapomnieć. Ale to wciąż nie był koniec, jeszcze był marsz do Roswein, do Fraibergu. O godzinie 7 rano 7 maja wjechał do obozu pierwszy sowiecki czołg. Następnego dnia były moje urodziny, moje – Alfreda Schreyera.

Miałem słuch, szybko nauczyłem się niemieckiego, chociaż w gimnazjum obowiązywał francuski. Pracowałem dla Sowietów. Początkowo we Fraibergu jako tłumacz, od stycznia 1946 w Dreźnie. Drezno w zasadzie nie istniało, tam amerykańskie samoloty dobrze popracowały, wystarczyła jedna noc. I wróciłem tutaj, a przecież mogłem zostać albo wyjechać do Argentyny. Ale moi rodzice mówili w domu po polsku, chodziłem do polskich szkół, jestem Polakiem. Większość tego nie rozumie. Za Sowietów ukończyłem drohobyckie liceum muzyczne, w którym później wykładałem przez 42 lata, skończyłem studia. Dyrygowałem, śpiewałem, pracowałem przez wiele lat w orkiestrze Drohobyckiego Zarządu Kin. Starałem się robić to, co umiem. Ten spokój nie do mnie należy, on jest mechaniczny.

Udało mi się, byłem tylko sobą, przeżyłem. Ich war immer Alfred Schreyer – to moje słowa, tak zatytułowałem opowieść o swoim życiu w „Die Welt”.

Wracam na kwaterę, przecież noc i trzeba spać. To w pobliżu stadionu „Junaka” przy wylocie na Truskawiec.

(W nocy śni mi się balowa sala, nie widzę jej końca, kiedy wędruję wśród stolików. Gdzieś gra orkiestra, z ukrytego w cieniu sufitu zwisają poniszczone dekoracje, jakieś gwizdy, księżyce, znaki zodiaku. Przeciąg porusza sznurkami, wprawia gwiazdy w ruch. Słyszę chrzęst sztućców, śmiechy kobiet, strzela szampan. Nie mogę nikogo odszukać, przestrzeń wokół wypełniają cienie. Taki to bal. Realne są jedynie psy biegające między stolikami. Obnażone zęby, ślina ściekająca z pyska, przekrwione oczy. Słyszę ich warkot tężejący w głębi gardła, czuję przerażenie, zaraz...)

Budzę się, to jedynie komórka przywołuje mnie do rzeczywistości, pobudka.

Idę na miasto. Kiedyś była tu ulica Czackiego. Tu zginął Schulz. W tym miejscu w chodnik wmurowano nie tak dawno mosiężną tablicę. Nie wiadomo, gdzie jest pochowany. Jedni (Alfred Schreyer) twierdzą, że leży w zbiorowej mogile razem z innymi ofiarami „dzikiego czwartku”. Podobno jego ciało było na platformie wśród zwłok zebranych następnego dnia na ulicach. Inni uważają (Izydor Fridman), że został w tajemnicy pochowany nocą na nowym żydowskim cmentarzu.

Ta prawda, gdzie spoczywa, nie ma znaczenia.

Zszedł światu z drogi, przemknął się bokiem.

– W latach dziewięćdziesiątych pojawiły się pierwsze tłumaczenia jego książek na język ukraiński. On dalej jest zbyt trudny, mało kto czyta Schulza – mówi Schreyer. – Co innego ta afera z malowidłami, o tym mówią wszyscy.

Kobieta, która kupiła chleb w piekarni obok, zatrzymuje się, widząc, że robię zdjęcie.

– Nie rozumiem tego – mówi po ukraińsku – on nawet nie był katolikiem, jedynie pisał po polsku. Dlaczego robicie tyle zamieszania wokół jednego Żyda.

Podnoszę głowę, jasny dzień, a jednak na niebie księżyc. Pewnie cień Drohobycza w takie dni widać z kosmosu.

Fot. Wojciech Pestka

– Im chodziło o białoruską wioskę Chatyń, spacyfikowaną przez Niemców – tłumaczył „pomyłkę” sowieckich prokuratorów gen. Rudenko, główny oskarżyciel z ramienia Związku Socjalistycznych Republik. Stało się to na skutek wniesienia przez Związek Radziecki 18 października 1945 roku oskarżenia przeciw Niemcom o zamordowanie 11 tysięcy polskich jeńców w Katyniu.

Chatyń (Khatyń): nazwa nieistniejącej już wsi, określa dziś muzealny kompleks poświęcony spacyfikowanym przez Niemców w latach II wojny światowej wsiom białoruskim. Przez 35 lat od jego powstania w to miejsce trafiło ponad trzydzieści pięć milionów zwiedzających z ponad stu krajów – tyle mówi oficjalna statystyka.

Widoczny z daleka, potężny napis „ХАТЫНЬ”, ustawiony przy drodze do Witebska, jakieś sześćdziesiąt kilometrów od Mińska, kieruje zwiedzających w prawo, na boczną, leśną drogę. Stąd jeszcze pięć kilometrów do polany, na której znajdowała się spalona wioska.

Chatyń. Obszar zamierzonej tragedii

Brak słów – w latach czterdziestych pod Smoleńskiem dokonano potwornej zbrodni. Jednak czy rzeczywiście winę za tę tragedię ponoszą przywódcy ZSRR, jak twierdzi w nowym dziele pan Wajda? – pisał w dodatku do „Niezawisimoj Gaziety” (bodajże była to gazeta z 4 lutego 2008 roku) Aleksander Szirokorad.

Siedziałem przy kuchennym stole, piłem sypaną, mocną, zaparzoną z trzech łyżeczek kawę i próbowałem obudzić się, zrozumieć sens tych słów. To była reakcja moskiewskiej gazety na informację o przyznaniu nominacji do Oscara filmowi „Katyń” Andrzeja Wajdy. Przez kuchenne okno widziałem okna podobnego bloku z białej cegły po drugiej stronie drogi. Na patelni skwierczał boczek, wyobraźnia podpowiadała mi ciąg dalszy, już czułem unoszący się w powietrzu zapach smażonych jajek...

Szkoda, że nie wiedziałem, w jakim rejonie Mińska usytuowano to nowe osiedle i jak stąd trafić do centrum. Ochrona na parkingu, systemy elektronicznej identyfikacji wchodzących, no i oczywiście metraż mieszkania –wszystko to świadczyło, że nie budowano tego mieszkania z myślą o przeciętnym obywatelu Mińska. Gdybym miał mapę miasta...

Przypomniałem sobie, że trzy (a może to już cztery albo więcej) lata temu, kiedy Andrzej Wajda odbierał tytuł doktora honoris causa, nadany mu przez moskiewską szkołę filmową i wspomniał o powodach, dla których zamierza zrobić film o zbrodni w Katyniu – tam przecież zginął jego ojciec – w informacji, będącej komentarzem do uroczystości, ukazującej się na ekranie, przetłumaczono słowo Katyń na Chatyń. W tym brzmieniu to słowo u obywateli byłego sowieckiego imperium wywołuje jednoznaczne skojarzenia: jest synonimem okrutnego mordu, popełnionego przez Niemców na ludności niewielkiej wioski w pobliżu Mińska na Białorusi.

© Copyright by Wojciech Pestka, 2019

© Copyright for this edition by Wysoki Zamek, Kraków 2019

Opieka redakcyjna

Jacek Tokarski

Redakcja

Mariola Będkowska

Korekta

Aleksandra Lisowska

Projekt okładki, opracowanie graficzne

Agnieszka Pasierska/Pracownia Papierówka

Przygotowanie zdjęć do druku

Andrzej Najder

Skład

Iwona Tokarska

Wydawnictwo Wysoki Zamek

ul. Dzielskiego 2 lok. 225, 31-420 Kraków

tel. +48 12 411 05 56

e-mail: [email protected]

Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: www.wysokizamek.com.pl

ISBN 978-83-953999-1-6

Skład wersji elektronicznej

Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl