Galeria potworów - Agnieszka Osiecka - ebook + książka

Galeria potworów ebook

Agnieszka Osiecka

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Galeria potworów to świat Agnieszki Osieckiej – opowieść o ludziach, miejscach i wydarzeniach w Jej życiu” – napisał Daniel Passent w przedmowie. Autorka nie moralizuje, nie ocenia bohaterów swoich opowieści. Z czułością i dystansem pokazuje ich przywary, słabości, czasem dziwactwa – zawsze z ogromną ciekawością i otwartością. To właśnie ta uważność na drugiego człowieka – niezależnie od jego statusu społecznego – sprawia, że Galeria staje się osobistym, a zarazem uniwersalnym portretem świata.

Osiecka, „zwierzę towarzyskie”, jak sama o sobie mówiła, z łatwością nawiązywała relacje. Jej wspomnienia są plastyczne, błyskotliwe, pełne humoru, ale i zadumy. Spotkać tu można zarówno koryfeuszy kultury – Marka Hłaskę, Jerzego Skolimowskiego, Krzysztofa Komedę – jak i anonimowe postacie z ulicy, redakcji czy mazurskiej wsi. Wszyscy traktowani z równą uwagą.

„Galeria potworów”, ukazująca się pierwotnie w tygodniku „Polityka” w latach 1988–1992, jest także dojrzałym, dowcipnym i pełnym wdzięku, swoistym autoportretem poetki, która była nie tylko mistrzynią słowa, ale również niezmordowaną obserwatorką życia.

Agnieszka Osiecka (1936-1997) – poetka, autorka tekstów piosenek, pisarka, reżyserka teatralna i telewizyjna, dziennikarka. Od 1954 roku związana była ze Studenckim Teatrem Satyryków (STS), gdzie zadebiutowała jako autorka tekstów piosenek. Prowadziła w Polskim Radiu Radiowe Studio Piosenki, które wydało ponad 500 piosenek i pozwoliło na wypromowanie wielu wielkich gwiazd polskiej estrady. Od 1994 roku była związana z Teatrem Atelier w Sopocie, dla którego napisała swoje ostatnie sztuki i songi. Dorobkiem Agnieszki Osieckiej zajmuje się założona przez córkę poetki Agatę Passent Fundacja Okularnicy. Pośmiertnie została odznaczona przez Prezydenta RP Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 314

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Agata Passent, 2025

Projekt okładki

Michał Poniedzielski

Opracowanie biogramów i dodatkowych opisów

Daniel Passent, Marta Dobromirska-Passent

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Maria Domańska

Korekta

Mariola Będkowska,

Sylwia Kozak-Śmiech,

Anna Sidorek,

Katarzyna Kusojć

Książka powstała we współpracy

z Fundacją Okularnicy

im. Agnieszki Osieckiej

ISBN 978-83-88391-899-0

Warszawa 2025

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

ul. Rzymowskiego 28, 02-651 Warszawa

www.proszynski.pl

[email protected]

ŚWIAT AGNIESZKI OSIECKIEJ

Galeria potworów to świat Agnieszki Osieckiej – opowieść o ludziach, miejscach i wydarzeniach w Jej życiu. Agnieszka była niespokojnym duchem, stale otwarta na nowych ludzi, nowe miejsca, nowe doświadczenia. Kiedy ukończyła studia dziennikarskie na Uniwersytecie Warszawskim, które w Jej ocenie były pomyłką – rozpoczęła nowe, na Wydziale Reżyserii łódzkiej filmówki. Kiedy stała się niezastąpiona w amatorskim teatrzyku STS – wypłynęła w piosence pisanej z zawodowymi kompozytorami dla zawodowych wykonawców. Kiedy okazała się geniuszem tekstów, napisała i zmontowała Niech no tylko zakwitną jabłonie, a gdy Jabłonie latami nie schodziły ze sceny – napisała Apetyt na czereśnie. Kiedy odniosła sukces na scenie – zaczęła pisać Listy śpiewające dla telewizji. Po telewizji przyszły opowiadania, monodramy i powieści. Stale coś nowego, ciągle naprzód – nowe piosenki, nowi kompozytorzy, nowi wykonawcy, teatry, festiwale, ludzie, miejsca – wszystko to składa się na świat Agnieszki. Niczego i nikogo nie trzymała się kurczowo. Gdy wypalał się jeden związek – zawierała nowy, gdy odpływała od jednych przyjaciół – cumowała swą łódkę w innej przystani.

Była szczególnie ciekawa ludzi, z których wielu sportretowała w Galerii potworów. Od największych artystów i luminarzy Londynu, Paryża i Nowego Jorku, po wiejską dziewczynę z Mazur – z każdym rozmawiała równie bezpośrednio, w każdym dostrzegała coś interesującego, umiała słuchać i uwielbiała opowiadać, dlatego ludzie czuli się tak dobrze w Jej towarzystwie. Była doskonałą obserwatorką ludzi i obyczajów, czemu dała wyraz nie tylko w poezji i w prozie artystycznej, ale także w książkach wspomnieniowych: Szpetni czterdziestoletni (1985), Rozmowy w tańcu (1992) i Na początku był negatyw (1995). Galeria potworów należy do tego nurtu. To świat Agnieszki, przez Nią opisany. Opowieść ta pierwotnie ukazywała się na łamach tygodnika „Polityka” (1988–1992), który był jedną z przystani Agnieszki. W 2004 roku ukazała się w formie książkowej, wzbogacona o fotografie i przypisy przez Fundację „Okularnicy” imienia Agnieszki Osieckiej.

Daniel Passent, 2004

GALERIA POTWORÓW

Kiedy mieszkańcy prześlicznej Salamanki stanęli oko w oko z wrażą potęgą fenicką, to w pierwszej chwili padł na nich blady strach. Nazajutrz zebrali się wszyscy na rynku: bohaterscy mężowie, nieugięte niewiasty, dzielna i bitna dziatwa; wszyscy razem postanowili walczyć. Kiedy jednak rozeszła się wieść, że armia fenicka jest przepotężna i że walka, choćby nie wiem jak szalona, skończyć się musi białą flagą, salamańczycy zdecydowali się postąpić całkiem inaczej. Wydobyli swe skarby z piwnic, ponieśli ku morzu i utopili. Następnie przywdziali świąteczne szaty, pobiegli ku głębinie i po chwili, z uśmiechem dumy na ustach, utopili się sami. Miasto umarło.

Zgoła inaczej postąpiła moja babcia Kazia. Na widok Niemców wkraczających do Warszawy oświadczyła, co następuje:

– Kaszę mam, a po słoninę będę jeździła aż do Karczewia.

Jak powiedziała, tak uczyniła. Nie dała się zabić, nie wpadła w łapankę i do czterdziestego piątego roku zapuszczała się aż pod Piotrków. Tę poglądową lekcję historii zgłębiały następnie jej córki: Maria i Barbara.

Parę dni temu moja mama powiedziała tak:

Spokojna ja nie jestem przed jedenastym listopadem w tym roku.

Cukier mam,

mąkę mam,

ale herbaty i kartofli,

nic takiego…

W pięćdziesiątym szóstym,

kiedy była ta historia z Węgrami,

to ludzie aż potem po domach chodzili.

– Pani weźmie olej…

– Pani weźmie kaszę…

Tośmy się aż śmiały.

Albo w czterdziestym czwartym:

pół torby rodzynków nam zostało.

Jeszcze wujek żył.

Teraz inaczej.

Nogi bolą.

Byle ten jedenasty minął,

to już do świąt jakoś zejdzie.

Dalej nie patrzę.

Ten wątek przetrwania jest w naszej linii kobiecej bardzo silny. Po stronie panów zdarzały się bankructwa, pijaństwa i samobójstwa, ale po stronie pań – nigdy, w każdym razie nie do zatracenia.

Także i ja, wierna genom, a także Geniom (mam na myśli Gienka Grochowskiego, męża babci), piszę już drugą książkę o żywych ludziach, chociaż w zasadzie piosenki układać jest łatwiej. Po pierwsze, połowę robi za człowieka muzyka, po drugie, nijaka odpowiedzialność za słowo nie obowiązuje, bo go przeważnie nie słychać. Wygoda z piosenkami jest też taka, że łatwiej o papier nutowy niż o maszynowy. Natomiast niedogodność w pisaniu piosenek jest taka, że je ciągle papugują. Nie wiem, skąd by ludzie brali tytuły, gdyby nie my, tekściarze. Legendarny już przebój Wojtka Młynarskiego W co się bawić został dosłownie zatłuczony i zmiętoszony przez prasę. Nie było końca cytatom i dowcipnym przeróbkom. Jeszcze wcześniej moi przyjaciele z teatru STS – także po części pieśniarze i ględźbiarze – rozpowszechnili tytuł Myślenie ma kolosalną przyszłość. To nasze „myślenie” wątkowały potem najpotężniejsze głowy, cytowały referaty itp.

Może tylko w ubiegłym wieku utwory z innych dziedzin szły łeb w łeb z piosenką. Taki na przykład szlagwort Widmo komunizmu krąży po Europie śmiało konkurował z najprzedniejszymi refrenami, jak O du lieber Augustin czy U prząśniczki siedzą. Teraz nawet marzyć nie można o takiej demokracji: jedni pracują, drudzy papugują. Jakoś się też nikomu nie chce wymyślać kalamburów w drugą stronę, na przykład. Kto nie prasuje, ten nie je (przyśpiewki prasowaczek). Nasza podstarzała piosenka z STS-u, Lekcja polskiego (muzyka – Maciej Małecki), posłużyła za tytuł sążnistego dramatu teatralnego, a łatka słowna, którą swego czasu przypięłam Maryli Rodowicz („Madonna RWPG”), jest przykrawana i przypinana wciąż nową fastrygą. Ale nieważne!

Nieważni dziennikarze i kobieciny. Ważne są suche oczy, dobrze zaostrzony ołówek i zgrabne pierwsze zdanie. A brzmi ono tak:

Mieszkam w Polsce.

Mieszkam w Polsce, a przynajmniej tak się przyjęło uważać. Nawet za Bieruta można było usłyszeć takie zdanie: „mieszkam w Polsce”. Za Gomułki wyglądało to na całkiem oczywiste. W okresie późnego Gierka zdanko porosło w piórka. I nagle, teraz, straszliwie się skomplikowało. Mieszkam bowiem w trzech naraz Polskach: jedna jest Maryjna, druga Partyjna, a trzecia – Firma Polonijna.

Żeby opisać jedną jedyną Polskę, trzeba nie lada trudu. Ale opisanie trzech Polsk to już jest abrakadabra.

Kto miał w rękach Szpetnych czterdziestoletnich, ten może pamięta, że nie jest to księga gruba, choć i niespecjalnie chuda. Mimo to pisała mi się szybko. Ukazała się też stosunkowo szybko. Jej wydawca, Łukasz Szymański, i moja ukochana pani redaktor – Maria Błaszczyk – sami byli zdziwieni, że to tak gładko poszło. Ta książka była szczęśliwym dzieckiem. Miała tylko jedną ponurą przygodę: kiedy byłam przy literze „M” (wszak to rodzaj słownika) – ogłoszono stan wojenny.

Teraz, pisząc drugi tom Szpetnych – Galerię potworów – powinnam zachować się przezornie i skasować „emkę”, tak jak Amerykanie znoszą nieraz trzynaste piętro. Ja się jednak nie boję, jestem pewna, że w Polsce nie będzie już stanu wojennego. Nikt by tego nie wziął na serio.

Czym się więc Galeria różni od Szpetnych? Niczym. Niczym szczególnym. Jest pół czuła, pół nieczuła, trochę śmieszna i trochę smutna, i odrobinkę strachliwa. Jest taka, ponieważ ja taka jestem. Co ważne: książki moje są totalnie i absolutnie niezdolne do uogólnień. To u mnie dziedziczne! Spytałam kiedyś mamę, czy wierzy w Boga. Powiedziała: „Wiesz, chyba nie, ale Matkę Boską bardzo lubię, zwłaszcza w Poznaniu”.

Szpetnych pisałam bodajże rok: od 1981 do 1982. Galeria pisze się znacznie, znacznie dłużej. Przede wszystkim niepomiernie wzrosła skala trudności: kaskadersko, nieraz rozpaczliwie trudne są owe wspomniane wyżej przeprawy z Polski do Polski. Żeby przejechać przez te trzy krainy, niepotrzebny jest paszport, ale chytrość lisa, wytrzymałość trzciny i nieczułość szpiega. Jeszcze się stare łzy suszą na sznurze, a już trzeba brnąć dalej. Najgorzej jest przy samym przekraczaniu granicy. To jest coś w rodzaju przenikania na drugą stronę lustra. Poza tym pojawiły się nie tylko trzy różne Polski. Pojawiły się rozmaite kryteria, zachowania, języki… Co w Partyjnej znaczy „bankiet”, to w Maryjnej „zgęstka”, a w Firmie Polonijnej „przyjęcie”. Co w Partyjnej – „pozyskiwanie przyjaciół”, w Maryjnej – „zjednoczenie dusz”, to w Firmie – „mącenie towarów”. I te de, i te pe. Kiedy swego czasu pracowałam w filmie, modne było wśród operatorów powiedzonko: „Niech się pani przesunie w moje lewo”. To teraz wraca, we wszystkich trzech krainach. Przesuwają się to w swoje lewo, to w swoje prawo, i u każdego co innego to znaczy.

Co jeszcze o Szpetnych? Pisząc tę książkę, nie korzystałam z żadnych materiałów, notatek ani ściąg. Zrobiłam przez to masę okropnych błędów i zapomniałam kupę ważnych rzeczy. Nie wspomniałam ani słowem o olbrzymim wpływie, jaki wywarła na mnie Krystyna Sienkiewicz. Nie opisałam pewnego pijackiego listopadowego świtu, kiedy to Zbyszek Cybulski tymi swoimi niewidzącymi oczami wpijał się z sopockiej plaży w zamglony Hel, wypatrywał wrogich okrętów i pragnął się zbroić i bić… Nie opowiedziałam boskiego wieczoru z Ważykiem i kawiorem… Nie zacytowałam nawet własnego wiersza o powstaniu na Węgrzech (pismo „Student”), nie opłakałam psa Blacka ani starego ślizgacza Putramenta, ani odjazdu mojej ukochanej koleżanki Amy i jej matki Suzanne w 1958 roku…

Co to się dzieje z ludzką pamięcią? Kilka dni temu byłam we wsi Krzyże i… zapomniałam zejść nad jezioro. Jak mogłam? To jezioro, którego kryształowa zieleń obmyła niejednego z nas – duszę i ciało? To jezioro, które nas tuliło i leczyło? To jezioro, nad którym jeszcze niedawno pisałam dla Seweryna piosenkę „…Czyją żoną ta nasza młodość dzisiaj jest?”… To jezioro jest mi nagle nie po drodze???

A jednak cenię niepamięć i złą pamięć. Tak samo jak pamięć. To jest ciekawe: te wszystkie zawijasy pamięci, te wszystkie schowki i te nagłe błyski reflektorów. Co zapomniałam, a czego nie zapomniałam? Dlaczego przestaję opowiadać akurat w tym miejscu? Pamięć jako strażnik pieczęci i niepamięć jako cenzor, prywatny i państwowy, to jest ciekawe, ciekawsze niż te ślimaki obiektywniaki, które wymyśliłam dawno już temu i wyrzuciłam na złom…

Pewna mądra i niepozbawiona złośliwości dama powiedziała mi kiedyś tak: „Opisujesz pewnego grubasa, bogacza i dowcipnisia i urywasz opowieść u szczytu jego popularności. Zapominasz dodać, że ten człowiek potem schudł, zbiedniał, a na końcu się powiesił. To jest postać z Dostojewskiego, a nie z Klubu ­Pickwicka”.

Nic dodać, nic ująć. Święte słowa. Zresztą… Może nie takie święte… W każdym razie, pisząc Galerię, wprowadzam pewną maleńką poprawkę. Nie posuwam się do grzebania w rocznikach statystycznych ani do rycia w bibliotecznych zbiorach, ale zaopatrzyłam się w skromne przybory pomocnicze. Po pierwsze, sprawiłam sobie dwie pary okularów. Jedne kupiłam na Ósmej Ulicy w Nowym Jorku, drugie, mocniejsze, przepisał mi doktor Marian Merc w Gdyni. Są mi one bardzo potrzebne, ponieważ w Polsce pierwszej i drugiej panują nieraz egipskie ciemności. Taka na przykład twarz Krystyny czy Moniki, skryta za pełgającą świeczką ustawioną na parapecie, ledwo widoczna jest w mroku. Rysy pokolenia obrażonych w ogóle nie jawią mi się wyraźnie, rozmywają się, zaciemniają, czasem rozmyślnie nakładają pończochę nieobecności. Usta milczą i nawet dusza nie śpiewa. Nie chcę mówić żartem, nie chcę mówić półprawd, nie chcę w ogóle tyle pleść, ile myśmy pletli – pokolenie gadułów. Może w ogóle nie będę umiała opisać tych dziwnych młodych samobójców, którzy nastąpili na gardło własnym nienarodzonym piosenkom, obrazom i teatrom… Mój Boże, ile to już lat legło między nami… I jak to było piekielnie dawno, kiedy i ja umiałam się obrażać… Czy umiałam?…

Tak czy siak, zaopatrzyłam się w rozmaite przybory. Zajrzę również, za pozwoleniem kolegów, do moich listów z cyklu Na wolności (1982–1985), zajrzę też, i to nieraz, do starych i całkiem niestarych zdjęć. Fotografowanie, fotografia to bardzo ważna sprawa w moim życiu. Nie chcę się nad tym rozwodzić, ale zdjęcia mają coś wspólnego ze śmiercią. W kinie jest taki termin: „uciekające zdjęcia”. Ja te uciekające zdjęcia złapię i zrobię im zdjęcie. Postaram się też, jak umiem, zatrzymać uciekających ludzi. Nawet sama siebie spróbuję zatrzymać, tę kobietę bez lusterka.

Obawiam się (a może jestem rada), że w Galerii potworów ważniejsi będą ludzie niż zjawiska. Zanosi się na to – z tego, co już widzę – że książka będzie podobniejsza do Charakterów Nałkowskiej niż do dzieł zebranych Arystotelesa (to taki żart – informacja dla panny W.). Zaznacza się też w niej wyraźna sympatia, chyba nawet uwielbienie, dla długowiecznych. Kto wie, może dość już mam tych dziewczyn, które tańczą jedno lato, i tych chłopców politykujących jeden sezon. Marzę o twórczych dziadach, którzy walą się w piach i znowu powstają, popełniają błędy i byki, i znów zdobywają nowe morza, umierają i zmartwychwstają, a gdy ich wreszcie ktoś pogrzebie, to jeszcze gardłują spod ziemi, jeszcze domagają się wina, jeszcze słychać śpiew albo odgłosy tańców-łamańców. W najgorszym wypadku straszą nas po nocach, ci szaleńcy i dobroczyńcy, robotnicy i adwokaci, ludzie o podwyższonej temperaturze, ci wszyscy, co czas wyzwali na pojedynek. Zofia Solarzowa, co swoje długie życie przeżyła w wiecznej niezgodzie na zło, nawet na brzydką pogodę, Jerzy Giedroyc, który postanowił nie umrzeć nigdy, Jeremi Przybora, wdzięczny choćby kwiatom, grzybom i porostom… za to, że są. I jeszcze wielu, wielu innych: Jacek, który urwał się z szubienicy, i ten Bezimienny, co uderzył w twarz kata! Z tym potworem, któremu na imię czas, tak tylko można: na chamstwo odpowiadać chamstwem.

Na koniec jeszcze dodam dla porządku, że Galeria potworów opiera się na wierze w cuda.

Anegdota: kilka lat temu, w trzeszczący mróz, zadzwoniła do mnie Maryla Rodowicz i spytała, czy chcę z nią jechać na weekend. „Nie!” – zawyłam w słuchawkę, ponieważ na dworze wyła zamieć, a sama myśl o taszczeniu się gdzieś pod Mińsk Mazowiecki napawała mnie przerażeniem. Maryla postawiła jednak na swoim, wzięłyśmy, pamiętam, jakieś dziecko i już po chwili ślizgałyśmy się i błąkałyśmy beznadziejnie po jakichś upiornych wąskich, śniegiem zasypanych przecinkach leśnych. Byłam pewna, że wilcy nas zjedzą, ale w końcu trafił się jakiś chłopczyna i Maryla spytała o drogę. „Do majątku czy do fabryki?” – spytał rezolutnie chłopiec i już po godzinie parzyłyśmy sobie usta herbatą i podziwiałyśmy wszystko, co popadnie. Dziecko, jak to dziecko, zbratało się z wnuczkiem gospodarza i przez jakiś czas był spokój. Nagle dziecko pisnęło, zaniemówiło, a następnie zaczęło dawać znaki w stronę werandy. Zdumienie mieszało się w dziecku z zachwytem i przerażeniem. Bardzo słusznie. Za oknem bowiem paradowała kura. Zwykła, mokra kura. Za kurą zaś, z piersią wypiętą jak do orderów, paradował cudowny, olśniewający biały paw.

– Co to? – wybełkotałyśmy wraz z dzieckiem.

– Paw – odpowiedział miejscowy wnuczek. – Pawia nie macie, czy co?

Zawstydziliśmy się jak idioci i na przyszłość postanowiliśmy nie obnosić się z własną nędzą. A ten człowiek, ten właściciel białego pawia, parę dni temu został ministrem. Nazywa się Mieczysław Wilczek i mieszka, nomen omen, nad rzeką Rządzą. Nie wiadomo, jakie nam jeszcze cudeńka pokaże.

Tak czy siak, moją Galerię uważam za otwartą.

MAGISTER CHAŁUPIEC

Nasze gwiazdy są blade, smutne i nieprawdopodobnie pretensjonalne. Kocham je i dlatego pozwalam sobie strzelać ostrymi nabojami. Poza tym to nie one są winne temu, że są takie, jakie są. Winne jest życie, czyli Polska.

Jedyną osobą, której jest dobrze w futrze, jest niedźwiedź (lew, kuna, wilk itp. – informacja dla panny W.). Niedźwiedź obdarty ze skóry umiera, a nawet gdyby nie umarł, toby się zaziębił. Niestety, jak świat światem mężczyźni zdzierali skórę z rozmaitych zwierząt, a następnie ubierali w nią swoje kobiety. Ponieważ futra były drogie, kobiety lubiły je nosić. Im droższa kobieta, tym droższe futro. Księżniczka, luksusowa kokota, a przede wszystkim gwiazda filmowa nie mogły się bez futra pokazać na żadnej liczącej się premierze. Wiadomo: pastuch w baranicy, kupcowa w pelisie, a artystka w minkach [tj. w norkach]. Lata dwudzieste, lata trzydzieste…

Ba, od tamtej pory jednak coś w modzie drgnęło. Przede wszystkim sama moda zadrżała w posadach, zarżała radośnie jak młoda kobyła i pomknęła naprzód przed siebie, na słodką łąkę dowolności. Tylko w ten sposób mogła się odmłodzić i przetrwać ten straszny czas, kiedy połowa ludzkości chodzi w dżinsach i na bosaka. Moda istnieje, ale nikt jej nie bierze na serio. Nikt, oprócz Polaków. Za sam swój wiernopoddańczy stosunek do mody Polska powinna być otoczona czcią i zamieniona w skansen. Polak stroi się niesamowicie, a już wyjeżdża za granicę przyodziany w takie różne garnitury i lakiery, że można go rozpoznać nawet na Ziemi Ognistej. Polka natomiast z bałwochwalczym nabożeństwem przegląda żurnale. Od dawien dawna przeciętny nowojorczyk czy paryżanin doskonale się orientuje, że żurnale wydają bogaci homoseksualiści dla swoich znajomych, i gdyby nie dentyści, którzy muszą czymś udekorować swoje poczekalnie – nikt by ich nie kupował. Między jednak kupowaniem żurnali a stosowaniem się do nich zieje kolejna przepaść, którą – o zgrozo – znów bohatersko przebywają Polki. Powiedzmy sobie szczerze, kto chodzi dziś do krawcowej? Nikt prócz Polek i paru gospodyń domowych na Alasce (ale te się jakoś tak nie rzucają w oczy).

W każdym razie w krajach rozwiniętych nie studiuje się [wykrojów] „Burdy” z taką starannością, jak w takim na przykład Szczecinie-Dąbiu, ani nie nosi się norek tak często jak w Warszawie, nie mówiąc już o Moskwie. Co się bowiem stało z norkami? Co stało się z tym podstawowym strojem gwiazdy filmowej, z jej – że tak powiem – ubraniem roboczym, kostiumem mitotwórczym numer jeden, z jej – ostatecznie – ciepłym przyodziewkiem? Spospolitował się on.

Powtórzę za mądrą moją przyjaciółką, wszechwiedzącą Elą Czyżewską: awangardowa dziewczyna nie raz i nie dwa przemyśli sprawę, zanim włoży minki. Po pierwsze, mogą je ukraść. Po drugie, może ją zastrzelić (z przyczyn ideowych) każdy uczestnik przekonywającego w końcu ruchu „Precz z mordercami dzikich zwierząt”. Po trzecie, mogą cię wziąć za przeciętną przedstawicielkę warstw średnich. Dla gwiazdy filmowej pomówienie takie jest straszne i właściwie bardziej się opłaca odsiedzieć trzy lata za kokainę. Po czwarte, mogą cię przez roztargnienie pomylić z osobą udającą się do opery, i to cię postarzy. Po piąte, szóste i dziesiąte: futro w ogóle postarza. Wiedzą o tym od lat producenci futer i dlatego demonstrują je zazwyczaj czteroletnie dziewczynki. Raz w życiu widziałam dorosłą Amerykankę reklamującą futra w TV, ale była to Lillian Hellman. Miała wtedy lat chyba osiemdziesiąt i była już taka sławna, taka inteligentna i tak straszliwie antypatyczna, że nic jej nie mogło zaszkodzić.

DRAŻLIWA KWESTIA POCHODZENIA

Normalny człowiek powinien trafiać na ekran prosto z buszu. W najgorszym wypadku – z pałacu, z rynsztoka, z cyrku albo z tak zwanego marginesu. Jak to się dzieje, wie każde dziecko.

Po rynku zapadłej mieściny w Ekwadorze spaceruje reżyser wszechświatowej sławy. Jest w depresji (kac), zagląda do miejscowego fryzjera i każe się ogolić. Tam, zamiast zasuszonego Indianina, pojawia się piętnastolatka cudna jak obrazek i zgrabna jak żyrafa. Reżyser przeciera czerwone oczka i powiada: „Pójdź, dziewczę, ja cię uczyć każę”. Nazajutrz biały sahib zabiera dziewczynę do Hollywoodu. Nauka angielskiego trwa dwa tygodnie, nauka tańca – drugie tyle. Po miesiącu żyrafiątko staje przed kamerą. Jeśli się uda – to hurra. Hurra. Pojawia się willa, basen, setki ról, wywiady, mężowie, okręty, migreny, działalność na rzecz sierot i tak dalej, i tak dalej. Wszyscy są zadowoleni, a matka w Ekwadorze pisze pamiętniki. Jeśli się nie uda, sahib wsadza żyrafkę do klasy ekonomicznej i dziewczę, zaopatrzone w olejek do opalania i album, ląduje z powrotem u ojczystego fryzjera. I znowu: wszyscy zadowoleni, a najbardziej fryzjer, który będzie miał światową żonę.

Jak rzecz ma się w Polsce? Oczywiście, początek jest podobny: po zapadłej mieścinie spaceruje skacowany reżyser lokalnego chowu, wstępuje do fryzjera i spotyka tam cudowną dziewczynę. Goli się więc, swawoli i zabiera dziewczynę do hotelu. Przy kolacji przysięga, że ta mała ma talent, a przy śniadaniu pokazuje zdjęcie bliźniaków i ulatnia się, nie zapłaciwszy rachunku. Niewinność ukarana… Na planie w Łodzi reżyser opowie o tym znajomemu scenarzyście, płacząc. Scenarzysta skleci z tego film. Film padnie i słuch o rzeczy całej zaginie. Tylko biedna dziewczyna ma już nieźle zamącone w głowie. Więc…

DRAŻLIWA KWESTIA SZKOŁY ŚREDNIEJ

Powiedzmy, że tą dziewczyną jesteśmy my. My: osoba śliczna, młoda i pełna życia. O niczym nie mamy zielonego pojęcia, między innymi i o tym, że aktorka filmowa powinna być naturalna jak zwierz albo powinna promieniować światłem wewnętrznym. Ba. Na razie jedziemy do Łodzi. Tam, przy ulicy Łąkowej, mieści się mekka niedalekka: państwowa wytwórnia filmowa. Jak wszystko co państwowe jest ona własnością paru facetów, ale o tym nie wiemy, bośmy niewinne. Docieramy więc tylko do szczebla wąsatej sekretarki. Ta przegląda nasze papierzyny i odsyła nas z kwitkiem, a właściwie bez kwitka. Ucz się, powiada, musisz mieć szkołę teatralną skończoną. Jedziemy do tej szkoły. Tam inna wąsata mówi, że zapisy przyjmują dopiero po średniej. Pytanie: co to za jedna? No, może to być budowlanka albo pielęgniarskie, wszystko jedno. Czegoś takiego u nas w miasteczku nie ma. Jest tylko „wszystko jedno”. Ale nam nie jest wszystko jedno. Kupujemy więc sobie dwie spódnice – jedną gładką, jedną bombkę, kupujemy szczotkę do zębów nylonową i prochowiec, bierzemy medalik, reklamówkę i kalendarzyk Orbisu – i lądujemy w mieście średniej wielkości…

Łatwo tak powiedzieć: lądujemy. Niestety, nie jest to łagodne, wytworne lądowanie nowego boeinga. Jest to raczej rozkwaszenie sobie nosa o kostropatą ziemię. Bowiem miasto średniej wielkości to grób: to ostateczny grób naszej niewinności i fatalny początek naszej wspinaczki. Zresztą, co to za wspinaczka, to droga w bok, w bok, w bok! Coraz dalej od jakiegokolwiek sensu, nie mówiąc już o szczęściu. Koleżanki w technikum na przemian puszczają się i nudzą albo mękolą: wyjechać czy zostać? Kulawy nauczyciel biologii chce się z nami ożenić, ale stróżka śliny ścieka mu z ust. W tańcu profesor wciska nam nogę pomiędzy uda.

Porzucamy hotel robotniczy i za nasze nędzne stypendium wynajmujemy pokoiczynę u miejscowej półinteligentki. Ta pulchna dama, wdowa jeszcze w pretensjach, choć pamiętająca przedwojnę, okazuje się kobietą z sercem. Błąd! Kolejny błąd, a właściwie pułapka, w którą wpada nasz biedny życiorys. Oto dzieje się coś strasznego, trafiamy na kaprawy uniwersytet dobrych manier.

To jest właściwie coś gorszego niż uniwersytet! To jest kurs wszystkiego naraz: jak siedzieć w fotelu, jak żyć i co uważać. Amerykanie nie rozumieją tej męki, bo coś takiego jak formy towarzyskie w Ameryce właściwie nie istnieje. Gorsety konwenansów potłukły się i zostały na zawsze gdzieś het, w starym kraju. Tu jest inaczej: gorsety potłukły się w czasie pierwszej i drugiej wojny, w czasie komuny i seksofali, w czasie pomieszania z poplątaniem, w czasie migracji i emigracji – potłukły się, to prawda, ale wciąż walają się po rynku, i te właśnie półinteligentki zza ściany próbują mozolnie je składać. Uczymy się więc takiego oto kodeksu: Masz siedzieć na krześle szczątkiem tyłka (dlaczego? To chyba królowa hiszpańska, nie ty!), masz nie wkładać wieczorowych pantofli na bose nogi (a to właśnie mogło być takie podniecające dla Kazika!), masz głośno nie pić i nie chichotać (rozkoszne), masz się nie wychylać ze swoim zdaniem (tylko ze swoim zdaniem warto!), masz nie odpowiadać na męskie zaczepki (jak to?), masz nie mówić o polityce (gdzie? W Polsce??), masz dbać o pozory (po co?), a przede wszystkim masz pamiętać o jednym: najstraszliwsze, co ci się może przytrafić, to ośmieszenie (znów oczywista bujda: fujary są poszukiwanymi, wprost uwielbianymi towarzyszami zabaw, poprawiają samopoczucie i jest o kim rozmawiać).

Wreszcie przychodzi, jak grom z jasnego nieba, coś w rodzaju egzaminu dojrzałości. Idziemy ulicą, niesiemy zakupy, między innymi – co się zdarza – rolkę papieru toaletowego. Rolka upada nam na ziemię i toczy się śmiesznie. Jakiś pan mówi: „Halo, czy to pani ta rolka?”. My, zamiast uśmiechnąć się i zagadać, wydymamy wargi, wzruszamy ramionami i przyjmujemy ponury, obrażony wyraz twarzy. Odchodzimy z tym strasznym, pełnym kompleksów i bezdźwięku nabzdyczeniem, z tą miną odpychającą, która niestety, niestety, niestety – zostanie nam odtąd, kto wie, może na całe życie…

DRAŻLIWA KWESTIA „Ą”

Z wyżej wymienioną miną i z odrobiną szczęścia – które nazwałabym raczej pechem – lądujemy w szkole teatralnej w Warszawie, Krakowie lub Łodzi i zaczynamy studiować. Uczą nas deklamować wiersze (na dialogu filmowym odbija się to fatalnie), szanować profesorów, odróżniać Sępa Szarzyńskiego od prezydenta Starzyńskiego, tańczyć walca i… nie grać w filmie. Ta ostatnia zwłaszcza lekcja jest dla nas prawdziwym koszmarem. Oto mamy jeszcze te …naście lat, wyglądamy świetnie, mówimy nieźle i proponują nam całkiem możliwe rólki. Niestety. Nie mamy zaliczonych zajęć z propedeutyki czegoś tam, więc dziekan nie daje nam zwolnienia. Niektórzy, ci najśmielsi – jak Daniel Olbrychski czy Janda – „urywają się”. My – nie. Kujemy dalej, zostajemy magistrem. Mamy już dwadzieścia cztery lata – dziesięć lat za dużo na Lolitę i prawie tyle – na Julię. W każdym razie nie mówimy już „renkom, nogom” ani nie wymawiamy „ą” i „ę” z przesadnym zakrętasem. Zawsze coś… Brniemy dalej.

DRAŻLIWA KWESTIA KARIERY

Znudziło mi się już to „my”. Moja kochana biedna gwiazdo, będę ci mówiła „ty”, dobrze? No więc uśmiecha się do ciebie szczęście, dostajesz zaproszenie na próbne zdjęcia, i to aż od trzech reżyserów. Pierwszy, chociaż masz fenomenalne nogi i boski biust, daje ci rólkę schorowanej nauczycielki. Drugi każe ci grać golaskę rozebraną do rosołu, latającą po hotelowym korytarzu (zdjęcia à la Wilgotna kotka – fr.). Trzeci okazuje się Bułgarem – dostajesz sześć dni zdjęciowych w Burgas i medal. Wracasz, zdobywasz mieszkanko z jakiejś wojskowej puli, farbujesz włosy, robisz sobie komplet zdjęć u modnej portrecistki. Na jednym widać cię, jak szarpiesz zębami sztuczne perły (namiętność), na drugim, jak podpierasz twarz pięścią (zamyślenie), na trzecim: gnasz z otwartymi ustami (szaleństwo). Marzysz o bogatym chłopcu, trafia się Orland. Ma prawie nowego opla kupionego na giełdzie, a w nim świeżo zainstalowany biały telefon, jak w austriackim kinie. Jedziesz na festiwal do Gdańska, mieszkasz w akademiku we Wrzeszczu, gubisz torebkę, płaczesz, poznajesz Amerykanina polskiego pochodzenia. Pijecie odrobinę dżinu, opowiadasz mu o „puli” i o telefonie w aucie. Cudzoziemiec myśli, że jesteś kleptomanką, wdową po podoficerze, daje ci cudzą wizytówkę, ucieka: wracasz do domu. Orland ulatnia się z bufetową, dostajesz rolę hrabiny w rumuńskim filmie, ale dziwnie wymawiasz „t” i „d” – trochę jak po dentyście (wszystko przez to udawanie damy!), odpadasz, zaczynasz panikować.

Masz dosyć tanich prezentów – tych od skąpiradeł i tych od chłopców z wdziękiem (robaczków świętojańskich, papużek, sztucznych wąsów) – masz dość bułgarskich filmów, gryzienia pereł, latania po hotelu i listów od matki. Obcinasz włosy, kujesz angielski, chodzisz na aerobik, zapożyczasz się, na własną rękę lecisz do Ameryki i stajesz na hollywoodzkim bruku: w tym futrzysku, z tą miną i tak dalej. Czas nie płynie już, lecz gna po prostu. Twój licznik szaleje, jak w nowojorskiej taksówce. Przesypiasz się z jakimś rudym mężczyzną, który okazuje się kobietą, ale to głupstwo: on (ona, ono) okazuje się przyzwoitym człowiekiem, czesze cię, myje, wyrzuca futro, przyprowadza do bardzo sławnego reżysera. Ten jest okropny, wygląda jak krasnoludek, ale lubi pożartować. Bije się dumnie w piersi i pyta: „No i co ty powiesz na takie cudo?”…

Masz parę wyjść. Możesz powiedzieć: „Uważam cię za starego gówniarza”, możesz powiedzieć: „Nic mnie nie obchodzisz, pasjonuję się walką Basków o ich prawo tożsamości”, możesz wreszcie nic nie powiedzieć, ot, pokazać mu język.

Ale ty sobie przypominasz te twoje trzy–cztery uniwersytety sztuczności, ty nie wiesz, że jesteś może nie tyle białą plamą socjologiczną, ile czarnym kleksem socjologicznym, ty nawet nie przeczuwasz, że staruszek jest w gruncie rzeczy miły, tylko dukasz jak na przesłuchaniu: „Pańskie filmy są ciekawe pod względem warsztatowym”. Fine.

…Wiele lat temu ojciec zrobił mi następujący kawał: odrabiałam właśnie lekcje, histrę czy poldon – nie pamiętam. Pierwsze zdanie, które napisałam, brzmiało tak: „Najsławniejszą Polką była Maria Curie, z domu Skłodowska”. Ojciec potajemnie złapał zeszyt i napisał: „Najsławniejszą Polką była Pola Negri, z domu Apolonia Chałupiec”.

On zawsze zamiast lekcji dawał mi nauczki.

PS Wczoraj, z przyszłą gwiazdą Jolą Kaczmarek, w drodze z Siedlec do Kielc, spędziłyśmy godzinkę na stacji. Cena bułki z kiełbasą 219 złotych.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI

Spis treści

ŚWIAT AGNIESZKI OSIECKIEJ

GALERIA POTWORÓW

MAGISTER CHAŁUPIEC

Punkty orientacyjne

Okładka