Biała bluzka. Najpiękniejsze opowiadania - Agnieszka Osiecka - ebook

Biała bluzka. Najpiękniejsze opowiadania ebook

Agnieszka Osiecka

4,7
39,20 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W ciężkim solidnym szufladzisku mam chusteczki do nosa, a także całą górę kretonowych i jedwabnych bluzek. Wśród nich moja ulubiona biała bluzka, która swego czasu nabrała dla mnie na tyle symbolicznego znaczenia, że napisałam o niej małą powieść pod tytułem właśnie Biała bluzka. Po roku czy dwóch przysposobiła ją do telewizji Magda Umer, a wystąpiła w niej nawet Krystyna Janda.

Tak przedstawiała „Białą bluzkę” sama Autorka. Ale w szufladach Jej komody oprócz kartek i serwetek zapisanych wierszami były także krótsze i dłuższe opowiadania prozą. Zebraliśmy je dla Państwa w jednym tomie. Oprócz znanych, ale już od dawna niewznawianych utworów, takich jak tytułowa „Biała bluzka”, jest tu jej dalszy ciąg pt. „Ćma”, a także bardzo osobiste opowiadanie „Zabiłam ptaka w locie”. Znajdziemy tu także utwór dla młodych panien – „Salon gier” oraz nigdy dotąd niepublikowaną zabawną opowiastkę kryminalną (!) pt. „Mimi Mahometanka”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 814

Oceny
4,7 (7 ocen)
5
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Agnieszka Osiecka

Biała bluzka

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

Copyright © Agata Passent, 2010

Projekt graficzny serii

Andrzej Barecki

Projekt okładki

Maciej Trzebiecki

Zdjęcie na okładce

© MarekA. Karewicz/FORUM

Ilustracje w książce

Archiwum Fundacji Okularnicy im. Agnieszki Osieckiej

Redakcja

Marta Dobromirska-Passent

Korekta

Jolanta Tyczyńska

Anna Jackowska

Książka powstała we współpracy

z Fundacją Okularnicy

im. Agnieszki Osieckiej

ISBN978-83-7648-557-7

Warszawa 2010

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

www.proszynski.pl

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.

Biała bluzka

Kochana moja, pamiętaj!

1) Kartki (!).

2) Zaświadczenie z miejsca pracy.

3) Bilety na kolej.

PS Nie chciałam Cię budzić, byłaś chyba trochę pijana. Pralnię załatwię sama, wracam koło 18.00.

K

Kochana moja,

jaka ty jesteś kochana. O wszystkim musisz pamiętać, a Ja, co Ja? Tyle co kot napłakał. Wczoraj rzeczywiście popadłam w alfonserkę. Zaczęło się od ponczowych ciastek z A.M., ale po tych idiotycznych „ponczkach” tak się pić chce, że Mnie zaprowadziło do „Forum”. Poprosiłam o tonik, ale mieli tylko dżin czy odwrotnie. Dżyn, dżyn, dżyn, hajda trojka śnieg puszystyj. Pamiętasz: „Buria mgłoju niebo krojet, wichry snieżnyje krutia”? O Matko Święta, jeszcze nie jest ze mną dobrze. Szkoda, że pani przy tym nie było. Poncz bez ciebie jest tylko ponczem. Sącz bez ciebie jest tylko sączem, nie pomaga alkohol i tytoń, choć od rana cinzano sączę i wesoła jestem niby to. Skończyło się z jakimś Arabem, który okazał się Chińczykiem. Malutka moja, to się już nigdy więcej nie powtórzy. Nawet kiedy się puszczam, to ciebie nie opuszczam.

Nie złość się. Twój poetyczny liścik noszę na sercu. Załatwiłabym wszystko za jednym zamachem, ale obudzili Mnie jacyś ludzie z tygrysem czy coś w tym sensie. Położyłam się dosłownie na chwileczkę, ale wpadłam w czarny tunel, wszystko Mnie wyprzedzało i kiedy się obudziłam, dochodziła trzecia. Czy jest sens coś zaczynać o tej porze? Jutro od rana wezmę się do tych spraw, powiedz mi tylko łaskawie, czy pisze się „wykształcenie niepełne średnie”, czy „wykształcenie częściowo średnie”.

Pa, pa. Dzisiaj już będę tylko spała i oglądała telewizję. Jest „Hrabina z Hongkongu”, bardzo odpowiedni film dla Mnie. Jeżeli możesz, zrób Mi szczawiową zupę. Marzę o szczawiu. Szczaw. Szczawk, Hawk. Grey Owl, Szara Sowa, niepełna średnia. Był tu jakiś dysydent z brodą, pytał o ciebie, powiedziałam, że śpisz, bo się upiłaś z Chińczykami. Prawda, jaka jestem śmieszna?

E

PS Kwit do pralni zostawiłam na małym stoliku.

Droga E!

Zapomniałaś mi zostawić kwit do pralni. Chciałam sprawdzić w twojej żółtej torbie, ale nie mogłam jej znaleźć. Zgubiłaś torebkę?? Poszukaj.

Krystyna

Drogi Kuratorku.

Drogi kuratorku, szukam cię od wtorku. Tak, tak. Ty jesteś mój mały domowy kurator-prokurator, a Ja jestem trudna młodzież. Trudna młodzież niszczy odzież. Prokurator Kura. Prokurator Tortura. Kurator Orator. Tor. Nie rób miny w podkówkę, bo sama wiesz, że mi się naraziłaś. Ciężki miałam dzień. Cholernie ciężki. Nie wiedziałam o tym, Kuro, nie? Czyżby? O świcie zerwawszy się, poleciałam do rady narodowej po kartki. Już na schodach czekało miłe preludium w czapce z daszkiem. „Same dziwki i emerytki, tylko dziwki i emerytki” – syczał pod nosem ten syfon. Syf (to jest ten syf, na który mnie narażasz). No nic, dziwki i emerytki, komplement jak dla Mnie. Miły jesteś, powiedziałam, i zaprosiliśmy się na piwo. Zgubiłam go w „Tip-Topie” i wróciłam na miejsce straceń. Tam urzędniczka urzędulska urzędująca w miejscu pracy. Usta czerwone, usmarowane po sam nos. Zęby czerwone jak we krwi. Kriss ukochana, wiesz doskonale, jaki jest mój stosunek do szminki na zębach: potworny. Potwornie histeryczny. Na paszczękę tę patrzeć nie mogłam. W dodatku urzędulska zaczęła paszczą poruszać, bułkę czerwoną pożerać. Tego już było dla Mnie za wiele, tego ode Mnie nie możesz wymagać, są pewne granice tolerancji. Uciekłam do parku tamtejszego; park tam siwy, popielaty, opiekuńczy; wrony syberyjskie dostojnie tam kroczą, głowami kiwają, bardzo przyjemna atmosfera. Oddycha się białym powietrzem, jakby się mleko piło. Przyszłam do domu czysta i pachnąca, chciałam, żebyś mnie pocałowała. Na razie ciebie nie było, więc zaczęłam robić jakieś plany. Nerwowa myśl na temat A.M. przeleciała mi przez głowę. Przeistoczyło się to w lekki straszek. Miałam chęć wypić kropelkę, zajrzałam na półkę za niebieskiego Hemingwaya i z całą stanowczością stwierdziłam, żeś Mi ukradła butelkę. Słuchaj, kuratorku. Nie rób Mi takich numerów! Zapamiętaj sobie, że Ja nie mam żadnej sprawki z wódką, nie mam i nie będę miała. Ale ci nie wybaczę, że Mi nachodzisz moje sekretne miejsca. Jestem rozdrażniona, mam chęć szorować kamieniem po szybie, a najbardziej bym chciała, żebyś to ty tą szybą była. Ty szybo, ty!

Teraz muszę wyjść. Nie mam pojęcia, kiedy wrócę. Nie chcę się do niczego zobowiązywać. Idę na miasto, przyniosę ciasto.

PS Nie histeryzuj przez te kartki, opanuj się, jutro zrobię drugie podejście. Co do żółtej torby, to podarowałam ją wspaniałemu człowiekowi. Wspanialszemu niż ty i Ja.

Twoja na wieki E

Elżbieta!

Musisz odnaleźć torebkę. Jeżeli nie, to pamiętaj, że trzeba wyrobić nowy dowód, bo nie dostaniesz kartek. Zgłoś zgubę na komendę! Nasza komenda jest na Szaniawskiego 1.

K

Wiesz, że jesteś menda. Menda komenda.

Elżunia

Kochana.

Pralnię załatwiłam bez kwitu, bo była ta blondynka. Proszę cię, zrób coś z tym dowodem. Nie możesz chodzić bez dokumentów, zwłaszcza w nocy.

Krystyna

Cudo moje.

Cudny dzień był dzisiaj. Wysoki, przejrzysty jak kościół. Drzewa wysokie, przejrzyste. Ja sama wysoka, przejrzysta. Brylantowy dzień, wymarzony na leśne spacery. W drodze do Puszczy Białowieskiej wstąpiłam do kawiarni „Różanka”. Przyczepiłam się do jakiegoś poczciwca, który wyglądał, jakby obchodził pięćdziesiąte urodziny. „Wszystkiego dobrego, kochanie” – powiedziałam wesoło i okazało się, że trafiłam w dziesiątkę. Zaczęłam udawać nawróconą córę Koryntu, ponieważ miałam większą ochotę na gadanie niż na cokolwiek innego. Zaczęliśmy łazić, poszliśmy aż za tory, rozkleił się kompletnie. Uczony biochemik. Pisze się „bio”, wymawia się „bijo”. Bijochemik, bijocentryk, bijoegocentryk. Jestem sławnym uczonym, mówił, bijochemikiem, ale żona mnie nie rozumie. Chciałbym nawet mieć nową żonę, jakąś inną. Kiedyś jako uczony byłem w Australii. Gościli mnie, fetowali do szaleństwa, wszyscy profesorowie, a także prezydent i temu podobni. Utyłem z przejedzenia. Któregoś dnia prosto z koktajlu zawieźli mnie służbowym samolotem aż do buszu… Zainteresowała mnie kwestia misiów koala.

Owszem, są. Widział, jak wisiały na drzewach.

– Czy pozwolisz, że będę cię nazywała Koalą?

Koala ciężko reagował na żarty. W Australii, ciągnął epicko, znajdują się wielkie tereny, wprost olbrzymie. Całe połacie. I otóż jedną z tych połaci obsadzono topolami. Topole i topole, po sam horyzont („tu pole i tam pole”. Nic. Ściana). Wielkie bogactwo drzewostanu. Niestety. Tragedia narodowa w skali całej Australii: nie wiadomo skąd zakradła się sówka chojnówka. Miliardy sówek chojnówek. Ciem takich (ćma, ćmy, ciem). No i oni, wszyscy ci farmerzy i profesorowie, grzecznie poprosili, czy mógłbym jako uczony światowej sławy coś im poradzić na ten swoisty kataklizm.

Owszem, powiedziałem, i poczułem coś w rodzaju patriotycznego skupienia, owszem, skupiony wytężyłem się i poradziłem im zapalić wielkie ognisko. Posłuchali mnie, wykopali takie rowki, nalali do nich ropy, podpalili i wszystkie ćmy potonęły w ogniu. Potopiły się. Żona jednak w dalszym ciągu mnie nie rozumie i chciałbym mieć jakąś inną, choćby taką jak ty, blondynkę, czy nawet rudą, krótko ostrzyżoną, z pięknymi nogami jak u klaczy; proszę się nie obrażać, bo w ustach bijologa to jest komplement. I dlatego, czy mógłbym prosić o adres czy ewentualnie telefon. Zaczęłam się okropnie śmiać, a wtedy on wyskoczył z jakimiś aluzjami, że zapłacił za siedem budafoków i nic z tego nie ma.

–To ty gminny jesteś, mój Koalo – rzekłam wytwornie, ale on strasznie posmutniał i coś tam zaczął mamrotać.

–Nie gminny, nie gminny, tylko praktyczny.

Poszliśmy się przepraszać do „Gościnnego” i dałam mu na pociechę twój telefon. Nogi masz w porządku, a poza tym też jesteś praktyczna. Sama wiesz, jesteś jeż. Na pewno będziecie z Koalą szczęśliwi, już to widzę. Przyślijcie mi jakąś sówkę. W łóżku jest trochę leniwy, ale ty też jesteś bardziej śpioch niż cokolwiek innego. Tylko miły masz ten puszek za uchem i za to cię wszyscy kochamy. Błagam cię, nie budź mnie, jak przyjdziesz, i nie trzaskaj drzwiami od lodówki. Ugotuj Mi jakiś budyń, marzę o cytrynowym budyniu. Jak przyjdą ci ludzie z tygrysem, wyrzuć ich na zbity pysk. Potem ci wszystko wyjaśnię, dobranoc, pchły na noc.

Twoja na zawsze Kleopatra Egipska

Elu.

Była jakaś kobieta, przyniosła twój dowód, znalazła go na Dworcu Wschodnim. Pamiętaj teraz załatwić kartki. Punkt drugi: zaświadczenie z miejsca pracy, punkt trzeci: bilety na kolej.

PS Dlaczego powiedziałaś Andrzejowi, że się upiłam z Chińczykami? Nie rób Mi tak, kocham go, to boli.

K

My nie z soli, tylko z roli. Boli. Oj, jak boli.

Andrzej Boboli. Znam ja tego Andrzeja. „Jesteś moim wszechświatem”, a potem „zdzwonimy się”. Daj spokój, głupiątko. Rozejrzyj się po świecie. Patrz, jaki przyjemny wieczór, temat dla świerszcza, obrazek znad kominka, migdałek pieczony. Maleńki kieliszek wiśniówki, gorąca herbata i spać.

E

1) Kartki (!).

2) Bilety na kolej.

3) Zaświadczenie z m.p. (byłam w zakładach, przyjmą cię chyba na pewno, ale jakąś podkładkę musisz mieć).

PS Proszę Cię, nie rozmawiaj nigdy z Andrzejem w ten sposób. Boję się.

K

Kochana kurko-kuratorko.

Otóż zostaję ślusarzem. Pewne jak dwa razy trzy. Spotkałam mężczyznę mojego życia, i to jest warunek sine qua non. Młody Rimbaud o urodzie drwala („Dwie młode jeszcze damy w ogromnym lesie same – uwaga na pończochy – bardzo sękaty drwal” – pamiętasz?). Kim on już nie był? Nikim nie był, matka go pchała na filologię klasyczną, skończył politechnikę, ma rozgrzebany doktorat z półprzewodników cieplnych, ale kiedyś usłyszał szczygła na dachu, zrozumiał, że nie tędy droga, rzucił to wszystko, zadłużył się przepotwornie i teraz otwiera fabrykę nawozów sztucznych opartą na formule DDT. W momencie kiedy wejdą zagraniczne kapitały, wypłyniemy na szerokie wody. Zobaczysz, zobaczysz. Kupimy ci żywe norki i futro ze Zdzisia. Pół nocy jeździliśmy traktorem na zaoranym ugorze i rozmawialiśmy o tobie. Kiedy skończyły się nam papierosy, ssaliśmy te trawki z żubrówki i kochaliśmy się w bruździe jak kocięta. To wszystko jest w sferze projektów, ale kiedy się słucha Rimbaudodrwala, to wygląda niesłychanie konkretnie. Chodzi tylko o to, żebym Ja ukończyła kurs ślusarski, bo on ma tylko uprawnienia na tę część chemiczną, a nie ma na maszyny. Dziś całą noc będę spać, a jutro – do roboty. Proszę, upierz mi białą bluzkę. Jutro dzień wesoły, idzie się do szkoły. Cześć.

Z harcerskim pozdrowieniem

Elżunia

E!

Możesz przedstawić w zakładach zaświadczenie z kursu ślusarskiego zamiast z b. miejsca pracy. Pozostałe dwa punkty nadal aktualne. Będę od 16.00 do 18.00, bluzka uprasowana leży na krześle.

K

Kochana moja dobrodziejko.

Dobrodziejko! Życie jest piękne. Rębot miał taki pomysł, żeby spać całą noc, a rano wyskoczyć po świeże bułki i tak dalej, i marsz na kurs. Ale Ja miałam pomysł jeszcze lepszy, żeby wypić to, co jest do wypicia, czyli winiak lubuski marki „Lubuski” i pójść na kurs z marszu. Tak też się stało. Wybacz, że nie wstąpiłam po białą bluzkę. Maskarada odbędzie się jutro. Dziś były ciasno zaplecione warkoczyki, lico wyszorowane szczotką, na szyi czarna siemionówka1. Pierwsza była matematyka, braliśmy zaokrąglanie ułamków. Przez cały czas czułam się wewnętrznie rozradowana, jak prawiczek przed komunią świętą. Rębot uczęszcza na razie razem ze mną, jakoś nie możemy się oderwać. Siedzimy w jednej ławce z nobliwym starcem o spracowanych dłoniach, mógłby grać króla Zygmunta na obrazach Matejki. Profilem do Mnie siedzi młody wąsacz, typ szlachetnego woźnicy ratującego dziecko przed sforą wilków. W pierwszej ławce siedzi prymus, inżynier po AGH (udaje, że był ekspedientem w sklepie z rowerami). Ach, rowery, te krzaki, te śmieszki, och, rowerze, erotyko naszej młodości! Kochana, wierz mi, są to wspaniali ludzie, dzielni, prostolinijni, uparci. Możesz na nich liczyć. Umiemy już dzielić do trzeciego miejsca po przecinku. Jutro mamy wycieczkę do Zakładów Kasprzaka. Pa, pa, całusów sto dwa. W wolnej chwili wpadnę po bluzkę.

E.G., mechanik precyzyjny, skrawanie metali

E!

Pierwsze, drugie, trzecie – bez zmian. PS Andrzej chciałby z tobą porozmawiać.

K

Dzisiaj z Rębotem uprawialiśmy jogging.

Niepowtarzalne przeżycia, aksamitne powietrze, wsie i osiedla migotały nam przed oczami, do nóg łasiła się przyroda naszych pól i lasów, szkoda, że pani przy tym nie było. Pierwsza seta smakowała potem jak napar z leśnych fiołków. Rębot wróżył Mi z ręki (że nie ma na świecie takiej drugiej panienki). Och, zostaw Mi, zostaw na krześle. Czysta biała bluzeczka to jest dokładnie to, o co chodzi.

Całuję cię wszędzie tam, gdzie nie lubisz.

Twój pajacyk z miejsca pracy. E

1) Zaświadczenie z kursów.

2) Kartki (ostatni moment).

3) Bilety.

PS Bluzka leży tam gdzie zawsze. Musisz uprasować kołnierzyk.

K

Och, Kriss.

Miałaś rację! To jest jednak drań. Drań i tępol. Zranił Mnie tępym nożem, zranił Mnie, rozumiesz? Jeszcze mu to ślusarstwo bokiem wyjdzie. Ciemna masa. Gogolowska hołota. Gołota umysłowa i fizyczna. Och, kolanko Mnie boli… Przytul mnie, całuj i pieść. Jeść Mi się chce… Zrobiłaś mi kaszki… Prawda, że Ja lubiłam kaszkę, jak byłam mała?

Gdyby ten łobuz dzwonił, nie wpuszczaj go do słuchawki. Wiesz, co Mi drań zrobił?

…Co mi zrobił? Taak? Jeszcze się pytasz? Och, przepraszam cię, jestem taka niespokojna. Ale wiesz, trzy godziny! Trzy cholerne godziny siedziałam koło tego cholernego drania na tych cholernych lekcjach w idiotycznym jakimś baraku. Cyrkiel i ekierkę kazali przynieść, kpiny po prostu. „Czy można zapalić?”, zapytałam grzecznie.

Nic. Cisza. Belferek bredził coś przy tablicy szemrzącym głosem, a ten mój prymusek nic. Drewno. Jakby Mnie nie znał. Trzy godziny bez jednej fajki i nic. Słupy! Słupy. „Chcę zapalić” – rozdarłam się na cały głos. „Wszyscy chcemy zapalić, no nie?”. Starawy socjolog łypnął na Mnie spod oka z miną wystraszonego konia. „Kolega na przykład” – powiedziałam – „kolega na przykład też ma chęć zapalić!” – walczyłam dalej, ale ten już myk, myk i oczami był przy belferku. Drewniak koło mnie drewniaczył się coraz bardziej. Rzeźba ludowa, psiakrew, na, masz, rzeźbo. Kolnęłam go cyrklem w łapę, bo jak kapuściany głąb przykleiła się do stolika…

Ohydna czerwona maź pokazała się na kapuście. Belferek przycichł, a ja w ryk: „Faszyści, wiecie, kto jesteście, faszyści! Ty, belferku, faszystą jesteś, i ty, tchórzu, kochanku kapuściany!”. Coś jakby ruch, ale gdzie tam, ruszek komarzy przeleciał po sali. Myk, myk, złapałam oczy socjologa. „Koledzy, kto ma fajki, ten pali, a kto nie ma, to proszę bardzo, ja częstuję”… Ale gdzie tam. Wszystkie oczy jakby myk, ale zaraz odmyk. I ostro: odmyk, odmyk.

A idźcie do diabla, tchórze, idźcie, bawcie się w swoje nowe życie. Bawcie się, ale beze Mnie. Przyuczajcie się do zawodu. Ha, ha. Do zawodu? Do strachu, do jałowizny się przyuczajcie! Uciekłam stamtąd jak poparzona, but Mi zleciał po drodze, złapałam go i z butem w ręce byle dalej, byle dalej. Tylko ekierkę wzięłam, żebyś miała na pamiątkę. Ale Bogu dzięki, Bogu dzięki, że Mi się oczy otworzyły, nie chcę go znać, drania, i błagam cię, nigdy Mi o nim nie wspominaj. Poszłam do „Zamkowej” się uspokoić, a kiedy już wychodziłam, spotkałam socjologa, jak wchodził. „Jestem socjologiem – powiedział – zasadniczo byłem cały czas po pani stronie, ma pani całkowitą rację, jesteśmy wszyscy dorośli i to jest, proszę pani, absurd, żeby nas traktować jak małe dzieci, to jest, oczywiście, swoisty terror, a także wykorzystywanie sytuacji, ale z drugiej strony ja, jako socjolog, nie mam przyszłości, to znaczy mam obecnie pewną wizję zupełnie innej przyszłości niż dotychczasowa i widzi pani, to jest moja szansa, może już ostatnia, ale zdaję sobie sprawę, że pewne upokorzenia są, proszę pani, nieuniknione i gdyby zechciała pani wypić ze mną kieliszek wódki, to wyjaśniłbym pani, że moja sytuacja jest szczególnie skomplikowana, bo ludzie z wyższym wykształceniem muszą się na tego rodzaju kursach w pewnym sensie ukrywać, to znaczy, gdyby się wydało, że mam dyplom… pani rozumie”…

A idź ty.

Kochana, śliczna moja, przecież Ja się nie mogę z takim czymś pokumać, bo jeszcze wkumałabym się w to i co by wtedy ze Mną było. Ty jesteś taka dobra, taka mądra, co byś ty sobie o Mnie wtedy pomyślała? No co? Nie, Ja nie mogę ci tego zrobić. Cudna moja, czy ty myślisz, że ja nie umiem załatwić wszystkich twoich sprawek? Że one za trudne są? Ależ mylisz się, wróżko złotogęba! Ziębo ty moja, oziębłe masz serduszko. Przecież ja to wszystko raz-dwa pozałatwiam, to są dziecinne rzeczy. Jeżeli do dziś tego nie zrobiłam, to tylko dlatego, że za łatwe one są. Ja bym dla ciebie chciała zrobić coś przecudownego, coś super, pożar dusz na wszechświatową skalę. Ale skoro taka twoja wola, no to marsz do cyrku i za godzinę wracam: kartki, kolej i praca! Tak czy nie? Bądź dobrej myśli.

Twoja Euglena Zielona

Zadzwoń do zakładów i powiedz, że zaświadczenie z kursu nieaktualne. Wystaraj się o wariant nr 1: zaświadczenie z b. miejsca pracy. Andrzej nie dzwonił.

K

K!

Jest mi smutno. Włożyłam pończochy i zdjęłam z powrotem. Nylony z „Baltony”. Pamiętasz, jak byłyśmy małe, to się na każde pończochy mówiło „nylony”. A mama mówiła „gazowe”. A przedtem były takie w prążki, nie pamiętam, jak się nazywały. Dziewczynki nie chciały w tym chodzić, a chłopcom było wszystko jedno. Małe dranie, pamiętasz? Była taka piosenka. A takiego blondynka skurwysynka pamiętasz? Co huśtał białego pieska na framudze drzwi? No, bo myślałam, że już nie pamiętasz. A potem… Potem był obiad z kompotem. A potem mama oddała nas do internatu. Pamiętasz, jak śpiewałyśmy: „Jesteśmy dzieci z RTPD, maszerujemy, aż ziemia drży…”?? Bo myślałam, że już nie pamiętasz. Wiesz, trzęsie Mnie taka leciutka febra, ale to jest nawet miłe. Kołdrę mi kupiłaś za krótką, a może to dzisiaj taki dzień! Też taka piosenka była: „Ktoś ty jest, w nogach śpisz, kołdrę ci ściągają z pleców”… Ależ dzień. Deszcz pada albo nie pada. Przyniosłabym sobie kota z podwórka, położyłoby się drania na kołdrze, nie byłoby źle. Wczoraj kręciły się tu oba, zarówno Kotek Numer Jeden, jak i Kotek Numer Dwa, ale dziś szukaj kota w polu. Życie pastwi się nade Mną z niebywałym okrucieństwem. W słowach też nie znajduję żadnej pociechy ani przytułku. Suche słowa mi się sypią, sypkie, oddzielne. A lubię słowa lekkie, kleiste, nawet za kleiste, układające się w różne figury, wręcz niebezpieczne. Zauważ, moja duszko, że nawet w przyrodzie kleistość jest twórcza (i tfurcza), płód klei się do łona matki, strup do rozbitego kolana, nieboszczyk do ziemi, robak do nieboszczyka i wszyscy są zadowoleni. Uwielbiam obserwować, jak muchy lepią się do lepu. Zgoda, jest to nieco ohydne, ale i przytulne zarazem. Nigdy nie miałam chęci zdjąć muchy z lepu. Przeciwnie, kiedy się wiejski, świetlisty lep zwinie w pokrętną spiralę, to mucha wygląda nawet lepiej. Całość prezentuje się jak cukierek. Jeden mój kolega miał taką historię, że mu owad wyszedł z bursztynu, rozprostował skrzydełka i wychłeptał całą wódkę ze szklanki. Następnie usiadł wygodnie w fotelu, zapalił i opowiedział historię swojego życia, trzy tysiące dwieście lat. Pili obaj do godziny policyjnej i dłużej. Czasem do Mnie wpadają. Chcesz znać nazwisko? Mowy nie ma. Owady, podobnie jak Ja, wolą kleistość niż sypkość. Ileż one zmarnują czasu, wysiłku i pieniędzy, zanim trafią na coś odpowiednio lepkiego. Ale kiedy natrafią na miód, to ha, ha, palce lizać. Toną potem na śmierć, ale z uśmiechem na ustach. Lepsze to niż wędrowanie po suchej, żółtej gazecie zostawionej na plaży. Można się trywialnie zanudzić. Zresztą kto wie, co jest dla kogo lepsze. Pająk na przykład z natury przepada za czystą białą wanną. Mój pająk, imieniem Johnnie Walker, ubóstwia oczywiście Moją Wannę. Zgadłabyś? Zgadłabyś, bo jesteś mądrala. A ileż to pokoleń pająków musiało pracować na tę iluminację: „Hosanna, hosanna, nam odpowiada wanna”.

Ja, z braku odpowiedniej kołdry, lubię oblepić się słowami, ale chętnymi, przylepnymi jak znaczki pocztowe. Żeby Mi pasowały do każdego listu i do Mnie z powrotem. Żeby Mi się wydzielały jak wydzielina i dzieliły na cząstki pierwsze, i kwitły jak dzięcielina. Są takie przypadki, na przykład kokon. Ktoś wydziela z siebie nić i niby nic. Nić jak nić. Wątlutkie to. A jednak u prząśniczki siedzą jak anioł dzieweczki, przędziesz i przędziesz, i w końcu masz tej nici tak dużo, że się w nią opatulasz. Opatulasz się, omatulasz i otatulasz. Jesteś sobie chatką i swatką. O! Proszę, wydaj taki okólnik, żeby ze Słowem Pisanym tak było jak z bimbrem: opatulić się i koniec. Tyle co na własne potrzeby (przynajmniej). Błagam cię, obudź Mnie rano. Zrobimy sobie na śniadanie jakieś małe Boże Narodzenie. Najpierw kakao, potem Makao (mam na myśli wyspę chińską w starym stylu).

Całuję cię E

Elu!

Czekałam do 12.00. Teraz muszę wyjść. Jedzenie zostawiłam na stole. Załatw przynajmniej kartki.

K

K!

Zawsze miałaś dobre pomysły. Nie masz pojęcia, jak to milutko obudzić się rano i zastać na stole zimne kakao pełne obrzydliwych kożuchów. Ale głupstwo, głupstwo. Po wypluciu kakao i umyciu zębów poczułam się jak młody harcerz. Biorę topór i ruszam do miasta pozałatwiać te wszystkie idiotyzmy. Tylko bardzo cię proszę, nie mów do mnie per „przynajmniej”. Nie znoszę tego. Trzy, cztery, prawa, lewa. Uwaga: robię drugie podejście do kartek. Odezwę się, czuwaj.

E

Zapomniałaś dowodu i wkładki, kładę ci je na biurku.

K

Droga Kristesso.

Mijały lata. Młody Holicynder powoli wchodził w wiek dojrzewania, lecz biały paw wciąż paradował po ścieżkach pałacu. Było parno od róż. Wracając zaś do naszych baranów: godzina pierwsza piętnaście, stawiam się w radzie narodowej przy ulicy Białego Pawia łamanej przez coś. Czekam. Godzina pierwsza dwadzieścia, wpuściło Mnie do pokoju urzędującej urzędulskiej, wydającej kartki. Wrażenia? Świetne. Tej z czerwonymi zębami nie było; była jakaś inna, w ogóle bez zębów. Słodka. Niestety: dowodu pani nie ma, wkładki pani nie ma, won, roku przestępczy. Godzina pierwsza trzydzieści: wyrzuciło Mnie za drzwi.

Słuchaj, kochana moja. Czego ty w końcu chcesz od tych kartek, dziewczyno? Przecież Ja właściwie nic nie jem; jeżeli chcesz, mogę się żywić glonami. Glony są bardzo zdrowe dla organizmu, połowa Japonii żywi się glonami. A ty? Czym tyś się powinna żywić, królowo moja? Rzecz jasna, że niebieskimi papużkami, pierniczkami, pieszczoszkami, bałkanaliami różnymi. Więc myśl jak strzyga śmiga: wyprawa na czarny rynek. Hej, na czarny rynek po białego pawia. Oto zajeżdża tramwaj. Oto jego numer: 25. Oto jestem na miejscu. Oto bazar. Baaazar praski. Oto baba. Babiszon. Babsko. Stop, tu nasze miejsce, tylko tu klijentką Ja być mogę, twoja paziówna i podnóżka. Masz babo indyka? Mam. A pokaż. Jezu Chryste, indyk cudowny, przebogaty, kunsztowny, na martwym swym bracie, na martwych swych braciach i siostrach, oskubanych już, piętrzy się, trwa jak pomnik, w przerażeniu strasznym i w strasznej godności i piękności! Ile chcesz, babo, za indyka, a chcę, no to ile, no to pięć tysięcy. Pięć tysięcy? Proszę bardzo, jest pięć (chcesz wiedzieć, skąd mam tyle pieniędzy, to spotkaj się ze Mną najprędzej). Już biorę, już idę, już maszerujemy oboje z indykiem do kochanki mojej.

W przelocie smycz mu kupiłam, niedrogą, nic sobie nie myśląc, ot, dla krotochwili, idziemy, nucimy, do kochanki mojej miłej się prowadzimy. Nagle patrzę: młody, brodaty, podobny do A.M., ale inny, bo wystraszony, kurtka zielona, torba zielona, olbrzymia, a nad torbą milicjant, natrząsa się i papierami potrząsa, i na młodego łypie, a to jeszcze dowód, a legitymacja, a co tam macie, obywatelu, a tam, a papiery, no to pokażcie. A Ja, Ja, co na pamięć takie torby i takie ręce, i takie oczy znam, Ja zaraz do akcji: a tak, a tak, panie władzo, z takimi to trzeba ostro; na bazarze to ich pełno, po kompletach, po kompotach tajnych to ich pełno, ale w domu to nie usiedzą, o niee, Ja, panie władzo, co się przez takiego nacierpiałam, w czwartym miesiącu ciąży Mnie zostawił, z bliźniakami w brzuchu, chłopiec i dziewczynka… Co pani, co pani tutaj… Jak to zostawił? Plącze się Władek. A tamten nic, stoi, dowód swój ku Mnie teraz wyciąga, jakoby mi komunię świętą podawał. A Ja dalej i dalej, jak na bębnach, byle prędko: a tak, a tak, tacy są najgorsi, ekstrema, a robić się nie chce, starą matkę do ogonka pośle, a sam z torbą na miasto leci, z torbą gna, żeby innych ludzi otorbiać… Zaraz, zaraz, co mi pani… A to co? – indykiem się W. zainteresował. Jak to co, Azor. Jak to Azor? Takem nazwała! Pijana? Nie pijana? A dowodzik? A adres? A ptak skąd? A miejsce pracy? Stroszymy się, nawijamy, indyk się puszy, ludzi się zebrało jak na przystanku, a ekstrema stoi jak wół, kopnęłam go w kostkę, syknął, a Ja spływaj, giń, ekstremo, jazda, żeby cię moje oczy nie widziały, a W. pragnie za nim w nogi gnać, ale tu znowu indyk, tłumek i moje oczy przepiękne. A Ja mówię tak: Władku, nie ekscytuj się. Opowiem ci bajkę o pewnej wytwornej damie. Ta dama nazywała się Władza. I pewnego dnia tak mówi do znajomego: wiesz co, ty jesteś ze wsi, ja jestem ze wsi, możesz mi mówić Władziu. I odtąd się bardzo kochali… Ptaka gdzie nabyła? Nie powiem. Za ile? Nie powiem. Gdzie mieszka? Nie powiem. Dla kogo ptak? Dla kochanki. No to my na komendę pójdziemy. Cha, cha, pójdziemy, ale nie na komendę! Mnie się pański romantyczny lok podoba i Ja się z panem tym indorem podzielę. Podzieli się? A tak. Tak? Tak. A to inna rozmowa, rozejdźcie się, obywatele. Tłumek się rozszedł, a my na razie do jego znajomych, żeby coś wypić na zgodę i na ten mróz, no bo mróz straszny, mrróz, zamróz. Pijemy, gawędzimy, wiele wspólnych tematów znajdujemy, poza tym przyjemnie Mi, że tamten zielony-torbowy na wolności już jest! Raz i drugi fakt ten jak UFO przez głowę Mi przelatuje. A indyk nieludzko nieszczęśliwy, skuty, nawet napić się nie może. Wiesz co, Władek, mówię. Ja jestem dziewczyna czysta, leczona i wyleczona, ty jesteś nadzwyczajnie inteligentny, pójdźmy do łóżka i oddajmy temu tu obywatelowi Azorowi wolność. Po co go ćwiartkować, kiedy on na to nie ma najmniejszej ochoty. Ty będziesz miał swoją przyjemność i Ja będę miała; więc poszliśmy do pobliskiego aresztu, położyliśmy się na kozetce jeszcze ciepłej po jakimś spekulancie (chesterfieldy palił), kochaliśmy się w natchnieniu jak tygrysy i następnie, zgodnie z umową, otworzyliśmy okno. Boże ty mój, cóż to był za widok, cóż to był za indyk! Czarodziejski dywan by uciągnął i Mnie, i ciebie, i twojego królewicza z bajki. Frunął nad Targową ulicą jak po fiołkowym niebie Argentyny. Mówię ci. Ciężkawy i z lekka tylko pozłacany, trochę purpurowy, a trochę czarny, frunął ciężko i dostojnie, jak kiedyś fruwały upiory. Druhno ty moja. Wszak kiedyś niebo nasze pełne było miłych potworów, dynozaurów i pterogreków, które tylko dlatego wyginęły, że nie miały na to wszystko siły. A Ja mam, a Ja mam. Wypuściłam dziś na wolność dwa ptaszki i wcale nie muszę jeść kaszki. Przyniosę ci chleba z serem, bo Władek oddał mi drugie śniadanie. Ma żonę na Targówku, którą bardzo kocha. Tak więc jedną sprawę mamy załatwioną. Mam trochę w czubie, ale bardzo cię lubię. Idę spać. Gdyby w międzyczasie okazało się, że A.M. szaleje za Mną, poślij go po metrykę do Baku.

Twoja Kuku

E!

Pamiętaj, są dwie sprawy: zaświadczenie z m.p. i bilety. Andrzej nie dzwonił. Twoje kartki udało Mi się odebrać dzięki uprzejmości nowej urzędniczki.

K

PS Czy znasz tego milicjanta z Targówka? Jej syn będzie miał kolegium.

K

Czyś ty oszalała? Tyś chyba oszalała. Ja się szmacę, żeby nie pełzać. A ty? Chcesz zostać płazem?

E

Zgoda, załatwię tę sprawę na własną rękę. Pamiętaj o zaśw.

K

Droga Koleżanko.

Dziś cudowny dzień: środa. Mój ulubiony dzień. Wymarzony dzień. Wymarzony dzień na załatwianie różnych rzeczy. Zwłaszcza zaświadczeń. Zwłaszcza z b. miejsca pracy. Ubóstwiam takie interesy. Dyskretny czar wytwornych gabinetów, szmer paproci, szepty jak kadzidełka. I ten język! „Zaświadcza się, że okaziciel niniejszego dokumentu dysponuje odpowiednimi kwalifikacjami do prowadzenia roweru”. Ba. A raczej: ha! Jedźmy, jedźmy: jadę. Już przekraczam rzekę. Na skraju wiślanej łachy tkwi wędkarz, łowi. Przyczajony jak zając w czujnym bezruchu. Za mostem wsiadają trzy harcerki. Jedna cudna, usiana piegami jak piegża, świeżuteńka. Chciałoby się jej te piegi zlizać. Za mostem wsiadają następne trzy harcerki. Przy KC – jeszcze cztery, wszystkie piegowate. O, nie, stanowczo nie. Jestem już przejedzona piegami. Obok Mnie chudy wyrostek imponuje koledze: „Są dwa rodzaje pumy. Czarna i płowa”. Autobus kołysze się biodrzasto na boki jak stara baba. Wszystko nabiera ślamazarności. Nie mogę z tą ślamazarnością wytrzymać, czuję straszny niepokój, wyskoczyłabym najchętniej przez okno. Gdzieś tu był bar „Kubuś”, diabli go wzięli. Zapuściłabym sobie nawet coś weselszego, ale po primo nie cierpię zastrzyków, po drugie przepadam za własnym towarzystwem i nie chciałabym odjechać zbyt daleko. No, jakimś cudem dotarłam do byłego miejsca pracy. Szkoła imienia Czwartego Pułku Ułanów wyrasta przede mną jak żywa. Ta sama woźna karlica sterczy, paląc fajki pod szatnią. Ta sama szatnia z drucianej siatki. Taż biblioteka, gdzie Mi upłynęło rozkosznych dziesięć miesięcy; można było słonia urodzić. Zaglądam z ciekawości. Siedzi tam inna jakaś męczennica, coś tłumaczy dzieciakowi w podartej czapce. Jeszcze się doigra. Oboje się doigrają. Mknę do sekretariatu. Oczywiście. Jest ten sam ćpun co zawsze. Trzymają to tu przez protekcję. Ćpun nie poznaje Mnie. Mówię tak i tak, potrzebne zaświadczenie z byłego miejsca pracy. Ćpun wkręca papier w maszynę, nawet mu to idzie, i dalejże poprawiać sobie samopoczucie. Nazwisko i imię, urodzona, wykształcenie, obecne miejsce pracy. – Nie mam. – Jak to? – Nie mam. – Jak to? – Nie posiadam. – To dla kogo zaświadczenie? – Dla nikogo! – Co znaczy dla nikogo? – No, staram się o robotę, no to tam. A także ogólnie. – Jak ogólnie? – Bo siostra sobie życzy… Ćpun zmęczył się; wydał papier: Taka i taka, pracowała w charakterze bibliotekarki szkolnej od dnia tego do tego, wydalona dnia tego i tego z powodu braku odpowiednich kompetencji”…

A niech cię wszyscy diabli, ćpunie! Niech was wszyscy diabli, ciebie też, koleżanko. Wszyscy jesteście dobrzy; na pewno Bóg wie, co ci tam nagadali, a tyś tylko kiwała tą grzeczną główką. A taak, a taak, siostra jest nietypowa, no właśnie, macie państwo rację, nieodpowiedzialna…

Ech, ty chodząca komisjo dyscyplinarna. Podrę Ja to zaświadczenie na drobne kawałeczki i otruję nim twojego kota. Wił się będzie na mękach. O, nie. Nie takiego papierka Ja się spodziewałam. Może Ja byłam czasem nerwowa, może potrafiłam się spóźnić, ale niekompetentna?? Ja??

Słuchaj, krowo. Cały świat się awanturował, żeby bibliotekarki kupowały książki do bibliotek. No to kupowałam. I jeszcze jakie. Same rarytasy. Któregoś dnia, kiedy spacerowałam nad Wisłą koło elektrowni, spotkałam czcigodnego starca, który podobnie jak Ja przechadzał się sobie. Zaczęliśmy gawędzić i okazało się, że starzec jest właścicielem jednej z najrzadszych ksiąg świata: „Księgi Żółtego Cesarza”. Jest to zabytek literatury chińskiej, rzadkość nad rzadkościami, biały kruk, czyli żółty kruk, pierwsza na świecie książka na temat medycyny, farmacji i psychologii, oczywiście napisana przez cesarza. Było dla mnie jasne, że starzec nie zechce „Księgi” sprzedać ani nawet wypożyczyć. Jednocześnie, jakaż by to była strata dla dzieci, gdyby się nie zetknęły z „Księgą Żółtego Cesarza”. Od słowa do słowa umówiliśmy się, że czcigodny starzec będzie nas od czasu do czasu odwiedzał i recytował „Księgę” z pamięci (nauczył się jej już, kiedy jako młody pacholak zmuszony był spędzić ponad dwa lata w mandżurskiej ziemiance). No i słuchaj, beznadziejo ty moja. Starzec spotkany nad rzeką dotrzymał słowa. Co czwartek czy nawet co piątek stawał na progu biblioteki, a czujna gromadka (wciąż większa) prowadziła go ku Mnie już od bramy. Starzec przemawiał, odchylając głowę do tyłu i przymykając oczy, a my słuchaliśmy jego jak zaczadzeni. Któregoś dnia wtargnęła do nas świetliczanka. – A to kto? – warknęła bezczelnie. – To Żółty Cesarz – powiedziały nasze dzieci z uszanowaniem. – Tak, to Żółty Cesarz – potwierdziłam całą prawdę. Wiesz, co mogliśmy wtedy zrobić? Mogliśmy ją nawet zdematerializować, bowiem te właśnie metody opanowaliśmy, studiując wolumin piąty. Nie uczyniliśmy tego jednak. Świetliczanka powąchała tylko to, co mam w szklance, wyleciała na korytarz, a na drugi dzień (jeśli jesteś łaskawa pamiętać) rozpoczęła piekło z piekła rodem. A to, że włóczęgów do szkoły sprowadzam, a to, że zboczeńców, a to, że sama piję, a to, że dzieci rozpijam. Fakty są takie, że istotnie w ww. szklance herbaty znajdowała się domieszka koniaku. Ale nie jestem przecież idiotką, nie będę koniakiem dzieci częstować! Niektóre po małym piwie chodzą po ścianach. Koniaczek trzymałam za „Krzyżakami” tylko i wyłącznie na użytek Żółtego Cesarza. Człowiek ten przybywał do nas zdrożony długą drogą. Był to ponadto człowiek cierpiący na niezwykle tajemniczą chorobę: nie mógł wsiadać do żadnych pojazdów. Autobus, tramwaj, nawet lektyka, wszystko to było dla niego zabójcze. Mógł się tylko i wyłącznie poruszać piechotą. Czy rozumiesz, nędzo życiowa, że brnął do nas przez pluchy i ślizgawice, przemierzał kilometry nudy warszawskiej, pustynny odcinek między Nowotki a Marchlewskiego, tramwajowe pętliska i slumsy pawilonów, wszystko po to, żeby nam, właśnie nam, powierzać tajemnice Żółtego Cesarza! To chyba jest jasne, że musiał się wzmocnić. Nie? Nie??

O, nie. Nie dostaniecie ode mnie żadnych zaświadczeń w tej sprawie, boście nas zranili, i to głęboko. To jest zamknięty okres mojego życia, nie wracajmy do tego.

Och, Cesarzu, Żółty Cesarzu, gdzież są nasze słoneczniki?

E

Dzwoniłam do zakładów. Bez zaświadczenia z b.m.p. posada nieaktualna. Są instytucje, gdzie nie wymagają referencji. Adres Biura Pośrednictwa Pracy: ul. Marco Polo 5/7/9. Był Andrzej. Chciał mówić z tobą, nie ze mną.

K

Był Andrzej? Niee? Był Andrzej! Za chwilę serce mi pęknie.

E

1) Są dwa ciekawe ogłoszenia: „Do pieczarkarni – kobietę” i „Zatrudnię kobiety w ogrodnictwie”.

2) Bilety!!

K

Śliczna moja.

Tak mnie coś boli. Strasznie Mnie boli, cały dekolt. Gdybym umarła, rozdaj moje brylanty biednym. Och, natrzyj Mi nóżki, jak przyjedziesz, takie mam zimne nóżki, natrzyj Mi je kamforą, połóż Mnie na rozmarynie. Wypiłam dziś strasznie dużo rosołów z ufoludkami.

E

Miałaś zapaść. Był lekarz. Zaleca ci kontakt z przyrodą.

K

O mamo! Mam omamy. Spotkałam Andrzeja na ulicy… łapy w kieszeniach.

A: – Roboty podobno szukasz. Ja: – Czy my się znamy?

–Mówiła mi Krystyna, że szukasz roboty.

–Czy my się znamy z łóżka?

– …Łapy w kieszeniach.

–Jest robota, chodź.

–Andrzej, przytul mnie mocno.

–Chodź, spieszę się.

Poszliśmy Krakowskim Przedmieściem. Chlapa, czarny śnieg, nogi do kostek w błocie. Łapy w kieszeni.

–Kiedyś w nocy mówiłeś coś o studni. Ściskałeś Mnie z całej siły i przez sen ująłeś Mnie w taki koszyczek… Raczej objąłeś… ująłeś…

–Chodź już.

Starówka, na Starówce płaska kamienica, wejście jak do klasztoru, podwórze jakieś, podobne do dekoracji… I znów – jakby klasztor. Mniszka telefony przyjmuje. Habit czarny, telefon czarny, wszędzie czarno i ptasio. Andrzej przywitał się z mniszką jak z koleżanką. Drzwi pchnął jakieś niby-zamknięte, ale półotwarte, a z drzwi zaraz ktoś usłużny, andrzejopodobny wyskoczył; coś mu Andrzej szepnął i obaj Mnie w tunel niewyraźny pchnęli… Tunel czy nie tunel? Jakby pokój czy korytarz, paczki, zapach piwnicy, paczki, napisy na paczkach zagraniczne, kłęby sznurka, coś jakby statek czy magazyn. A ten Usłużny Grzeczny do komórki jakiejś Mnie popycha, tam światełka, uśmiechy i rozmówka jak na koktajlu, tu pani Hania, tu pani Ania, tu pani doktór, a tu właśnie jest Elżbieta. Paczki dla rodzin, paczki dla więźniów, tu sznurek, tu lekarstwo, tu pani doktór…

–A Andrzej gdzie? Gdzie Andrzej??

–Jaki Andrzej?

Pani Hania nic nie wie, pani Ania nic nie wie, pani doktór odzywa się cicho jak na lotnisku.

–Podobno chcesz z nami pracować?

A ja: – Gdzie jest Andrzej, do cholery?

Młody Usłużny uśmiecha się wrednie, choć niby-anielsko. Robi minę pt. „Znam życie”. Wszystkie Anie i Hanie przyglądają Mi się anielsko, lekarka przygląda Mi się anielsko, paczki, sznurki, neski i witaminy przyglądają mi się anielsko. A to pindy głupie – przelatuje Mi przez głowę – zazdrosne pindy, schowały go przede Mną, siedzi ukryty w tunelu, łapy w kieszeniach i wilczym swoim uśmieszkiem do nich się szczerzy. Tymczasem Usłużny Grzeczny szepce coś jakiejś starszej na ucho: „Acha, acha – odszeptuje ta mądrala. – Wszystko rozumiem… rozumiem”. Dociera jeszcze do Mnie słówko „opiekować się” czy też „zaopiekować się”…

…Podrzucił Mnie, rozumiesz? Podrzucił Mnie jak w średniowieczu! Do kruchty i w nogi.

Nawet im słowa nie powiedziałam. Popędziłam przez te korytarze czarne, między pudłami kanciastymi, tylko słyszałam, że Mnie wściekła jakaś, oszalała blaszanka goni, puszka wielka z kompotem, ale hucząca jak rozklekotana drezyna. Jakiś inny usłużny, przebrany za powstańca Anno 44, otworzył Mi drzwi. – Ty jesteś Elżbieta? Andrzej poszedł na wykład, bardzo się spieszył…

…Och, ty…! Och, ty…!!

Łamiąc nogi, uciekłam z kruchty. Przy wyjściu unurzana w kałuży leżała jego zmięta brązowa rękawiczka. Wyglądała jakby piła wodę. Podniosłam i zaczęłam gryźć te wstrętne wzgardliwe palce, aż skręcały się z bólu. Jutro, kiedy się mój pan obudzi przy panience przyprowadzonej z wykładu; jutro, kiedy się panienka przy koledze obudzi, to aż piśnie zdziwiona:

– No wiesz, tyś chyba całą noc paznokcie obgryzał…!

Krew wbrew. Och, wy, och, ty, och i ty, Kristesso, jak ja was wszystkich nienawidzę! Za to, że nie umiecie kochać, że żyjecie jak stąd dotąd, że kłamiecie tak potwornie. Och, ty łapo w kieszeni…

E

Elu.

1) Wycięłam ci ciekawe ogłoszenie z „Życia Warszawy” dotyczące pracy.

2) Pamiętaj o biletach na kolej.

3) Andrzej ma swoje problemy.

K

1) Ciekawe ogłoszenie jest nieciekawe. Nie lubię kurcząt, ferm, szklarni itp., poza tym nie wiem, czy wiesz, że z każdego kurczątka wyrasta kiedyś kura, a tego nie cierpię najbardziej na świecie.

2) Pamiętam.

3) Problemy ekstremy.

E

Był akwizytor z ubezp., zostawił telefon. Podobno chciałaś się ubezpieczyć na życie.

K

Na życie jak w Madrycie.

Słuchaj, mamusia wcale nie była taka zła. Jak byłam mała, mama pojechała ze Mną do Makowa i codziennie chodziłyśmy na sanki. Któregoś dnia wpadłyśmy do takiego strumyka. Mama napiła się wódki z malinami i nic jej nie było, ale Mnie było. Kaszlałam całą noc i mamusia nic nie mogła na to poradzić. Nie zmrużyła oka, tylko bez końca paliła światło i podawała Mi najpierw syrop żółty, potem syrop biały, potem syrop sosnowy, potem wodę z cukrem, potem gorące mleko, a potem nic Mi nie podawała, tylko przyszła do Mnie do łóżka i kołysała Mnie luli, luli. A kiedy dalej nic nie pomagało, to ustawiła poduszki w taką piramidę i mówiła, że najlepiej jest, kiedy dziecko ma wysoko. I mówiła, że jestem śliczna, bo mam rozpalone policzki i świecące oczy, i jestem gorąca jak bułka prosto z pieca. Bardzo Mi się to wszystko podobało, był to wielki koncert mamusi. Śpiewała mi, że na całych jeziorach coś tam, i że visy na tygrysy, i katuj, tratuj. A na drugi dzień już siedziałyśmy w saniach, a na trzeci w samolocie, a na czwarty dzień mamusia opowiadała przy brydżu, że mieć dzieci to jest cudowna sprawa, ale nie teraz, tylko w dawnych czasach, kiedy się miało służbę i tak dalej. Wszyscy mamusi bardzo współczuli, że nie miała służby i była tak delikatnego zdrowia, i marnowała się, co było oczywiste, i spętany miała cały swój dowcip i talent, i w ogóle mieszkałyśmy w maleńkim kątku przerobionym ze sklepu i na noc zamykało się drzwi na kłódkę, i na górze mieszkał jeden emeryt, co kiedyś pracował w cyrku, i nie mógł się odzwyczaić, i po nocach tresował sześć piesków, które strasznie nam tupały po suficie, a w podwórzu mieszkał drugi emeryt z cyrku i też nie mógł się odzwyczaić, i trzymał żywą niedźwiedzicę w popsutej ciężarówce, ale któregoś dnia ktoś na niego doniósł, bo trzymanie niedźwiedzi było wówczas niedozwolone, i przyjechali z Urzędu, i zabrali całość, a emeryt nie mógł się przyzwyczaić i zaraz umarł; a mamusi wszyscy współczuli, że ma takie trudne warunki i pomogli jej wyrobić papiery, że te warunki ma doprawdy bardzo trudne i z najwyższym poświęceniem mamusia umieściła nas obie w domu dziecka (bo wtedy ty już byłaś na świecie) i odtąd nigdy nie brakowało nam brązowych grubych rajstop ani nowych piosenek. Maszerowałyśmy po alejkach wielkiego parku, śpiewając „Dzieci z RTPD” i „Nie papież nam Wybrzeże dał”, i jedna pani, literatka, powiedziała, że powinnam pójść do szkoły teatralnej, a nasz kierownik powiedział, że mam wszędzie loczki i że mogę pójść do niego do mieszkania, a nie koniecznie mieszkać na ogólnej sali. U niego w mieszkaniu był taki pralniany zapach jak z balii oraz wielka baba, jak te, co w rosyjskim sklepie siedzą na imbrykach, a kierownik pokazał Mi książkę na temat, jak to robią motylki, i miał taki pomysł, żeby Mnie zerżnąć przez pończochę, ale Mnie udało się zwiać przez taką dziurę w parkanie, przespać się w jamie na terenie Zamku Książąt Mazowieckich w Czersku, a następnie wylądować w następnym domu dziecka. W ogóle miałam sporo szczęścia w życiu.

Wiesz, nigdy nie kochałam Andrzeja mniej. Zawsze tak. Kiedyś było lato. Był ten strajk autobusów na rondzie. Stanęłam koło niego jak przyklejona. Jakaś kobieta wyszła z kuchni hotelu „Forum” i zaczęła roznosić zupę dla szoferów. Do ludzi właściwie nie podchodziła, ale do nas podeszła, nalała pełen talerz po wręby i powiedziała: „Jedzcie, jedzcie, widać, żeście dawno nie jedli”. Potem kochaliśmy się u Andrzeja w tym dużym mieszkaniu w Alejach, w pokoju pełnym książek, jakby to była jakaś czytelnia. Ach, te książki. Ledwie usnęłam, zaczęły na Mnie nacierać jak armia butów. Nie książki, ale buciory, sfatygowane, spracowane buciory o agresywnych dziobach. Zdziwione jak Kaczory Donaldy! Marksy, Engelsy i młode Hegle, Sokraty i Platony z lekceważącym uśmiechem czaiły się do marszu i gapiły się gdzieś dalej, mimo Mnie. Niektóre kręciły na Mnie nosem. Paniczyk. Dlaczego on nigdy Mnie od niczego nie wolał, dlaczego Mnie nigdy nie wybrał, dlaczego nie cisnął tego wszystkiego za okno, dlaczego szedłby za swoimi książkami jak pasterz za stadem. A Ja?… A Mnie? Wcześnie zrobiło się widno. Podniosłam się na łokciu jak nad książką i czytałam sobie tę twarz płowobrodą z lekkim niebieskim cieniem pod oczami. Było cichusieńko. Pora na ptaka. Ale nie jeszcze. Aleje spały. Nagle A.M. otworzył oczy, gwałtownie i przytomnie jak na pobudkę, i powiedział: „Ojciec kaszle”. Było cichusieńko jak przedtem. Cały się zwarł w nasłuchiwaniu. Po dobrej chwili usłyszałam z daleka coś jakby szelest, chrobot chrustu, szczeknięcie myszy. „Ojciec kaszle” – powtórzył tak, jak się mówi „dzień dobry”, zerwał się zwinnie i uciekł, unosząc ze sobą srebrną łyżkę, taką jak dzieci dostają do chrztu. Skurczyłam się, książki zatupotały wrednie, wszystko przyczaiło się przeciwko Mnie. Chrobot w dalekim pokoju odezwał się jeszcze raz i drugi, a potem nic. Cisza. Żadnego luli, luli, żadnych występów. Spokój i piękno oceanu. Andrzej wrócił do łóżka i po chwili obaj spali spokojnie. Och, jak Ja was wszystkich nienawidzę. Jak Ja nienawidzę tych waszych numerów. Ja ci radzę, lepiej się ubezpiecz na życie w Madrycie!

E

Dzwonił pan P.D. Telefon 10-41-16 do 19. Po godzinie 17.00.

K

Wiesz, za żadne skarby nie chciałabym być motorniczym ani motorniczą. Przecież to fatalne: nie móc ani na chwilę skręcić. Choćby mały skok w bok już zadowala prostego człowieka. Weź na przykład taką sytuację: jadę gdzieś, powiedzmy z Ochoty w stronę mostu, mijam „Metropol”, no i miałabym chęć zanurzyć się w Kruczą. Mylisz się, jeżeli uważasz, że na Kruczej nic nie ma. To kiedyś tak było. Kamienne biurowce, kamienna pustynia i tak dalej. Było, minęło. Nie zasklepiaj się po swojemu, już prawie na rogu jest sklep z hawańskimi cygarami, których chwilowo nie ma, tylko są enerdowskie budziki. Bardzo zabawne. Po drugiej stronie: urządzenia do polowań, obroże dla małych psów, granaty i armaty oraz kulomioty. Możesz tam sobie kupić całe poroże. Z porożem posuwasz się naprzód i na samym rogu masz urząd paszportowy. Wynurzają się stamtąd szykowne dupeczki w plastikowych botkach. Te już wiedzą, że jadą. Udają Amerykanki. Palą na ulicy. Bardzo przyjemne miejsce, jeżeli chodzi o fajki. W momentach kompletnej bryndzy przesiaduję tam godzinami. „Bardzo przepraszam, czy mogłaby Mnie pani poczęstować papierosem? Brata mam umierającego w Kanadzie, powinnam być pojutrze w Montrealu” i tak dalej… Częstują, pocieszają oczywiście, a palą nieziemskie rzeczy. Jeden pół-Holender z roztargnienia skręcił mi skręta na kilometr.

Holendrowaliśmy do szóstej rano. Nie o to jednak chodzi, naprawdę przyjemne miejsce to jest barek na dole w „Grandzie”, gdzie podają zimne piwo w cienkim szkle przy cicho szemrzącym telewizorku, wśród miłych pind i bezszelestnych wind. Oczywiście twojej motorniczej może to nie interesować, ponieważ kosztuje bajońskie sumy, ale tak nie mów. Motornicza motorniczej nierówna. W każdym razie: posada odpada. W poszukiwaniu ciekawej pracy wałęsam się tedy po mieście. W nowe życie z nowym „Życiem”. Mam tylko tę słabość, że nie cierpię czytać gazet o szóstej rano przy chrupiących bułeczkach. Lubię przerzucać sobie stronice magazynów wieczorkiem, kiedy pracująca masa kąpie już dzieci w zlewach albo kolebie się przy dziesiątym piwie. À propos: ludu mój, bądź łaskawa wyprasować Mi bluzkę, bo przy tamtym podejściu wpadła Mi pod szafę. A więc w „Życiu Warszawy” intrygujący anons: „Kulturalna pani do dziecka potrzebna od czasu do czasu”. Cudne. Zwłaszcza od czasu do czasu. Jadę. Domek na przedmieściu w Pięknych Dzielnicach. Raczej wila (nie popraw Mi na „willa”). A może raczej bunkier: chyba przez Szkota budowany, bo wszędzie kratki: Na oknach, na drzwiach, na dachu i tak dalej. We wrotach wdowiec w sandałach na ciepłych skarpetach. Jak ja to lubię. Rozmowa: „Więc tak a tak, jestem wdowcem, a także udziałowcem, dom jest ubezpieczony, a także zabezpieczony, ale jednak, jednak są różni ludzie, kręcą się, mogą i psa otruć, i zamek wysadzić cichobieżnym dynamitem, poza tym dziecko dostaje kompleksów, kiedy się samo tłucze po dwunastu pokojach. Wchodzi dziecko, na oko dziesięcioletnie, nadęte, warkocze długie do pasa. „To chłopiec czy dziewczynka?” – zapuszczam sondę grzecznie. Nic. Nieruchome czoło, morze martwe. „No więc tak i tak, ja czasem wyjeżdżam w interesach na czas nieokreślony, bywa, że i w nocy mnie nie ma, gosposia wychodzi, a dziecko nie rozwija się umysłowo, wprost przeciwnie, dochodzi do tego podwórko i nieodpowiednie towarzystwo”…

–Kiedy miałabym zacząć pracę?

–A choćby od zaraz, ponieważ wychodzę na dwie do trzech godzin, czekam tylko na kierowcę z warsztatu. Może tymczasem pani obejrzy moją kolekcję.

–To może Mi dziecko kolekcję pokaże, to się zaznajomimy – wtrącam, przechodząc na francuski.

–O nie! – wrzeszczy dziecko. – O nie, mam tego dosyć! – Woła psa wielkiego jak krowa, wskakują jedno na drugie i zaczynają się ujeżdżać. Ja oglądam kolekcję: tu to, tu tamto, tam Matejko, ale jeszcze niepewny, jutro przychodzi hrabina do ekspertyzy. Ramy złote, ale nie tylko. „Ramy są, proszę pani, strasznie ważne. Nie chodzi o snobizm ani o lokatę kapitału, tylko o kulturę. A najważniejsze, żeby się dziecko kulturalnie rozwijało. Bo jeżeli my nie przekażemy dzieciom tej kultury, to kto im przekaże. Szkoła na pewno nie, w szkole wszystkie ubikacje są zatkane i dzieci się brzydzą. O, przyjechał kierowca z warsztatu, to ja już panią przeproszę. Pani pozwoli, że zamknę salon na klucz, bo strzeżonego pan Bóg strzeże, poza tym chodzi o to, żeby pies na dywan nie zrobił, bo to pers”.

–Pies – Pers?

–Dywan – pers.

Aha. Poszedł wdowiec. Pojechał. Siadłyśmy z dzieckiem na chodniku w pokoiku. Oj, nudno. Pies przy nas, śmieszny, nawet łaciaty za uchem, zegar z kukułką, dziecko zadowolone, że stary wyszedł, ale nudno. Wpół do piątej. Patrzenie po pokoiku, dziecko loteryjkę wyciąga, ale dopiero pięć po wpół do piątej. Oj, bardzo nudno. I nerwy zaczynają się trzepać. „Dziecko – mówię – gdzie tu może być łazienka?”. – To już ci Belfegor pokaże. – Rzeczywiście, wstał pies, łazienkę pokazał. Podłoga z różowego marmuru, sufit czarny jak po pożarze. Pies czujny niesamowicie. Odprawiłam psa drania i odnalazłam drogę do kuchni. Pod ścianą lodówka jak szafa. W lodówce – raj. I campari, i brandy jakieś himalajskie podejrzane, i przede wszystkim whisky, jeszcze ciepła. Musiał pić na podwieczorek, bo i oczki czerwone, ni to zaspane, ni to maślane, i trep na skarpetę ledwo naciągnięty. No nic. W tym momencie wdzięczność Mnie ogarnęła, a nawet rozczulenie. Oj, Trepie, Trepie, sam nie wiesz, jaki dobry uczynek Mi uczyniłeś. Może ty jesteś w ogóle zacny Trep od dobrych uczynków? Biedny ty przecież jesteś w sumie. Żona ci umarła albo nie umarła, a ta kolekcja kto wie, czy nie fałszywa. Może i dziecko nie twoje. O, właśnie. Przypomniałam sobie o dziecku. Rozłożyłyśmy sobie loteryjkę na podłodze i nawet fajno się grało. Ona na przykład ma numer 75 i Ja mam 75. Ale Ja wołam pierwsza „Mam” i już ona przegrywa. Albo odwrotnie, Ja mam 25 i ona ma 25, i Ja wołam „Mam, mam”. Szkoda, że pies nie mógł z nami zagrać, bo szalenie inteligentny. A i dziecko miłe. „Jak masz na imię”? „Marysia”. No i bardzo dobrze. Nagle strasznie Mnie kolnęło. „Andrzej – wrzasnęło we Mnie – Andrzej, jak ty śmiesz Mi to wszystko odbierać! Patrz, jak tu cudnie: dziecko, pies, kominek, dlaczego ty, sukinkocie, od tego się wykręcasz, no nie widzisz, jak jest cudnie? A bombki, a choinka, a Święty Mikołaj, do dziecka gdy przyjdzie, a pies, gdy się w Wigilię odezwie? A ty gdzie wtedy będziesz, w łóżku u dysydentki??”. Tak się strasznie zdenerwowałam, że znów znaną drogą udałam się do lodówki. Ledwo do stajenki wróciłam, już Trep w drzwiach stanął. „Ależ tu mile czas u państwa upływa…” – odezwałam się grzecznie. Ale Trep w marnym humorze do domu wrócił. „Szwajcar – mruczy – i to się spóźnić potrafi”. „Widocznie nie na szwajcarskich częściach. Szwajcar, a nie na częściach. Trzeba sprawdzić, czy ma prawidłowe dziurki w serze”. Trep wściekły tą wściekłością lekką, przyduszoną, przyklejoną do tej kultury z bawialnego. Proszę panią to, proszę panią tamto – ustami mamrocze, a sandałem po loteryjce jeździ. Dziecko wciąż zadowolone. A to cholera mu w bok, że zadowolone! Jeszcze gorzej, że zadowolone, kiedy człowiek na Szwajcara wściekły! Przed wojną to był Szwajcar do otwierania drzwi, a teraz byle Żydek to jest paszportowo Szwajcar. – Zawał, proszę pana, to jest tłumiona wściekłość… Nic nie dociera, już Trep dłużej nie może, już Trep trepa przed się wysuwa i bach-bach brudnym dziobem w loteryjkę naszą. Dziecko w ryk, pies w skok, paszła kultura z dymem pożarów. No nic, nic, w sieni się Trep opamiętał, a to, a to, wrażenie na ogół dobre, niech pani o mnie nie myśli, bo ja o pani sobie przyjemnie myślę, w ogóle chodzi o kulturę i kulturalne… eee… beee. Kiedym kalosze twoje wkładała, to tak Mnie obciął, aż Mi się lewy na prawy nasadził. No i do widzenia, do widzenia. Stelefonujemy się, będziemy wpadać i telefonować, a potem taka prośba ewentualnie do pani, żeby pani z dzieckiem na zimowe ferie się do Zakopanego udała”.

– Z miłą chęcią, rzecz jasna, że z miłą chęcią – znów przeskoczyłam na francuski. Wtedy Trep sięgnął do tej kieszonki na drobne i wydał mi pięć tysięcy w jednym banknocie, w kolorze półseledynowym: cacko. Osiągnięcie sztuki drukarskiej. Sama pani rozumie: pieniądze na bilet, wsiąść do pociągu lada jakiego i tak dalej. Helloouu!

Twoja Daisy

1) Opowiadałaś Mi to dwa tygodnie temu. Gdzie są te pieniądze? Przedsprzedaż w „Orbisie” jest czynna na 90 dni naprzód. Idź do oddziału na Brackiej albo na placu Konstytucji.

2) Dzwonił pan P.D. dwa razy.

K

Kochana Mario Konopko.

To co, że ci opowiadałam tę historię już dwa razy. Co z tego? Może wracam do niej, abyś ją sobie utrwaliła? A może uprawiam eksperyment literacki wariacki? A ewentualny morał to co? Pies? Pers? Z pieniędzmi sytuacja jest niejasna. Może odpłynęły do ciepłych krajów? A może znajdują się w moim portfelu z cielęcej skóry? Kto wie, who knows. Jestem tragik, ale magik. Błagam cię, nie wpuszczaj tych z tygrysami, a wszystko się między nami ułoży. Po powrocie z Łodzi zajmę się twoimi sprawami.

Szczerze oddany Dżems Dżojs

E!

Był ślusarz, z którym chodziłaś na kurs. Przyniósł twoją metrykę, mówi, że jesteś mu winna 1400 zł, przyjdzie w piątek.

K

Droga Psinko.

Nie ślusarz to, ale chemik. Powiedz mu, że szmal wyparował, to są w przyrodzie znane zjawiska. Poza tym pamiętam jak dziś, że były akurat moje urodziny. Któż wymawia kobiecie wydatki związane z tak wesołą uroczystością? Cesarz chiński z dynastii Jung dostał na swoje sto drugie urodziny złotą lektykę zaprzężoną w gadające wielbłądy, smoka o siedmiu głowach i tort malinowy wielkości Włocławka.

A czy znasz listę podarków, które otrzymał Józef Wissarionowicz Stalin, kiedy ukończył sześćdziesiąt lat? Cytuję w porządku alfabetycznym: angora perska wysadzana diamentami wykonana przez robotników tulskich, balon o wadze dwustu tysięcy kilogramów wykonany w całości z jednego kawałka drewna, ciupaga szmaragdowa służąca do jedzenia kawioru w warunkach górskich, dywanik pod łóżko o wymiarach czterdziestu hektarów utkany przez robotnice republik nadbałtyckich, wazonik szklany połączony z lusterkiem, gwarantowany motocykl z kryształu, Halina z Brześcia, ikona inkrustowana przez gruzińskie bliźniaczki z naszej paczki, jońskie morze, korona zapinana z tyłu na suwak mechaniczny, lapsus z lapis-lazuli, łabędź włoski na sześciu łapach całkowicie wykonany przez osiedleńców mandżurskich, mapa świata wielkości szpilki do kapelusza, Nabuchodonozor żywy nadziewany truflami, ornat Karola Drugiego wykonany w całości przez wdzięcznych robotników, peruka z kruka, ryś nakręcany na gumce, sowa – ssak, tundra plastikowa naturalnej wielkości, urynał platynowy, waciak ze złotogłowiu całkowicie wykonany przez osadników rumuńskich, kserograf Fryderyka Drugiego, yeti w czapce, całkowicie wypchany przez kołchoźników okręgu tumskiego, Zadora Duncan, zdetronizowana, pozbawiona „I” oraz kropki nad,,i”, żywa żaba, źrebię o dwóch głowach.

Czing-Czang!

Twoja E

1) Pieniądze pana P.D…!

2) Bilety do Zakopanego.

K

PS Jeśli nie masz już tych pięciu tysięcy, musisz się postarać o zapomogę. Zapytaj w b. miejscu pracy. Przedłuż (koniecznie) książeczkę zdrowia.

Krystyna

Droga Piczko Zasadniczko.

Miła z ciebie dziewczyna, ale wachlarz tematów, to trzeba przyznać, masz wąski. Miń bruzdę, skocz w horyzont. Otóż tak. Jadę do Łodzi. Cała młódź rusza pod Łódź. Jadę do Łodzi, ale wysiadam w Andrzejowie. Tak mi polecił jeden pan, który Mię zaprosił. Wysiadam zatem. Na dworcu oczekuje mnie bryczka zasadniczka, zaprzężona w dwa konie. Jeden biały, drugi brązowy, jak twoje koty sieroty. Z pierwszej klasy wysiada pan. Nie ten, który Mnie zaprosił. O, zupełnie nie ten. Pan. Panisko. Popielata flanela, koc, wąs, nos, neseser. Och, jak Ja lubię takie stare pieniądze. Niestety, pan wysiada w swoim majątku, Ja jadę do swojego. Szarówka, szare ptaszki. Drzewka. Za zakrętem – wybuch dźwięków, huk jak z dyskoteki. Maniana, maniana od samego rana. Oto i dom. Dwa domy. Oto garaż. Dwa garaże. Drzwi na wysoki połysk. Jedne zamknięte, na nich napis: „Wójcik Service”. Drugie otwarte, z nich huk. Przed nimi opel koloru wściekłej sałaty. Z opla: wesołe towarzystwo. Dwie panienki, jedna wiochna, druga z teatrologii, dwóch panów, jeden łysy, stypendysta zagraniczny, drugi reżyser, kiedyś znany, twarz wymyta ryżową szczotką, znam z fotografii. Wtaczamy się: jest gospodarz, Zdziś, mężczyzna jak wieża, oko zielone, przepaściste, w ruchach końska rączość. Jest ten pan, co Mnie zaprosił. Szepce: „O, ten Zdziś… O, Zdziś to ma… Zdziś, to zna… O, Zdzisiem być…”. Gręplarnia? Zdzisia. Service? Zdzisia. Jedenaście klaczy wrzących? Też Zdzisia.

Zaczynamy gręplować. Trzy gatunki whisky, sześć gatunków koniaków, żyto i wszystko poniewiera się po szklanych stolikach. Trawa dla amatorów. Z kuchni zapaszki. Z garażu: warkot maszyn. Zdziś pląsa samotnie po środku pokoju. Ja powolutku rozbieram się z tym panem, co Mnie zaprosił. Wchodzi robotnik, dwa metry i siedem centymetrów wzrostu, i pyta z pokłonem: „Zrobilim pięćdziesiąt, tłuc dalej?”. „Tłuczcie, tłuczcie” – odpowiada łaskawie Zdziś. Zaczynają się pląsy, potem dąsy, potem kaczki w malinach. Łysy, młody, chudy, zaczyna falować nozdrzami. Nastroszył się jak cietrzew. „Będzie happening!”. „Co?”. „Pstro!”. Dwukółką nadjeżdża jeszcze trochę ludzi. Młode rzemiosło, a z nimi pani z telewizji. Zmarnowana jakaś. Wyciąga aparat i chustkę do nosa. Gdzie jej tam do tych dawnych pań z telewizji. Te młodsze wróciły na Śląsk, tam mają przynajmniej domek po rodzicach, a te starsze co? Mieszkanko nad Dolinką i drugi mąż, jeszcze nierozwiedziony z tą pierwszą panią z radia. Ta moja nie mówi już „firma” i „urokliwy”, tylko „ciepłe” i „jakieś takie ciepłe”, i „ciepełko”, i „kontrowersyjny”. Będzie happening? Będzie. Oj, ale czy nie jakiś kontrowersyjny? Oj, może i tak. Już się stypendysta łysy rozebrał do rosołu. Od razu widać, że zagraniczny. Kolczyki, broszki, gatki, sztruksy, wszystko w pierwszym gatunku. Tylko jeden klips w lewym uchu zostawił. O ciszę gestem rytualnym prosi. Następnie o strzykawkę! Strzykawkę oną (brr) w żyłę sam sobie wbija i krew krwistą przezroczystą sam z siebie toczy. Pan domu, piękny Zdziś, przybliża się nieustraszony. Podłącza do stypendysty rurkę. Stypendysta, diabolicznie skupiony, przez rurkę jak przez łodyżkę wlewa swą krew do kieliszków. Jeden, drugi, trzeci, o matko, wojna będzie. Zaczem panna cudna po teatrologii przybliża się ku kieliszkom i do każdego, precyzyjnie, wkłada po jednej białej róży. „To dla pań, tylko dla pań” – szepce ten mój, obeznany. Stypendysta kołysze się nagi i wiotki jak brzoza, jak brzoza wiatrem oszołomiony. „Dziewczyny, teraz dziewczyny” – szepce spod stołu reżyser, niegdyś znany. Już więc ta z teatrologii rozbiera się jak fryga i drugą, wiochnę, pogania. Już i wiochna goła łydy spierzchnięte, oko martwe jak u kury, ale uparte. Wszystko jedno, i tak jej taniej wypadnie niż hotel. Każdy jest trudny. Dziewczyny na czworakach powolną rundkę koło stypendysty czynią, potem stop, potem muzyka, zaczadzona bossa nova, dziewczyny groźnie czają się dookoła łysego, leniwie przesuwają dłonie po jego udach, wspinają się. A reżyser spod stołu: „Teraz łagodnie kołyszcie jego genitaliami. Nie szczypać. Łagodnie… On tego nie lubi”. Mgli Mnie. Pani z telewizji odkłada aparat, łapie się za chustkę: „Oj, kontrowersyjne…”. Nic nie szkodzi, najlepiej się napić. Pijemy. Kto może, wczołguje się pod stół do reżysera. W rytm zaczadzonej bossa novy kłębi się pod stołem kłębowisko. W pewnej chwili stół unosi się w górę i wędruje po salonie jak wielonogi, wieloręki ślimak. Wtem trzask, blask, Cud-Amazonka wielkiej piękności pośrodku pokoju staje, srebrne błyski od niej biją jak tysiąc sztucznych ogni. „Kto ona? Ach, tak, to ona, kochanica Zdzisia, gwiazda gwiazd”. Już blask jak bat, my wszyscy na płask, a Zdziś skok, już w oficerkach salutuje. „Jesteś, królowo, jesteś” – bełkoce, a ona barytonem, fenomenalnie seksualnie odpowiada: „Jam nie królowa. Jam tylko dwunasta klacz z twojej stajni”. „O, ssss…” – skowycze stypendysta, wszyscy skowyczymy. Zdziś w dzwony bić każe, gręplowania zaprzestać i do sypialni królewskiej klacz tę niebywałą ciągnie. Niestety, ha, ha, rzuca ona w tłum niesamowitym jakimś zdławionym głosem i już mazdy purpurowej dosiada, i już w cwał, i już tylko pył i gil w nosie, i szukaj wiatru w polu. Aż tu Zdziś jedenaście klaczy siodłać każe i dalejże w cwał, ale w las, ale hen, w bór! A za Zdzisiem robotnik 2 m i 7 cm wzrostu, za robotnikiem gręplarze, reżyser i wiochna, i pani z telewizji: „Strzelał się będzie. Strzelał. Naboje podmienić!”. I wszyscy oni w pęd, w las. Mgli Mnie. Wsiadam do kolei. Wracam. W kolei – staruszka spod Łowicza. Miła, moralna, prosta. Prawdziwy człowiek. „A gdzie to pani jedzie?”. „Do miasta, do dentysty”. „A czemuż to pani nikt nie odprowadza?”. „Och, syn w polu, córka w polu, zięć w polu”. „A któż tam w Warszawie panią przywita?”. „Ano nikt, wnuk w pracy, wnuczka w pracy, brat w szpitalu…”. Ależ ludzie to są! Strasznie Mnie serce ścisnęło. Gdzie Ja mam oczy. Gdzie ja się bez sensu szwendam! Tu jest moje miejsce, przy człowieku dobrym, spracowanym, przez Boga i ludzi opuszczonym. Wzięłam ją natychmiast do domu, umyłam, nakarmiłam, oddałam jej własne łóżko (tak). Zaraz jutro zaprowadzę ją do doktora Szumskiego, koszta nie grają roli, albo jestem człowiekiem, albo nie jestem. Bądź łaskawa zrobić porządek w łazience i przyszykuj mi białą bluzkę.

Elżbieta

1) Sprawa pięciu tysięcy.

2) Odnowić książeczkę zdrowia.

K

PS W przedpokoju siedzi jakaś kobieta z Łowicza i pyta o ciebie.

Krystyna

…Nerwowa proza. Koza u parowoza, neuroza. Nerwy, strzępy, nerwy w strzępach. Nie widziałam Andrzeja od trzech tygodni. Może umarł. Och, jakby to dobrze było. Koniec kozy, koniec powroza. Przytul Mnie, wytul, ucałuj, może ostatni już raz, a co wypiłam, nie żałuj i odkręć gaz. Pas.

E

1) Książeczka zdrowia – przedł.

2) Pieniądze.

3) Bilety (b. pilne).

4) Kobieta z Łowicza.

K

Piło.

Ależ ty jesteś piła. Dąjże Mi spokój z tą wycinanką łowicką, wiesz, że nie cierpię pasków, pasiaków, pawiaków, zresztą krat, kratek też nie. Żadnych wzorków. Tylko gładkie. Gładka tafla wafla. Spotkałam efeba, idę do nieba, spotkamy się na tamtym świecie. Zapisuję ci mój order, podwiązki, książki, stroje, kufry i babcię z Łowicza. Możesz z nią robić, co ci się żywnie podoba, jest przyzwyczajona.

Twoja Elżbieta II, Hałda Węgierska

Pieniądze

K

Listopad to marny miesiąc. Kiedyś myślałam, że to ma coś wspólnego z pocztą: list opadł (a nie: „liść opadł”). Na przykład pewien roztargniony listonosz szedł drogą i zgubił list, na który, niestety, czekała pewna smutna panienka, która, jak wszystkie panienki, spodziewała się ważnych wiadomości z Paryża, które, jak wszystkie wiadomości, nie nadeszły. Pytałam kiedyś mamę, jak to jest z tymi listopadami. Dopiero ona wyjaśniła mi całą sprawę, to znaczy, że chodzi o liście i tak dalej. Mama była dla Mnie bardzo dobra i kiedyś, kiedy byłam chora, przyszła do Mnie do łóżka i całą noc trzymała Mnie w ramionach. W takie zimno jak teraz lubię zajść do Pałacu Kultury. Lubię te bezsensowne korytarze, ni to gablotki, ni to biura, bez żadnego zapachu, ale ciepłe. Można się komuś wkręcić na kolację do „Trojki”, można się ogrzać w parze buchającej z basenu albo przytulić do grubej windziarki w windzie. Otóż w tej windzie spotkałam efeba. Był cudnie opalony. Nie jak jakiś naturysta wytarzany w brudnym piachu, tylko jak młoda kaczka w piekarniku, złoty i chrupiący. W ogóle za to kochamy blondynów, że mają włosy leciutko jaśniejsze od skóry. Strasznie płakał, kiedy mu to powiedziałam, bo wszyscy mu to mówią. Tymczasem on by wolał, żeby z nim mówić bardziej wewnętrznie, bo on miał strasznego pecha w życiu. Już na chrzcie ojciec zrobił mu kawał, bo wybrał mu imię Józef i wszystkie dzieci w szkole się z niego wyśmiewały, dopiero mama wymyśliła, żeby go nazwać Żozef; potem go dali do szkoły baletowej, tak że od maleńkości miał stopy i ruchy ułożone i grał Kapturka w „Czerwonym Kapturku” na pokazie w Domu Nauczyciela, ale miał kontuzję barku, nie może ćwiczyć, a na skutek słabego zdrowia nie może też wykonywać żadnej ciężkiej roboty, w dodatku ojciec zrobił mu drugi kawał, bo umarł i nie załatwił jak trzeba papierów do renty i gdyby nie mama, toby ładnie wyglądali, ale mama wzięła chałupnictwo do domu i tak sobie z tym świetnie daje radę, że nawet on, który czytał „Czarodziejską górę”, czasem jej w tym wszystkim pomaga i patrzy na jej spracowane dłonie. Z tego wszystkiego zrobiła się szósta. Zgłodnieliśmy i zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie będziemy mieszkać, bo pokochaliśmy się nad życie. Pojechaliśmy na bazar do jego znajomych Cyganów. Cygan był niestary, kudłaty, bykowaty w karku i sprzedawał patelnie. Prawym okiem łypał jak zbój, a lewe miał normalne. Pracował z dziewczynką, najpiękniejszą na świecie, może dwunastoletnią, ubraną w przezroczystą, olbrzymią pelerynę, pewnie po matce. Wyglądała jak ważka. Przyjrzałam się czujnie efebowi, to znaczy Józkowi, czy nie miał jakiejś sprawki z tą małą, ale nie, raczej coś go łączyło ze starym. Duża serdeczność, jakieś sekrety, przez chwilę nawet zdawało mi się, że mówią po węgiersku i że Józek też ma jedno oko takie, a drugie takie. W każdym razie Zbój dał nam dwie patelnie do sprzedania i klucz do takiej budki, którą mu znajomi zostawili na zimę. Potem poszedł na razie, a ta mała pofrunęła za nim na skrzydłach. Spytałam Józka, czy śpi z Cyganem, ale nie miał chęci rozmawiać, raczej coś wypić. Sprzedaliśmy obie patelnie w dziesięć minut i poszliśmy do takiej kawiarenki na tyłach kina „Praha”. Napotkaliśmy tam likier „Róża”, który kiedyś był bułgarski, a teraz jest polski, co Mnie bardzo zainteresowało. Raczyliśmy się tym likierem do zmierzchu i upiliśmy się jak koty. Ktokolwiek się chciał przysiąść po kinie czy z dzieckiem, to mówiłam: „Bardzo przepraszam, tu się mówi po węgiersku”. Potem spotkaliśmy moją znajomą prostytutkę Ninę, którą znam jeszcze ze szkoły, i poszliśmy razem coś zjeść. Bardzo było wesoło i wszyscy zastanawialiśmy się, czyby nie przejść zawodowo na kurewstwo, ale w końcu Ninka musiała wracać do pracy, a nam się zamarzyła ciepła, biała pościel, więc już nie poszliśmy do tej budki, tylko pojechaliśmy do Józka matki, na Żoliborz. Powiedzieliśmy jej, żeśmy się rano ożenili i że Ja jestem tą dziewczyną, o której jej tyle opowiadał, tą, którą spotkał w sanatorium w Ciechocinku, której matka umarła przy brydżu, a ojciec w wojsku. Ta jego matka, siwa i szara jak mysz, ale niestara, przestraszyła się bardzo, ale udała nieprzestraszoną, zrobiła Mi herbaty i obejrzała moje buty bardzo, bardzo uważnie. Zaraz też posłała nam łóżko, wielkie i rozchlapane jak stara barka rzeczna, a sama powiedziała, że się prześpi na amerykance w małym pokoiku, a jutro się wszystko ułoży. Poszła i rozłożyła swoje chałupnictwo, które polegało na dorabianiu drucików do bombek na choinkę. Słychać było blaszki i jakieś bla-bla pojękiwanie. Józek powiedział: „To mama śpiewa”. Niedługo jednak to wszystko trwało, bo ledwośmy się rozebrali, przyszła do nas, powiedziała, że jej się amerykanka nie chce otworzyć i położyła się na otomanie w kątku naszego pokoju, tak że miała nas jak na scenie. Na szczęście zaraz zgasiła światło. Właściwie Mnie to nie bardzo przeszkadzało, czułam się po likierze pełna jak róża i kochałam mego młodziutkiego męża nad życie. Jest gładziutki jak welurowa sukienka i ma ruchy leniwe i pewne jak wielkie zwierzęta, kiedy się niczego nie boją. Można też przytulić go w nocy i pieścić jak dziewczynę, a on udaje, że śpi albo że drzemie, i jest półnieobecny, jak na wielkiej pustej plaży. Albo ten Cygan był jego mistrzem w miłości, albo to wielkie uczucie czyni cuda. Rano była wcześnie pobudka, przyszła pani z chałupnictwa, matka rozłożyła się z bombkami pośrodku pokoju, Żozef poszedł sprzedawać znaczki do rady narodowej, a ja zabrałam się do gotowania rosołu. Mijały lata. Robiliśmy bombki, sprzedawaliśmy znaczki i zmienialiśmy prześcieradła pachnące likierem różanym i nadmorską plażą. Amerykanka ani rusz nie chciała się otworzyć. Nad ranem budziłam się zlana potem i żal Mi było młodej mężatki. Oto mąż, wiotki i słaby, sparaliżowany czujnym spojrzeniem mamy. Oto jego matka, moja teściowa, pod wpływem ewolucji i rewolucji wyrabia sobie tak zwane kocie oczy, czyli aparat, który widzi w nocy tak samo dobrze jak w dzień. Patrzy więc coraz żarłoczniej. Ja patrzę, że ona patrzy, widzę, że ona widzi, i dostaję kompleksów. Rodzę chore dziecko z uszkodzeniem neurologicznym, oddaję je do żłobka, mąż się rozpija, bije Mnie i matkę, obie młode staruszki lądujemy w Domu Aktora w Skolimowie, który widziałam, jak byłam w domu dziecka, przez siatkę, i słyszałam, jak jedna pani w kapeluszu śpiewała „Morze, nasze morze” i kłaniała Mi się uprzejmie. W każdym razie, nie wiem czemu, sny miałam długie i ciekawe, a tymczasem tamta matka nie zasypiała gruszek w popiele. Wiedziałam już, że chce Mnie wypędzić, ale szukała dobrego sposobu na Józka. Próbowała coś mówić na Moją Mamę, że Mnie nie wychowała, ale to nie wypaliło, więc próbowała zrobić ze Mnie brudasa. Podkreślała każdy włos w zupie, a nawet czarne paznokcie jak w szkole. Któregoś dnia Józek był chory i zaproponowała, żebyśmy mu wspólnie natarły plecy kamforą. Bardzo to nawet było miłe, bo jego plecy, mokre i pachnące nowym zapachem, rozgrzały się prędko i pociągały Mnie gorącem i lepkością jak świeży chleb. Chciałoby się zobaczyć, co tam jest w środku, a jednocześnie żal ugryźć, szkoda psuć przylepki. Ta matka jednak przerzuciła uwagę na ręce: że ona ma pańskie i białe, mimo roboty ciężkiej, a Ja szorstkie, odmrożone po sierocińcu. Niech jej będzie, ale trochę Mnie już to zaczęło nudzić. Następnego dnia miałam okres. U nich w domu to jest koszmar, bo nie ma się gdzie dziewczyna z tą sprawą obrócić. Ta matka wyciąga moje podpaski ze śmieci, choćby najsprytniej ukryte, i rzuca w widocznym miejscu, żeby Józek pomyślał, że jestem flądra. To już jest mocniejszy numer, tylko nie na niego, ale na Mnie. On Mi każe na nią mówić „mamo”, ale ja mówię „niech mama”. „Niech mama sobie wyobrazi, że jestem w ciąży. Nie będzie mama za Mną musiała chodzić i sprzątać, to jest zawsze jakaś ulga, nieprawdaż?”.

Straszny powstał wrzask i lament. Zupełnie przestała udawać damę, wyszła sprawa z tym ślubem, że się od początku orientowała, i że ojciec, gdyby żył, toby nie pozwolił i tak dalej. Żozef w tym wszystkim kompletnie zamilkł, zrobił się larwalny i tak przezroczysty jak facet, który stoi w aparacie do prześwietleń: wchodzi żywy człowiek, nieraz nawet grubas, a tam, spłaszczony w pudełku, cienieje niczym kartka i na naszych oczach robi się opłatek, aż dochodzi do płaskiego kawałka celuloidu. To samo zrobiło się z Józkiem, pocieniał i stał się przezroczysty i miękki jak celofan, mogłyśmy sobie przez niego do woli skakać do oczu, po prostu mysz przez ser, Kaczor Donald przez papierową ścianę. Trudno. No trudno.

Kochana moja, odnajdź Mi gdzieś tę białą bluzkę z kołnierzykiem, będzie Mi b. potrzebna. Całuję, zaraz wracam.

Elżunia

PS Może pójdę do jakiejś szkoły.

…Postaraj się pożyczyć pieniądze od Andrzeja.

K

…Ani się waż! Ani się waż!

E

1) Telefon do pana P.D.

2) Książeczka.

K

Jestem potwornie rozdrażniona. Czyś ty może już z Andrzejem o tych pieniądzach rozmawiała? Wiesz, swoją drogą, że Ja ciebie nie rozumiem. Czy ty jesteś głucha i ślepa? Nie pamiętasz, na co te pieniądze poszły? Nie? No przecież na indyka, dla ciebie! Nie pamiętasz, jak żeś się po tym indyku oblizywała…? No, teraz może mi powiesz, że była to uczta cokolwiek symboliczna, ale ciekawa jestem, jaka miała właściwie być? Przecież to obiad, objadanie się, starodawna obiata. Wolnością się objadłaś! Gdybym go zamordowała, upiekła i okrwawionego borówkami pod nos ci przyniosła, to dopiero byś urządziła scenę, dopiero by ci się broda trzęsła, już Ja ciebie znam, histeryczko. Dobrze, dobrze, teraz mi powiesz, że to nie moje pieniądze poszły, tylko Trepa. Ale zaraz, kochana. Czy ktoś tu mówi, że Ja te pieniądze zabrałam? A może Ja je tylko pożyczyłam? Do Gwiazdki, na razie, daleko. Barbara po lodzie, święta po wodzie. W ogóle, jeżeli komuś zależy, to zarobić pieniądze jest bardzo łatwo. Na samym rozwożeniu kwiatów mogę zarobić kokosy. Co dopiero na rozwożeniu kokosów. Chryste, jak mnie trzęsie. Muszę coś zrobić, muszę natychmiast złapać Andrzeja i sprawdzić, czy nie zrobiłaś Mi jakiegoś świństwa.

…Od południa urywam telefony. U ojca w Alejach – głucho, u tej jakiejś Rózi, co mu papiery porządkuje, ni czorta, a pod tym telefonem „Gdyby Coś Się Stało” – sygnał, że zły numer. Tu Mi się coś kojarzy. Może go zatrzymało na czterdzieści osiem godzin? Tylko tego brakowało, lecę do ojca w Aleje, drzwi otwarte na oścież, papiery, klucze na stole, książka jeszcze ciepła, wszystko dla mnie jasne. Ale i mętne. Trzeba się spytać u babci w konfesjonale. Wiesz u której? U tej z kiosku. Pergaminowa twarz, święta cierpliwość do ludzi. Wszyscy jej się zwierzają, wszyscy się radzą, najwięcej ten kretyn ze szkoły specjalnej. Chłop jak klon, a móżdżek ptasi. Twój przypadek. Biegnę, jakbym igły miała, nie obcasy. Panika! Prawie tańczę. Jest kiosk. Jest klon. Klown.

–Bła, bła, bła.

–Masz rację, synu, „Radar” już był.

–Bła, bła.

–Nie denerwuj się. „Karuzelę” dowiozą.

–Bła.

–Zaraz matka przyjdzie, tylko…

–Teraz Ja, teraz Ja. Chodzi o to, czy mogli go zatrzymać na czterdzieści osiem godzin?

–No nie wiem, dziecko, chyba nie, teraz to chyba musi być sprawa. Bez sprawy to nie. Chyba że zatrzymają.

Oj, bła, bła, dziękuję, lecę do milicjanta w szklanej budce, co ambasady pilnuje. Mogli czy nie mogli? – A w jakiej sprawie? – A nie ma sprawy? – Jak nie ma sprawy, to nie mogli. Najpierw musi być sprawa.

No, ładna historia. Serce Mi wali jak w kuźni, lecę z powrotem do ojca, widzę, co widziałam, chce mi się gdzieś zadzwonić, a tu przy telefonie kartka, ojca drżącą dłonią skreślona: „Dzwoniła Helenka, prosiła, żebyś wpadł”. A niech ją, a niech was wszystkich wszyscy. Słyszę chrobot myszy w sąsiednim pokoju. Ojciec kaszle? Wchodzę. Śpi. Chudy bardzo, bardzo czarny. Do gawrona podobny. Usta otwarte, jakby koleją jechał. Dotknęłabym, ale się boję. Obok łyżka leży, srebrna, znajoma. Jak dla niemowlaka. Zabieram tę łyżkę Ja jemu. Jeszcze nie wiem, co z nią zrobię. Ale mam. Macie za swoje.

E

E!

Koniecznie załatw przedł. książ. zdrowia. To plus zaświadczenie z poprzedniego pobytu w szpitalu. Może na tej podstawie dostaniesz jakiś zasiłek, sprawdź!

K

Dlaczego właściwie nie ma u nas żadnych gejsz? Przecież jeżeli przyjeżdża do nas jakaś sławna osobistość, pisarz albo uczony, albo dyplomata, no to trudno, żeby zwiedzał stolicę z wycieczką PTTK. Natomiast te panie z Ministerstwa Hutnictwa i tym podobne może nie mają dosyć fantazji, żeby pokazać mu coś naprawdę ciekawego. Uważam, że taka naprawdę nowoczesna gejsza powinna mieć swój styl, dobrany do niej i do tego pana. Wrażliwcowi z Wysp Brytyjskich pokazałabym hodowlę storczyków w Nowym Dworze, a infantyłkowi z Ameryki – wesołe miasteczko na prowincji. Takiemu, co się lubi zwierzać, pokazałabym Szpital Przemienienia, gdzie mi wycięto migdały, a każdemu obowiązkowo – niedźwiedzie przy trasie tramwajowej. Wszędzie na świecie, nawet w takiej małej Szwajcarii, robią koło swoich niedźwiedzi wielkie halo, tylko my nic nie umiemy sprzedać, nawet takiego faktu, że u nas widać misie z tramwaju. Po zwiedzaniu można by coś wypić i zjeść w „Węgierskiej”, a potem dla kawału dać się pobić w „Oazie” albo zresztą, czy Ja wiem, wylądować na jakiejś łasze z butelką Wędrowniczką. Można by bimbrownie mieszkaniową pokazać, jeżeli ktoś lubi folklor, albo to przedszkole eksperymentalne, gdzie nie naklejają pasków na twarz (bo u nas, jak ktoś za dużo gadał, to zaklejali mu usta plastrem). No a potem wszystkie kwiaty i prezenty oddawałabym tobie, moja ty rezolutna żonko. „Ciebie jedną tylko mam i tylko ciebie nie mam…”. Pamiętasz taką pieśń? W każdym razie mogłabym zorganizować kurs dla supernowoczesnych gejsz, gdzieś na przykład przy Ministerstwie Spraw Zagranicznych, tam też mogłabym pobrać z góry zaliczkę. Jeżeli jest to pomysł, to zaraz jutro tam pójdę i uszy do góry, biała bluzka, kokarda, na razie ten styl.

Elżbieta Druga

Elu.

Kiedy wyszłaś, była u nas pani Czesława Urbaniak, matka Józefa Urbaniaka, Żozefa. Bardzo płakała. Spędziła u nas czas od 16.00 do 18.00. Ona mówi, że od pierwszej chwili, kiedy jej syn przyprowadził cię do domu, orientowała się, że nie jesteście małżeństwem, ale nie chciała burzyć jego szczęścia. Bardzo go kocha, ale to nie jest jej prawdziwy syn, tylko adoptowany. Ona się boi, że kiedy on będzie miał stały meldunek w Warszawie, to może ją zamordować. Słyszała od sąsiadów, że w adoptowanych dzieciach wybuchają złe instynkty i jedna kobieta na tej samej ulicy została uduszona męskim szalikiem zupełnie bez śladu. Dlatego też ona go nie zameldowała na wszelki wypadek u siebie tylko u rodziny na wsi i ta sprawa za każdym razem odżywa, kiedy trzeba coś załatwić. Najgorzej było ze szkołą, ale to jej się udało załatwić przez znajomą, która miała znajomości w Teatrze Wielkim, więc dostali to miejsce w szkole baletowej. Kiedy ty się sprowadziłaś, p. Czesława zaczęła się jeszcze bardziej bać, bo myślała, że jesteś energiczniejsza od niego i że załatwisz mu ten meldunek przez upór, a w końcu i sobie. Słyszała od sąsiadów, że adoptowani synowie są dla matek gorsi niż prawdziwi i był taki wypadek na sąsiedniej ulicy, że syn z synową otruli matkę, wpuszczając małe dawki cyjanku do herbaty, co nie pozostawiło żadnego śladu. Więc bardzo było dla niej ważne, żebyś ty się wyprowadziła. Kwestia tego meldunku całkowicie zburzyła jej sen, była nawet w tej sprawie u wróżki. Teraz jednak, kiedy widzi, jak ten syn cierpi, zgadza się, żebyś wróciła i żebyś wzięła z nim ślub. Ma tylko taką prośbę, żebyś w obecności świadków i najlepiej kogoś z milicji złożyła podpis, że nigdy się u niej nie zameldujecie. Jeżeli ci to odpowiada, to ona nawet jest gotowa dać ci dziesięć tysięcy na pierwsze dni. Przede wszystkim chodzi o buty, bo w tych, co masz, nie możesz iść do urzędu ani do kościoła. Ta pani czeka na twoją odpowiedź i przyjdzie jutro o godzinie 16.00. Józef wstydził się przyjść, bo uważa, że zachował się wobec ciebie nie po męsku, ale przysyła ci widokówkę, którą kiedyś razem kupiliście, i prosi, żebyś mu na niej tylko napisała „tak” albo „nie”.

Co do mnie, to bardzo mi się pani Czesława podobała. On też, sądząc po zdjęciu, jest miły i przystojny. Gdybyś dostała te dziesięć tysięcy, mogłabyś oddać panu P.D. pięć tysięcy, a za resztę kupić sobie pantofle i kwiaty do kościoła.

PS On mógłby się ewentualnie zameldować u nas.

K

Krystyno!

„Hawaju czar, okrutny, słodki czar Hawaju…”. Ciekawe, skąd tej starej miotle przyszło do głowy, że Ja nie mam butów? Przecież Ja mam prześliczne czarne szpilki jak stąd do nieba. Wiesz, jak się w nich fenomenalnie tańczy? Phantastico! Widokówka owszem, owszem. „Gdy się króliki pierdolą, będziem was witać chlebem i solą”. Powiedz temu małemu, że ma pupcię jak zajączek. Słuchaj, Kristesso, są jednak ludzie na świecie, którzy mają genialne pomysły: dyskoteka dla dzieci. W pierwszej chwili myślałam, że śnię. Listopad, śnieg z deszczem, deszcz z deszczem, deszcz ze śniegiem, a tu ogłoszenie jak słońce: dyskoteka dla dzieci. Od razu doznałam olśnienia i popędziłam na Sadybę do Trepa. A, to pani, bardzo miło, hę, hę, może herbatki, może kawki, właśnie miałem telefonować. Mam nadzieję, że się pani z Marysią nie nudzi, ach, skąd, ach, skąd, właśnie żem przyszła, żeby się dziecko trochę rozerwało. A to świetnie, świetnie, bom ją właśnie na tenisa ziemnego zapisał. Ziemnego? Ziemnego, proszę pani, taka hala, to jest coś cudownego, w sercu Warszawy, a po prostu Europa.