Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Dzika historia, odjechana i zabawna! - The SCIFI Reader.
Jedyny powód, dla którego Wikingowie osiedlili się w Ameryce? Decyzja o nakręceniu filmu pokazującego, jak Wikingowie osiedlili się w Ameryce!
Po co płacić za kostiumy, scenografię, rekwizyty, zatrudniać aktorów i mnóstwo statystów, skoro barwne, dramatyczne wydarzenia XI wieku mogą się rozgrywać na naszych oczach?
Reżyser Barney Hendrickson postanawia wykorzystać wynalazek profesora Hewitta, by przenieść się do roku 1000 i nakręcić tani, hiperrealistyczny film o odkryciu Ameryki przez wikingów. Czy coś może pójść nie tak? Początkowo pewnych trudności nastręcza skłonienie do współpracy skandynawskich wojowników, ale czegóż nie załatwi porządna whisky…
Potem już tylko kilka, hmm, drobnych przeszkód i gotowe!!! Wiking Kolumb, najbardziej realistyczny film historyczny wszech czasów już na ekranach!
Jako dzieciak czytałem mnóstwo SF, od naukowego Asimova wolałem Harry’ego Harrisona i jego fantastyczne, surrealistyczne pomysły, na których się wychowałem. - George Lucas.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 250
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 6 godz. 20 min
Lektor: Harry Harrison
Harry Harrison
FILMOWY
WEHIKUŁ CZASU
Przełożył
Andrzej Jankowski
Co ja tu robię? Jak mogłem dać się na to namówić? — narzekał L.M., czując, że kolacja drażni jego wrzody żołądkowe.
— Jesteś tu, szefie, bo myślisz dalekowzrocznie i szybko podejmujesz decyzje. Albo, ujmując to inaczej, musisz chwytać się brzytwy, bo jeśli błyskawicznie czegoś nie zrobisz, Climactic Studios pójdą na dno. — Barney Hendrickson nerwowo zaciągał się papierosem, którego trzymał w pożółkłych palcach, i patrzył niewidzącym wzrokiem na przesuwający się bezgłośnie za oknem rolls-royce’a krajobraz jak z kanionu. — Albo, ujmując to jeszcze inaczej, poświęcasz godzinę swojego czasu na zbadanie prototypu urządzenia, które może się stać ostatnią deską ratunku dla firmy.
L.M. skupiał całą uwagę na delikatnym zabiegu zapalenia hawańskiego cygara z przemytu. Odciął jego koniec kieszonkową złotą gilotynką, poślinił miejsce po amputacji, pomachał zapałką, czekając, aż wypalą się wszystkie zawarte w niej chemikalia, a potem łagodnie tchnął życie w wysmukły, zielonkawy kształt. Auto zatrzymało się z majestatycznym wdziękiem prasy hydraulicznej przy krawężniku, wyskoczył szofer, obszedł je i otworzył drzwi. L.M. wyjrzał podejrzliwie, nie ruszając się z miejsca.
— Śmietnik. Jakim cudem na takim wysypisku śmieci miałoby się znaleźć coś, co by mogło uratować nasze studio?
Barney bezskutecznie starał się wypchnąć nieruchomą, zwalistą postać z samochodu.
— Nie osądzaj pochopnie, L.M. W końcu kto by się spodziewał, że biedny chłopak ze slumsów na East Side stanie się pewnego dnia szefem największej wytwórni filmowej na świecie?
— To przytyk?
— Nie odbiegajmy od tematu — nalegał Barney. — Może wejdźmy najpierw do środka i zobaczmy, co Hewitt ma do zaoferowania, a potem będzie czas na wydawanie osądów.
L.M. niechętnie dał się poprowadzić po popękanych płytach chodnika pod drzwi niegdyś wytwornego, o czym świadczyły zdobiące go sztukaterie, ale teraz podupadłego budynku. Trzymając go mocno za ramię, Barney nacisnął dzwonek. Musiał zadzwonić jeszcze dwa razy, nim zaskrzypiały drzwi i wyjrzał zza nich niski mężczyzna z wielką, łysą głową i okularami w grubych oprawkach na nosie.
— Profesorze Hewitt — rzekł Barney, popychając L.M. naprzód — oto człowiek, o którym panu mówiłem, szef Climactic Studios, pan L.M. Greenspan we własnej osobie.
— Ach tak, oczywiście, zapraszam… — Profesor łypnął dziwnie zza okrągłych okularów i odsunął się na bok, robiąc im przejście.
Kiedy drzwi za jego plecami się zamknęły, L.M. westchnął z rezygnacją i pozwolił się sprowadzić trzeszczącymi schodami do piwnicy. Nagle zatrzymał się w pół kroku na widok rzędów sprzętu elektrycznego, girland kabli i buczącego aparatu.
— Co to jest? Wygląda jak stary plan Frankensteina.
— Pozwól profesorowi wyjaśnić. — Barney lekko go szturchnął, by ruszył dalej.
— To dzieło mojego życia — oznajmił Hewitt, wykonując ręką nieokreślony gest w stronę toalety.
— To coś jest dziełem pańskiego życia?
— Profesor ma na myśli te maszyny i aparat, tylko nie wskazuje ich zbyt dokładnie — pospieszył z wyjaśnieniem Barney.
Profesor Hewitt ich nie słyszał. Był zajęty regulacją jakichś pokręteł na tablicy sterowniczej. Buczenie stało się głośniejsze, a ze spiętrzonej masy sprzętu zaczęły się sypać iskry.
— Tam! — Wskazał teatralnym gestem, tym razem z dużo większą precyzją, metalową platformę ustawioną na grubych izolatorach. — To jądro vremeatronu, gdzie dochodzi do przemieszczenia. Nie będę się silił na tłumaczenie wam wzorów matematycznych, bo i tak nie zdołalibyście ich zrozumieć, ani wchodził w skomplikowane szczegóły budowy tej maszyny. Myślę, że najlepiej będzie po prostu zademonstrować jej działanie.
Pochylił się, pogrzebał pod stołem i wyciągnął zakurzoną butelkę po piwie, którą postawił na platformie.
— Co to jest ten vremeatron? — zapytał podejrzliwie L.M.
— To. Teraz zademonstruję, jak działa. Umieściłem prosty przedmiot w polu, które zaraz aktywuję. Patrzcie uważnie.
Hewitt pstryknął włącznikiem i z transformatora w rogu wystrzelił łuk elektryczny, mechaniczne buczenie przeszło w ryk, rozjarzyły się rzędy rurek, a powietrze wypełnił zapach ozonu.
Widok butelki na krótko się zamazał, po czym hałas aparatury ucichł.
— Widzieliście przemieszczenie? Niezwykłe, co? — Promieniejąc z dumy, profesor wyciągnął z maszyny rejestrującej długi pasek papieru pokryty atramentowymi zygzakami. — Wszystko jest tu zapisane. Butelka cofnęła się w czasie o siedem mikrosekund, a potem wróciła do teraźniejszości. Wbrew temu, co twierdzą moi wrogowie, ta maszyna działa. Mój vremeatron — nazwałem go tak od słowa vreme, co w serbsko-chorwackim oznacza czas, na cześć mojej babki ze strony matki, która pochodziła z Mali Lošinj — jest sprawnym wehikułem czasu.
L.M. westchnął i obrócił się w stronę schodów.
— Wariat — mruknął.
— L.M., wysłuchaj go. Profesor ma świetne pomysły. To, że w ogóle bierze pod uwagę współpracę z nami, zawdzięczamy tylko temu, że wszystkie instytucje odrzuciły jego prośby o fundusze na badania, bo jedyne, czego mu trzeba, to tylko trochę grosza na udoskonalenie jego maszyny.
— Głupich nie sieją, sami się rodzą. Idziemy.
— Tylko go posłuchaj — prosił Barney. — Pozwól mu pokazać, jak wysyła tę butelkę po piwie w przyszłość. To jest tak oszałamiające, że zapiera dech w piersiach.
— Muszę od razu wyjaśnić, że każdy ruch w przyszłość napotyka barierę czasu. Przemieszczenie w przyszłość wymaga nieskończenie więcej energii niż przemieszczenie w przeszłość. Ale jest wykonalne… proszę się uważnie przyjrzeć, co będzie się działo z tą butelką.
I raz jeszcze cud elektroniki zwarł się z siłami czasu i w powietrzu rozległy się trzaski wyładowań elektrycznych. Butelka po piwie prawie niezauważalnie zamigotała.
— Dość tego. — L.M. ruszył w kierunku schodów. — Aha, Barney, jesteś zwolniony.
— Nie możesz jeszcze wyjść. Nie dałeś Hewittowi szansy na udowodnienie jego tezy ani mnie choćby na jej wyjaśnienie. — Barneya przepełniała złość na siebie, na tonącą firmę, która go zatrudniała, na ślepotę ludzi, na daremność ludzkich wysiłków i na swoje zadłużenie w banku. Skoczył za L.M. i wyrwał dymiącą hawanę z jego ust. — Zrobimy prawdziwy pokaz, coś, co wreszcie docenisz.
— One są po dwa dolce za sztukę! Oddaj!
— Dostaniesz je z powrotem, ale najpierw się przyjrzyj. — Barney zrzucił butelkę na podłogę i położył na platformie cygaro. — Który z tych gadżetów służy do regulacji mocy?
— Poborem mocy steruje ten reostat, ale dlaczego pan pyta? Nie można przedłużyć przemieszczenia w czasie bez spalenia całego sprzętu… Stój!
— Może pan kupić nowy, ale jeśli nie przekona pan L.M., zostanie z niczym, i dobrze pan o tym wie. W drogę!
Barney jedną ręką powstrzymał miotającego się profesora, a drugą włączył pełną moc i nacisnął starter. Tym razem rezultaty były znacznie bardziej spektakularne. Ryk przeszedł w upiorne wycie, od którego pękały bębenki w uszach, rurki zapłonęły piekielnym ogniem, po metalowej konstrukcji przebiegały ładunki elektrostatyczne, a wszystkim obecnym w piwnicy włosy stanęły dęba i posypały się z nich iskry.
— Poraził mnie prąd! — wrzasnął L.M. i w tej samej chwili w ostatnim przypływie energii wszystkie rurki rozgorzały oślepiającym blaskiem i trzasnęły.
W tym samym momencie zgasło światło.
— Tam, patrz tam! — krzyknął Barney, zapalając kciukiem swojego ronsona i podsuwając go do platformy.
Była pusta.
— Jesteś mi winien dwa dolce.
— Patrz, zniknęło! Co najmniej na dwie sekundy, trzy… cztery… pięć… sześć…
Nagle na platformie ponownie pojawiło się wciąż dymiące cygaro. L.M. chwycił je i głęboko się zaciągnął.
— W porządku, no więc to faktycznie wehikuł czasu. Ale co to ma wspólnego z kręceniem filmów albo ratowaniem Climactic?
— Pozwól, że ci wyjaśnię…
W gabinecie L.M. sześciu mężczyzn siedziało półkolem przed jego biurkiem.
— Zamknijcie drzwi na klucz i przetnijcie kable telefoniczne — nakazał.
— Jest trzecia w nocy — zaprotestował Barney. — O tej porze nikt nie może nas podsłuchać.
— Jeśli banki to zwietrzą, będę zrujnowany na całe życie, a może dłużej. Przetnijcie te kable.
— Ja się tym zajmę — powiedział szef działu technicznego Climactic Studios, Amory Blestead, wstając i wyjmując z kieszeni na piersi śrubokręt izolacyjny. — No i w końcu tajemnica się wyjaśniła. Moi chłopcy już od roku, średnio dwa razy w tygodniu, naprawiają te przewody.
Pracował szybko, zdejmując pokrywki gniazdek i odłączając siedem telefonów, interkom, telewizję wewnętrzną i Muzak. L.M. Greenspan bacznie się temu przyglądał i przemówił ponownie, dopiero kiedy zobaczył dziesięć luźno zwisających przewodów.
— Melduj. — Dźgnął palcem Barneya Hendricksona.
— W końcu wszystko gotowe, L.M. Całą niezbędną maszynerię vremeatrona zamontowano na planie zdjęciowym Ślubu syna Kreatury z córką Istoty, a wydatki pokryto z budżetu filmu. Nawet udało nam się trochę zaoszczędzić, bo maszyna profesora kosztowała mniej niż zwykła scenografia…
— Bez dygresji!
— W porządku. Ostatnie sceny laboratoryjne do tego obrazu o potworach nakręcono dziś po południu, to znaczy wczoraj po południu, zatrudniliśmy więc paru facetów z obsługi w nadgodzinach, żeby wyczyścili całą maszynerię. Jak tylko wyszli, my, tu obecni, załadowaliśmy ją na pakę wojskowej ciężarówki z planu Starszego szeregowego z Brooklynu, a profesor podłączył wehikuł i wszystko sprawdził. Jest gotowy do wyprawy.
— Nie podoba mi się ta ciężarówka: zauważą jej brak.
— Bez obawy, L.M., wszystko gra. Po pierwsze, jest z demobilu, a po drugie, i tak chciano się jej pozbyć. Została legalnie wystawiona na sprzedaż przez naszego stałego dostawcę i kupiona przez Texa. Jak mówiłem, jesteśmy czyści.
— Tex, Tex… Kto to taki? A w ogóle co to za ludzie? — L.M. naburmuszył się, tocząc podejrzliwym spojrzeniem po obecnych. — Chyba powiedziałem ci wyraźnie, żebyś ograniczył ekipę do minimum i nie robił wokół tego szumu, dopóki się nie przekonamy, jak to działa, bo jeśli wyniuchają to banki…
— Ta ekipa to niezbędne minimum. Składa się tylko ze mnie, profesora, którego znasz, Blesteada, szefa techników, który pracuje u ciebie od trzydziestu lat…
— Wiem, wiem… ale ci trzej? — Wskazał palcem dwóch ciemnych i milczących mężczyzn w lewisach i skórzanych kurtkach oraz wysokiego, nerwowego osobnika o jasnych, rudawych włosach.
Barney ich przedstawił.
— Ci dwaj z przodu to Tex Antonelli i Dallas Levy, kaskaderzy…
— Kaskaderzy! Masz zamiar urządzać w tym filmie jakąś kaskaderkę z udziałem dwóch podrabianych kowbojów?
— Uspokój się, L.M. Potrzebujemy pomocy przy tym projekcie, ludzi godnych zaufania, którzy potrafią trzymać język za zębami i wiedzą, co robić w przypadku jakichś kłopotów. Dallas jest byłym żołnierzem sił desantowych i zawodnikiem rodeo. Tex służył trzynaście lat w piechocie morskiej i jest instruktorem walki wręcz.
— A ten trzeci?
— To doktor Jens Lyn z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles, filolog. — Dryblas wstał nerwowo i szybko się ukłonił. — Specjalizuje się w językach germańskich czy czymś takim i będzie naszym tłumaczem.
— Skoro wszyscy jesteście członkami zespołu, zdajecie sobie sprawę z wagi tego przedsięwzięcia? — zapytał L.M.
— Płaco mi za to, żebym trzymał gębe na kłódke — odparł Tex.
Dallas kiwnął w milczeniu głową na znak zgody.
— To niesamowita okazja — przemówił nagle Lyn z lekkim duńskim akcentem. — Wziąłem roczny urlop naukowy i towarzyszyłbym wam jako konsultant nawet bez tej hojnej gaży, bo tak mało wiemy o staronordyckiej mowie…
— Dobrze, dobrze. — L.M. machnął ręką, na razie usatysfakcjonowany. — No to jaki jest plan? Wprowadź mnie w szczegóły.
— Musimy zrobić przebieg próbny — powiedział Barney. — Sprawdzić, czy ten gadżet profesora rzeczywiście działa…
— Zapewniam was!
— A jeśli działa, zbieramy ekipę, piszemy scenariusz, a następnie kręcimy film w plenerze. I to jakim! Na szerokim ekranie stanie przed nami otworem cała historia! Będziemy mogli to wszystko sfilmować i zarejestrować…
— I uchronić studio przed bankructwem — wtrącił L.M. — Bez nadgodzin, wydatków na scenografię, użerania się ze związkami zawodowymi…
— Uważaj pan! — syknął Dallas, łypiąc spode łba.
— Oczywiście nie dotyczy to waszego związku! — szybko poprawił się L.M. — Cała tutejsza ekipa zostanie zatrudniona według standardowych, a nawet wyższych stawek, z należnymi dodatkami i premią. Myślałem o oszczędnościach innego rodzaju. Bierz się do roboty, Barney, póki się nie rozmyśliłem, i nie wracaj bez dobrych wiadomości.
Odgłosy ich kroków odbijały się echem od stojących po obu stronach betonowej alejki wielkich scen dźwiękowych, a kiedy przechodzili przez plamy światła płynącego z umieszczonych w dużych odstępach lamp, ich cienie przesuwały się najpierw przed, a potem za nimi. W ciszy zalegającej w opustoszałym studiu nagle dotarło do nich, jak ogromnego przedsięwzięcia się podjęli, i podświadomie zbili się w ciaśniejszą grupę. Przed budynkiem stał strażnik, który zasalutował, gdy się do niego zbliżyli, a jego głos przerwał ponurą ciszę:
— Cicho jak na cmentarzu. Nie ma żywej duszy.
— Znakomicie — powiedział Barney. — Pewnie zostaniemy tu do rana, poufny projekt, wie pan, więc lepiej, żeby nikt się tu nie kręcił.
— Powiedziałem już kapitanowi, a on przekazał chłopakom.
Barney zamknął za nimi drzwi na klucz i zapaliły się lampy na dźwigarach. Magazyn był pusty, jeśli nie liczyć kilku opartych o ścianę zakurzonych płyt i szarooliwkowej ciężarówki z białą wojskową gwiazdą na drzwiach i brezentową plandeką.
— Baterie i akumulatory naładowane — oznajmił profesor Hewitt, wdrapawszy się na pakę i postukawszy w liczne tarcze. Odłączył i odłożył ciężkie kable biegnące do skrzynki przyłączeniowej na ścianie. — Zapraszam, panowie. W każdej chwili możemy rozpocząć eksperyment.
— Mógłby pan nazwać to jakoś inaczej? — zapytał nerwowo Blestead, pożałowawszy nagle, że dał się namówić na udział w tym projekcie.
— Ja wskakuje do szoferki — powiedział Tex Antonelli. — Tam sie czuje w sam raz. Tako sześciokołówko zjeździłem cale Mariany.
Jeden za drugim wsiedli za profesorem na tył ciężarówki i Dallas spuścił klapę plandeki. Większość miejsca zajmowały rzędy elektronicznej maszynerii i benzynowy generator prądu, musieli więc usiąść na skrzynkach ze sprzętem i zapasami.
— Jestem gotowy — oznajmił profesor. — Może na początek rzucimy okiem na rok tysiąc pięćsetny?
— Nie — odparł stanowczym tonem Barney. — Niech pan nastawi licznik na rok tysięczny, jak ustaliliśmy, i uruchomi wehikuł.
— Ale byłoby mniejsze zużycie energii, a ryzyko jeszcze…
— Niech pan teraz nie wymięka. Chcemy cofnąć się w czasie jak najdalej, żeby nikt nie rozpoznał tej całej maszynerii i nie narobił nam kłopotów. Poza tym zapadła decyzja, że robimy film o wikingach, a nie nową wersję Dzwonnika z Notre Dame.
— To by był szesnasty wiek — sprostował Jens Lynn. — Chociaż ja bym to datował raczej na wcześniejsze czasy, średniowieczny Paryż, około…
— Gotuj sie! — warknął Dallas. — Jak mamy lecieć, to przestańmy trzaskać dziobami i w droge. Obijanie się i gadanie po próżnicy to strata czasu i psucie ducha w armii.
— Szczera prawda, panie Levy — rzekł profesor. Jego palce poruszały się po pulpicie sterowniczym. — Przed nami rok tysięczny anno domini, a więc w drogę! — Zaklął i zaczął gmerać przy pulpicie. — Tyle tu atrap przycisków i tarcz, że się gubię — gderał.
— Robiliśmy te maszyny do horrorów — wyjaśnił Blestead stanowczo za głośno. Miał twarz usianą kropelkami potu. — Musiały wyglądać realistycznie.
— To znaczy, że wyglądają nierealistycznie, i tyle! — mruknął ze złością profesor Hewitt, wprowadzając ostatnie poprawki, po czym przekręcił duży wielobiegunowy przełącznik.
Pod wpływem nagłego obciążenia spotęgował się warkot prądnicy, nad aparatem pojawiło się z trzaskiem wyładowanie elektryczne, po wszystkich odkrytych powierzchniach zaczęły tańczyć zimne ognie, a członkowie wyprawy poczuli, że stają im włosy na głowach.
— Coś poszło nie tak! — krzyknął zduszonym głosem Jens Lyn.
— Skądże — rzekł spokojnie profesor Hewitt, dokonując drobnych korekt ustawienia. — To tylko efekt uboczny, wyładowanie elektrostatyczne bez żadnego znaczenia. Tworzy się pole. Sądzę, że to czujecie.
Rzeczywiście czuli. Było to zdecydowanie nieprzyjemne doznanie, jakby ich ciała ktoś mocno ścisnął w garści.
— Czuje sie, jakby ktoś wetknął mi w pępek wielki klucz i nakręcał flaki — powiedział Dallas.
— Nie ująłbym tego w taki sposób, ale mam identyczne objawy — zgodził się z nim Lyn.
— Włączam automatyczne sterowanie — powiedział profesor, wciskając jakiś guzik i odsuwając się od pulpitu. — Przy maksymalnym poborze mocy prostowniki selenowe w ciągu mikrosekundy przeniosą nas w przeszłość. Możecie obserwować to tutaj, na tej tarczy. Gdy wskazówka dojdzie do zera…
— Dwanaście — oznajmił Barney, zerkając na instrument i zaraz odwracając się do Hewitta.
— Dziewięć — podał odczyt profesor. — Tworzy się ładunek. Osiem… siedem… sześć…
— Dostaniemy dodatek za walke? — zapytał Dallas, ale nikt się nawet nie uśmiechnął.
— Pięć… cztery… trzy…
Napięcie stało się trudne do zniesienia. Nikt nie był w stanie się ruszyć. Wpatrywali się w przesuwającą się czerwoną strzałkę. Profesor przekazywał głośno odczyty:
— Dwa… jeden…
Nie usłyszeli „zero”, gdyż w tym ułamku wieczności zawiesił się nawet dźwięk. Coś się z nimi stało, coś nieokreślonego i tak odmiennego od normalnych doznań życiowych, że chwilę potem nie potrafili powiedzieć, ani co to było, ani jak się czuli. W tym samym momencie zniknęły lampy w magazynie i jedynym źródłem światła było przyćmione lśnienie instrumentów pokładowych. Za paką ciężarówki, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowało się jasno oświetlone pomieszczenie, widniała bezkształtna szarość, nicość, od patrzenia na którą bolały oczy.
— Eureka! — krzyknął profesor.
— Kto chce łyka? — zapytał Dallas, wyjmując zza skrzynki, na której siedział, kwaterkę whisky i korzystając ze znacznym uszczerbkiem dla jej płynnej zawartości z własnego zaproszenia.
Butelka szybko przechodziła z rąk do rąk — nawet Tex sięgnął po nią z szoferki — i wszyscy czerpali z niej odwagę. Z wyjątkiem profesora, który był zbyt zajęty instrumentami. Mruczał sam do siebie radośnie:
— Tak, zdecydowanie, zdecydowanie przenosimy się w czasie… w łatwym do zmierzenia tempie… teraz także w przestrzeni… żebyśmy tylko nie wylądowali w przestrzeni międzygwiezdnej albo pośrodku Pacyfiku… o rany, nie! — Zerknął na ocieniony ekran i wprowadził kilka precyzyjnych korekt. — Panowie, radzę, żebyście się czegoś mocno przytrzymali. Starałem się jak najdokładniej obliczyć, oczywiście w przybliżeniu, odległość do poziomu gruntu, ale boję się zrobić to zbyt precyzyjnie. Nie chcę, żebyśmy wyłonili się pod ziemią, więc możliwy jest upadek z wysokości kilkunastu cali… Jesteście gotowi?
Wcisnął wyłącznik główny.
Najpierw osiadły tylne koła ciężarówki, a chwilę potem walnął z wielkim hukiem o ziemię jej przód. Wstrząs rozrzucił ich po pace. Przez otwarty tył wozu wlewało się oślepiające światło słoneczne, a świeża bryza niosła odgłosy odległych fal bijących o brzeg.
— Jasny gwint! — wyrzucił z siebie Amory Blestead.
Szarość zniknęła i w jej miejsce pojawił się — ujęty przez górę plandeki jak w ramy wielkiego okna widokowego — obraz schodzącej do oceanu kamienistej plaży, o którą rozbijały się potężne fale. Nad wodą latały z krzykiem mewy, a dwie przestraszone foki prychnęły i plusnęły do wody.
— Nie kojarzę tej części Kalifornii — stwierdził Barney.
— To Stary Świat, nie Nowy — powiedział z dumą profesor Hewitt. — A dokładnie Orkady, gdzie w jedenastym wieku, a jesteśmy w roku tysiąc trzecim, znajdowało się wiele osad wikingów. Niewątpliwie dziwi pana, że vremeatron może dokonać przemieszczenia w przestrzeni, nie tylko w czasie, ale jest to czynnik…
— Odkąd wybrano Hoovera, nic mnie już nie dziwi — przerwał mu Barney, czując, że teraz, gdy przybyli dokądś — lub do kiedyś — odzyskuje kontrolę nad tym, co się z nim i wokół niego dzieje. — Bierzmy się do roboty. Dallas, podnieś przód plandeki, żebyśmy widzieli, dokąd jedziemy.
Po odsunięciu płachty również z tej strony ukazała się kamienista plaża, wąski pas ziemi między wodą i półokrągłym pasmem klifów. Około pół mili od nich w morze wybiegał cypel i przesłaniał dalszy widok.
— Ruszaj! — krzyknął Barney do szoferki. — Zobaczmy, co jest dalej.
— Sie robi — odparł Tex, przekręcając kluczyk w stacyjce.
Silnik zazgrzytał i zaskoczył. Tex wrzucił bieg i ciężarówka potoczyła się z hurkotem po kamieniach.
— Chcesz pan to? — zapytał Dallas Barneya, wyciągając do niego pas z nabojami i rewolwerem w przypiętej kaburze.
Reżyser spojrzał na broń z niesmakiem.
— Zatrzymaj to. Pewnie sam bym się postrzelił, gdybym zaczął się bawić czymś takim. Daj ten drugi Texowi, a sam weź karabin.
— Nie uzbroimy się na wszelki wypadek, dla własnego bezpieczeństwa? — spytał Blestead. — Umiem się obchodzić z karabinem.
— Ale nie zawodowo, a trzymamy się przepisów związków zawodowych. Twoim zadaniem jest pomagać profesorowi. Najważniejszy jest vremeatron. Bronią zajmą się Tex i Dallas, dzięki czemu będziemy mieli pewność, że nie dojdzie do żadnych wypadków.
— Alt for Satan! Spójrzcie na to! Takie piękne, że aż trudno mi uwierzyć, że widzę to na własne oczy! — wybełkotał Jens Lyn, wskazując przed siebie.
Ciężarówka objechała skałę i otworzył się widok na małą zatokę. Na brzegu leżała toporna, poczerniała łódź wiosłowa, a tuż przy plaży stała nędzna chata z niedbale ułożonych głazów i kęp darni, pokryta strzechą z wodorostów. Nie było widać nikogo, ale z otworu na jednym końcu dachu wznosił się dym.
— A gdzie są ludzie? — zapytał Barney.
— To zrozumiałe, że widok i hałas ciężarówki musiały ich wystraszyć, schronili się więc w domu — odparł Lyn.
— Zgaś silnik, Tex. Może trzeba było wziąć jakieś paciorki albo coś w tym stylu na handel z krajowcami?
— Obawiam się, że to nie są tacy krajowcy, jakich pan ma na myśli…
Jakby na potwierdzenie tych słów, otworzyły się nagle drzwi chaty i wypadł z nich mężczyzna, strasznie wrzeszcząc i wywijając nad głową toporem o szerokim ostrzu. Podskoczył, trzasnął toporem o dużą tarczę na lewym ramieniu i puścił się biegiem ze zbocza w ich stronę. Gdy się zbliżył, sadząc wielkimi susami, dostrzegli, że ma czarny hełm z rogami, rozwianą jasną brodę i bujne wąsy. Nadal rycząc niezrozumiale, zaczął gryźć brzeg tarczy, a na usta wystąpiła mu piana.
— Widać, że się boi, ale bohaterski wiking nie może okazać strachu na oczach niewolników i służby, którzy niewątpliwie przyglądają mu się z ukrycia w domu. A więc wzbudza w sobie szał bojowy…
— Niech pan sobie daruje ten wykład, doktorze. Dallas, możecie z Texem jakoś powstrzymać tego faceta, zanim coś rozwali?
— Wpakowanie mu kulki powstrzyma go na amen.
— Nie! Mowy nie ma! W tym studiu nie popełni się morderstwa, nawet w obronie własnej.
— Dobra, jak pan chcesz… ale to podpada pod „narażenie życia”, za co należy sie premia.
— Wiem! Wiem! Ruszajcie, zanim…
Barneyowi przerwał głuchy odgłos uderzenia i brzęk, po którym rozległy się jeszcze głośniejsze zwycięskie wrzaski.
— Rozumiem, co on mówi! — zachichotał radośnie Jens Lyn. — Chełpi się, że wyłupił potworowi oko…
— Ten małpolud rozwalił przedni reflektor! — krzyknął Dallas. — Tex, zajmij go, zara do ciebie dołącze. Odciągnij go stąd.
Tex Antonelli wysunął się z szoferki i pobiegł po plaży jak najdalej od auta. Zobaczył to wściekły topornik i natychmiast ruszył za nim w pościg. Po mniej więcej pięćdziesięciu jardach Tex się zatrzymał, podniósł z plaży dwa dobrze wygładzone przez morze kamienie wielkości pięści i zaczął podrzucać jeden w dłoni jak piłeczkę bejsbolową, spokojnie czekając, aż ogarnięty furią napastnik się zbliży. Z odległości pięciu jardów cisnął nim w jego głowę, a gdy tamten machnął tarczą, by się zasłonić, walnął drugim kamieniem w jego tułów. Oba kamienie znalazły się w powietrzu w tym samym czasie i chociaż pierwszy został odbity tarczą, drugi trafił w żołądek wojownika, który przysiadł z głośnym stęknięciem.
— Bleyoa1 — wycharczał powalony, potrząsając toporem.
— I nawzajem! No i co, koleś? Raz żem ci sypnoł, a ty już żeś rypnoł.
— Zwiążmy go — powiedział Dallas, wyłaniając się zza ciężarówki i kręcąc nad głową pętlą lassa. — Profesor zaczyna sie trząść o swojo maszyne i chce sie stąd zwijać.
— Dobra, wystawie ci go.
Tex rzucił kilka powszechnych w piechocie morskiej obelg, ale nie przebiły się przez barierę językową. Przeszedł więc na latynoski język gestów, którego nauczył się w młodości, i szybkimi ruchami dłoni i palców pokazał wikingowi, że jest rogaczem i kastratem, przypisał mu kilka paskudnych nawyków i zakończył najgorszym wyzwiskiem, klepiąc się lewą ręką w biceps prawej, wskutek czego pięść tamtej wyskoczyła w górę. Co najmniej jeden, a może więcej, z tych gestów musiał mieć podobną wymowę już w XI wieku, gdyż wiking ryknął z wściekłości i dźwignął się z ziemi. Tex spokojnie dotrzymał mu pola, chociaż przy szarżującym olbrzymie wyglądał jak pigmej. Topór wzniósł się ze świstem, ale owinęło się wokół niego lasso Dallasa i w tej samej chwili Tex podciął napastnikowi nogę. Zaledwie wiking runął z łomotem na piasek, obaj kaskaderzy już na nim siedzieli. Tex unieruchomił go dźwignią na rękę, a Dallas szybko skrępował jak prosiaka. Po chwili wiking był bezbronny, z rękami przywiązanymi z tyłu do nóg, i ryczał z frustracji, gdy go wlekli po kamieniach do ciężarówki. Tex niósł topór, a Dallas tarczę.
— Muszę z nim pomówić — powiedział Jens Lyn. — To rzadka okazja.
— Musimy natychmiast się stąd wynosić — popędzał profesor, przesuwając delikatnie dźwignie wskaźników.
— Atakują nas! — zapiszczał Amory Blestead, wskazując drżącym palcem chatę.
Ze zbocza pędziła ku nim horda obszarpanych mężczyzn ze zjeżonymi włosami, uzbrojonych w zbieraninę mieczy, włóczni i siekier.
— Zabieramy się stąd! — nakazał Barney. — Wrzućcie tego prehistorycznego drwala na pakę i zmiatamy. Po powrocie będzie pan miał mnóstwo czasu, doktorze, żeby z nim pogadać.
Tex wskoczył do szoferki i chwycił z siedzenia rewolwer. Wymierzył w morze i strzelał, dopóki nie opróżnił wszystkich komór, jednocześnie dodając gazu, włączając ocalały reflektor i naciskając klakson. Bojowe okrzyki napastników przeszły w bojaźliwe zawodzenie; rzucili broń i uciekli do chaty. Ciężarówka zrobiła skręt do tyłu i ruszyła z powrotem po plaży. Gdy dojechali do ostrego zakrętu za sterczącą z piasku skałą, z jej drugiej strony rozległ się klakson i wyrwała zza niej inna oliwkowa ciężarówka. Tex szarpnął kierownicę w lewo, o włos unikając zderzenia i wjeżdżając kołami w rozpryskujące się fale. Drugi pojazd przemknął obok nich z rykiem silnika.
— Niedzielny kierowca! — krzyknął Tex przez okno i dodał gazu.
Kiedy mijał ich tamten wóz, wjeżdżając w wyżłobione przez nich koleiny, Barney Hendrickson zerknął na jego odkrytą pakę i kompletnie zbaraniał. Zobaczył tam siebie chyboczącego się w podskakującym na kamieniach wozie i szelmowsko uśmiechniętego. W ostatniej chwili, zanim ciężarówka zniknęła za skałą, drugi Hendrickson podniósł kciuk i zagrał mu na nosie. Barney upadł na skrzynię, gdy ciężarówka przyhamowała przed skalną ścianą.
— Widzieliście to? — wykrztusił. — Co to było?
— Bardzo interesujące — rzekł profesor Hewitt, wciskając włącznik generatora prądu. — Czas jest bardziej plastyczny, niż sobie wyobrażałem. Dopuszcza dublowanie się linii zdarzeń, może ich potrojenie, a nawet nieskończenie wiele pętli. Możliwości są oszałamiające…
— Może łaskawie skończy pan z tym bełkotem i powie mi, co widziałem — warknął Barney, przechylając prawie pustą już butelkę whisky.
— Widział pan siebie, a raczej widzieliśmy siebie, kiedy będziemy… Obawiam się, że angielska gramatyka nie nadaje się do opisania takiej sytuacji. Może lepiej byłoby powiedzieć, że widział pan naszą ciężarówkę z sobą w niej w późniejszym czasie. To na tyle proste, że da się zrozumieć.
Barney jęknął i osuszył butelkę do dna, po czym wrzasnął z bólu, bo wiking zdołał się obrócić na podłodze i ugryzł go w nogę.
— Lepiej trzymaj pan nogi na skrzyniach — ostrzegł Dallas. — Jemu nadal leci piana z gęby.
Ciężarówka zwolniła i Tex krzyknął:
— Podjeżdżamy do miejsca, gdzie żeśmy wylądowali. Widze, gdzie sie zaczynajo ślady opon. Co teraz?
— Zatrzymaj się jak najbliżej miejsca przybycia. Dzięki temu będzie łatwiej ustawić parametry. Przygotujcie się, panowie, zaczynamy powrotną podróż w czasie.
— Troll taki yor oll!2— ryknął wiking.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tchórz. [wróć]
Niech was wszystkich porwą trolle! (przedchrześcijański odpowiednik przekleństwa „niech was diabli porwą!”). [wróć]
Tytuł oryginału: The Technicolor Time Machine
Copyright © 1967 by the Conde Nast Corporation
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2024
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor serii: Sławomir Folkman
Redaktor: Agnieszka Horzowska
Projekt i opracowanie graficzne serii i okładki: Sławomir Folkman / www.kaladan.pl
Ilustracja na okładce: Igor Morski
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Filmowy wehikuł czasu, wyd. I w tym tłumaczeniu, Poznań 2025)
ISBN 978-83-8338-998-1
WYDAWCA
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań, Polska
tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer