Filmowy wehikuł czasu - Harry Harrison - ebook + audiobook + książka

Filmowy wehikuł czasu ebook i audiobook

Harry Harrison

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dzika historia, odjechana i zabawna! - The SCIFI Reader.

Jedyny powód, dla którego Wikingowie osiedlili się w Ameryce? Decyzja o nakręceniu filmu pokazującego, jak Wikingowie osiedlili się w Ameryce!

Po co płacić za kostiumy, scenografię, rekwizyty, zatrudniać aktorów i mnóstwo statystów, skoro barwne, dramatyczne wydarzenia XI wieku mogą się rozgrywać na naszych oczach?

Reżyser Barney Hendrickson postanawia wykorzystać wynalazek profesora Hewitta, by przenieść się do roku 1000 i nakręcić tani, hiperrealistyczny film o odkryciu Ameryki przez wikingów. Czy coś może pójść nie tak? Początkowo pewnych trudności nastręcza skłonienie do współpracy skandynawskich wojowników, ale czegóż nie załatwi porządna whisky…

Potem już tylko kilka, hmm, drobnych przeszkód i gotowe!!! Wiking Kolumb, najbardziej realistyczny film historyczny wszech czasów już na ekranach!

Jako dzieciak czytałem mnóstwo SF, od naukowego Asimova wolałem Harry’ego Harrisona i jego fantastyczne, surrealistyczne pomysły, na których się wychowałem. - George Lucas.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 250

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 20 min

Lektor: Harry Harrison

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Strona tytułowa

Harry Har­ri­son

FIL­MOWY

WEHI­KUŁ CZASU

Prze­ło­żył

Andrzej Jan­kow­ski

Dom Wydaw­ni­czy REBIS

Rozdział 1

Co ja tu robię? Jak mogłem dać się na to namó­wić? — narze­kał L.M., czu­jąc, że kola­cja drażni jego wrzody żołąd­kowe.

— Jesteś tu, sze­fie, bo myślisz dale­ko­wzrocz­nie i szybko podej­mu­jesz decy­zje. Albo, ujmu­jąc to ina­czej, musisz chwy­tać się brzy­twy, bo jeśli bły­ska­wicz­nie cze­goś nie zro­bisz, Cli­mac­tic Stu­dios pójdą na dno. — Bar­ney Hen­drick­son ner­wowo zacią­gał się papie­ro­sem, któ­rego trzy­mał w pożół­kłych pal­cach, i patrzył nie­wi­dzą­cym wzro­kiem na prze­su­wa­jący się bez­gło­śnie za oknem rolls-royce’a kra­jo­braz jak z kanionu. — Albo, ujmu­jąc to jesz­cze ina­czej, poświę­casz godzinę swo­jego czasu na zba­da­nie pro­to­typu urzą­dze­nia, które może się stać ostat­nią deską ratunku dla firmy.

L.M. sku­piał całą uwagę na deli­kat­nym zabiegu zapa­le­nia hawań­skiego cygara z prze­mytu. Odciął jego koniec kie­szon­kową złotą gilo­tynką, pośli­nił miej­sce po ampu­ta­cji, poma­chał zapałką, cze­ka­jąc, aż wypalą się wszyst­kie zawarte w niej che­mi­ka­lia, a potem łagod­nie tchnął życie w wysmu­kły, zie­lon­kawy kształt. Auto zatrzy­mało się z maje­sta­tycz­nym wdzię­kiem prasy hydrau­licz­nej przy kra­węż­niku, wysko­czył szo­fer, obszedł je i otwo­rzył drzwi. L.M. wyj­rzał podejrz­li­wie, nie rusza­jąc się z miej­sca.

— Śmiet­nik. Jakim cudem na takim wysy­pi­sku śmieci mia­łoby się zna­leźć coś, co by mogło ura­to­wać nasze stu­dio?

Bar­ney bez­sku­tecz­nie sta­rał się wypchnąć nie­ru­chomą, zwa­li­stą postać z samo­chodu.

— Nie osą­dzaj pochop­nie, L.M. W końcu kto by się spo­dzie­wał, że biedny chło­pak ze slum­sów na East Side sta­nie się pew­nego dnia sze­fem naj­więk­szej wytwórni fil­mo­wej na świe­cie?

— To przy­tyk?

— Nie odbie­gajmy od tematu — nale­gał Bar­ney. — Może wejdźmy naj­pierw do środka i zobaczmy, co Hewitt ma do zaofe­ro­wa­nia, a potem będzie czas na wyda­wa­nie osą­dów.

L.M. nie­chęt­nie dał się popro­wa­dzić po popę­ka­nych pły­tach chod­nika pod drzwi nie­gdyś wytwor­nego, o czym świad­czyły zdo­biące go sztu­ka­te­rie, ale teraz pod­upa­dłego budynku. Trzy­ma­jąc go mocno za ramię, Bar­ney naci­snął dzwo­nek. Musiał zadzwo­nić jesz­cze dwa razy, nim zaskrzy­piały drzwi i wyj­rzał zza nich niski męż­czy­zna z wielką, łysą głową i oku­la­rami w gru­bych opraw­kach na nosie.

— Pro­fe­so­rze Hewitt — rzekł Bar­ney, popy­cha­jąc L.M. naprzód — oto czło­wiek, o któ­rym panu mówi­łem, szef Cli­mac­tic Stu­dios, pan L.M. Gre­en­span we wła­snej oso­bie.

— Ach tak, oczy­wi­ście, zapra­szam… — Pro­fe­sor łyp­nął dziw­nie zza okrą­głych oku­la­rów i odsu­nął się na bok, robiąc im przej­ście.

Kiedy drzwi za jego ple­cami się zamknęły, L.M. wes­tchnął z rezy­gna­cją i pozwo­lił się spro­wa­dzić trzesz­czą­cymi scho­dami do piw­nicy. Nagle zatrzy­mał się w pół kroku na widok rzę­dów sprzętu elek­trycz­nego, gir­land kabli i buczą­cego apa­ratu.

— Co to jest? Wygląda jak stary plan Fran­ken­ste­ina.

— Pozwól pro­fe­so­rowi wyja­śnić. — Bar­ney lekko go szturch­nął, by ruszył dalej.

— To dzieło mojego życia — oznaj­mił Hewitt, wyko­nu­jąc ręką nie­okre­ślony gest w stronę toa­lety.

— To coś jest dzie­łem pań­skiego życia?

— Pro­fe­sor ma na myśli te maszyny i apa­rat, tylko nie wska­zuje ich zbyt dokład­nie — pospie­szył z wyja­śnie­niem Bar­ney.

Pro­fe­sor Hewitt ich nie sły­szał. Był zajęty regu­la­cją jakichś pokrę­teł na tablicy ste­row­ni­czej. Bucze­nie stało się gło­śniej­sze, a ze spię­trzo­nej masy sprzętu zaczęły się sypać iskry.

— Tam! — Wska­zał teatral­nym gestem, tym razem z dużo więk­szą pre­cy­zją, meta­lową plat­formę usta­wioną na gru­bych izo­la­to­rach. — To jądro vre­me­atronu, gdzie docho­dzi do prze­miesz­cze­nia. Nie będę się silił na tłu­ma­cze­nie wam wzo­rów mate­ma­tycz­nych, bo i tak nie zdo­ła­li­by­ście ich zro­zu­mieć, ani wcho­dził w skom­pli­ko­wane szcze­góły budowy tej maszyny. Myślę, że naj­le­piej będzie po pro­stu zade­mon­stro­wać jej dzia­ła­nie.

Pochy­lił się, pogrze­bał pod sto­łem i wycią­gnął zaku­rzoną butelkę po piwie, którą posta­wił na plat­for­mie.

— Co to jest ten vre­me­atron? — zapy­tał podejrz­li­wie L.M.

— To. Teraz zade­mon­struję, jak działa. Umie­ści­łem pro­sty przed­miot w polu, które zaraz akty­wuję. Patrz­cie uważ­nie.

Hewitt pstryk­nął włącz­ni­kiem i z trans­for­ma­tora w rogu wystrze­lił łuk elek­tryczny, mecha­niczne bucze­nie prze­szło w ryk, roz­ja­rzyły się rzędy rurek, a powie­trze wypeł­nił zapach ozonu.

Widok butelki na krótko się zama­zał, po czym hałas apa­ra­tury ucichł.

— Widzie­li­ście prze­miesz­cze­nie? Nie­zwy­kłe, co? — Pro­mie­nie­jąc z dumy, pro­fe­sor wycią­gnął z maszyny reje­stru­ją­cej długi pasek papieru pokryty atra­men­to­wymi zyg­za­kami. — Wszystko jest tu zapi­sane. Butelka cof­nęła się w cza­sie o sie­dem mikro­se­kund, a potem wró­ciła do teraź­niej­szo­ści. Wbrew temu, co twier­dzą moi wro­go­wie, ta maszyna działa. Mój vre­me­atron — nazwa­łem go tak od słowa vreme, co w serb­sko-chor­wac­kim ozna­cza czas, na cześć mojej babki ze strony matki, która pocho­dziła z Mali Lošinj — jest spraw­nym wehi­ku­łem czasu.

L.M. wes­tchnął i obró­cił się w stronę scho­dów.

— Wariat — mruk­nął.

— L.M., wysłu­chaj go. Pro­fe­sor ma świetne pomy­sły. To, że w ogóle bie­rze pod uwagę współ­pracę z nami, zawdzię­czamy tylko temu, że wszyst­kie insty­tu­cje odrzu­ciły jego prośby o fun­du­sze na bada­nia, bo jedyne, czego mu trzeba, to tylko tro­chę gro­sza na udo­sko­na­le­nie jego maszyny.

— Głu­pich nie sieją, sami się rodzą. Idziemy.

— Tylko go posłu­chaj — pro­sił Bar­ney. — Pozwól mu poka­zać, jak wysyła tę butelkę po piwie w przy­szłość. To jest tak osza­ła­mia­jące, że zapiera dech w pier­siach.

— Muszę od razu wyja­śnić, że każdy ruch w przy­szłość napo­tyka barierę czasu. Prze­miesz­cze­nie w przy­szłość wymaga nie­skoń­cze­nie wię­cej ener­gii niż prze­miesz­cze­nie w prze­szłość. Ale jest wyko­nalne… pro­szę się uważ­nie przyj­rzeć, co będzie się działo z tą butelką.

I raz jesz­cze cud elek­tro­niki zwarł się z siłami czasu i w powie­trzu roz­le­gły się trza­ski wyła­do­wań elek­trycz­nych. Butelka po piwie pra­wie nie­zau­wa­żal­nie zami­go­tała.

— Dość tego. — L.M. ruszył w kie­runku scho­dów. — Aha, Bar­ney, jesteś zwol­niony.

— Nie możesz jesz­cze wyjść. Nie dałeś Hewit­towi szansy na udo­wod­nie­nie jego tezy ani mnie choćby na jej wyja­śnie­nie. — Bar­neya prze­peł­niała złość na sie­bie, na tonącą firmę, która go zatrud­niała, na śle­potę ludzi, na darem­ność ludz­kich wysił­ków i na swoje zadłu­że­nie w banku. Sko­czył za L.M. i wyrwał dymiącą hawanę z jego ust. — Zro­bimy praw­dziwy pokaz, coś, co wresz­cie doce­nisz.

— One są po dwa dolce za sztukę! Oddaj!

— Dosta­niesz je z powro­tem, ale naj­pierw się przyj­rzyj. — Bar­ney zrzu­cił butelkę na pod­łogę i poło­żył na plat­for­mie cygaro. — Który z tych gadże­tów służy do regu­la­cji mocy?

— Pobo­rem mocy ste­ruje ten reostat, ale dla­czego pan pyta? Nie można prze­dłu­żyć prze­miesz­cze­nia w cza­sie bez spa­le­nia całego sprzętu… Stój!

— Może pan kupić nowy, ale jeśli nie prze­kona pan L.M., zosta­nie z niczym, i dobrze pan o tym wie. W drogę!

Bar­ney jedną ręką powstrzy­mał mio­ta­ją­cego się pro­fe­sora, a drugą włą­czył pełną moc i naci­snął star­ter. Tym razem rezul­taty były znacz­nie bar­dziej spek­ta­ku­larne. Ryk prze­szedł w upiorne wycie, od któ­rego pękały bębenki w uszach, rurki zapło­nęły pie­kiel­nym ogniem, po meta­lo­wej kon­struk­cji prze­bie­gały ładunki elek­tro­sta­tyczne, a wszyst­kim obec­nym w piw­nicy włosy sta­nęły dęba i posy­pały się z nich iskry.

— Pora­ził mnie prąd! — wrza­snął L.M. i w tej samej chwili w ostat­nim przy­pły­wie ener­gii wszyst­kie rurki roz­go­rzały ośle­pia­ją­cym bla­skiem i trza­snęły.

W tym samym momen­cie zga­sło świa­tło.

— Tam, patrz tam! — krzyk­nął Bar­ney, zapa­la­jąc kciu­kiem swo­jego ron­sona i pod­su­wa­jąc go do plat­formy.

Była pusta.

— Jesteś mi winien dwa dolce.

— Patrz, znik­nęło! Co naj­mniej na dwie sekundy, trzy… cztery… pięć… sześć…

Nagle na plat­for­mie ponow­nie poja­wiło się wciąż dymiące cygaro. L.M. chwy­cił je i głę­boko się zacią­gnął.

— W porządku, no więc to fak­tycz­nie wehi­kuł czasu. Ale co to ma wspól­nego z krę­ce­niem fil­mów albo rato­wa­niem Cli­mac­tic?

— Pozwól, że ci wyja­śnię…

Rozdział 2

W gabi­ne­cie L.M. sze­ściu męż­czyzn sie­działo pół­ko­lem przed jego biur­kiem.

— Zamknij­cie drzwi na klucz i prze­tnij­cie kable tele­fo­niczne — naka­zał.

— Jest trze­cia w nocy — zapro­te­sto­wał Bar­ney. — O tej porze nikt nie może nas pod­słu­chać.

— Jeśli banki to zwie­trzą, będę zruj­no­wany na całe życie, a może dłu­żej. Prze­tnij­cie te kable.

— Ja się tym zajmę — powie­dział szef działu tech­nicz­nego Cli­mac­tic Stu­dios, Amory Ble­stead, wsta­jąc i wyj­mu­jąc z kie­szeni na piersi śru­bo­kręt izo­la­cyjny. — No i w końcu tajem­nica się wyja­śniła. Moi chłopcy już od roku, śred­nio dwa razy w tygo­dniu, napra­wiają te prze­wody.

Pra­co­wał szybko, zdej­mu­jąc pokrywki gniaz­dek i odłą­cza­jąc sie­dem tele­fo­nów, inter­kom, tele­wi­zję wewnętrzną i Muzak. L.M. Gre­en­span bacz­nie się temu przy­glą­dał i prze­mó­wił ponow­nie, dopiero kiedy zoba­czył dzie­sięć luźno zwi­sa­ją­cych prze­wo­dów.

— Mel­duj. — Dźgnął pal­cem Bar­neya Hen­drick­sona.

— W końcu wszystko gotowe, L.M. Całą nie­zbędną maszy­ne­rię vre­me­atrona zamon­to­wano na pla­nie zdję­cio­wym Ślubu syna Kre­atury z córką Istoty, a wydatki pokryto z budżetu filmu. Nawet udało nam się tro­chę zaosz­czę­dzić, bo maszyna pro­fe­sora kosz­to­wała mniej niż zwy­kła sce­no­gra­fia…

— Bez dygre­sji!

— W porządku. Ostat­nie sceny labo­ra­to­ryjne do tego obrazu o potwo­rach nakrę­cono dziś po połu­dniu, to zna­czy wczo­raj po połu­dniu, zatrud­ni­li­śmy więc paru face­tów z obsługi w nad­go­dzi­nach, żeby wyczy­ścili całą maszy­ne­rię. Jak tylko wyszli, my, tu obecni, zała­do­wa­li­śmy ją na pakę woj­sko­wej cię­ża­rówki z planu Star­szego sze­re­go­wego z Bro­oklynu, a pro­fe­sor pod­łą­czył wehi­kuł i wszystko spraw­dził. Jest gotowy do wyprawy.

— Nie podoba mi się ta cię­ża­rówka: zauważą jej brak.

— Bez obawy, L.M., wszystko gra. Po pierw­sze, jest z demo­bilu, a po dru­gie, i tak chciano się jej pozbyć. Została legal­nie wysta­wiona na sprze­daż przez naszego sta­łego dostawcę i kupiona przez Texa. Jak mówi­łem, jeste­śmy czy­ści.

— Tex, Tex… Kto to taki? A w ogóle co to za ludzie? — L.M. nabur­mu­szył się, tocząc podejrz­li­wym spoj­rze­niem po obec­nych. — Chyba powie­dzia­łem ci wyraź­nie, żebyś ogra­ni­czył ekipę do mini­mum i nie robił wokół tego szumu, dopóki się nie prze­ko­namy, jak to działa, bo jeśli wyniu­chają to banki…

— Ta ekipa to nie­zbędne mini­mum. Składa się tylko ze mnie, pro­fe­sora, któ­rego znasz, Ble­ste­ada, szefa tech­ni­ków, który pra­cuje u cie­bie od trzy­dzie­stu lat…

— Wiem, wiem… ale ci trzej? — Wska­zał pal­cem dwóch ciem­nych i mil­czą­cych męż­czyzn w lewi­sach i skó­rza­nych kurt­kach oraz wyso­kiego, ner­wo­wego osob­nika o jasnych, ruda­wych wło­sach.

Bar­ney ich przed­sta­wił.

— Ci dwaj z przodu to Tex Anto­nelli i Dal­las Levy, kaska­de­rzy…

— Kaska­de­rzy! Masz zamiar urzą­dzać w tym fil­mie jakąś kaska­derkę z udzia­łem dwóch pod­ra­bia­nych kow­bo­jów?

— Uspo­kój się, L.M. Potrze­bu­jemy pomocy przy tym pro­jek­cie, ludzi god­nych zaufa­nia, któ­rzy potra­fią trzy­mać język za zębami i wie­dzą, co robić w przy­padku jakichś kło­po­tów. Dal­las jest byłym żoł­nie­rzem sił desan­to­wych i zawod­ni­kiem rodeo. Tex słu­żył trzy­na­ście lat w pie­cho­cie mor­skiej i jest instruk­to­rem walki wręcz.

— A ten trzeci?

— To dok­tor Jens Lyn z Uni­wer­sy­tetu Kali­for­nij­skiego w Los Ange­les, filo­log. — Dry­blas wstał ner­wowo i szybko się ukło­nił. — Spe­cja­li­zuje się w języ­kach ger­mań­skich czy czymś takim i będzie naszym tłu­ma­czem.

— Skoro wszy­scy jeste­ście człon­kami zespołu, zda­je­cie sobie sprawę z wagi tego przed­się­wzię­cia? — zapy­tał L.M.

— Płaco mi za to, żebym trzy­mał gębe na kłódke — odparł Tex.

Dal­las kiw­nął w mil­cze­niu głową na znak zgody.

— To nie­sa­mo­wita oka­zja — prze­mó­wił nagle Lyn z lek­kim duń­skim akcen­tem. — Wzią­łem roczny urlop naukowy i towa­rzy­szył­bym wam jako kon­sul­tant nawet bez tej hoj­nej gaży, bo tak mało wiemy o sta­ro­nor­dyc­kiej mowie…

— Dobrze, dobrze. — L.M. mach­nął ręką, na razie usa­tys­fak­cjo­no­wany. — No to jaki jest plan? Wpro­wadź mnie w szcze­góły.

— Musimy zro­bić prze­bieg próbny — powie­dział Bar­ney. — Spraw­dzić, czy ten gadżet pro­fe­sora rze­czy­wi­ście działa…

— Zapew­niam was!

— A jeśli działa, zbie­ramy ekipę, piszemy sce­na­riusz, a następ­nie krę­cimy film w ple­ne­rze. I to jakim! Na sze­ro­kim ekra­nie sta­nie przed nami otwo­rem cała histo­ria! Będziemy mogli to wszystko sfil­mo­wać i zare­je­stro­wać…

— I uchro­nić stu­dio przed ban­kruc­twem — wtrą­cił L.M. — Bez nad­go­dzin, wydat­ków na sce­no­gra­fię, uże­ra­nia się ze związ­kami zawo­do­wymi…

— Uwa­żaj pan! — syk­nął Dal­las, łypiąc spode łba.

— Oczy­wi­ście nie doty­czy to waszego związku! — szybko popra­wił się L.M. — Cała tutej­sza ekipa zosta­nie zatrud­niona według stan­dar­do­wych, a nawet wyż­szych sta­wek, z należ­nymi dodat­kami i pre­mią. Myśla­łem o oszczęd­no­ściach innego rodzaju. Bierz się do roboty, Bar­ney, póki się nie roz­my­śli­łem, i nie wra­caj bez dobrych wia­do­mo­ści.

Odgłosy ich kro­ków odbi­jały się echem od sto­ją­cych po obu stro­nach beto­no­wej alejki wiel­kich scen dźwię­ko­wych, a kiedy prze­cho­dzili przez plamy świa­tła pły­ną­cego z umiesz­czo­nych w dużych odstę­pach lamp, ich cie­nie prze­su­wały się naj­pierw przed, a potem za nimi. W ciszy zale­ga­ją­cej w opu­sto­sza­łym stu­diu nagle dotarło do nich, jak ogrom­nego przed­się­wzię­cia się pod­jęli, i pod­świa­do­mie zbili się w cia­śniej­szą grupę. Przed budyn­kiem stał straż­nik, który zasa­lu­to­wał, gdy się do niego zbli­żyli, a jego głos prze­rwał ponurą ciszę:

— Cicho jak na cmen­ta­rzu. Nie ma żywej duszy.

— Zna­ko­mi­cie — powie­dział Bar­ney. — Pew­nie zosta­niemy tu do rana, poufny pro­jekt, wie pan, więc lepiej, żeby nikt się tu nie krę­cił.

— Powie­dzia­łem już kapi­ta­nowi, a on prze­ka­zał chło­pa­kom.

Bar­ney zamknął za nimi drzwi na klucz i zapa­liły się lampy na dźwi­ga­rach. Maga­zyn był pusty, jeśli nie liczyć kilku opar­tych o ścianę zaku­rzo­nych płyt i sza­ro­oliw­ko­wej cię­ża­rówki z białą woj­skową gwiazdą na drzwiach i bre­zen­tową plan­deką.

— Bate­rie i aku­mu­la­tory nała­do­wane — oznaj­mił pro­fe­sor Hewitt, wdra­paw­szy się na pakę i postu­kaw­szy w liczne tar­cze. Odłą­czył i odło­żył cięż­kie kable bie­gnące do skrzynki przy­łą­cze­nio­wej na ścia­nie. — Zapra­szam, pano­wie. W każ­dej chwili możemy roz­po­cząć eks­pe­ry­ment.

— Mógłby pan nazwać to jakoś ina­czej? — zapy­tał ner­wowo Ble­stead, poża­ło­waw­szy nagle, że dał się namó­wić na udział w tym pro­jek­cie.

— Ja wska­kuje do szo­ferki — powie­dział Tex Anto­nelli. — Tam sie czuje w sam raz. Tako sze­ścio­ko­łówko zjeź­dzi­łem cale Mariany.

Jeden za dru­gim wsie­dli za pro­fe­so­rem na tył cię­ża­rówki i Dal­las spu­ścił klapę plan­deki. Więk­szość miej­sca zaj­mo­wały rzędy elek­tro­nicz­nej maszy­ne­rii i ben­zy­nowy gene­ra­tor prądu, musieli więc usiąść na skrzyn­kach ze sprzę­tem i zapa­sami.

— Jestem gotowy — oznaj­mił pro­fe­sor. — Może na począ­tek rzu­cimy okiem na rok tysiąc pięć­setny?

— Nie — odparł sta­now­czym tonem Bar­ney. — Niech pan nastawi licz­nik na rok tysięczny, jak usta­li­li­śmy, i uru­chomi wehi­kuł.

— Ale byłoby mniej­sze zuży­cie ener­gii, a ryzyko jesz­cze…

— Niech pan teraz nie wymięka. Chcemy cof­nąć się w cza­sie jak naj­da­lej, żeby nikt nie roz­po­znał tej całej maszy­ne­rii i nie naro­bił nam kło­po­tów. Poza tym zapa­dła decy­zja, że robimy film o wikin­gach, a nie nową wer­sję Dzwon­nika z Notre Dame.

— To by był szes­na­sty wiek — spro­sto­wał Jens Lynn. — Cho­ciaż ja bym to dato­wał raczej na wcze­śniej­sze czasy, śre­dnio­wieczny Paryż, około…

— Gotuj sie! — wark­nął Dal­las. — Jak mamy lecieć, to prze­stańmy trza­skać dzio­bami i w droge. Obi­ja­nie się i gada­nie po próż­nicy to strata czasu i psu­cie ducha w armii.

— Szczera prawda, panie Levy — rzekł pro­fe­sor. Jego palce poru­szały się po pul­pi­cie ste­row­ni­czym. — Przed nami rok tysięczny anno domini, a więc w drogę! — Zaklął i zaczął gme­rać przy pul­pi­cie. — Tyle tu atrap przy­ci­sków i tarcz, że się gubię — gde­rał.

— Robi­li­śmy te maszyny do hor­ro­rów — wyja­śnił Ble­stead sta­now­czo za gło­śno. Miał twarz usianą kro­pel­kami potu. — Musiały wyglą­dać reali­stycz­nie.

— To zna­czy, że wyglą­dają nie­re­ali­stycz­nie, i tyle! — mruk­nął ze zło­ścią pro­fe­sor Hewitt, wpro­wa­dza­jąc ostat­nie poprawki, po czym prze­krę­cił duży wie­lo­bie­gu­nowy prze­łącz­nik.

Pod wpły­wem nagłego obcią­że­nia spo­tę­go­wał się war­kot prąd­nicy, nad apa­ra­tem poja­wiło się z trza­skiem wyła­do­wa­nie elek­tryczne, po wszyst­kich odkry­tych powierzch­niach zaczęły tań­czyć zimne ognie, a człon­ko­wie wyprawy poczuli, że stają im włosy na gło­wach.

— Coś poszło nie tak! — krzyk­nął zdu­szo­nym gło­sem Jens Lyn.

— Skądże — rzekł spo­koj­nie pro­fe­sor Hewitt, doko­nu­jąc drob­nych korekt usta­wie­nia. — To tylko efekt uboczny, wyła­do­wa­nie elek­tro­sta­tyczne bez żad­nego zna­cze­nia. Two­rzy się pole. Sądzę, że to czu­je­cie.

Rze­czy­wi­ście czuli. Było to zde­cy­do­wa­nie nie­przy­jemne dozna­nie, jakby ich ciała ktoś mocno ści­snął w gar­ści.

— Czuje sie, jakby ktoś wetknął mi w pępek wielki klucz i nakrę­cał flaki — powie­dział Dal­las.

— Nie ujął­bym tego w taki spo­sób, ale mam iden­tyczne objawy — zgo­dził się z nim Lyn.

— Włą­czam auto­ma­tyczne ste­ro­wa­nie — powie­dział pro­fe­sor, wci­ska­jąc jakiś guzik i odsu­wa­jąc się od pul­pitu. — Przy mak­sy­mal­nym pobo­rze mocy pro­stow­niki sele­nowe w ciągu mikro­se­kundy prze­niosą nas w prze­szłość. Może­cie obser­wo­wać to tutaj, na tej tar­czy. Gdy wska­zówka doj­dzie do zera…

— Dwa­na­ście — oznaj­mił Bar­ney, zer­ka­jąc na instru­ment i zaraz odwra­ca­jąc się do Hewitta.

— Dzie­więć — podał odczyt pro­fe­sor. — Two­rzy się ładu­nek. Osiem… sie­dem… sześć…

— Dosta­niemy doda­tek za walke? — zapy­tał Dal­las, ale nikt się nawet nie uśmiech­nął.

— Pięć… cztery… trzy…

Napię­cie stało się trudne do znie­sie­nia. Nikt nie był w sta­nie się ruszyć. Wpa­try­wali się w prze­su­wa­jącą się czer­woną strzałkę. Pro­fe­sor prze­ka­zy­wał gło­śno odczyty:

— Dwa… jeden…

Nie usły­szeli „zero”, gdyż w tym ułamku wiecz­no­ści zawie­sił się nawet dźwięk. Coś się z nimi stało, coś nie­okre­ślo­nego i tak odmien­nego od nor­mal­nych doznań życio­wych, że chwilę potem nie potra­fili powie­dzieć, ani co to było, ani jak się czuli. W tym samym momen­cie znik­nęły lampy w maga­zy­nie i jedy­nym źró­dłem świa­tła było przy­ćmione lśnie­nie instru­men­tów pokła­do­wych. Za paką cię­ża­rówki, gdzie jesz­cze przed chwilą znaj­do­wało się jasno oświe­tlone pomiesz­cze­nie, wid­niała bez­kształtna sza­rość, nicość, od patrze­nia na którą bolały oczy.

— Eureka! — krzyk­nął pro­fe­sor.

— Kto chce łyka? — zapy­tał Dal­las, wyj­mu­jąc zza skrzynki, na któ­rej sie­dział, kwa­terkę whi­sky i korzy­sta­jąc ze znacz­nym uszczerb­kiem dla jej płyn­nej zawar­to­ści z wła­snego zapro­sze­nia.

Butelka szybko prze­cho­dziła z rąk do rąk — nawet Tex się­gnął po nią z szo­ferki — i wszy­scy czer­pali z niej odwagę. Z wyjąt­kiem pro­fe­sora, który był zbyt zajęty instru­men­tami. Mru­czał sam do sie­bie rado­śnie:

— Tak, zde­cy­do­wa­nie, zde­cy­do­wa­nie prze­no­simy się w cza­sie… w łatwym do zmie­rze­nia tem­pie… teraz także w prze­strzeni… żeby­śmy tylko nie wylą­do­wali w prze­strzeni mię­dzy­gwiezd­nej albo pośrodku Pacy­fiku… o rany, nie! — Zer­k­nął na ocie­niony ekran i wpro­wa­dził kilka pre­cy­zyj­nych korekt. — Pano­wie, radzę, żeby­ście się cze­goś mocno przy­trzy­mali. Sta­ra­łem się jak naj­do­kład­niej obli­czyć, oczy­wi­ście w przy­bli­że­niu, odle­głość do poziomu gruntu, ale boję się zro­bić to zbyt pre­cy­zyj­nie. Nie chcę, żeby­śmy wyło­nili się pod zie­mią, więc moż­liwy jest upa­dek z wyso­ko­ści kil­ku­na­stu cali… Jeste­ście gotowi?

Wci­snął wyłącz­nik główny.

Naj­pierw osia­dły tylne koła cię­ża­rówki, a chwilę potem wal­nął z wiel­kim hukiem o zie­mię jej przód. Wstrząs roz­rzu­cił ich po pace. Przez otwarty tył wozu wle­wało się ośle­pia­jące świa­tło sło­neczne, a świeża bryza nio­sła odgłosy odle­głych fal biją­cych o brzeg.

— Jasny gwint! — wyrzu­cił z sie­bie Amory Ble­stead.

Sza­rość znik­nęła i w jej miej­sce poja­wił się — ujęty przez górę plan­deki jak w ramy wiel­kiego okna wido­ko­wego — obraz scho­dzą­cej do oce­anu kamie­ni­stej plaży, o którą roz­bi­jały się potężne fale. Nad wodą latały z krzy­kiem mewy, a dwie prze­stra­szone foki prych­nęły i plu­snęły do wody.

— Nie koja­rzę tej czę­ści Kali­for­nii — stwier­dził Bar­ney.

— To Stary Świat, nie Nowy — powie­dział z dumą pro­fe­sor Hewitt. — A dokład­nie Orkady, gdzie w jede­na­stym wieku, a jeste­śmy w roku tysiąc trze­cim, znaj­do­wało się wiele osad wikin­gów. Nie­wąt­pli­wie dziwi pana, że vre­me­atron może doko­nać prze­miesz­cze­nia w prze­strzeni, nie tylko w cza­sie, ale jest to czyn­nik…

— Odkąd wybrano Hoovera, nic mnie już nie dziwi — prze­rwał mu Bar­ney, czu­jąc, że teraz, gdy przy­byli dokądś — lub do kie­dyś — odzy­skuje kon­trolę nad tym, co się z nim i wokół niego dzieje. — Bierzmy się do roboty. Dal­las, pod­nieś przód plan­deki, żeby­śmy widzieli, dokąd jedziemy.

Po odsu­nię­ciu płachty rów­nież z tej strony uka­zała się kamie­ni­sta plaża, wąski pas ziemi mię­dzy wodą i pół­okrą­głym pasmem kli­fów. Około pół mili od nich w morze wybie­gał cypel i prze­sła­niał dal­szy widok.

— Ruszaj! — krzyk­nął Bar­ney do szo­ferki. — Zobaczmy, co jest dalej.

— Sie robi — odparł Tex, prze­krę­ca­jąc klu­czyk w sta­cyjce.

Sil­nik zazgrzy­tał i zasko­czył. Tex wrzu­cił bieg i cię­ża­rówka poto­czyła się z hur­ko­tem po kamie­niach.

— Chcesz pan to? — zapy­tał Dal­las Bar­neya, wycią­ga­jąc do niego pas z nabo­jami i rewol­we­rem w przy­pię­tej kabu­rze.

Reży­ser spoj­rzał na broń z nie­sma­kiem.

— Zatrzy­maj to. Pew­nie sam bym się postrze­lił, gdy­bym zaczął się bawić czymś takim. Daj ten drugi Texowi, a sam weź kara­bin.

— Nie uzbro­imy się na wszelki wypa­dek, dla wła­snego bez­pie­czeń­stwa? — spy­tał Ble­stead. — Umiem się obcho­dzić z kara­bi­nem.

— Ale nie zawo­dowo, a trzy­mamy się prze­pi­sów związ­ków zawo­do­wych. Twoim zada­niem jest poma­gać pro­fe­so­rowi. Naj­waż­niej­szy jest vre­me­atron. Bro­nią zajmą się Tex i Dal­las, dzięki czemu będziemy mieli pew­ność, że nie doj­dzie do żad­nych wypad­ków.

— Alt for Satan! Spójrz­cie na to! Takie piękne, że aż trudno mi uwie­rzyć, że widzę to na wła­sne oczy! — wybeł­ko­tał Jens Lyn, wska­zu­jąc przed sie­bie.

Cię­ża­rówka obje­chała skałę i otwo­rzył się widok na małą zatokę. Na brzegu leżała toporna, poczer­niała łódź wio­słowa, a tuż przy plaży stała nędzna chata z nie­dbale uło­żo­nych gła­zów i kęp darni, pokryta strze­chą z wodo­ro­stów. Nie było widać nikogo, ale z otworu na jed­nym końcu dachu wzno­sił się dym.

— A gdzie są ludzie? — zapy­tał Bar­ney.

— To zro­zu­miałe, że widok i hałas cię­ża­rówki musiały ich wystra­szyć, schro­nili się więc w domu — odparł Lyn.

— Zgaś sil­nik, Tex. Może trzeba było wziąć jakieś paciorki albo coś w tym stylu na han­del z kra­jow­cami?

— Oba­wiam się, że to nie są tacy kra­jowcy, jakich pan ma na myśli…

Jakby na potwier­dze­nie tych słów, otwo­rzyły się nagle drzwi chaty i wypadł z nich męż­czy­zna, strasz­nie wrzesz­cząc i wywi­ja­jąc nad głową topo­rem o sze­ro­kim ostrzu. Pod­sko­czył, trza­snął topo­rem o dużą tar­czę na lewym ramie­niu i puścił się bie­giem ze zbo­cza w ich stronę. Gdy się zbli­żył, sadząc wiel­kimi susami, dostrze­gli, że ma czarny hełm z rogami, roz­wianą jasną brodę i bujne wąsy. Na­dal rycząc nie­zro­zu­miale, zaczął gryźć brzeg tar­czy, a na usta wystą­piła mu piana.

— Widać, że się boi, ale boha­ter­ski wiking nie może oka­zać stra­chu na oczach nie­wol­ni­ków i służby, któ­rzy nie­wąt­pli­wie przy­glą­dają mu się z ukry­cia w domu. A więc wzbu­dza w sobie szał bojowy…

— Niech pan sobie daruje ten wykład, dok­to­rze. Dal­las, może­cie z Texem jakoś powstrzy­mać tego faceta, zanim coś roz­wali?

— Wpa­ko­wa­nie mu kulki powstrzyma go na amen.

— Nie! Mowy nie ma! W tym stu­diu nie popełni się mor­der­stwa, nawet w obro­nie wła­snej.

— Dobra, jak pan chcesz… ale to pod­pada pod „nara­że­nie życia”, za co należy sie pre­mia.

— Wiem! Wiem! Ruszaj­cie, zanim…

Bar­ney­owi prze­rwał głu­chy odgłos ude­rze­nia i brzęk, po któ­rym roz­le­gły się jesz­cze gło­śniej­sze zwy­cię­skie wrza­ski.

— Rozu­miem, co on mówi! — zachi­cho­tał rado­śnie Jens Lyn. — Chełpi się, że wyłu­pił potwo­rowi oko…

— Ten mał­po­lud roz­wa­lił przedni reflek­tor! — krzyk­nął Dal­las. — Tex, zaj­mij go, zara do cie­bie dołą­cze. Odcią­gnij go stąd.

Tex Anto­nelli wysu­nął się z szo­ferki i pobiegł po plaży jak naj­da­lej od auta. Zoba­czył to wście­kły topor­nik i natych­miast ruszył za nim w pościg. Po mniej wię­cej pięć­dzie­się­ciu jar­dach Tex się zatrzy­mał, pod­niósł z plaży dwa dobrze wygła­dzone przez morze kamie­nie wiel­ko­ści pię­ści i zaczął pod­rzu­cać jeden w dłoni jak piłeczkę bejs­bo­lową, spo­koj­nie cze­ka­jąc, aż ogar­nięty furią napast­nik się zbliży. Z odle­gło­ści pię­ciu jar­dów cisnął nim w jego głowę, a gdy tam­ten mach­nął tar­czą, by się zasło­nić, wal­nął dru­gim kamie­niem w jego tułów. Oba kamie­nie zna­la­zły się w powie­trzu w tym samym cza­sie i cho­ciaż pierw­szy został odbity tar­czą, drugi tra­fił w żołą­dek wojow­nika, który przy­siadł z gło­śnym stęk­nię­ciem.

— Bleyoa1 — wychar­czał powa­lony, potrzą­sa­jąc topo­rem.

— I nawza­jem! No i co, koleś? Raz żem ci syp­noł, a ty już żeś ryp­noł.

— Zwiążmy go — powie­dział Dal­las, wyła­nia­jąc się zza cię­ża­rówki i krę­cąc nad głową pętlą lassa. — Pro­fe­sor zaczyna sie trząść o swojo maszyne i chce sie stąd zwi­jać.

— Dobra, wysta­wie ci go.

Tex rzu­cił kilka powszech­nych w pie­cho­cie mor­skiej obelg, ale nie prze­biły się przez barierę języ­kową. Prze­szedł więc na laty­no­ski język gestów, któ­rego nauczył się w mło­do­ści, i szyb­kimi ruchami dłoni i pal­ców poka­zał wikin­gowi, że jest roga­czem i kastra­tem, przy­pi­sał mu kilka paskud­nych nawy­ków i zakoń­czył naj­gor­szym wyzwi­skiem, kle­piąc się lewą ręką w biceps pra­wej, wsku­tek czego pięść tam­tej wysko­czyła w górę. Co naj­mniej jeden, a może wię­cej, z tych gestów musiał mieć podobną wymowę już w XI wieku, gdyż wiking ryk­nął z wście­kło­ści i dźwi­gnął się z ziemi. Tex spo­koj­nie dotrzy­mał mu pola, cho­ciaż przy szar­żu­ją­cym olbrzy­mie wyglą­dał jak pig­mej. Topór wzniósł się ze świ­stem, ale owi­nęło się wokół niego lasso Dal­lasa i w tej samej chwili Tex pod­ciął napast­ni­kowi nogę. Zale­d­wie wiking runął z łomo­tem na pia­sek, obaj kaska­de­rzy już na nim sie­dzieli. Tex unie­ru­cho­mił go dźwi­gnią na rękę, a Dal­las szybko skrę­po­wał jak pro­siaka. Po chwili wiking był bez­bronny, z rękami przy­wią­za­nymi z tyłu do nóg, i ryczał z fru­stra­cji, gdy go wle­kli po kamie­niach do cię­ża­rówki. Tex niósł topór, a Dal­las tar­czę.

— Muszę z nim pomó­wić — powie­dział Jens Lyn. — To rzadka oka­zja.

— Musimy natych­miast się stąd wyno­sić — popę­dzał pro­fe­sor, prze­su­wa­jąc deli­kat­nie dźwi­gnie wskaź­ni­ków.

— Ata­kują nas! — zapisz­czał Amory Ble­stead, wska­zu­jąc drżą­cym pal­cem chatę.

Ze zbo­cza pędziła ku nim horda obszar­pa­nych męż­czyzn ze zje­żo­nymi wło­sami, uzbro­jo­nych w zbie­ra­ninę mie­czy, włóczni i sie­kier.

— Zabie­ramy się stąd! — naka­zał Bar­ney. — Wrzuć­cie tego pre­hi­sto­rycz­nego drwala na pakę i zmia­tamy. Po powro­cie będzie pan miał mnó­stwo czasu, dok­to­rze, żeby z nim poga­dać.

Tex wsko­czył do szo­ferki i chwy­cił z sie­dze­nia rewol­wer. Wymie­rzył w morze i strze­lał, dopóki nie opróż­nił wszyst­kich komór, jed­no­cze­śnie doda­jąc gazu, włą­cza­jąc oca­lały reflek­tor i naci­ska­jąc klak­son. Bojowe okrzyki napast­ni­ków prze­szły w bojaź­liwe zawo­dze­nie; rzu­cili broń i ucie­kli do chaty. Cię­ża­rówka zro­biła skręt do tyłu i ruszyła z powro­tem po plaży. Gdy doje­chali do ostrego zakrętu za ster­czącą z pia­sku skałą, z jej dru­giej strony roz­legł się klak­son i wyrwała zza niej inna oliw­kowa cię­ża­rówka. Tex szarp­nął kie­row­nicę w lewo, o włos uni­ka­jąc zde­rze­nia i wjeż­dża­jąc kołami w roz­pry­sku­jące się fale. Drugi pojazd prze­mknął obok nich z rykiem sil­nika.

— Nie­dzielny kie­rowca! — krzyk­nął Tex przez okno i dodał gazu.

Kiedy mijał ich tam­ten wóz, wjeż­dża­jąc w wyżło­bione przez nich kole­iny, Bar­ney Hen­drick­son zer­k­nął na jego odkrytą pakę i kom­plet­nie zba­ra­niał. Zoba­czył tam sie­bie chy­bo­czą­cego się w pod­ska­ku­ją­cym na kamie­niach wozie i szel­mow­sko uśmiech­nię­tego. W ostat­niej chwili, zanim cię­ża­rówka znik­nęła za skałą, drugi Hen­drick­son pod­niósł kciuk i zagrał mu na nosie. Bar­ney upadł na skrzy­nię, gdy cię­ża­rówka przy­ha­mo­wała przed skalną ścianą.

— Widzie­li­ście to? — wykrztu­sił. — Co to było?

— Bar­dzo inte­re­su­jące — rzekł pro­fe­sor Hewitt, wci­ska­jąc włącz­nik gene­ra­tora prądu. — Czas jest bar­dziej pla­styczny, niż sobie wyobra­ża­łem. Dopusz­cza dublo­wa­nie się linii zda­rzeń, może ich potro­je­nie, a nawet nie­skoń­cze­nie wiele pętli. Moż­li­wo­ści są osza­ła­mia­jące…

— Może łaska­wie skoń­czy pan z tym beł­ko­tem i powie mi, co widzia­łem — wark­nął Bar­ney, prze­chy­la­jąc pra­wie pustą już butelkę whi­sky.

— Widział pan sie­bie, a raczej widzie­li­śmy sie­bie, kiedy będziemy… Oba­wiam się, że angiel­ska gra­ma­tyka nie nadaje się do opi­sa­nia takiej sytu­acji. Może lepiej byłoby powie­dzieć, że widział pan naszą cię­ża­rówkę z sobą w niej w póź­niej­szym cza­sie. To na tyle pro­ste, że da się zro­zu­mieć.

Bar­ney jęk­nął i osu­szył butelkę do dna, po czym wrza­snął z bólu, bo wiking zdo­łał się obró­cić na pod­ło­dze i ugryzł go w nogę.

— Lepiej trzy­maj pan nogi na skrzy­niach — ostrzegł Dal­las. — Jemu na­dal leci piana z gęby.

Cię­ża­rówka zwol­niła i Tex krzyk­nął:

— Pod­jeż­dżamy do miej­sca, gdzie żeśmy wylą­do­wali. Widze, gdzie sie zaczy­najo ślady opon. Co teraz?

— Zatrzy­maj się jak naj­bli­żej miej­sca przy­by­cia. Dzięki temu będzie łatwiej usta­wić para­me­try. Przy­go­tuj­cie się, pano­wie, zaczy­namy powrotną podróż w cza­sie.

— Troll taki yor oll!2— ryk­nął wiking.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tchórz. [wróć]

Niech was wszyst­kich porwą trolle! (przed­chrze­ści­jań­ski odpo­wied­nik prze­kleń­stwa „niech was dia­bli porwą!”). [wróć]

Tytuł ory­gi­nału: The Tech­ni­co­lor Time Machine

Copy­ri­ght © 1967 by the Conde Nast Cor­po­ra­tion

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2024

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Sła­wo­mir Folk­man

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i okładki: Sła­wo­mir Folk­man / www.kala­dan.pl

Ilu­stra­cja na okładce: Igor Mor­ski

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Fil­mowy wehi­kuł czasu, wyd. I w tym tłu­ma­cze­niu, Poznań 2025)

ISBN 978-83-8338-998-1

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer