Fantazja d-ra Ox. Une fantaisie du docteur Ox - Juliusz Verne - ebook

Fantazja d-ra Ox. Une fantaisie du docteur Ox ebook

Juliusz Verne

0,0

Opis

Humorystyczna powieść science fiction napisana przez francuskiego pisarza Julesa Verne'a. Opisuje eksperyment jednego z doktorów Ox i inspirowany jest prawdziwym lub domniemanym wpływem tlenu na żywe istoty. Akcja powieści toczy się w wyimaginowanej wiosce Quiquendone we Flandrii Zachodniej, której obywatele określani są jako ludzie zamożni, rozsądni, rozważni, towarzyscy, z przeciętnym temperamentem, gościnni, życzliwi i gdzie nawet „psy nie gryzą, a koty nie drapią”. Pewien naukowiec dr Ox przychodzi do władz i proponuje zbudowanie nowatorskiego systemu oświetlenia gazowego bez żadnych kosztów dla miasta. Oferta zostaje przyjęta z radością. Dr Ox i jego asystent Gédéon Ygène (których nazwiska tworzą słowo oxygène - „tlen”) proponują zastosowanie elektrolizy do rozdzielenia wody na wodór i tlen oraz pompowanie tych dwóch gazów oddzielnymi rurami do miasta. Sekretnym planem lekarza jest jednak przeprowadzenie na dużą skalę eksperymentu dotyczącego wpływu tlenu na rośliny, zwierzęta i ludzi, dlatego przepompowuje nadmiar niewidzialnego i bezwonnego gazu przez wszystkie lampy. Wzbogacone powietrze ma niezwykły wpływ na miasto. Przyspiesza wzrost roślin, wywołuje podniecenie i agresywność u zwierząt i ludzi. Ostatecznie podekscytowani mieszkańcy Quiquendone decydują się wyruszyć na wojnę z sąsiednią wioską Virgamen, aby pomścić dawne przestępstwo: w 1195 r. krowa należąca do tego miasta odważyła się wejść na quiquendońskie pole i zjeść kilka kęsów ich trawy. Jednak, gdy armia była w drodze do bitwy, wypadek w fabryce doktora Oxa powoduje wymieszanie tlenu i wodoru, powodując ogromną eksplozję, która niszczy fabrykę. Historia kończy się, gdy miasto powraca do swojego tradycyjnego, powolnego i cichego stylu życia. Dr Ox i jego asystent, których nie było w zakładzie w momencie wypadku, zniknęli bez śladu. Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et français.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 176

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

Juliusz Verne

 

Fantazja d-ra Ox

Une fantaisie du docteur Ox

 

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej.

Version bilingue: polonaise et français.

 

przekład anonimowy

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Lorenz Frølich (1820-1908), Le Docteur Ox, gravure page non numérotée, 61 (1874),

licencjapublic domain, źródło: https://fr.wikisource.org/wiki/Fichier:Lorenz_Frølich_-_Le_Docteur_Ox,_page_61.jpg

Ce fichier a été identifié comme étant exempt de restrictions connues liées au droit d’auteur,

y compris tous les droits connexes et voisins.

 

Tekstpolskiwg edycji z roku 1876. 

Tekstfrancuskiwg edycji z roku 1874. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-091-8 

 

 

 

Fantazja   D-Ra   Ox

I.

Jak bezpożytecznem jest szukać miasteczka Quiquendonc nawet na najdokładniejszych kartach geograficznych.

 Jeżeli szukać będziecie na mappie starożytnej lub nowożytnej Flandryi, miasteczka Quiquendonc, prawdopodobnem jest, że go tam nie znajdziecie. Czyż więc Quiquendonc zaginęło? Nie. Czy ma być miastem dopiero w przyszłości? Wcale nie. Istnieje ono na przekór geografii, istnieje od lat ośmiuset czy dziewięciuset nawet, a przypuszczając że ma duszę każdy z jego mieszkańców, liczy dwa tysiące trzysta dziewiędziesiąt trzy dusze. Quiquendonc leży o trzynaście i pół kilometrów na północo-wschód Audenardu, a o piętnaście i ćwierć kilom. na południe Bruges, w samym środku Flandryi. Vaar rzeczka wpadająca do Escaut przepływa pod jego trzema mostami, silnie przypominającemi budową odległe czasy średniowieczne... Chwalą tu stary zamek, którego węgielny kamień położył w 1197 r. Baudouin (późniejszy cesarz w Konstantynopolu), oraz ratusz o dwóch oknach gotyckich i okrągłej wieżyczce wzniesionej po nad poziom o 357 stóp. Z wieżyczki tej daje się słyszeć co godzina kurant zegarowy o pięciu oktawach, istny fortepijan napowietrzny, którego sława przewyższa o wiele sławę głośnego zegaru z kurantem w Bruges. Cudzoziemiec, zabłądziwszy kiedy niekiedy do Quiquendonc, nie opuszcza go nigdy nie zwiedziwszy sali Statuderów, ozdobionej portretem Wilhelma de Nassau, malowanym przez Brandona; ambony kościoła świętej Magloiry, arcydzieła architektury XVI wieku; studni z żelaza lanego, wydrążonej w środku wielkiego placu św. Erunfa, której wspaniałą ornamentacyą wykonał Quentin Metsys, malarz kowal, i grobu kiedyś Maryi Burgundzkiej, córki Karola Śmiałego, spoczywającej teraz w kościele Notre-Dame w Bruges... Głównym przedmiotem handlu miasteczka Quiquendonc jest sprzedaż na wielką skalę śmietany i cukru owsianego. Władza miejska od niepamiętnych czasów, spoczywa w ręku członków rodziny van Tricasse, a mimo to przecież wszystko, Quiquendonc nie znajduje się, jakeśmy już powiedzieli na karcie Flandryi! Czy to więc nieudolność geografów czy umyślne złośliwe opuszczenie? Tego wam wytłómaczyć nie mogę; ale za to zapewniam najuroczyściej, że Quiquendonc istnieje w rzeczywistości, że ma małe wązkie uliczki, niekoniecznie pokaźne domostwa, targi i burmistrza, a nadto Quiquendonc niezbyt dawno było widownią wypadków zadziwiających, nadzwyczajnych, nieprawdopodobnych a jednak prawdziwych, które w dalszym ciągu jak najwierniej opowiem.

 Trudno doprawdy nietylko powiedzieć, ale nawet pomyśleć choćby cokolwiek złego o mieszkańcach wschodniej Flandryi. Ludzie to bogaci, mądrzy, oszczędni, towarzyscy, uprzejmi, gościnni, trochę może ociężali w mowie i na umyśle, ależ ten ostatni niedostatek nie wyjaśnia dla czego jedno z najbardziej zajmujących miast na ich terrytoryjum, ma dopiero kiedyś tam kiedyś figurować w topografii nowożytnej.

 Opuszczenie to byłoby ma się rozumieć daleko smutniejszem, gdyby historyja lub w braku historyi kronika, albo w braku kroniki tradycyja kraju czyniły już kiedy wzmiankę jaką o tak niesprawiedliwie zapoznanem miasteczku! Aliści ani atlasy, ani przewodniki ani też opisy podróży nic o niem nigdzie nie mówią. Nawet M. Jeanne, ten przezorny historyjograf wiosek, nie mówi o niem ani słowa. Bogu samemu wiadomo jak takie milczenie źle oddziaływa na handel i przemysł miejscowy, chociaż muszę tu nadmienić, że Quiquendonc nie ma ani przemysłu ani handlu, i że obchodzi się bez tego doskonale. Cukier owsiany i śmietana konsumuje się na miejscu i nigdzie się nic nie wyseła. Mieszkańcom wszakże Quiquendonc niczego nie brakuje. Żądze ich są umiarkowane, życie skromne; spokojni są, zimni, flegmatyczni, jednem słowem „Flamandowie są,” jakich się spotyka jeszcze niekiedy pomiędzy Escaut i morzem Północnem.

II.

W którym burmistrz van Tricasse i radny Niklausse rozmawiają o interesach miasta.

 – Pan sądzisz? rzekł burmistrz.

 – Tak... sądzę... odpowiedział radny po kilku minutach milczenia.

 – Że tego nie można lekceważyć, dodał uroczyście burmistrz.

 – Lat to już dziesięć jak rozmyślamy o tym ważnym interesie, odpowiedział radny Niklausse, a jednak upewniam pana, panie van Tricasse, że na swoję odpowiedzialność przyjąć tego nie mogę...

 – Pojmuję dobrze pańskie obawy, odrzekł pan van Tricasse po kwadransie namysłu; pojmuję pańskie obawy i zupełnie je podzielam. Nie możemy wydawać decyzyi nie zbadawszy najdokładniej wpierw sprawy.

 – Posada komisarza cywilnego, chyba że niejest potrzebną w mieście tak spokojnem jak Quiquendonc, odezwał się Niklausse.

 – Poprzednik nasz, rzekł van Tricasse tonem poważnym; poprzednik nasz mi powiedział, że nigdy nie ośmielał się tego powiedzieć, aby sąd jakiś mógł być zupełnie pewnym. Każde twierdzenie podlega często skutkom wcale nieprzyjemnym.

 Radny kiwnął głową na znak, że podziela to zupełnie sprawiedliwe zdanie i zamilkł na pół godziny. Po tej przerwie podczas której ani radny ani burmistrz palcem nawet nie poruszyli, Niklausse zapytał van Tricassa, czy jego poprzednik, tak przed dwudziestoma dajmy na to laty, nie miał na myśli zniesienia posady komisarza cywilnego, rok rocznie obciążającej budżet miasta Quiquendonc summą tysiąca trzystu sześćdziesięciu pięciu franków, z centymami.

 – W samej rzeczy to jest rzeczywiście, odrzekł burmistrz, podnosząc z majestatyczną powagą rękę do gładkiego czoła; w samej rzeczy, zacny ten człowiek umarł zanim zdołał zadecydować, tak tę jak i wiele innych kwestyj spornych. To było i taktowne i mądre. Dla czegóż nie miałbym pójść w jego ślady?

 Radny Niklausse, nie był zdolnym do opozycyi, więc nie odrzekł ani słowa.

 – Człowiek, który umiera nic nie zdecydowawszy, dorzucił poważnie van Tricasse, bliskim jest osiągnienia doskonałości na tym świecie! poczem przycisnął do ust koniec małego palca tłumiąc głos i wydając lekkie westchnienie. Prawie w tej samej chwili kroki jakieś lekkie, dały się posłyszeć w sieni. Mysz nie uczyniłaby mniejszego szelestu sunąc po miękkim kobiercu. Drzwi pokoju otwarły się i ukazała się w nich młoda dziewczyna, blondynka o długich włosach i jasnem wejrzeniu. Była to Suzel van Tricasse, jedyna córka burmistrza. Podała ojcu fajkę nałożoną z przykrywką miedzianą, i nie rzekłszy słowa znikła tak cichutko, jak się zjawiła.

 Pan burmistrz zapalił lulkę i otoczył się wkrótce obłokiem niebieskawego dymu, a radny Niklausse pogrążył się tymczasem w głębokiej zadumie.

 Pokój, w którym debatowali dwaj znakomici mężowie, był gabinetem suto ozdobionym w rzeźby z ciemnego jakiegoś drzewa. Wysoki kominek z obszernem ogniskiem, na którem można było pomieścić cały dąb, albo upiec tęgiego wołu, zajmował jednę ścianę gabinetu, i stał naprzeciwko okna okratowanego, którego szyby kolorowe łagodziły promienie światła dziennego. Po nad kominkiem w ramach starożytnych wisiał portret jakiegoś dobrodusznego człeczyny, dzieło niby malarza Hemlinga, przedstawiające jednego z przodków van Tricassa, wywodzących ród swój od XIV wieku i z czasów w których Flamandczykowie i Gui z Dampierre, walczyli przeciwko cesarzowi Rudolfowi Habsburskiemu.

 Gabinet ten to część domu burmistrza, najpiękniejszego ma się rozumieć w Quiquendonc; zbudowanego w guście flamandzkim i ze wszystkiemi możliwemi grymasami. W klasztorze Kartuzów albo w instytucie głuchoniemych, nigdy spokojniej jak w tym domu nie było. Nie posłyszałeś tam nigdy najmniejszego hałasu, bo nie chodzono tam lecz się przesuwano; nie mówiono lecz szeptano. A płci pięknej nie brakowało w tym przybytku wszelako. Oprócz burmistrza żyły tutaj, żona jego pani Brygida van Tricasse, córka Suzel van Tricasse, i służąca Lothé Jansehén. Mieszkała tu również siostra burmistrza, ciotka Hermancyja, stara panna używająca również imienia Tatanémancyi, nadanego jej kiedyś przez siostrzenicę Suzel, kiedy jeszcze była dzieckiem. Pomimo otóż tylu i tak zapalnych łatwo żywiołów, w domu burmistrza panował wieczysty pokój.

 Burmistrz miał lat pięćdziesiąt, nie tłusty nie chudy, nie mały nie duży, nie stary nie młody, nie wesoły nie smutny, nie zadowolony nie znudzony, nie energiczny nie mięki, nie dumny nie pokorny, nie dobry nie zły, nie rozrzutny nie chciwy, nie mężny nie tchórz, słowem nie za wiele nie za mało, ne quid nimis; człowiek umiarkowany we wszystkiem; lecz po niezmiennej powolności jego ruchów, po dolnych policzkach nieco zwieszonych, po powiece stale podniesionej w górę, po czole gładkiem, jak mosiężna płyta bez zmarszczki, po muskułach mało wydatnych, fizyjognomista mógł bez wielu trudów rozpoznać, że pan van Tricasse, była to flegma uosobiona. Nigdy z gniewu ani namiętności lub jakiegoś doznanego wzruszenia, nie przyspieszało się bicie serca tego człowieka, nigdy oblicze jego nie nabierało kolorów, źrenica nigdy nie zmieniała swej wielkości, pod wpływem irytacyi prędko zresztą przechodzącej.

 Odziewał się zawsze w jedno ubranie czysto utrzymane, w suknie ani za obszerne ani za ciasne, które się nigdy nie niszczyły. Obuty był w grube trzewiki z potrójnemi podeszwami i srebrnemi spinkami, które swą trwałością przyprowadzały do rozpaczy szewca. Na głowie nosił obszerny kapelusz, pamiętający epokę w której Flandryja była stanowczo odseparowaną od Holandyi, co pozwala przypisywać temu szacownemu nakryciu głowy, lat czterdzieści kilka. Namiętności zużywają ciało, duszę i nawet odzienie, a godny burmistrz apatyczny, niedbały, obojętny, do niczego namiętności nie objawiał. Nic więc nie niszczył i sam się nie zużywał a tem samem był jedynym człowiekiem odpowiednim do zarządu miastem Quiquendonc i jego spokojnemi mieszkańcami.

 Miasto rzeczywiście nie mniej było spokojne jak dom van Tricassa. Otóż w tej spokojnej siedzibie burmistrz liczył, że dojdzie do granic najodleglejszych życia ludzkiego; mniemając zawsze, że ukochana Brygida van Tricasse jego żona uprzedzi go do grobu, w którym nie znajdzie z pewnością spoczynku większego, nad ten jakiego od 60 lat zażywa już na ziemi.

 Rzecz ta wszakże potrzebuje wytłómaczenia. Rodzina van Tricasse mogła słusznie nosić nazwisko Jeannot. A oto dla czego:

 Każdemu z podań ludowych wiadomo o sławnym nigdy nie zużywającym się nożu Jeannota. Nóż ten rzeczywiście był nieśmiertelnym dzięki temu, iż gdy zużył się trzonek stary nowym go zastępowano, a gdy stępiło się i ostrze, ostrze nowe zaraz zakładano. Taka słowo w słowo manipulacyja praktykowała się od niepamiętnych czasów w familii van Tricasse, której nawet natura sprzyjała z nadzwyczajną przychylnością. Od r. 1340 widziano zawsze niezmiennie owdowiałego van Tricasse, żeniącego się z młodą osobą z familii van Tricasse, która znów młoda osoba owdowiawszy wychodziła za van Tricasse, młodszego od siebie i t. d. bez końca.

 Otóż godna pani Brygida van Tricasse była powtórnie zamężną a przez poszanowanie tradycyj powinna była uprzedzić na tamten świat swojego małżonka o dziesięć lat młodszego; aby zrobić miejsce dla nowej pani van Tricasse. Szanowny burmistrz liczył na to na pewno i czekał...

 Taki to był ten dom spokojny i cichy, którego drzwi nie skrzypiały, szyby nie brzęczały, podłogi nie uginały się, kominy nie dymiły, meble nie trzeszczały, zamki nie klekotały i którego mieszkańcy chodzili cichutko, niby cienie przesuwających się po ziemi duchów. Dom ten boski Harpokrat wybrałby pewnie na świątynię pokoju.

III.

W którym komisarz Passauf wchodzi z hałasem i niespodzianie.

 W chwili gdy pan burmistrz rozpoczął z panem radnym ową interesująca rozmowę, którąśmy przytoczyli powyżej, była godzina trzy kwadranse na trzecią. O trzy kwadranse na czwartą van Tricasse zapalił fajkę w którą wchodziło całe ćwierć funta tytoniu, czynność tę więc ukończył zaledwo o trzydzieści pięć minut na szóstą.

 Około szóstej, radny lubiący używać figur retorycznych, odezwał się w ten sposób:

 – Tak więc tedy zdecydujmy...

 – Nie mamy nic do zdecydowania, odpowiedział na to burmistrz.

 – Według mego widzenia rzeczy, pan masz racyją panie van Tricasse.

 – Zupełnie tak samo myślę p. Niklausse kochany. Rzecz co do urzędu komisarza cywilnego, rozstrzygniemy później nieco; mamy jeszcze na to czas...

 – Oj, oj, mamy na to lat kilka jeszcze, odpowiedział Niklausse, wydobywając i rozkładając pompatycznie kraciastą chustkę od nosa, której wszakże użył z umiarkowaniem największem.

 Po tem nowa znów a głęboka nastała cisza i trwała przeszło godzinę. Nic jej nie zamąciło; nic, nawet ukazanie się ulubionego psa Lento, który flegmatyczny jak jego pan krążył po gabinecie. Godny to pies! Wzór to dla całego rodzaju psiego. Jakby wyrobiony z tektury, jakby nogi miał wywatowane, najmniejszego swem wejściem nie zrobił szelestu.

 Około ósmej godziny, gdy Lothe przyniosła starożytną lampę ze szkłem matowem, burmistrz przemówił do radnego:

 – Czy nie ma tam jakiej pilnej ekspedycyi do wysłania, kochany panie Niklausse?

 – Nie panie van Tricasse, nie ma żadnej, bądź pan zupełnie spokojny.

 – Zdaje mi się wszakże, żem słyszał coś o tem, powiedział burmistrz, jakoby wieża bramy od strony Audenardu, miała grozić upadkiem?...

 – No tak, to prawda, rzeczywiście, odrzekł radny, i co do mnie nie dziwiłbym się gdyby pewnego pięknego poranku runęła i zdruzgotała kilku przechodniów.

 – Oh! odrzekł burmistrz uspakajająco, nim takie nieszczęście nastąpi, postanowimy coś względem tej wieży.

 – Może być, panie van Tricasse.

 – Teraz wszakże ważniejsze mamy rzeczy do załatwienia.

 – Bez wątpienia, odpowiedział radny, a to np. kwestyja sklepów z wyrobami z miedzi.

 – Czyż palą się one ciągle? zapytał burmistrz.

 – Ciągle od trzech tygodni.

 – Wszakżeśmy uradzili coś na sesyi pod względem ugaszenia pożaru...

 – Tak, tak panie van Tricasse, zatwierdziliśmy wniosek pański.

 – Czyż to nie najpewniejszy i nie najprostszy środek opanowania ognia?

 – Tak, bez żadnej wątpliwości.

 – Otóż przypomnijmy sobie czy to już wszystko?

 – Wszystko, odpowiedział radny, trąc czoło jakby dla upewnienia się jeszcze, czy nie zapomniał przypadkiem o jakiej doniosłej sprawie. Ale, ale, panie burmistrzu, a czyś pan słyszał o wezbraniu rzeki i o niebezpieczeństwie jakie w skutek tego zagraża nisko położonej dzielnicy Ś-go Jakóba?

 – Słyszałem, słyszałem, odpowiedział burmistrz. Co to mój Boże za szkoda, że wezbranie nie przyszło w kierunku sklepów z miedzią! Opanowałoby to pożar i uniknęlibyśmy długich mozolnych dyskusyj w tym przedmiocie. Cóż powiesz na to panie Niklausse, bo mojem zdaniem nic głupszego nad wypadki. Żadnego pomiędzy niemi by najmniejszego też związku, cóż więc dziwnego że niemożna jednego używać przeciw drugiemu.

 Ta mądra uwaga van Tricassa wymagała pewnego czasu dla jej ocenienia przez interlokutora i przyjaciela.

 – Wszakże... rozpoczął znów w kilka chwil radny Niklausse, nie mówimy dotąd o najważniejszym interesie!

 – O jakim interesie? Mamyż jeszcze jaki ważny interes, zapytał burmistrz.

 – Bez wątpienia. Idzie tu o oświetlenie miasta.

 – A tak, rzekł burmistrz, jeśli pamięć mię nie myli, pan chcesz mówić o projekcie oświetlenia miasta sposobem przedsiębranym przez doktora Ox?

 – W istocie tak.

 – Czyż tak?

 – Rzecz ta postępuje panie Niklausse, odpowiedział burmistrz. Przystępują już do położenia rur, fabryka zaś gazowa zupełnie ukończona.

 – Być może, że za bardzo spieszymy się z tym interesem, rzekł radny kiwając głową.

 – Być może, odrzekł burmistrz, lecz nas tłómaczy to, że doktor Ox sam ponosi wydatki doświadczeń przez siebie robionych. To nas nie będzie kosztować ani szeląga.

 – W istocie to nas tłómaczy. Wreszcie postępować trzeba z duchem wieku. A jeśli doświadczenia powiodą się, Quiquendonc ze wszystkich miast Flandryi najpierw oświetlonem zostanie gazem tleno.... Jak to tam ten gaz nazywają?

 – Gaz tleno-wodorodny.

 – Niechże więc będzie gazem tleno-wodorodnym.

 W tej chwili drzwi otwarły się i Lotché przybyła oświadczyć burmistrzowi, że zupa na stole.

 Radny Niklausse powstał aby się pożegnać z van Tricassem, który interesa zdecydowawszy i załatwiwszy nabrał apetytu, nakoniec uznano za konieczne zwołać na sesyją ławników w terminie dość odległym a to w przedmiocie tymczasowego zadecydowania kwestyi rzeczywiście pilnej t. j. walącej się wieży od strony Audenardu.

 Dwaj godni administratorowie, przeprowadzając jeden drugiego zwrócili swe kroki ku drzwiom, które wychodziły na ulicę. Radny wszedłszy do sieni zapalił małą latarkę mającą mu świecić na ciemnych ulicach Quiquendonc, dotąd światłem doktora Ox nie oświetlonych. Noc była ciemna, było to bowiem w miesiącu grudniu a nadto lekka mgła zalegała miasto.

 Przygotowania do wyjścia radnego Niklausse wymagały kwadrans czasu, albowiem zapaliwszy latarkę musiał włożyć swe duże kalosze wyłożone wewnątrz krowią sierścią i nadziać grube rękawice z baraniem futrem; następnie podniósłszy do góry kołnierz swego surduta, nasunął czapkę na oczy, wziął w rękę ciężki parasol z wygiętą rączką i wtedy gotów był już do wyjścia.

 W chwili gdy Lotché, która przyświecała panu pobiegła naprzód by odsunąć rygiel, hałas niespodziewany dał się słyszeć z zewnątrz.

 Tak jest, choć to rzecz nieprawdopodobna, dał się słyszeć hałas prawdziwy, hałas jakiego mieszkańcy miasteczka nie słyszeli od czasu zdobywania baszty miejskiej przez Hiszpanów. Przeraźliwy ten hałas rozlegał się po starym domu van Tricassa! Stukano gwałtownie do drzwi, nigdy dotąd brutalskiem dotknięciem nie skalanych! Ciosy wymierzano z podwójną siłą, narzędziem jakiemś twardem, prawdopodobnie sękatym kijem, wprawianym w ruch łapą widocznie silną. Uderzeniom towarzyszyły krzyki i wołania:

 – Panie van Tricasse, panie burmistrzu otwieraj pan jak najprędzej.

 Burmistrz i radny kompletnie oniemieli z przestrachu. Wciągnęli do gabinetu starą śmigownicę forteczną, która nie fukcyjonowała od 1385 r. i której mieszkańcy domu van Tricasse od tego czasu nie dotykali nigdy.

 Uderzenia i krzyki gwałtowne, podwajały się tymczasem.

 – Kto tam, oprzytomniawszy pierwsza zawołała Lotché, kto tam i czego potrzebuje?..

 – To ja! to ja! otwierajcie...

 – Co za ja?

 – Ja... komisarz Passauf!

 Komisarz Passauf!.. Ten sam o zniesienie którego posady toczyła się kwestyja od lat już 20. Cóż więc tam takiego zaszło? Czy Burgundowie zawładnęli miastem jak to miało miejsce w XIV wieku! Tej tylko wagi wypadek mógł spowodować komisarza Passauf do podobnego postępowania, co do spokoju bowiem i flegmy nie ustępował on wcale burmistrzowi.

 Na dany znak przez van Tricassa, który nie był w stanie słowa wymówić z przestrachu, odsunięto rygiel i drzwi się otwarły, a komisarz wpadł wtedy jak bomba do przedpokoju.

 – Co się to stało panie komisarzu? zapytała Lotché dzielna kobieta, w trudnych okolicznościach nigdy nie tracąca przytomności.

 – To, odpowiedział Passauf, którego wielkie wytrzeszczone oczy wyrażały przestrach nie do opisania; to, żem przyszedł od doktora Ox, gdzie było zebranie i że tam.....

 – Tam? jęknął radny...

 – Tam... ja... ja sam... byłem świadkiem zajścia takiego, że.... no.... krótko węzłowato.... panie burmistrzu... tam.... mówiono... o polityce!

 – O polityce? powtórzył van Tricasse chwytając się za perukę.

 – O.. po..li..ty..ce... odpowiedział komisarz Passauf, o której u nas przynajmniej od 100 lat nie mówiono. Rozmowa była gorąca... Adwokat Andrzej Schut i dr. Dominik Custos odstąpili nagle na bok, co ich pewno do....prowadzi do spotkania honorowego.

 – Do spotkania! zawołał radny. Do pojedynku! Pojedynek w Quiquendonc! A cóż sobie u dyjabła powiedzieli ci panowie, adwokat Schut i dr. Custos?

 – Zaraz, zaraz, nie tak nagle, toż to właśnie chcę dosłownie powtórzyć. „Panie adwokacie, rzekł doktor do przeciwnika, za daleko się pan posunąłeś i jak mi się widzi nie umiesz wcale, słów swoich miarkować.

 Tu burmistrz van Tricasse załamał ręce z rozpaczy, radny zbladł i latarka wypadła mu z ręki a komisarz kiwał znacząco głową. Wyrażenia widocznie wyzywające wymieniono między takiemi znakomitościami!

 – Ten doktor Custos, mruczał van Tricasse, to stanowczo niebezpieczny człowiek, to gorąca pała, ale wejdźcie panowie do pokoju!

 Radny Niklausse i komisarz weszli do gabinetu a burmistrz van Tricasse wsunął się za nimi.

IV.

W którym doktor Ox przedstawia się jako doskonały fizyjolog i badacz niezrównany.

 Któż to jest ta osobistość znana pod dziwnem nazwiskiem doktora Ox?

 Na pierwszy rzut oka jest to sobie oryginał, ale jest to zarazem uczony fizyjolog, którego prace znane i cenione są przez całą Europę. Szczęśliwy to współzawodnik Darego, Daltona, Bostocka, Menziesa, Godwina, Vierordta, wielkich umysłów które postawiły fizyjologiję na najwyższym szczeblu rozwoju.

 Dr. Ox jest człowiekiem średniej tuszy, wzrostu umiarkowanego, ma lat.... nie mogę oznaczyć jego wieku, jak niemniej jego narodowości. To wszakże nie przeszkadza mi zaznaczyć iż osobistość to dziwna, gorąca i porywcza, prawdziwe słowem przeciwieństwo ze wszystkiemi innemi mieszkańcami miasteczka Quiquendonc. W niego i w jego naukę wierzono jak w przykazania. Zawsze uśmiechnięty z podniesioną do góry głową, z rękami poruszającemi się swobodnie, ze wzrokiem pewnym, nozdrzami wydętemi i dużemi ustami podobał się wszystkim w ogóle i odrazu. Wesoły, pełen życia a zarazem rozwagi, chodził szybko jakby żywe srebro miał w żyłach, a ze sto igieł w podeszwach. Nie był w stanie usiedzieć spokojnie na jednem miejscu, wyrażał się gwałtownie obficie używając gestów.

 Czy był bogaty ten doktor Ox, skoro przyjął na swój koszt gazowe oświetlenie miasta?..

 Prawdopodobnie; bo jakżeby mógł się obarczać tylu wydatkami; oto jedyna odpowiedź jaką możemy udzielić na niedyskretne pytanie.

 Doktor Ox przybył od pięciu miesięcy do Quiquendonc w towarzystwie pomocnika Gedeona Ygène, wysokiego, chudego, suchego lecz nie mniej jak on sam żywego.

 Ale dla czego doktor Ox przyjął na swój koszt oświetlenie miasta gazem? Dla czego wybrał na ten cel spokojnych mieszkańców Quiquendoncu, Flamandów najczystszej krwi i dlaczego ich chciał obdarzyć dobrodziejstwem o jakiem mowa?

 Czy nie był to jaki zły zamiar, jaka dajmy na to chętka dokonania jakiegoś wielkiego fizyjologicznego doświadczenia? Czego chciał ten oryginał? Otóż tego nie wiemy. Doktor bowiem Ox, nie miał innego powiernika prócz jednego swego Ygène’a, posłusznego mu ślepo we wszystkiem.

 Doktor Ox zobowiązał się oświetlić miasto które bardzo tego co prawda potrzebowało, szczególniej w nocy jak utrzymywał komisarz Passauf. Fabryka do wyrabiania gazu była już zbudowaną, gazometry były gotowe, rury założone w ziemi, miały być już wkrótce wprowadzone do zabudowań publicznych a nawet do domów prywatnych niektórych przyjaciół postępu.

 Burmistrz van Tricasse, radny Niklausse i kilka innych znakomitości, dla dania dobrego przykładu, postanowili zezwolić na wprowadzenie tej nowości do swych także pomieszkań.

 Jeżeli czytelnik nie zapomniał długiej rozmowy radnego z burmistrzem, to wie iż mówiono tam o tem jako oświetlenie miasta dokonywać się ma nie za pomocą zwykłej bynajmniej kombustyi węgla kamiennego przez dystylacyją, lecz za pomocą użycia na ten cel gazu nowszego o dwadzieścia razy jaśniejszego t. j. gazu tleno-wodorodnego, tworzącego się z połączenia wodoru z tlenem.