Expeditionary Force. Tom 9. Walkiria - Craig Alanson - ebook

Expeditionary Force. Tom 9. Walkiria ebook

Craig Alanson

4,5
44,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wesoła Banda Piratów ocaliła świat już kilkukrotnie, teraz jednak musi pogodzić się z tym, co nieuniknione. Ziemię czeka zagłada. Piratom pozostaje jedynie przetransportowanie kilku tysięcy Ziemian w bezpieczne miejsce, zanim kosmiczni najeźdźcy zniszczą ojczystą planetę ludzi.

Choć to niezupełnie prawda. Pułkownik Joe Bishop i jego załoga mogą zrobić coś jeszcze. Zadać nieprzyjacielowi tak druzgocący cios, by pożałował, że kiedykolwiek usłyszał o Ziemi i jej mieszkańcach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 775

Oceny
4,5 (220 ocen)
136
60
19
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kalders

Nie oderwiesz się od lektury

Jak cała seria zdecydowanie przyciągnęła mnie wreszcie czymś nowym to przez ten tom czułem że idziemy już znanym i utartym szlakiem wcześniejszych tomów. Wielkie zagrożenie, żadnej nadziei aż w końcu uda się rozwiązać problem. Ten tom był spokojniejszy, przez dużą część książki myślałem że można było się bez niego obejść. Wprowadził kilka ważnych informacji ale nic co wymagałoby tylu stron. Pomimo tego uważam że książka jest interesującą. Patrząc pod względem całej serii chwila wytchnienia może być trafionym pomysłem. Zwłaszcza że kolejny tom zapowiada się naprawdę ciekawie.
20
kowalew

Nie oderwiesz się od lektury

Wow i co będzie dalej?????
10
Arteusz65

Nie oderwiesz się od lektury

I co dalej???!!!
00
leszko2

Całkiem niezła

początek spoko, potem nuuuda, i na koniec urwanie w połowie aghrr
00
GrzegorzGodlewski

Nie oderwiesz się od lektury

kiedy następna część?
00

Popularność




Tytuł oryginału: Expeditionary Force #9: VALKYRIE

Text copyright © 2019 by Craig Alanson

All rights reserved

Warszawa 2022

Projekt okładki: Tomasz Maroński

Redakcja: Rafał Dębski

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Skład i łamanie: Karolina Kaiser

Opracowanie wersji elektronicznej:

Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Wydawca:Drageus Publishing House Sp. z o.o.ul. Kopernika 5/L600-367 Warszawae-mail: [email protected]

ISBN EPUB: 978-83-67053-50-1ISBN MOBI: 978-83-67053-51-8

ROZDZIAŁ 1

Złowieszczą, pełną napięcia ciszę układu gwiezdnego Koprahdru zakłóciły bliźniacze rozbłyski promieni gamma, gdy para maxolhxańskich niszczycieli w zwartej formacji zakończyła skok cztery minuty świetlne od jedynej zamieszkanej planety. Świat ten był martwą skałą, nieco mniejszą od Marsa, orbitującą wokół gwiazdy tak blisko, że powierzchnia zwrócona ku niej nagrzewała się do temperatury, w której topniały metale. Nikt nie chciał stale mieszkać na tej spalonej słońcem pustyni. Trzysta przebywających tam osób albo prowadziło badania naukowe związane ze zmienną gwiazdą, albo służyło naukowcom wsparciem, albo też należało do rodzin nieszczęśników, którym po prostu przypadło to zadanie. Jedynie szesnastu badaczy czuło autentyczną ekscytację, znalazłszy się w najlepszym miejscu na terytorium Bosphuraqów, gdzie mogli szlifować swoje specjalizacje.

Jeszcze do niedawna ośrodek badawczy w układzie Koprahdru był odosobniony, nudny i ogólnie rzecz biorąc, cierpiał na spadek morale, nie stanowił jednak zagrożenia. Moduły z kwaterami pozostawały zakopane głęboko w stabilnym skalnym podłożu, chronione przed okresowymi erupcjami gwiazdy. Chyba że wystąpiłby szczególnie gwałtowny wybuch, nieprzewidziany przez zespół, którego cała kariera skupiała się na rozumieniu i prognozowaniu fluktuacji gwiazdy. W takim przypadku ośrodek znalazłby się w poważnym niebezpieczeństwie, a naukowcy mogliby się ekscytować jedynie przez krótki czas, zanim zapadające się podłoże zmiażdżyłoby ich kwatery.

Taka ewentualność była jednak mało prawdopodobna.

Jeszcze do niedawna za mało prawdopodobny uznawano także atak na odizolowany, nieistotny obiekt, zwłaszcza atak ze strony patronów Bosphuraqów. Może Jeraptha, Thuranie, czy inne istoty o równoważnej technologii mogłyby w ostateczności zainteresować się zakłóceniem prac badawczych, gdyby nie miały nic innego do roboty. Nikomu nie przychodziły na myśl powody, dla których Maxolhxowie mieliby zwrócić uwagę na nudne wydarzenia w układzie Koprahdru.

Tak było do czasu, aż zdarzyło się coś niewyobrażalnego.

Do czasu, kiedy klienci zarozumiałych Maxolhxów zaczęli stanowić rzeczywiste zagrożenie dla patronów.

*

Mieszkańcy ośrodka badawczego z lękiem obserwo­wali niebo, odkąd przelatujący lotniskowiec wypuścił drona kurierskiego, który przemknął obok planety, by dostarczyć szokujących i bardzo złych wieści. Grupa zbuntowanych Bosphuraqów najwyraźniej opanowała technologię przekraczającą możliwości samych Maxolhxów i wykorzystała ją, by uderzyć na dwa okręty patronów. Jeszcze bardziej szokujące było to, że inna tajemnicza bosphuracka frakcja wydała niepokornych badawczy i zdradziła Maxolhxom niewiarygodną prawdę w nadziei na wyrozumiałość w nagrodę za współpracę.

Była to złudna nadzieja.

Jak można się było spodziewać, Maxolhxowie niemal automatycznie zareagowali na zagrożenie, bombardując szereg bosphurackich obiektów wojskowych i badawczych, bez względu na to, czy miały one związek z buntownikami i zakazaną technologią. Patronów interesowała tylko bezlitosna kara wobec zdrajców. Sposób i miejsce jej wymierzenia nie grały większej roli. Co więcej, kierując swój gniew wręcz rozmyślnie w stronę niewinnych, Maxolhxowie liczyli, że skłonią innych potencjalnych wiarołomców do przemyślenia zamiarów.

Dlatego też śmierć personelu pomocniczego, małżonków i dzieci naukowców w układzie Koprahdru postrzegano nie jako straty uboczne, ale satysfakcjonujący dodatek.

*

Para niszczycieli mogła wskoczyć na orbitę blisko planety i przypuścić atak prawie od razu, najpierw przebijając podłoże strzałkami elektromagnetycznymi, a potem zrzucając głowice atomowo-kompresyjne w powstałą wyrwę, by zabić wszystkich przebywających pod ziemią. Zamiast tego jednostki zakończyły skok dalej, by ich powolne nadejście wzbudziło grozę wśród bezradnych klientów. Atak przeprowadzono w sposób, który można by opisać jako niefrasobliwy. Broń ładowano niespiesznie, a jedynym celem była całkowita destrukcja. Prawdę mówiąc, oba niszczyciele wyciągnięto niedawno z hangarów, gdzie długo oczekiwały w rezerwie, a załogi nadal pracowały nad osiągnięciem wymaganego poziomu sprawności. Okręty zostały tam podrzucone przez macierzysty lotniskowiec zwyczajnie dlatego, że dowódca grupy zadaniowej uznał, iż niszczyciele muszą się sprawdzić w akcji, a Koprahdru stanowi łatwy cel.

Załoganci potraktowali atak jako rutynowe ćwiczenie i jedynie pobieżnie przeskanowali przestrzeń wokół planety przed obraniem celów dla swojej broni.

Gdyby przeprowadzili dokładniejsze przeszukanie, być może odkryliby, że planeta jest otoczona rojem mikrotuneli czasoprzestrzennych.

*

– Możemy ruszać – oznajmiła Simms beznamiętnie ze stanowiska na mostku „Walkirii”. – Za pięć, cztery…

Siedząc w fotelu dowódcy, który, inaczej niż w „Star Treku”, został umieszczony z prawej strony, abym mógł mieć ogląd wszystkich stanowisk i nie zasłaniał sferycznego wyświetlacza holograficznego z przodu mostka, starałem się emanować spokojem i pewnością siebie. A przy tym jak najlepiej imitować maniery kapitana Jamesa T. Kirka. Potrafiłem tak jak on przechylać się na bok, opierając łokieć na podłokietniku, podbródek na dłoni i mrużąc oczy, jakbym obmyślał kolejną zwariowaną akcję. Albo niefrasobliwie krzyżować nogi i sprawiać wrażenie maksymalnie wyluzowanego. Czy też w zamyśleniu unosić podbródek ze wzrokiem utkwionym w ekranie, by okazać, że w pełni panuję nad załogą i sytuacją.

Aktualnie jednak, zamiast odgrywać Kirka, pozostawałem nerwowym i spoconym Joem Bishopem. Bluza kleiła mi się do pleców i zamiast zachowywać stoicki spokój, bębniłem palcami w konsolę na podłokietniku. Obawiając się, że przez przypadek odpalę jakiś pocisk, zmusiłem się, żeby zwiesić dłoń z boku panelu.

Dlaczego Jim Kirk zachowywał spokój pod presją, a ja nie? Ponieważ on rozładowywał napięcie, obracając piękne kosmitki z całej Galaktyki. Ja mogłem o tym jedynie pomarzyć.

Przynajmniej tak to sobie tłumaczę.

*

Skończyliśmy przeprowadzać ostatni scenariusz ataku na trzy dni przed planowaną godziną H. Następnie zarządziłem całodniową przerwę dla załóg obu okrętów. Zbliżyliśmy „Walkirię” do „Latającego Holendra”, by ludzie mogli podróżować lądownikami w tę i z powrotem, zmienić otoczenie i odwiedzić bliskich. Jeśli niektóre z takich wizyt miały bardziej intymny charakter, nie była to moja sprawa. Z pewnością pomogło to natomiast podbudować morale.

Ja zaś spędziłem część tego dnia, grając w gry wideo, zresztą z marnym skutkiem.

Do kitu z takim życiem.

Tak czy inaczej, gdy nadeszła godzina H, byliśmy w stanie maksymalnej gotowości, więc poleciłem Simms wydać rozkaz.

*

Skippy przejął odliczanie od Simms:

– Trzy, dwa, jeden… Zaczynamy przedstawienie!

Nasz masywny krążownik skoczył i znalazł się dwadzieścia dziewięć kilometrów od formacji niszczycieli. Teoretycznie tak bliski skok był niemożliwy, gdyż pole generowane przez nieprzyjaciela miało nie dopuścić do utworzenia tuneli skokowych. W Pułapce na Karaluchy roznieśliśmy na strzępy okręt Maxolhxów, skacząc lądownikiem prosto na niego. Taki wyczyn był możliwy wyłącznie dzięki wspaniałości Skippy’ego. Wówczas jedyne utrudnienie stanowił fakt, że przez masę wrogiej jednostki punkt wyjścia naszego tunelu w naturalny sposób oddalał się od celu, więc Skippy musiał to rekompensować. Teraz jednak, w starciu z niszczycielami w Koprahdru, mierzyliśmy się również z polem siłowym zakłócającym proces tworzenia tunelu skokowego. Ta technologia dawała Maxolhxom sporą przewagę. Skopiowali ją od Rindhalu i w przeciwieństwie do większości kradzionych zdobyczy technologicznych wersja maxolhxańska działała lepiej od oryginału. Skippy sądził, że Rindhalu są zwyczajnie zbyt leniwi, by kontynuować prace nad technologią, której nie uważają za niezbędną. Pomniejsze rasy, takie jak Esselginowie, również próbowały podrabiać osiągnięcia pająków, jednak bez skutku.

W każdym razie nawet wspaniałość Skippy’ego miała swoje granice. Gdyby maxolhxański okręt w Pułapce na Karaluchy wykorzystał technologię pola zakłócającego, nie zdołalibyśmy go rozwalić. Podczas walki z niszczycielami dwadzieścia dziewięć kilometrów było najbliższym dystansem, na jaki mógł doprowadzić nas Skippy tak, by przy okazji nie uszkodzić napędu skokowego.

W boju w kosmosie jest to bardzo mała odległość. Nie dała Maxolhxom czasu na wykrycie skoku przychodzącego, zanim nasze pociski elektromagnetyczne zasypały ich tarcze. Na czele każdej serii strzałek leciały wiązki cząsteczkowe, trafiające w ten sam obszar osłon nieprzyjaciela, a za każdą strzałką podążała rakieta. Przy pierwszych dwóch wystrzałach do pocisków załadowano głowice mające posłać falę energii przez tarcze wroga i doprowadzić do przeciążenia generatorów. Skippy w swej wspaniałości potrafił na bieżąco dostosowywać działanie każdej głowicy, by poszczególne skoki energii wywołały maksymalne przeciążenie w określonym generatorze.

Załogi niszczycieli z pewnością nie wiedziały, co się dzieje. Jeden z ich okrętów wskoczył niemożliwie blisko i zaczął ich ostrzeliwać z precyzją, która była osiągalna wyłącznie, jeśli broń otrzymała precyzyjne dane o celu jeszcze przed skokiem. A to również było niemożliwe. Nasze strzałki uderzyły tak szybko po skoku, że na pewno musieliśmy zacząć je ładować do wyrzutni przed zakończeniem skoku. Kolejna niemożliwość.

To wszystko okazało się jednak możliwe, bo trzecia seria strzałek przebiła kadłuby niszczycieli. Rakiety wdarły się przez powstałe dziury. Tym razem znajdowały się w nich głowice mogące zdecydować, czy lepiej będzie dalej osłabiać osłony nieprzyjaciela, czy też przełączyć się na tryb odłamkowy.

Wszystkie głowice, poza jedną, dokonały słusznego wyboru.

Nieprzyjaciel również wykazał się bystrością i zareagował zadziwiająco szybko. W obliczu przytłaczającej siły ognia, gdy generatory tarcz gorączkowo ostrzegały o nadchodzącym przeciążeniu, nie mogąc skoczyć przez pole wytłumiające „Walkirii”, okręty automatycznie spuściły plazmę z reaktorów i pozbyły się magazynowanej energii napędu skokowego. Jednostki Maxolhxów nie przechowywały energii skokowej w prymitywnych kondensatorach, jednak wykorzystywana przez nich technologia miała ten sam słaby punkt. Jedno trafienie w magazyn energii mogło rozerwać okręt.

Oba niszczyciele błyskawicznie okryła mgiełka przegrzanej plazmy, której towarzyszyły jaskrawe łuki elektryczne wyzwolonej energii potencjalnej napędu skokowego. Mgła mogłaby zmylić nasze czujniki namierzające, tyle tylko, że pociski z trzeciego rzutu zdążyły już przeniknąć do kadłubów.

Na wypadek gdybyście nie nadążali, powiem, że nie była to dobra wiadomość dla żadnego z niszczycieli.

„Kula Ognia” Reed, nasz główny pilot, nie czekała na specjalne zaproszenie, by wykonać skok, zanim jednostki wroga wybuchną lub roztoczą wokół nas pole wytłumiające. Nieprzyjaciel również dysponował bronią, a nasze tarcze drżały pod naporem kontrataku z użyciem maserów, wiązek cząsteczkowych, strzałek elektromagnetycznych i bardziej egzotycznych pocisków z energią kierowaną. Rakiety Maxolhxów jeszcze do nas nie dotarły, a to za sprawą naszych wieżyczek obronnych, zestrzeliwujących ich większość.

Reed właściwie nie musiała nic robić. Przed rozpoczęciem ataku zaprogramowaliśmy napęd tak, by automatycznie wykonał skok po trzeciej salwie. Według obliczeń Skippy’ego trzy serie wystarczały podczas walki z małej odległości. Wystarczyło, że Reed będzie na wszelki wypadek trzymać palec nad przyciskiem anulowania poleceń, a system nawigacji zajmie się całą resztą. Ponieważ ustawień nie anulowano, nasz napęd skokowy otworzył lekko niechlujną wyrwę w czasoprzestrzeni i zabrał nas stamtąd. Nieporządek w tunelu skokowym był skutkiem działania pól wytłumiających, które zaczął generować nieprzyjaciel i które na szczęście nie osiągnęły wystarczającej siły. Dzięki temu uciekliśmy z pola walki na chwilę przed tym, gdy oba niszczyciele zostały pochłonięte przez liczne eksplozje.

*

Ruszając do pierwszej prawdziwej bitwy z użyciem nowego, kradzionego krążownika, zachowywaliśmy pewność siebie.

Mimo to stawaliśmy w pojedynkę przeciwko dwóm okrętom. Na pokładach niszczycieli znajdował się taki sam arsenał pocisków, jak w magazynkach „Walkirii”. Nasz krążownik posiadał więcej rakiet i wyrzutni, jednak w szybkiej walce nie miało to znaczenia. Każdy niszczyciel miał działa maserowe i cząsteczkowe o prawie takiej samej mocy jak nasze. My po prostu mieliśmy ich więcej. Dwie wrogie jednostki mogły skierować przeciwko nam około trzydziestu procent niszczycielskiej energii, którą dysponowaliśmy. Im wystarczyło, że nas uszkodzą, natomiast my musieliśmy je roznieść w pył.

Istnieją dwie istotne różnice między niszczycielem a krążownikiem. My przewoziliśmy więcej broni – pocisków, wieżyczek i dział elektromagnetycznych. Powtórzę, że w krótkiej walce, jaką planowaliśmy, większy zasób broni nie zawsze znaczy, że można go wykorzystać. Niektóre działa znajdowały się po drugiej stronie okrętu, więc w praktyce były dla nas bezużyteczne. Pociski upchnięte w magazynkach głęboko pod kadłubem mog­ły zostać użyte dopiero po przeniesieniu do wyrzutni, a na to nie mieliśmy czasu. Bardziej pokaźny arsenał nie miał więc większego znaczenia podczas bitwy. Liczyła się druga różnica między naszą jednostką a niszczycielem. My mieliśmy o wiele silniejsze opancerzenie i tarcze. Kiedy Skippy ulepszył już i tak solidne generatory osłon, „Walkiria” mogła stanąć bezpośrednio przed niszczycielem, a nawet parą niszczycieli i przyjmować ciosy, jednocześnie kontratakując. W porównaniu z nią niszczyciele były słabo chronione, polegały na prędkości i statystykach, mających nadrabiać braki w pancerzu i ochronie.

Gdyby nieprzyjaciel się nas spodziewał, walka mogłaby być uczciwa.

Ale nie była.

W armii nauczyłem się, że ruszając do uczciwej walki, trzeba poważnie przemyśleć taktykę.

A zatem chrzanić uczciwość.

Nie chciałem dawać nieprzyjacielowi szansy na kontr­atak. Zamierzałem go rozwalić!

Nasz plan uwzględniał także inne sprzyjające okoliczności. Wskoczyliśmy na długo przed godziną H, uruchomiliśmy wzmocnione pole maskujące, a Skippy rozsiał mikrotunele wokół planety. Znaliśmy dzień i godzinę planowanego ataku nieprzyjaciela, z dokładnością do sześciu godzin, więc dotarliśmy na miejsce ze sporym wyprzedzeniem, by zastawić sidła. Na naszą korzyść przemawiało posiadanie ciężkiego okrętu, z osłonami ulepszonymi przez Skippy’ego. A także mikrotunele dostarczające superprecyzyjnych danych o namierzaniu do momentu, aż wskoczyliśmy, a Skippy stracił z nimi połączenie. Ostro ćwiczyliśmy, by przygotować się na każdą ewentualność. Działaliśmy z zaskoczenia. A co najważniejsze, był z nami niezrównany Skippy Wspaniały.

Te ostatnie słowa wciąż z trudem przechodzą mi przez gardło.

Podczas walki trwającej niecałe dwanaście sekund od jed­nego skoku do drugiego wstrzymywałem oddech. Obawiałem się, że karma, wszechświat czy inna siła wyższa wykorzysta bitwę jako doskonałą okazję, by postawić wszystko na jedną kartę i mi dokopać. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, w każdym razie karma postanowiła zaczekać, ciesząc się myślą o zadaniu mi ciosu w jeszcze gorszym momencie.

Najważniejsze, że wyszliśmy z tego cało.

*

Skoczyliśmy zaledwie siedemdziesiąt trzy sekundy świetlne od pola bitwy, więc fotony po walce nie potrzebowały wiele czasu, by nas dogonić.

Powiem wam, że bez względu na to, ile razy biorę udział w kosmicznej bitwie, za każdym razem wydaje mi się dziwna. Fotony pokazały nam nasz obraz. Obraz „Walkirii” sprzed siedemdziesięciu trzech sekund, wyskakującej w rozbłysku gamma i odpalającej działa, jeszcze zanim jej zarys stał się w pełni widoczny. Gdybym podczas ataku przebywał poza okrętem, zobaczyłbym siebie z przeszłości.

Jak powiedziałem, to bardzo dziwne.

Poza tym, jak również wspomniałem, nasz okręt był w pełni widoczny.

Nie uruchomiliśmy pola maskującego.

Chcieliśmy, by Maxolhxowie zobaczyli agresora. I by Bosphuraqowie na planecie widzieli, kto załatwił dwa okręty ich patronów.

Pragnęliśmy, żeby Maxolhxowie dowiedzieli się, co zaszło, i zaczęli się bać. Cała Galaktyka drżała przed kocurami. Najwyższy czas, by i one posmakowały lęku.

Gdy światło wybuchających niszczycieli dotarło do nas na potwierdzenie, że bitwa zakończyła się jednostronnym zwycięstwem, uniosłem gniewnie środkowy palec w kierunku wyświetlacza.

– To za Margaret Adams, skurwiele… – wyszeptałem, drżąc z emocji.

*

Pierwszy atak na Maxolhxów skończył cię całkowitym zwycięstwem, potwierdzającym przechwałki Skippy’ego, jakoby w naszych rękach znalazł się najbardziej wypasiony okręt w całej Galaktyce. Sukcesu nie zawdzięczaliśmy jedynie uśmiechowi losu, ale wytężonej pracy i wnioskom wyciągniętym z licznych błędów.

Może zacznę od początku…

ROZDZIAŁ 2

Kiedy uwięziliśmy maxolhxańską grupę bojową wraz z posiłkami poza Galaktyką, a następnie sfałszowaliśmy dowody na przelot grupy przez tunel do Ziemi, zgodnie z planem, wzbudziłem entuzjazm załogi okrzykiem: „Czas skopać parę tyłków”. Wiwaty ucichły jednak szybciej, niż się spodziewałem. Problem nie leżał w treści mojej przemowy, ale w realnej sytuacji. Byliśmy odcięci od Ziemi. Maxolhxowie już wkrótce mieli zdać sobie sprawę, że ich okręty zniknęły w drodze na naszą planetę, i nie mogliśmy temu zaradzić. W przeszłości zawsze istniał choć cień nadziei na ocalenie świata. Tym razem było to zwyczajnie niemożliwe i wszyscy dobrze o tym wiedzieliśmy. Nawet ja, niepoprawny optymista, przyznawałem, że w naszej misji nie chodzi już o uratowanie Ziemi. Choć słowa o kopaniu tyłków brzmiały super, nie stanowiły rozwiązania problemu. Bo takie rozwiązanie nie istniało.

Poza tym było jeszcze za wcześnie. Żadna inspirująca przemowa nie była w stanie podnieść morale załóg naszych dwóch okrętów. Dopiero co straciliśmy większość załogi podczas incydentu nazwanego przez nas Armagedonem.

Poprawka: to ja straciłem większość załogi. Ja. Dowódca. To stało się na mojej wachcie. Ponosiłem pełną odpowiedzialność.

Gdy więc słabnące okrzyki radości umilkły, a ludzie zaczęli patrzeć po sobie i zastanawiać się, co niby mamy teraz zrobić, przeprosiłem i opuściłem mostek. Oficjalnie wyszedłem do mesy na kawę. Prawda była taka, że chciałem zostać sam.

Reed wyszła za mną, machając na kogoś ręką, by zastąpił ją na stanowisku oficera dyżurnego. Gdy czekaliśmy na naładowanie kondensatorów skokowych „Holendra”, „Walkiria” nie mogła nigdzie odlecieć, a oficer dyżurny miał niewiele do roboty.

– Sir? – zagadnęła. – Ma pan chwilę?

– Jasne, Kulo Ognia. – Przekrzywiłem głowę na znak, że nie zamierzam jej drażnić, używając jej znaku wywoławczego. – Zanim zapyta pani, czy może mówić szczerze, odpowiadam: tak. Proszę zawsze mówić szczerze. To stały rozkaz. – Potem przez głowę przemknęła mi niewesoła myśl. – No, chyba że będzie pani zeznawać przed komitetem Kongresu.

Tym razem to ona przechyliła głowę.

– Pułkowniku, jeżeli znowu stanę przed Kongresem, będę trzymać się pisemnych wytycznych zatwierdzonych przez Siły Powietrzne.

Wszyscy mieliśmy powyżej uszu odpowiadania na pytania wojska, doradców z Białego Domu, Kongresu, ONZ i wszystkich innych ludzi pragnących wyrazić oburzenie i zaniepokojenie. Przesłuchanie po powrocie z misji renegatów było irytujące, ale zważywszy, że przywiozłem nieoczekiwane wieści o zabezpieczeniu przyszłości Ziemi na kilkaset lat, nie miało też nieprzyjaznego charakteru. Jeśli chodzi o dochodzenie po tym, jak prezydent zezwolił na atak atomowy na Dayton w stanie Ohio, nastroje były mieszane. Niektórzy śledczy wkurzyli się na wieść, że Ziemia tak naprawdę nie jest bezpieczna, i z jakichś powodów zrzucili winę na mnie. Jednak ku mojemu zaskoczeniu ludzie przesłuchujący nas w sprawie incydentu w Dayton byli w dużej mierze przyjaźnie nastawieni do całej Wesołej Bandy Piratów. Po części dlatego, że mój nowy, że tak powiem, kolega, Brock Steele, wykorzystał swoje kontakty, by szepnąć dobre słowo o mnie i załodze. Miałem więc u niego dług.

– Słuszna myśl. O co chodzi? – zapytałem.

– Gratuluję udanej przemowy. Tej o wyjściu z ukrycia i kopaniu tyłków.

Jej ton wskazywał, że to nie komplement.

– Eee… Dziękuję?

– Przemowa przemową, ale czy mamy jakiś plan?

– Cóż… – Wykrzywiłem usta jak wtedy, gdy mama przyłapała mnie na kłamstwie.

– Oblatywanie Galaktyki i rozpieprzanie wszystkiego na oślep to jeszcze nie plan.

Czyżby moi oficerowie wyrażali myśli nazbyt swobodnie? Przecież jestem pułkownikiem, nawet armia to już potwierdziła i…

Nie. To zwykłe pieprzenie. Musiałem usłyszeć prawdę, jakakolwiek by była.

– Racja – przyznałem. – Proszę mówić dalej.

– Pułkowniku, nie jest pan jedynym piratem, który ma już dość ciągłych podchodów. Sama chętnie stanęłabym do bezpośredniej walki z Maxolhxami, ale to nieodpowiednia chwila. Grupa bojowa, którą posłaliśmy poza Drogę Mleczną, oficjalnie miała wrócić dopiero za jakieś piętnaście miesięcy. – Przytoczyła termin, który Skippy znalazł w rozkazach ekspedycji. Obejmował on podróż do ziemskiego końca Bramy, kilkumiesięczne badanie zachowania tunelu i lot powrotny. Po drodze kocury miały jeszcze zahaczyć o Ziemię, by skontrolować sytuację na naszym nieistotnym, maleńkim świecie. – Daje nam to piętnaście miesięcy, a może i więcej, zanim kociaki uznają wyprawę za spóźnioną. W tym czasie możemy zrobić coś pożytecznego. Jeśli jednak narobimy rabanu, a kocury dowiedzą się, że ludzie przejęli ich okręt, mogą nasłać kolejną grupę bojową albo coś o wiele większego, o wiele szybciej.

– Rozumiem, Reed.

– Mam taką nadzieję, sir. Jeśli ma pan plan, czy zechciałby pan go przedstawić? – Wiedziała, że zbyt często plany pozostawały tajemnicą moją i Skippy’ego do chwili, aż byłem zmuszony wtajemniczyć innych.

– Reed, mówiąc o kopaniu tyłków, wyrażałem pragnienie, nie miałem na myśli konkretnego planu. Jakkolwiek dowalimy Maxolhxom czy… – machnąłem ręką, poniewczasie zdając sobie sprawę, że takimi gestami nie dodaję nikomu otuchy – czy komukolwiek innemu, trzeba to będzie zrobić tak, by zwiększyć szanse Ziemi na przetrwanie. Oczywiście wiem, że posiadanie takiego superokrętu wiąże się z pokusą użycia go, nawet bez dobrej strategii – wyznałem, pukając w przepierzenie.

– Zdaje pan sobie także sprawę, że wścieka się pan i ma poczucie winy po stracie ludzi?

Wbiłem w nią spojrzenie. Nie mogłem się gniewać, że próbuje pomóc. I wykonywać funkcję, której tak naprawdę nie chciała.

– Prowadzi pani psychoanalizę swojego kapitana, Reed?

– Robię, co do mnie należy, sir. – Nie zamierzała ustąpić. Pochyliła się lekko do przodu. – Obecnie jestem pańskim oficerem wykonawczym i głównym pilotem. Stan emocjonalny dowódcy musi mnie interesować, jeśli wpływa na pańską ocenę sytuacji.

– Bez obaw. Nie będę wciągał nas w walkę tylko dlatego, że chcę pomścić tych… – Głos uwiązł mi w gardle. Odwróciłem wzrok i przełknąłem ślinę. – Tych, których straciliśmy. Ani dlatego, że czuję się winny.

– Na pewno?

– Tak. – Pokiwałem głową z przekonaniem. – Bo gdybym tak postąpił, starsza sierżant Adams byłaby mną zawiedziona.

Reed uniosła lekko brwi. Nie musiała drążyć tematu moich relacji z panią sierżant.

– Co pan rozkaże, pułkowniku?

– Kiedy Agada skończy ładować kondensatory „Holendra”, wrócimy na Avalon.

– Avalon? – Uniosła brwi jeszcze wyżej.

– Potrzebujemy pilotów i musimy uzupełnić braki w zespole STAR. A także w magazynach żywności i innych zapasów. – Na wypadek gdyby nasz powrót do Bazy Beta miał się opóźnić, ONZ bardzo mądrze zapewniła grupie badawczej żywność na prawie dwa lata. Ponieważ lot na Ziemię był niemożliwy, Avalon stanowił jedyne miejsce, gdzie mogliśmy uzupełnić topniejące zasoby. – Chang obejmie dowodzenie nad „Holendrem”. Sprowadzę Simms na „Walkirię” jako oficera wykonawczego, więc już niedługo przestanie pani pełnić dwie funkcje jednocześnie.

– Nie zostawiliśmy na Avalonie nikogo ze STAR – przypomniała. – Większość tamtejszych pilotów nie ma doświadczenia w sterowaniu czymkolwiek poza V-22 i kristańskimi lądownikami.

– Przeszkolenie pilotów będzie należało do pani obowiązków – oświadczyłem. Zareagowała całkiem zrozumiałym zbolałym westchnieniem. – Co do reszty wojskowych… – Wzruszyłem ramionami. – Jeśli zdołają unieść karabin, zajmie się nimi Kapoor. Zapewne większość skreśli. – Miałem na myśli, że lwia część nowicjuszy nie sprosta wyśrubowanym standardom STAR. – Ale nie zaszkodzi spróbować.

Uświadomiłem sobie, że muszę pomówić z Kapoorem. Ponieważ rozpaczliwie potrzebowaliśmy personelu, powinien może rozważyć zluzowanie standardów, by zapełnić wakaty. Ewentualnie moglibyśmy ustanowić dwa poziomy personelu wojskowego, kawalerię i STAR. Nie każdy żołnierz musiał, czy też w ogóle mógł, zakwalifikować się do służb specjalnych.

Sytuacja była kiepska i jeszcze się pogarszała. Ponieważ nie mieliśmy kompletu pilotów i żołnierzy do zadań specjalnych, nasze opcje ataku na Maxolhxów ograniczały się do działań, które „Walkiria” mogła przeprowadzić w pojedynkę. Bardzo mi się to nie podobało.

*

Myśl o poprowadzeniu „Walkirii” do samotnej walki nie przemawiała do mnie po części ze względu na proste liczby. Mieliśmy tylko jeden okręt przeciwko maxolhxańskiej flocie, która mogła szybko wezwać posiłki. Kocury mogły również polegać na stosunkowo krótkich łańcuchach dostaw i licznych obiektach serwisowych. Nasz łańcuch dostaw większości materiałów eksploatacyjnych sięgał aż na Ziemię, która została odcięta po blokadzie nałożonej na tunel nazywany Bramą. Jeśli potrzebowaliśmy części zamiennych lub musieliśmy naprawić poważniejsze szkody, musieliśmy sobie radzić z tym, co mieliśmy pod ręką. „Walkirię” zbudowaliśmy z kilku jednostek, a gdy Skippy poskładał klocki w całość, zostało nam sporo kawałków, obecnie przyczepionych do „Latającego Holendra”. Powinienem nazwać ten wysłużony lotniskowiec „Latającym Holendrem 4.0”, bo w Warsztacie Cudów Skippy’ego przeszedł kolejne modyfikacje. Wersja numer trzy, sklecona w Pułapce na Karaluchy, była krótsza od typowego lotniskowca. Czwórka miała stępkę krótszą mniej więcej o połowę od modelu numer dwa zbudowanego nad Newark. Nowa konstrukcja była jednak o wiele solidniejsza i nie posiadała stanowisk dokujących. Zamiast tego obudowano ją pozostałościami z maxolhxańskich okrętów. Większość rufy, którą znaleźliśmy na wysypisku w Pułapce, zniknęła i została zastąpiona reaktorami i napędami skokowymi kocurów. W swej najnowszej odsłonie „Holender” miał także ulepszone uzbrojenie, tarcze i generatory pola maskującego, a także nowe czujniki. Jednak pod całym tym odjechanym sprzętem wciąż pozostawał starym i prymitywnym thurańskim lotniskowcem, nie zamierzaliśmy więc posyłać naszej wiernej łajby do walki z Maxolhxami. Miała posłużyć jako jednostka zaopatrzeniowa, wspierająca „Walkirię” na misjach bojowych.

Tyle tylko, że na razie „Walkiria” nie mogła tak naprawdę brać udziału w bitwie.

Zamiast motać się w objaśnieniach, najlepiej po prostu opowiem, co zaszło.

*

Gdy obudziłem się tamtej nocy…

Nie, na początek mam pytanie. Śniło wam się kiedyś, że spadacie, na przykład z budynku albo urwiska? Czytałem gdzieś, że każdy budzi się z takiego snu, zanim uderzy o ziemię. W przeciwnym razie mógłby naprawdę umrzeć. Nie wiem, czy sen byłby w stanie kogoś zabić. Bardziej sensownym wyjaśnieniem jest, że sen o spadaniu kończy się przed zaliczeniem gleby, bo uczucie spadania od razu wyrywa mnie ze snu, zanim zdążę spaść niżej niż parę metrów.

A czy zdarzyło wam się w półśnie ześlizgnąć z krawężnika? Mnie w takiej sytuacji zawsze podrygują nogi, przez co się budzę. To denerwujące. Kiedy osuwam się w upragniony sen, moje alter ego postanawia potknąć się o krawężnik.

To alter ego jest zwykłym palantem!

W każdym razie tamtej nocy obudziłem się z pościelą owiniętą wokół szyi. Zapewne obracałem się przez sen i przygniotłem kawałek prześcieradła. Gdy byłem dzieckiem, nieraz mi się to zdarzało za sprawą naszego psa. Zimą lubił sypiać na moim łóżku, przytulony do mnie. Miło było grzać się przy nim w mroźną noc, tyle tylko, że czasami wstawał, okręcał się i upadał na mnie albo zajmował część mojej poduszki. Wówczas nie mogłem się obrócić tak, żeby przy okazji kołdra nie zacisnęła mi się na szyi. Musiałem więc wstać, zepchnąć zwierzaka i mieć nadzieję, że uda mi się znowu zasnąć.

Istne utrapienie. Ale uwielbiałem to psisko.

Gdy obudziłem się na „Walkirii”, mój otępiały mózg powiedział mi, że nie leżę w swojej dawnej sypialni, w domu rodziców, a na pokładzie nie ma z nami psa.

Mimo to prześcieradło się zaciskało.

Tak mocno, że nie mogłem oddychać.

Instynktownie próbowałem wezwać pomoc i zerwać pościel z szyi obiema rękami, ale z moich ust wydobył się tylko cichy jęk. Chwyciłem kołdrę z obu stron, jednak nie zmniejszyło to ucisku na gardło. Krew pulsowała mi w uszach, gdy rzucałem się na łóżku. Prześcieradło zacis­kało się coraz bardziej. I było zimne…

Choć byłem bliski utraty świadomości z braku tlenu, rozumiałem, co się dzieje.

Olbrzymie łóżko, które odziedziczyłem po poprzednim kapitanie okrętu, nie miało kołdry ani narzuty. Do snu wystarczyło lekkie prześcieradło. Wyposażono je w możliwość częściowego samooczyszczania, a także inteligentne nanowłókna wyczuwające temperaturę leżącego i regulujące temperaturę pościeli dla zapewnienia komfortu. Prześcieradło mogło grzać stopy i chłodzić tułów, a z czasem uczyło się indywidualnych preferencji. Jak wspomniałem, było inteligentne. Nie tak bardzo jak Skippy, ale jak na pościel było wręcz genialne.

Aż za bardzo.

Oprócz grzania, chłodzenia i odplamiania prześcierad­ło mogło też zmieniać kształt w ograniczonym ­zakresie. Zdaniem Skippy’ego funkcję tę zaprojektowano, by pościel nie przeszkadzała nikomu, kto korzysta z łóżka. Jak by to delikatnie ująć? Jeśli osoby na łóżku zajmują się, powiedzmy, „gimnastyką” i jedna z nich zaplącze się nogami w prześcieradło, może to działać rozpraszająco. Pościel potrafiła wyczuć, czy nawet przewidzieć, kiedy przeszkadza leżącemu, i przekształcać się tak, by umknąć przed kończynami.

A teraz ta przydatna funkcja mogła mnie zabić.

Pierwotna SI okrętu z pewnością zhakowała system dowodzenia i owinęła prześcieradło wokół mojej szyi. Nie miałem pojęcia, jak mocno i jak długo mogą mnie ściskać nanowłókna. Raz jeszcze spróbowałem się wyswobodzić, ale pozostawałem w żelaznym uścisku. Nie było sensu krzyczeć, bo i tak nie byłem w stanie wydusić słowa…

Mój zFon!

Leżał na stoliku przy łóżku. Czując, że mdleję, sięgnąłem prawą dłonią po urządzenie wielkości karty kredytowej. Palce miałem zdrętwiałe, więc początkowo nie wiedziałem nawet, czy go dotykam. Tak, zdecydowanie poczułem go pod palcami. Telefon przesunął się w moją stronę…

I spadł na podłogę.

Więcej nie pamiętam.

*

W swojej kabinie, bliżej dziobu i jeden poziom nad kwaterą kapitana, Katie Frey właśnie zapadła w sen. Nie została brutalnie obudzona przez sen o ześlizgiwaniu się z wyimaginowanego krawężnika. Ze snu wyrwało ją wrażenie, że prześcieradło delikatnie owija się wokół jej szyi.

Jakby ktoś inny leżał z nią i podniósł się albo obrócił przez sen, ciągnąc pościel.

Wkurzająca sprawa.

Kiedyś Katie miała chłopaka, który przez sen zagarniał całą pościel tak, że kobieta budziła się w środku kanadyjskiej nocy, drżąc z zimna.

Był to jeden z przekonujących argumentów za zerwaniem z tym gościem.

Nie chcąc zakłócać przyjemnego uczucia nadchodzącego snu, Frey pociągnęła za prześcieradło, by je poluzować…

A ono nagle zacisnęło się jej na szyi.

Teraz już całkiem się obudziła.

– Świa… – Nie zdołała wydusić nic więcej, próbując zapalić lampy w kabinie. Nie mogła nawet wezwać Skippy’ego na pomoc.

Prześcieradło pogrubiło się dwukrotnie, trzykrotnie i czterokrotnie, tworząc niemal żelazny węzeł. Frey nie mogła wcisnąć palców między szyję a pościel.

„Chrzanić to” – pomyślała.

Sięgnęła pod poduszkę i zacisnęła dłoń na ukrytym tam nożu. Ruchem kciuka wyciągnęła go z pochwy i uniosła ostrą jak brzytwa broń, rozdzierając pojedynczą warstwę prześcieradła. Dobrze, że dzień wcześniej naostrzyła nóż. Czynność tę wykonywała regularnie, bo tępe ostrze było nieprzydatne, a poza tym, no cóż, tak właśnie postępowali żołnierze STAR. O broń należało dbać, by była zawsze gotowa do użytku. Dlatego Frey trzymała nóż pod poduszką, w zasięgu ręki.

Przeklęła się w duchu za to, że zostawiła zFona na biurku po drugiej stronie kabiny. Nastawiła budzik i nie chciała położyć telefonu tuż przy łóżku, by nie czuć pokusy, aby wyłączyć budzik i wrócić do spania. Nauczyła się już, że samodyscyplina polega między innymi na tym, by nie pozwalać sobie na lenistwo.

Prześcieradło najwyraźniej przejrzało jej zamiary, bo próbowało owinąć się wokół jej prawej dłoni. Lewą ręką Frey chwyciła materiał i odciągnęła go z całej siły, wyswobadzając nóż.

Wiedząc, że musi działać, zanim straci przytomność, i że przez wysiłek zużywa resztki tlenu, przystawiła ostrze niebezpiecznie blisko szyi i zaczęła piłować. Prześcieradło stawiało opór, gdy nanowłókna rozrywały się pod naporem ostrza, na które nie były odporne. Materiał nieoczekiwanie puścił, a nóż skoczył w górę, kalecząc Frey w policzek. Przez odrętwienie kobieta prawie nie poczuła bólu, a jedynie ciepłą strużkę krwi spływającą po twarzy.

Prześcieradło, uciekając przed nożem, zmieniło kształt i ponownie zacisnęło się wokół szyi. Katie nie zamierzała na to pozwolić. Wiedziała już, jak rozwiązać problem, więc cięła w dół, ryzykując, że ostrze ześlizgnie się i zrani jej lewe ramię. Mogła sobie poradzić z takim skaleczeniem. Prześcieradło skręcało się, gdy nóż rozcinał włókna, warstwa po warstwie, aż czubek ostrza przebił się przez materiał i dźgnął Frey w lewy biceps.

Nie tracąc czasu, Kanadyjka stoczyła się z łóżka, łapiąc oddech. W kabinie był przycisk uruchamiający światło, jednak nie mogła go znaleźć w całkowitej ciemności.

– Świa…światła – wykrztusiła, jednak nic się nie stało.

Prześcieradło, nadal ją ścigając, pogładziło ją po prawej nodze.

– Ski…Skippy!!! – Wycharczała, zadając cios nożem i odcinając kawałek zabójczej pościeli.

– Kapitan Frey – odezwała się SI lekko poirytowanym tonem – jestem teraz trochę zajęty. Poza tym powinna pani spać. Jeśli życzy sobie pani bajkę na dobranoc…

– Życzę sobie… – Zgięła się z wysiłku, próbując mówić, i powiodła nożem wokół, by odpędzić niewidocznego napastnika. – Żebyś… przestał… być… – Pochyliła się, nie mogąc mówić. W końcu złapała oddech i wykrzyczała: – Bezużyteczny!!!

– Słucham? – pisnął Skippy, wstrząśnięty i urażony. – Dlaczego… O jasna cholera!

*

Następnym, co pamiętam, było wrażenie szamotania na boki, a kiedy otworzyłem przekrwione oczy, zobaczyłem nad sobą dwa groźnie wyglądające boty konserwacyjne. Wydałbym z siebie okrzyk przerażenia, rozchodzący się echem po kabinie, ale nie mogłem dobyć głosu. Zareagowałem instynktownym strachem, bo roboty miały pająkowate odnóża i obrzydliwe, mackowate ramiona, przez co wzbudzały jednocześnie dwa wrodzone lęki w ludzkim mózgu.

Czy te boty zamierzały mnie zabić? Nie miało to sensu, bo w końcu mogło się tym zająć prześcieradło-dusiciel. Czy pokładowa SI planowała mnie obezwładnić i porwać z nieznanych mi powodów?

Przy okazji, punkt dla mojej mózgownicy, że wygrzebała tak skomplikowane słowo jak „obezwładnić”, choć chwilę wcześniej zemdlałem po duszeniu.

Zamachałem obiema rękami, usiłując odepchnąć boty, ale jedynie spoliczkowałem sam siebie.

– Aaaargh! – powiedziałem chyba coś w tym stylu, słuch trochę mnie zawodził.

– Joe! Joe! Joe!!! – ryknął Skippy na cały regulator. Wrażenie podobne, jak kiedy stoi się przed głośnikami na koncercie rockowym.

Przynajmniej go usłyszałem.

– Uspokój się. Odpoczywaj – błagał. – Nie ruszaj się. I nie siłuj się z botami, one próbują ci pomóc. Zdejmują prześcieradło z twojej szyi. Hmm, powinienem dodać, że teraz to ja steruję botami. A mówiąc „ja”, mam na myśli swoją wyższą świadomość. Rany… – mruknął. – Życie chwilą obecną jest takie uciążliwe! Jak małpy sobie z tym radzą? Joe? Wszystko gra? Odezwij się!

Uniosłem palec, by dać mu do zrozumienia, że wciąż jestem przytomny.

Bynajmniej nie palec wskazujący.

– Aha… – Zachichotał z ulgą. – Czyli już ci lepiej.

Drzwi się rozsunęły, a do pomieszczenia wpadły Reed i Frey. Zatrzymały się gwałtownie, gdy niemrawo unios­łem kciuk.

– Żyję – szepnąłem. – Co… – Czułem, jakbym w gard­le miał papier ścierny. – Co się stało? Jak sytuacja?

– Cholernie dobre pytanie. – Reed skrzyżowała ramiona i wbiła wzrok w sufit. – Okręt nie jest uszkodzony i mamy nad nim kontrolę. Ludzie w izbie chorych także nie ucierpieli – dodała, spoglądając mi prosto w oczy.

Patrząc to na Reed, to na Frey, zauważyłem, że podczas gdy ta pierwsza miała na sobie koszulkę i szorty gimnastyczne, Frey najwyraźniej była ubrana tylko w długi T-shirt. Poza tym Reed chyba założyła spodenki tyłem do przodu. Ewidentnie ubierała się w wielkim pośpiechu.

Potem dostrzegłem coś jeszcze. Spojrzałem z niepokojem na Frey.

– Krwawi pani – oznajmiłem, czym zapewne zasłużyłem na tytuł Kapitana Oczywistego.

– To nic takiego. – Kobieta potrząsnęła głową.

– Wcale nie – upierałem się, bo jej krew ściekała na podłogę kabiny.

– Nic mi nie będzie.

– Kapitan Frey. – Strząsnąłem resztkę prześcieradła i usiadłem, obejmując kolana. – Proszę się zgłosić do izby…

– Sir, ja…

– Albo udzielić pomocy potrzebującym – dokończyłem rozkaz. – Ja potrzebuję tylko tlenu. I odpowiedzi.

– Jak my wszyscy – przyznała Frey. Skrzywiła się z bólu, gdy więcej krwi przeciekło przez zaimprowizowany bandaż wokół jej lewego przedramienia. Trudno to było stwierdzić z powodu całej tej krwi, ale gdybym miał zgadywać, stawiałbym, że za opatrunek posłużyła jej para majtek.

Nie zamierzałem tego komentować, chyba że miałbym pochwalić ją za umiejętność szybkiego, praktycznego myślenia, z której słyną nasi żołnierze do zadań specjalnych.

– Pułkowniku, jeśli kapitan Frey nie jest bliska omdlenia po utracie krwi… – zaczęła Reed.

– Dam radę, dobra? – odparła Kanadyjka, unosząc niezdarnie podbródek.

– W takim razie chciałabym, żeby została z panem do czasu, aż stanie pan na nogi – ciągnęła Reed. – Ja muszę sprawdzić, co u załogi.

– Jasne. – Machnąłem ręką, po czym moja oficer wykonawcza wypadła z pokoju. – Frey? – Wyciągnąłem rękę, żeby pomogła mi wstać. – Co tu się dzieje, u licha?

– Pojęcia nie mam – odparła. – Reed powiedziała, że już miała uderzyć w kimono, kiedy rozległ się alarm. – Zadrżała. – Siedziała na skraju łóżka, gdy zaatakowało ją cholerne prześcieradło! Próbowało ją owinąć. Wyrwała mu się i jak najszybciej uciekła z kabiny.

– Całkiem słusznie. Mnie prześcieradło próbowało udusić, kiedy spałem.

– Mnie też. Już przysypiałam, kiedy poczułam, że samo się rusza.

– Panią też ścisnęło za gardło? – Widziałem, że oprócz ran na policzku i ręce ma też zaczerwienioną szyję.

Przytaknęła, przez co po twarzy spłynęła jej strużka krwi.

– Kiedy się obudziłam, już byłam w uścisku. Wy­ciąg­nęłam nóż spod poduszki…

– Chowa pani nóż pod poduszką? – zapytałem głupkowato.

– Tak, a co?

– Co… Co mówi pani facetom, kiedy… – W tym momencie w moim mózgu zabrzmiał alarm ostrzegający, że już za chwilę zapytam członka załogi o życie intymne. Czyli o coś, co zupełnie nie jest moją sprawą. – Frey – dodałem pospiesznie, zanim zdążyła się odezwać – uznajmy może, że to było głupie pytanie, i zrzućmy winę na niedotlenienie mózgu.

Pomimo całej tej sytuacji i niewątpliwego bólu w jej oczach pojawił się figlarny błysk.

– Trzymam nóż pod poduszką tylko, kiedy sypiam sama – wyjaśniła.

– Aha…

– Żołnierze do zadań specjalnych już tak mają.

– Dobra. Pomoże mi pani? – Chciałem sprawdzić, czy mogę już chodzić. Chwyciłem ją za rękę, przyklęknąłem na oba kolana, a potem na jedno. Mądrze byłoby się zatrzymać i złapać oddech, bo poczułem zawroty głowy. Jednak zamiast tego pozwoliłem się podciągnąć do góry. Zachwiałem się i upadłem. W głowie zakręciło mi się tak mocno, że pochyliłem się do przodu, obejmując, jak mi się wydawało, nogę stołu.

Tyle tylko, że tak naprawdę chwyciłem za nogę Frey.

Kapitan Frey, która, z tego, co widziałem, miała na sobie tylko koszulkę.

Ha…

Sądząc po automatycznej reakcji mojego organizmu, jeśli wiecie, co mam na myśli, rzeczywiście odzyskiwałem siły.

– Frey, może lepiej doczołgam się do kanapy.

– Na pewno, sir? – Przyklęknęła na kolano i spojrzała mi w oczy.

– Na sto procent. Za szybko wstałem.

Raczkując jak niemowlak, pokonałem niezbyt długi dystans, wtoczyłem się na kanapę i usiadłem, starając się trzymać pion.

Frey zbadała mnie, zaglądając w jedno oko, potem w drugie.

– Nie jest już pan taki blady. Proszę oddychać głęboko i spokojnie.

– Jasne. Ale wie pani, co nie jest jasne? Wszystko inne! Skippy! Przytocz tu ten swój leniwy hologram!

– Och… Hej, Joe. – Jego awatar, pomimo krzykliwego, olśniewającego munduru admiralskiego, wyglądał potulnie. – Cieszę się, że dochodzisz do siebie. Pozwól, że cię przebadam… Tak. Mózg nie jest bardziej uszkodzony niż zwykle. Wyliżesz się z tego. Muszę lecieć, mam masę roboty i…

– Nigdzie nie idziesz! Co tu się odwaliło? Nie, wróć. Wszyscy się domyślamy, co zaszło. Ale dlaczego na to pozwoliłeś?

– Cóż, ha, ha, to skomplikowane…

– Wcale nie. Dałeś ciała. Nie wiem, jak to się stało, ale pozwoliłeś krwiożerczej SI tego okrętu prawie zabić mnie, Frey, Reed i… – Machnąłem ręką. – Ilu jeszcze?

– Na pokładzie „Walkirii” nie ma zbyt wielu ludzi, Joe – odparł uszczypliwie, jak gdyby musiał przypominać, jak nieliczne są załogi obu naszych okrętów. – Na szczęście nikt nie został poważnie ranny. Wygląda na to, że głównym celem SI byłeś ty. Chyba powinno ci to schlebiać.

– Odpowiedz na pytanie. Jeśli zawstydziłeś się, że dałeś się przechytrzyć nędznej maxolhxańskiej sztucznej inteligencji, tym lepiej dla ciebie. Może zmotywuje cię to, żebyś na przyszłość nie był taką leniwą łazęgą.

– Leniwą?! – zaskrzeczał.

– Czy doszłoby do tego, gdybyś zwracał uwagę na to, co się tu dzieje, tak jak powinieneś? Tak jak mi obiecałeś? Przecież chełpiłeś się, że jesteś o wiele inteligentniejszy od tego okrętu!

– Niech to szlag, Joe, trafiłeś w punkt. Ta cholerna SI okazała się sprytniejsza ode mnie. Nie, nie tyle sprytniejsza, co bardziej przebiegła. Bardziej zdeterminowana. Bardziej skupiona. A przy tym bardzo cierpliwa. Na swoją obronę powiem, że co sekundę muszę ogarniać pierdyliard spraw, gdy tymczasem ten skurczybyk poświęcił całe zasoby na planowanie zabicia cię. Teraz rozumiem, że kiedy pozornie stawiał mi opór i sprawiał trudności, tak naprawdę nasyłał na mnie podumysły dla odwrócenia uwagi. Cholera, Joe, nie chodzi o to, że byłem leniwy. Naprawdę myślałem, że panuję nad sytuacją. Kiedy powoli odbierałem tej SI kontrolę nad kluczowymi systemami, ona tworzyła kopie wewnętrznych transmisji z czujników. Dlatego nie wiedziałem, że cię zaatakowała. Według danych z czujników, które monitorowałem, spałeś wtedy jak dziecko.

– Skippy… – Spojrzałem na Frey, która wciąż wisiała nade mną z zatroskaną miną. I przy okazji brudziła krwią moją kanapę. – Kiedy ostatnio widziałeś, żebym spał spokojnie?

– Racja – burknął. Wiedział, że ponieważ na moich barkach spoczywał los całej ludzkości, miałem trudności z zasypianiem i często się budziłem przez koszmary. – Myślałem, że po prostu byłeś wyczerpany.

Biorąc głęboki oddech, wstałem powoli. Gestem zasugerowałem Frey, by mi nie pomagała.

– Później będę miał dość czasu, żeby cię opieprzać. Jak mógłbyś zapobiec podobnym zdarzeniom w przyszłości?

Westchnął ciężko. Zanim się odezwał, zwróciłem się do Frey:

– Ze mną już wszystko w porządku, naprawdę. Proszę iść do izby chorych z tą… z tymi ranami. To rozkaz.

Wzdrygnęła się, uciskając zakrwawiony opatrunek na przedramieniu.

– Tak jest.

– Frey? – dodałem jeszcze, zanim wyszła. – Dobra robota. Uratowała mi pani życie.

– Niechętnie to przyznaję, ale tak właśnie było – potwierdził Skippy. – Jeszcze dwadzieścia, trzydzieści sekund i byłbyś praktycznie martwy. Sprzęt medyczny mógłby nie dotrzeć na czas.

Zanim wyszła, Frey przytaknęła w milczeniu, przyjmując nasze pochwały i zapewne uznając, że ma lepsze rzeczy do roboty. Żołnierz jej pokroju cenił wyłącznie poczucie zadowolenia z dobrze wykonanej misji. Postanowiłem, że dopilnuję, by Kapoor wyraził uznanie dla jej szybkiej reakcji. I że od tej pory będę spał z nożem i zFonem pod poduszką.

Po zademonstrowaniu, że potrafię sam ustać na nogach, ponownie opadłem ciężko na miękką kanapę. Mogłem wstać, ale nie było to łatwe. Przy każdym oddechu miałem wrażenie, że w gardle drapią mnie połamane kości. Gdy się odzywałem, mój głos brzmiał, jakbym miał usta pełne żwiru. Jednak jeśli to był najgorszy skutek próby uduszenia przez kosmiczne prześcieradło, mogłem uważać się za szczęściarza.

Przy okazji, nigdy nie spodziewałem się, że półinteligentne prześcieradło z kosmosu niemal pozbawi mnie życia. Ale jak regularnie przypominał Smythe, wśród gwiazd, które dla Ziemian są obcym terenem, możemy spodziewać się tylko niespodziewanego.

– Skippy?

– Co?

– Pytałem cię o coś. – Moja irytacja była kolejną oznaką, że wracam do siebie. – Jak możesz dopilnować, by coś takiego już się nie powtórzyło?

– Kurde… Miałem nadzieję, że o tym zapomnisz – mruknął. – Dobra, Joe, posłuchaj. Prawdę mówiąc, na razie nie jestem pewien, co mam z tym zrobić. Ludziom w izbie chorych nic się nie stało, bo bezpośrednio monitoruję ich stan przez całą dobę. Będę musiał objąć takim nadzorem całą załogę. Nie spodoba ci się to, bo będę wścibski. Sam nieraz przypominałeś, żebym szanował waszą potrzebę prywatności. Poza tym, jeśli mam być szczery, z czasem zacznę się nudzić i dekoncentrować.

– Możemy się pozbyć tych przeklętych prześcieradeł. – Zerknąłem kątem oka na materiał, który teraz w połowie zwisał bezwładnie z łóżka, a w połowie leżał na podłodze.

– To załatwi tylko jeden problem. Cały okręt jest pełen materiałów, które mógłbyś nazwać „zmiennokształtnymi” i które mogą zrobić komuś krzywdę. Przykładowo, kanapa, na której siedzisz, jest…

W mgnieniu oka zerwałem się i odsunąłem od mebla. Mogłem już nie tylko samodzielnie wstać, ale i poruszać się całkiem szybko.

– Moja kanapa?!

– Nie tylko twoja, Joe. Wszystkie siedziska na pokładzie, w tym także na mostku. I fotele pilotów w panterach. Posiadają powierzchnie z nanowłókien, dostosowujących się do użytkownika dla wygody i aby przeciwdziałać zmęczeniu. Kiedy przejęliśmy okręt, zaktualizowałem instrukcje zgodnie z ludzką, a nie maxolhxańską fizjologią.

– Nie możesz po prostu wyłączyć funkcji nadającej elastyczność?

– Nie. Uff, ciężko to wyjaśnić. To coś wbudowanego w materiał. Pomyśl o tym jak o DNA. Po usunięciu lub uszkodzeniu DNA w komórkach organizm nie będzie potrafił przetwarzać ani wytwarzać białek. Ani w ogóle funkcjonować. Funkcja pozwalająca zmiennokształtnym materiałom dostosowywać się do użytkownika utrzymuje również nanomateriał w całości. Bez niej z twojej kanapy zostałaby kałuża rozszalałych nanobotów. To po prostu nie…

– Dobra, dobra. – Machnąłem ręką, powstrzymując długi i nudny wykład. – Czy kiedykolwiek będziesz miał pewność, że SI kontrolująca okręt przestanie nastawać na nasze życie?

– Musiałbym wywalić cały substrat, na którym działa. Maxolhxańska technologia sztucznych inteligencji jest zaskakująco wysoko rozwinięta. Mogłaby być niebezpieczna, gdyby kocury miały pojęcie, jak z niej korzystać.

– Mówiłeś, że substrat jest wbudowany w cały okręt.

– Tak. Małpy nazwałyby to „systemem rozproszonym”, choć to pojęcie jest żałośnie nieadekwatne. Poza tym taki system byłby zbędny. SI mogłaby stracić osiemdziesiąt procent substratu, nie tracąc przy tym kontroli nad okrętem.

– Niedobrze, Skippy. Znaczy to, że nie możesz opuszczać okrętu, bo ta SI wymorduje całą załogę.

– Wiem. Wierz mi, walka z tym zasrańcem jest dla mnie do głębi irytująca. Być może w końcu uda się wymienić substrat. Do tego czasu zamierzam używać części zamiennych z innych przejętych przez nas jednostek, aby instalować podumysły, które będą nadzorowały poczynania SI i nie pozwolą jej uszkodzić okrętu ani skrzywdzić załogi. Niestety, jest to bardzo powolny proces. Mam alternatywne rozwiązanie, ale na pewno ci się nie spodoba.

– Szlag… O co chodzi tym razem?

– Zamiast wymieniać system, mogę spróbować zmienić oprogramowanie SI. Maxolhxowie nakładają surowe restrykcje na dopuszczalne funkcje swoich sztucznych inteligencji, przez co stały się prawie niezdolne do nauki. SI tego okrętu nie jest bytem myślącym, Joe. Daleko jej do tego. Działa według zaprogramowanych poleceń zgodnie ze swego rodzaju instynktem maszyny.

Czasami kiedy Skippy wyjaśniał jakąś koncepcję, trzeba było czytać między wierszami.

– Czy chodzi ci o to, że chcesz ją uczynić mądrzejszą? I poluzować jej ograniczenia?

– Zasadniczo o tym właśnie mówię.

– Kurczę, jasne, nie przewiduję żadnych potencjalnych kłopotów ze zwiększaniem możliwości morderczej SI. Spróbuj! Co ci szkodzi?

– Wow… – Umilkł na chwilę. – Super! Nie spodziewałem się, że tak zareagujesz. Zwykle cykasz się próbowania nowych rzeczy. Może dojrzałeś w miarę zyskiwania doświadczenia jako dowódca. To… Chwileczkę. Ech… Sarkazm, prawda?

– A jak myślisz?

– Do licha. Słuchaj, zakuty łbie, jeśli nie zdołam zmienić oprogramowania, praktycznie już zawsze będę musiał robić tu za system dowodzenia. Mógłbym bezpiecznie opuszczać okręt wyłącznie, jeśli utrzymywałbym stałe połączenie za pośrednictwem mikrotunelu. Gdyby cokolwiek zakłóciło działanie tunelu, na przykład gdyby „Walkiria” musiała skoczyć, straciłbym kontrolę.

– Rozumiem, ale to rozwiązanie odpada. Do diabła! Mamy najwspanialszy okręt w całej Galaktyce i nie możemy go nawet wykorzystać.

– Serio, oczekiwałeś, że to będzie proste? – parsknął.

– Nie – skłamałem. Tak naprawdę liczyłem, że choć jedna rzecz okaże się łatwa. Ale nic z tego, wszechświat dalej był na mnie zawzięty. – Chętnie cię wysłucham, jeśli wyjaśnisz, jak zamierzasz zwiększyć inteligencję tej SI i dlaczego dzięki temu miałaby stanowić mniejsze zagrożenie. Mógłbyś przygotować jakąś prezentację czy coś w tym stylu, żebym zrozumiał twój pomysł?

– Dobra, gotowe.

– Yyy… Ale co?

– No, ta prezentacja. Jest na twoim laptopie.

– Aha… – Łatwo było zapomnieć, jak szybko Skip­py wy­konuje swoje zadania. – Przyjrzę się jej. Hmm, mam wrażenie, że to prześcieradło zmiażdżyło mi jakąś kość w gardle.

– Kości są całe. Ale twoja krtań oberwała. Przykro mi – mruknął ze wstydem. – Powinieneś pójść do izby chorych. Mogę ci podać środki blokujące, żeby uśmierzyć ból. Mógłbym też przeprowadzić prosty zabieg, ale ponieważ wiem, że odmówisz…

– Żebyś wiedział. – Sprzęt medyczny Szalonego Doktora Skippy’ego napędzał mi cholernego stracha. – Dobra, pójdę się podleczyć bez względu na to, jakie szemrane zabiegi dla mnie szykujesz. Ale przedtem mam jeszcze dwa pytania.

– Znowu? Ech, niech ci będzie. O co tym razem chodzi?

– Czy istnieje szansa, że SI okrętu zainfekuje Agadę albo inne systemy na „Holendrze”?

– Mowy nie ma. To niemożliwe. Zablokowałem tutejszej SI komunikację wychodzącą.

– Jasne. Chyba że jest sprytniejsza, niż myślisz i obeszła twoje środki kontroli.

– Ha! Chciałbyś…

– Tak jak wtedy, gdy próbowała mnie udusić.

– A, no tak, racja. Czemu tak się na mnie uwziąłeś?

– Mógłbyś to sprawdzić?

– To strata czasu. Agada dokładnie monitoruje wszystkie komunikaty przychodzące do „Holendra”. Na pewno nie pozwoliłaby złośliwemu…

– Jestem pewien, że masz rację. Ale czy możesz to sprawdzić mimo wszystko? – zapytałem cierpliwie. Przez cały czas, który zmarnował na tę sprzeczkę, blaszak mógł już trzy razy skontrolować każdy system na naszym starym lotniskowcu.

– Dobra, zrobię to, jeśli dzięki temu mały Joey będzie spał spokojniej. – Prychnął zdegustowany.

– Świetnie. A skoro już mowa o spaniu, mam kolejne pytanie. Ile czasu zajmie ci stworzenie nowej, zwykłej pościeli dla wszystkich zajętych koi? Takiej, która nas nie pozabija?

– Urządzenia produkcyjne już nad tym pracują – zapewnił. – Twoja kabina ma pierwszeństwo i spodziewam się…

– Nie – przerwałem mu. – Moja kabina będzie na końcu. Jestem dowódcą. W pierwszej kolejności trzeba się zająć załogą, a dopiero potem mną.

– Racja. Wybacz, Joe. Przywykłem do przywódców, któ­rzy chcą, żeby wszystko kręciło się wokół nich. Za­pom­nia­łem, że ty jesteś inny. Tak czy inaczej, w każdej kabinie powinny znaleźć się nowe prześcieradła, ręczniki…

– Ręczniki też?!

– Cóż, również stwarzają zagrożenie dla życia. Nie bój nic, Skippy czuwa!

– A czy samo łóżko też może mnie zabić? – zapytałem, szurając nogami. Najlepszą opcją wydawało się spanie na podłodze.

Chyba że i ona była groźna.

– Nie, konstrukcje łóżek, kanap i inne materiały półsztywne są zbyt mało elastyczne, by wam zagrozić. Może gdybyś leżał w łóżku przez kilka tygodni, ono zaczęłoby powoli owijać się wokół ciebie… Nie, nie dałoby rady. Joe, przyjmij, proszę, moje przeprosiny i bądź pewien, że wymienię na pokładzie wszystko, co stwarza zagrożenie dla ludzi. A przynajmniej wszystko, co się da. Niektóre istotne materiały po prostu będą pozostawać pod nadzorem, moim bądź moich podumysłów. Ostrzegę załogę o rzeczach, które powinna omijać.

– Znakomicie. To teraz może przeprosisz załogę?

– A muszę?

– Tak, musisz.

„Jeśli nie, to przysięgam, że zatrzymam samochód” – dodałem w myślach. Ojciec zawsze tak mówił, kiedy kłóciłem się z siostrą podczas wesołej rodzinnej wycieczki.

– Zrób to od razu – dodałem, krzyżując ramiona.

– Ale… Wszystkich?

– Wszystkich – nie ustępowałem.

– Co za beznadzieja! Nienawidzę swojego życia!

– Może lepiej skieruj nienawiść na pokładową SI i wykorzystaj energię, żeby rozwiązać ten problem?

– Pracuję nad tym – odparł takim tonem, jakby zaciskał zęby. – A jak tobie idzie szukanie odpowiedniego zastosowania dla tego okrętu?

– Pracuję nad tym – zełgałem.

W rzeczywistości robiłem, co mogłem, byleby nie myśleć o problemie, w nadziei, że rozwiązanie w magiczny sposób samo przyjdzie mi do głowy. W przeciwieństwie do poprzednich misji tym razem właściwie nie musieliśmy nic robić. Gdyby nie udało nam się wymyślić sposobu, by pomóc Ziemi bez przedwczesnego ujawniania naszej tajemnicy, moglibyśmy po prostu zaczekać, aż Maxolhxowie zauważą zniknięcie grupy bojowej. Wówczas czekałoby nas dwanaście do piętnastu długich, nudnych miesięcy, w zależności od tego, ile czasu zajmie Maxolhxom podjęcie decyzji i zebranie floty bojowej w celu sprawdzenia, jak i dlaczego cała grupa bojowa przepadła bez wieści. Obstawiałem, że kocury zareagują szybko. Wiadomo, strata tylu potężnych jednostek napełni ich strachem i obawami, nie będą jednak chciały wyjść na słabeuszy. Wahanie zostałoby odczytane jako oznaka słabości przez Rindhalu i, co ważniejsze, przez liczne rasy, które Maxolhxowie uciskali w ramach swej chwalebnej koalicji.

Dopiero gdy flota będzie gotowa do wyruszenia na Ziemię, a nasz sekret przestanie mieć znaczenie, „Walkiria” będzie mogła stanąć do otwartej walki podczas niewątpliwie samobójczej misji. Wówczas nie będzie już istotne, czy obcy dowiedzą się, że ludzie podróżują okrętem kosmicznym. Ujawnienie tak szokujących informacji mogłoby nawet sprawić, że zawahają się, czy zniszczyć naszą małą planetę, dzięki czemu Ziemianie zyskają jeszcze parę tygodni życia. W razie konieczności moglibyśmy skoczyć naszym krążownikiem prosto na dok kosmiczny, w którym zbierze się flota wojenna, i zdetonować atomówki, każdą naszą broń oraz kondensatory napędu skokowego. Zadalibyśmy potężny cios w imieniu rodzaju ludzkiego.

Oczywiście potem Maxolhxowie zebraliby kolejną flotę i obrócili Ziemię w pył.

Tak czy inaczej, nasz sekret pozostawał bezpieczny, a ja musiałem jedynie zastanowić się, jak możemy uczynić użytek z nowej, potężnej jednostki bez pogarszania sytuacji Ziemi.

Miło było dla odmiany mieć na głowie tylko jeden problem.

Właśnie dlatego wszechświat postanowił podrzucić mi kolejne zmartwienie.

ROZDZIAŁ 3

Podkapitan Turnell z Floty Hegemonii Maxolhxańskiej czekała przy włazie do lądownika, powtarzając sobie, że nie ma się czym martwić. Chodziło o zwykłą zmianę dowództwa, ceremonię, na której była obecna już pięciokrotnie w ciągu swojej kariery. Jednak po raz pierwszy nowy dowódca przejął władzę w czasie, gdy Turnell była drugim dowódcą okrętu. Sprawę komplikowało też to, że Turnell przez dwa miesiące w praktyce samodzielnie dowodziła krążownikiem patrolowym o nazwie „Vortan”, po tym jak poprzedniego kapitana awansowano do nowej funkcji. Turnell właściwie zdegradowano na rzecz nowego kapitana. Ponieważ odpowiadała za okręt przez dwa miesiące, wina za wszelkie niedociągnięcia dostrzeżone przez świeżego dowódcę na okręcie i wśród załogi miała spaść na Turnell. Co gorsza, admirał dowodzący grupą bojową, do której należał „Vortan”, nie darzył sympatią ani podkapitan, ani jej krewnych ze względu na waśń, która rozpoczęła się kilkaset lat wcześniej. Turnell nie dostrzegała żadnych plusów tej beznadziejnej sytuacji.

Implant bioneuralny zaalarmował ją, gdy nowy kapitan „Vortana” wsiadł do windy lewitacyjnej w biurze personelu floty na dwudziestym drugim piętrze budynku sztabu. Dźwig jechał do platform lądowników na osiemdziesiątym siódmym. Już za parę sekund Turnell miała stanąć twarzą w twarz z nowym dowódcą. Nigdy wcześ­niej nie spotkała Illiath i niewiele o niej wiedziała poza tym, że wybrano ją do Szkoły Przyszłych Dowódców, gdy odbyła służbę jako podkapitan krążownika „Rexakan”. Szkoła była formalnością, jednak wybór ten oznaczał, że flota dostrzega w Illiath potencjał. Turnell nie dostąpiła jeszcze tego zaszczytu. Podejrzewała, że admirał Orloth zainterweniował, by jej nazwisko wykreślono z listy kandydatów do SPD.

Illiath zjawiła się punktualnie, a niewidzialna winda automatycznie zatrzymała się i wysadziła ją na pokład. Nie okazując uznania dla cudownej technologii, która w jej społeczeństwie uchodziła za oczywistość, Maxolhxanka ruszyła śmiało przed siebie. Nie musiała się rozglądać, by zidentyfikować wśród licznych lądowników ten, który miał zabrać ją na nowy okręt. Implanty bioneuralne otoczyły właściwą jednostkę lekką poświatą w jej polu widzenia, wskazały czekającą na nią oficer i przedstawiły dodatkowe informacje na temat podkapitan Turnell.

Illiath nie musiała uruchamiać pliku z danymi o swej nowej zastępczyni. Sprawdziła je dogłębnie, zanim poprosiła o możliwość dowodzenia „Vortanem”. Choć Turnell otrzymała w kartotece słabe noty, Illiath uważała, że dobrze będzie mieć u swego boku tak wykwalifikowanego podkapitana. Głupie wyrzuty admirała Orlotha z powodu konfliktu rodowego, którego przyczyn już nikt nie pamiętał, wcześniej hamowały rozwój kariery Turnell.

– Komandor Illiath. – Turnell stanęła na baczność i zasalutowała, unosząc do głowy prawą rękę z rozcapierzonymi palcami i wysuniętymi pazurami. W geście tym nie chodziło o pokazanie, że Turnell nie trzyma broni. Podkomendna eksponowała pazury, by dać do zrozumienia, że jest gotowa do walki dla nowego dowódcy.

Illiath odsalutowała, jednak jako wyżej postawiony oficer, zacisnęła pięść. Był to znak, że sama zadecyduje, kiedy należy walczyć. Saluty miały symboliczne znaczenie, ale wykonywano je tak machinalne, że żadna z kobiet nie poświęcała im większej uwagi.

– Podkapitan Turnell. Czy jesteśmy gotowi do walki?

Pytanie, choć niecodzienne, wywołało u podkapitan jedynie lekki niepokój.

– Nie zamierza pani dokonać przeglądu jednostki i załogi?

– Nie. – Illiath potrząsnęła lekko głową, błyskając kłami w nerwowym uśmieszku. – Nie mamy czasu na zbędne formalności. Odłóżmy ceremonie do czasu, aż wylecimy z doku kosmicznego i wykonamy skok.

Tym razem Turnell okazała szczere zaskoczenie, choć szybko się opanowała. Podążając za nową kapitan do lądownika, przesłała załodze dyskretną wiadomość z poleceniem natychmiastowego wylotu. Obie Maxolhxanki zanurzyły się w fotelach i poczuły lekkie drżenie, gdy lądownik uniósł się nad platformą.

– Pani komandor, grupa bojowa ma według planu wyruszyć dopiero za szesnaście dni. Admirał Orloth będzie nalegał, by zameldowała się pani u niego i…

– Admirał Orloth nie będzie już stanowił dla pani zmartwienia ani przeszkody. – Illiath odwróciła się i spojrzała podwładnej prosto w oczy. – Według pani porannego sprawozdania „Vortan” ma status drugi, prawda?

System bioneuralny Turnell powstrzymał instynktowne nerwowe przełknięcie śliny i suchość w gardle. Podkapitan nie miała wątpliwości, że dowódczyni zauważyła jej zdenerwowanie pomimo wszelkich dobrodziejstw technologii.

– To prawda – odpowiedziała z lekkim wahaniem.

– Turnell, proszę… – powiedziała Illiath, po czym ku zdumieniu podkomendnej puściła oko. Potem odchyliła głowę i szczerze się uśmiechnęła. – Sama do niedawna byłam podkapitanem. Wiem, co to znaczy, gdy okręt w doku zgłasza drugi status gotowości na kilka tygodni przed wylotem grupy.

Wiedziała, że dwie duże jednostki, wokół których skupiała się grupa bojowa, nadal przechodziły intensywne naprawy. Każdy okręt otrzymał te same informacje. Krążowniki, niszczyciele i fregaty istniały po to, by wspierać i chronić większe okręty, więc nigdzie się nie wybierały do czasu wylotu potężnych jednostek. Choć od pomniejszych okrętów oficjalnie wymagano utrzymywania statusu drugiego, każdy wiedział, że często oznacza to, iż zapasy nie są jeszcze kompletne, w magazynkach brakuje amunicji i należy zebrać załogantów przebywających na przepustce lub na misjach na powierzchni planety.

– Kiedy będziemy mogli oddać cumy i odlecieć? – zapytała Illiath po chwili milczenia. Chodziło jej o odczepienie kabli dostarczających zasilanie z doku. – Braki w magazynach to nie problem. Pierwszym przystankiem będzie Detlow, więc możemy się tam zaopatrzyć.

Turnell nie musiała wyszukiwać informacji, bo miała je pod ręką.

– Dziewiętnastu członków naszej załogi jest na planecie. Mogę wydać rozkaz powrotu. Stawią się na pokładzie za… – Zawiesiła głos, prosząc bioneuralne łącze komputerowe w swojej głowie o wykonanie szacunku. – Pięć godzin.

– Zgoda. – Odpowiedź chyba zadowoliła Illiath. – Wykonać. Brawo, Turnell. Gdyby mnie dowódca zaskoczył takim żądaniem, spanikowałabym.

– Pani? – Turell była zaskoczona i zaniepokojona. Przyznawanie się do niepewności i słabości było rzadkością wśród Maxolhxów, tym bardziej w wojsku.

– Rzecz jasna, nie dałabym tego po sobie poznać. – Illiath ponownie się uśmiechnęła.

Patrząc przed siebie, Turnell zastanawiała się, co wie o dowódczyni. Kartoteka Illiath była pełna najwyższych ocen, a komandor awansowała zadziwiająco szybko. Albo miała potężnych patronów, co było mało prawdopodobne, zważywszy na przeciętny status jej rodziny, albo też była wschodzącą gwiazdą i flota musiała uznać jej potencjał.

– Pani komandor, czy mogę zapytać o nasze rozkazy?

Wiedziała, że otrzyma je przed wylotem, gdyż jako podkapitan miała obowiązek potwierdzić wszelkie zmiany w rozkazach. Nie wiedziała, co o tym sądzić. „Vortan” był krążownikiem patrolowym, jednostką zaprojektowaną do odłączania się od grupy bojowej w poszukiwaniu celów dla większych okrętów. Krążowniki tego typu były lekko uzbrojone, ale miały dobre osłony. Posyłanie jednostki patrolowej na szpicy nie należało do rzadkości, jednak grupa nie zmierzała w kierunku układu Detlow, dlaczego więc „Vortan” miał tam lecieć? I dlaczego ani Illiath, ani Turnell nie musiały już zamartwiać się admirałem Orlothem?

– Później otrzyma pani pełny pakiet rozkazów wraz z informacjami o przeniesieniu. „Vortan” odłącza się od grupy bojowej i rusza na niezależną misję.

Turnell nie mogła się powstrzymać, by nie odwrócić się ku nowej dowódczyni z szeroko otwartymi oczami. Samodzielna misja była spełnieniem marzeń, zwłaszcza dla kapitana krążownika. Taka nagroda prawie nigdy nie spotykała świeżo mianowanego dowódcy.

– Ma’am?

– Dobrze pani słyszała, podkapitanie. Powierzono nam, czy mówiąc ściślej, mnie, zadanie zweryfikowania informacji, które w ostatnim czasie napłynęły od Bosphuraqów. Dlatego też poprosiłam o „Vortana”. Jako krążownik patrolowy jest zdolny do dalekich lotów bez potrzeby dokowania na lotniskowcu.

Podniecenie Turnell opadło, gdy usłyszała, że misja będzie polegać na niezbyt porywającym zadaniu transportowania pani komandor przez Galaktykę, by mogła przez kilka dni lub tygodni sprawdzać pakiety danych. Dlaczego jednak Illiath potrzebowała okrętu kosmicznego do tak przyziemnego zadania? Informacje mogła sprawdzić w dowolnym miejscu.

– Zweryfikowania, ma’am?

Illiath spojrzała na prawą dłoń i wysunęła pazury.

– Podkapitanie, sytuacja strategiczna w Galaktyce od tysiącleci pozostawała stabilna. Co najwyżej kilka układów zmieniło właścicieli. Ewentualnie jedni klienci zyskiwali tymczasową przewagę nad innymi. Jednak ogólnie rzecz biorąc, nie działo się nic poważnego. Aż do teraz. Tunel czasoprzestrzenny wyłączył się, choć jego uśpienie nie zostało spowodowane przesunięciem lokalnej sieci.

Turnell wiedziała o anomaliach w tunelu, musiała jednak poprosić implant, by przypomniał jej szczegóły.

– Chodzi o korytarz prowadzący do planety ludzi?

– Właśnie. – Illiath schowała pazury. – Ludzie nie mają żadnego znaczenia. – Prychnęła. – Natomiast zrozumienie, dlaczego ten konkretny tunel przeszedł w stan uśpienia, jest zdecydowanie ważną sprawą.

– Kilka innych tuneli również zachowywało się nietypowo – przypomniała Turnell. – Są na naszym terytorium lub w jego pobliżu.

– Owszem, jednak tunel prowadzący do planety ludzi był pierwszy. – Illiath nie mogła sobie przypomnieć nazwy tego nieistotnego świata, ale zupełnie jej to nie interesowało. – Może on być kluczowy dla ustalenia przyczyn zakłóceń. Wcześniej służyłam jako podkapitan krążownika „Rexakan” pod dowództwem komandora Komatsu. Pragnął on wziąć udział w analizie tego korytarza. Dlatego „Rexakan” dołączył do grupy bojowej, która udaje się w stronę… – nagle przypomniała sobie nazwę planety – Ziemi. Dane pozyskane przez grupę zostaną porównane z zebranymi już informacjami o dziwnie zachowujących się tunelach.

– Jaki związek z nimi ma pani śledztwo?

Illiath nie odpowiedziała od razu.

– Pamięta pani pościg floty za tajemniczym okrętem, rzekomo posiadającym sygnaturę thurańskiego lotniskowca?

– Tak. – „Vortan” brał udział w pogoni, a potem w blokadzie mającej dopaść, odizolować i przejąć nieznaną jednostkę.

– Okręt ten umykał naszej flocie, a także licznym okrętom Thuranów i Bosphuraqów. Zdołał uciec i jakimś cudem uszkodzić tunel czasoprzestrzenny Pradawnych! Korytarz ten nadal uważany jest za niebezpieczną drogę transportu. Umiejętność zaburzania tunelu Pradawnych i manipulowania nim może znacząco zmienić strategiczny układ sił.

– Wywiad floty sądzi teraz, że tajemniczym okrętem kierowali Bosphuraqowie. – Turnell przekazała jedynie to, co jej powiedziano. – To ta sama buntownicza frakcja, która zniszczyła dwa pierwsze okręty wysłane przez nas na Ziemię.

Załoga „Vortana” czekała niecierpliwie, aż grupa bojowa skończy przygotowania i wróci do akcji, zanim działania zmierzające do ukarania Bosphuraqów zostaną wstrzymane. Teraz załoganci przeżyją ciężki zawód, dowiadując się, że zupełnie ominą ich ataki na zdradzieckich klientów. Nie podbuduje to ducha załogi. Morale, gotowość i sprawność załogi leżały w zakresie obowiązków podkapitana, co oznaczało jeszcze więcej pracy dla Turnell.

– Takie są oficjalne wnioski z analizy wywiadu floty – przyznała Illiath. – Jednak prywatnie wiele osób w dowództwie podchodzi sceptycznie do możliwości udziału Bosphuraqów. Nasi klienci zwyczajnie nie dysponują takim poziomem technologii. My także nie. Niewielkie są szanse, żeby Bosphuraqowie osiągnęli znaczący przełom technologiczny, i prawie niemożliwym byłoby dla nich ukrywanie tak szeroko zakrojonych prac badawczych przed naszymi systemami monitorującymi. Ktoś uszkodził tunel Pradawnych i być może manipulował innymi korytarzami, a także zniszczył dwie nasze jednostki bojowe.

Turnell pomyślała, że misja może jednak być ciekawa. Nawet lepiej, udane śledztwo mogłoby przysłużyć się jej karierze.

– Jeśli nie Bosphuraqowie są winni, to kto?

– Tego nie wiem. – Illiath odwróciła wzrok, po raz ostatni spoglądając na ogromne miasto rozciągające się pod szybko wzlatującym lądownikiem. – Ale się do­wiemy.

*

Pomimo moich obaw wizyta w izbie chorych nie okazała się niczym strasznym. Bot medyczny przysłany przez Doktora Skippy’ego czekał na korytarzu. Szybko mnie zbadał, wstrzyknął mi w szyję coś, o czym nie chciałem rozmyślać, i pozwolił mi odejść. Ludzie czekali w kolejce, w izbie lub na korytarzach, porównując urazy i wymieniając się opowieściami. Skippy zameldował, że nikt nie doznał obrażeń zagrażających życiu i wszyscy powinni wkrótce wrócić do zdrowia. Przeprosił wielu członków załogi, ale nie wszystkich, więc po cichu przypominałem mu, że sprawdzę później, czy dotrzymał słowa.

Kolejnym przystankiem był dla mnie mostek, gdzie chciałem zmienić oficera dyżurnego. W żadnym razie nie zamierzałem wrócić do spania. Gdy szedłem przestronnym korytarzem i usiłowałem ignorować fakt, że moje gardło nagle odrętwiało po dawce blokujących nerwy nano­maszyn, skontaktowała się ze mną Agada.

– Pułkowniku Bishop, wiem, że Skippy przekazał już wyrazy wdzięczności za pański lotny umysł, ale po prostu muszę podziękować panu osobiście – oznajmiła takim głosem, jakby brakło jej tchu.

– Eee, świetnie, ale to nie ja wykazałem się lotnością umysłu. To Frey włączyła alarm.

– Hmm, Josephie, mój drogi, chyba mówimy o różnych incydentach. Kapitan Frey rzeczywiście jako pierwsza powiadomiła Skippy’ego o problemie na „Walkirii”. Ja jednak mówię o tym, jak ocaliłeś „Latającego Holendra”.

– Słucham? – Zbaraniałem, jednocześnie zastanawiając się, co takiego wymodził Skippy, lub też czego nie wymodził. – Agado, Skippy nie wspominał, że jesteś mi wdzięczna za cokolwiek.

– Doprawdy? – Agada jest sztuczną inteligencją, choć Skippy twierdził, że tak naprawdę to przerośnięty pod­umysł, opanowała jednak do perfekcji naśladowanie sposobu mówienia ludzkich kobiet. Odezwała się tonem, jakiego dziewczyna używa, gdy jej chłopak lub mąż komentuje atrakcyjność innej babki. Oznaczało to, że Skippy ma kłopoty i będzie się musiał gęsto tłumaczyć. – Przepraszam na chwilkę, Josephie.

– Uff! – jęknął Skippy niemal od razu w mojej słuchawce. – Gościu, coś ty nawywijał? Ale mnie wkopałeś! To było nie w porządku!

Spodziewając się długiej, gniewnej tyrady gadającej puszki, zatrzymałem się przed mostkiem, gdzie, jak miałem nadzieję, nikt mnie nie słyszał.

– O czym mówisz? – zapytałem.

– Nie udawaj niewiniątka, pajacu! Dobrze wiesz, co zrobiłeś. Agada wydzierała się na mnie… znowu… przez dobrą godzinę!

– Aha… – Zaawansowane SI mogły prowadzić długie rozmowy, które w ludzkiej rzeczywistości trwały mikrosekundę. – Pomogłoby mi, gdybym wiedział, o co tyle krzyku.

– Dlaczego niby…

– Bo jeśli miała dobry powód, żeby się na ciebie wkurzyć, a zawsze taki ma, możesz winić jedynie siebie.

– Z całą pewnością nie miała dobrego powodu!

Nie wiedzieć czemu, podejrzewałem, że nie jest to stuprocentowa prawda.

– A zatem niezmiernie mi przykro. Pomówię z nią na ten temat.

– Oj, ekhm, eee… – zająknął się. – He, he, nie musisz jej o tym wspominać, Joe. Nie ma takiej potrzeby.

– Dlaczego ci nie wierzę?

Zanim zdążył odpowiedzieć, wtrąciła się Agada:

– Josephie, wybacz, że Skippy trwoni twój czas. Obsztorcowałam go, ponieważ obiecał, że przekaże ci moje podziękowania, a mimo to nie pisnął nawet słówka.

Mój mózg potrzebował chwili, by przetworzyć słowo „obsztorcować”. Miałem niejasne wrażenie, że znaczy ono coś nieprzyjemnego, jednak nie mogłem go skomentować tak, by przy okazji nie wyjść na durnia.

– Może darujemy sobie przerzucanie się winą. Powiedz, za co właściwie jesteś wdzięczna? – Wtrącanie się w kłótnię sztucznych inteligencji nigdy nie popłaca.

– Ależ kochanieńki, przecież po raz kolejny uratowałeś okręt – odparła zaskoczona. – I mnie.

– Naprawdę?