Epi. Nie pozwól mi upaść - Katarzyna Wycisk  - ebook + audiobook

Epi. Nie pozwól mi upaść ebook

Wycisk Katarzyna

4,6

38 osób interesuje się tą książką

Opis

Nikt nie prowadzi perfekcyjnego życia. Po prostu niektórzy potrafią lepiej ukryć swoje tajemnice. Odgrywają tylko role, chowają się za szerokim uśmiechem, podczas gdy w środku krzyczą z bólu

 

Epilepsja dotyka około jednego procenta społeczeństwa. Dla Leny okazała się nieoczekiwanym gościem, który wywrócił jej świat do góry nogami. Nastolatka w jednej chwili straciła przyjaciół, chłopaka, wiarę w siebie i marzenia o świetlanej przyszłości. Jej jedyną ucieczką od szarej codzienności zostały książki fantasy, zwłaszcza te autorstwa tajemniczego Kaja.

Mijają lata, a Lena uczy się żyć z nieodłączną towarzyszką Epi. Wynajmuje mieszkanie w Katowicach, zaczyna naukę w Akademii Sztuk Pięknych i odkrywa, że nawet z epilepsją można spełniać marzenia.

Alek z kolei z pozoru ma wszystko: studio tatuażu, swobodę, kobiety i zgraną paczkę przyjaciół. Za fasadą pewnego siebie buntownika kryje się jednak mężczyzna walczący z własnymi demonami. Przeszłość, która powinna odejść w zapomnienie, niespodziewanie powraca i grozi zburzeniem jego idealnie wykreowanego świata.

Co się stanie, gdy ścieżki tych dwojga niespodziewanie się przetną?

Czy będą dla siebie oparciem w walce z mrokiem?

Czy pozwolą sobie na szczęście, mimo że życie ciągle rzuca im kłody pod nogi?

 

Poruszająca opowieść o miłości, sile i nadziei, które pomagają przetrwać najtrudniejsze chwile. Czasem największym bohaterstwem jest walka o siebie.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 501

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (852 oceny)
633
147
49
15
8
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Obserwator

Nie oderwiesz się od lektury

Jestem świeżo po ukończeniu książki i mimo iż czytam mało tego typu powieści to jakieś tam pojęcie o nim mam. Największym plusem powieści jest to, że bohaterowie nie zakochują się w sobie w tempie pstryknięcia palcami. Napisałbym coś więcej ale otarłbym się o spoiler, a nie chcę tego. Drugim świetnym punktem jest budowa bohaterów. I nie tylko tych głównych ale również drugo i trzecioplanowych. Postaci z tła nie biorę pod uwagę ponieważ zbyt rzadko się pojawiają aby wpisać się w pamięć na dłużej. Co do pierwszego i drugiego planu. Tamtejsi bohaterowie wydają się bardzo realni i aż człowiek myśli, że tacy ludzie jak oni gdzieś naprawdę istnieją i mają takie życie. Styl pisania autorki. Tutaj nie wiem co napisać oprócz tego, że gdy zacząłem czytać to nie mogłem przerwać aż nie dotarłem do ostatniej kropki. Powinienem również napisać coś o scenach zbliżeń pomiędzy głównymi bohaterami. Cóż, są one takie iż temperatura czytelnikowi się podnosi a ich ilość jest satysfakcjonująca. Nie tak wiel...
150
Janusz_48

Nie oderwiesz się od lektury

Na okładce ona i on i tytuł, który od razu wywołał mi w głowie typowe skojarzenia: ona piękna i biedna, on piękny i bogaty albo mafioso, a dalej będzie sto trzydziesta wersja Kopciuszka. No, ale skoro już wziąłem się za lekturę, to przeczytać wypada. Zacząłem więc i po paru stronach… zonk. To nie jest to, co mi się wydawało. Książka wessała mnie natychmiast i całkowicie. Przyznam, że nie przypuszczałem, iż można z takim taktem, wyczuciem i smakiem napisać o nieuleczalnej chorobie, jaką jest epilepsja. Tak, to ta tytułowa Epi. I autorka naprawdę wie, o czym pisze. Powieść skonstruowana w narracji pierwszoosobowej składa się z podawanych na przemian relacji dwojga głównych bohaterów: Leny (tej od Epi) i Kaja-Alka. Poszczególne wydarzenia obserwujemy więc z perspektywy kobiety i mężczyzny. Przyznaję, że to był dobry zabieg literacki. Ktoś mógłby rzec: ograny temat, on i ona. Ale… Fabuła, dialogi i przemyślenia bohaterów podane są w taki sposób, jakby to nie była fikcyjna historia, a coś w...
90
katrina489

Nie oderwiesz się od lektury

Od początku widząc okładkę wiedziałam, że przeczytam tą książkę. Mimo, iż nie wiedziałam czego się spodziewać. Zarwana noc, nad rankiem zmogło i choć doczytałam chwilę później, to cieszę się, bo byłam z bohaterami dłużej. Piękna, cudowna, a przede wszystkim życiowa, lecz równie smutna historia dwojga ludzi. Nie wszystko jest idealne, każde spotyka ból i życiowy problem. Ich spotkanie to siła jednego dla drugiego😍Historia skradła mi ❤️ polecam, a że pierwsze spotkanie z twórczością autorki biorę się za kolejne 🤩
70
KarolinaCinkowska

Nie oderwiesz się od lektury

czytam mnóstwo książek i trudno mnie zadowolić. polecam z całego serca. piekna, prawdziwa, emocjonalna. ...
60
love_ksiazkowe

Nie oderwiesz się od lektury

"Nikt nie prowadzi perfekcyjnego życia. To niemożliwe. Po prostu niektórzy potrafią lepiej ukryć swoje tajemnice. Odgrywają tylko rolę, chowając się za szerokim uśmiechem, podczas kiedy w środku krzyczą z bólu. Otaczają się ludźmi, rozmawiają, bawią się, ale tak naprawdę są samotni i nieszczęśliwi." Jeśli szukasz emocjonującej książki, przy której będziesz się uśmiechać, ale także płakać, dobrze trafiłeś. Zapraszam Cię do świata Leny i Alka, który nie jest idealny. Drogi czytelniku. Mam na imię Lena i cierpię na epilepsje. Moja choroba to nieodłączna część mnie. Nie mogę tak po prostu wyłączyć zasilania i być normalną dziewczyną, chociaż staram się żyć jak każdy z was. Mieszkam z przyjaciółką i kotem, studiuję, a mimo to, nigdy nie wiem kiedy przytrafi mi się atak. Strasznie ubolewam nad tym, że tak mało osób wie jak zachować się, będąc świadkiem napadu epi... Kiedyś ktoś zrobił mi krzywdę, tylko dlatego, że mnie trzymał. Ale to nic, dam radę, jestem silna. Moim wielkim wsparciem ...
50



EPI

EPI

Nie pozwól mi upaść

Ka­ta­rzyna Wy­cisk

Epi

Copyright © 2025 by Katarzyna Wycisk

Redakcja:

Katarzyna Mirończuk

Korekta:

Joanna Błakita

Korekta po składzie:

Alicja Szalska-Radomska | @Studio Ale buk!

Skład i korekta techniczna:

Mateusz Cichosz | @Studio Ale buk!

Okładka:

Emilia Lee

Opracowanie okładki i oprawa graficzna:

Justyna Knapik | fb.com/justyna.es.grafik

ISBN: 978-83-68473-01-8

Wydanie II

Kontakt: [email protected]

IG: www.instagram.com/katarzynawycisk/

FB: www.facebook.com/KatarzynaWyciskAutor

www.katarzynawycisk.com

www.wydawnictwokdw.com

Od autorki

Od­kąd skoń­czy­łam pięt­na­ście lat, cho­ruję na epi­lep­sję. Moja pa­daczka jest le­ko­oporna. Na­pady to­niczno-klo­niczne, pod­czas któ­rych tracę przy­tom­ność, a ciało wpada w drgawki, są nie­od­łączną czę­ścią mo­jego ży­cia. Mimo to nie po­zwa­lam, by cho­roba mnie de­fi­nio­wała. Wal­czę o każdy dzień, czer­pię z ży­cia peł­nymi gar­ściami i sta­ram się do­strze­gać piękno w ma­łych rze­czach.

Mam ogromne szczę­ście – przy mnie są wspa­niały wspie­ra­jący mąż oraz zdrowa, cu­downa có­reczka.

Hi­sto­ria cho­roby Leny jest w du­żej mie­rze oparta na mo­jej. Pa­mię­taj­cie jed­nak, że to, co za­dzia­łało u mnie, nie­ko­niecz­nie bę­dzie od­po­wied­nie dla Was.

Je­śli czu­je­cie, że chcie­li­by­ście się wy­ga­dać, po­dzie­lić oba­wami czy po pro­stu po­roz­ma­wiać – cze­kam na kon­takt. Na­pisz­cie. Wy­słu­cham Was i opo­wiem o swo­ich do­świad­cze­niach, o ile tylko bę­dzie to mo­gło w czymś po­móc. Nie je­ste­ście sami.

Po­wieść po­ru­sza bar­dzo ważne spo­łecz­nie te­maty, ta­kie jak prze­moc psy­chiczna i fi­zyczna, epi­lep­sja, brak zro­zu­mie­nia oraz sa­mot­ność.

Po­ni­żej przed­sta­wiam garść przy­dat­nych in­for­ma­cji – sko­rzy­staj­cie z nich, je­śli znaj­dzie­cie się w trud­nej sy­tu­acji. Pa­mię­taj­cie, że za­wsze warto po­pro­sić o po­moc!

Nie­bie­ska li­nia – strona, gdzie znaj­dzie­cie wspar­cie dla sie­bie i bli­skich:https://www.nie­bie­ska­li­nia.pl

Ogól­no­pol­ski Te­le­fon dla Ofiar Prze­mocy w Ro­dzi­nie (ca­ło­do­bowy): 800 120 002

An­ty­de­pre­syjny Te­le­fon Za­ufa­nia (czynny od po­nie­działku do piątku 15:00–20:00):22 484 88 01

Te­le­fon Za­ufa­nia Mło­dych (dy­żury psy­cho­lo­gów od po­nie­działku do so­boty 11:00–21:00): 22 484 88 04

EPI­LEP­SJA – grupa wspar­cia na Fa­ce­bo­oku:https://www.fa­ce­book.com/gro­ups/682157078542171

Roz­dział 1

Lena

Przenikliwy ból głowy spra­wia, że jesz­cze bar­dziej za­ci­skam już za­mknięte po­wieki. Lewa pół­kula mó­zgu pul­suje po­ra­ża­jąco, co za­głu­sza wszyst­kie my­śli. Mam wra­że­nie, że ktoś przy­sta­wił mi wielki gwóźdź do skroni i za­czął go bez­li­to­śnie wbi­jać. Każdy im­puls jest jak roz­ry­wa­jące od środka ostrze.

Pali mnie pra­gnie­nie. Gar­dło woła choćby o łyk wody, ale ciało od­ma­wia po­słu­szeń­stwa. Nie je­stem w sta­nie wy­ko­nać naj­mniej­szego ru­chu i do­sko­nale wiem, co sta­nowi tego przy­czynę.

Wo­kół mnie wi­rują spa­ni­ko­wane dźwięki, każdy gło­śniej­szy od po­przed­niego. Krzyki wni­kają w czaszkę ni­czym ostre igły, do­pro­wa­dzają na skraj obłędu. Bła­gam w my­ślach, by się za­mknęli… Pro­szę, choć na chwilę. Moje nieme wo­ła­nie jed­nak ni­kogo nie do­sięga. Po­zo­staję w du­szą­cym ha­ła­sie, który nie ma końca.

Czuję prze­ni­kliwe zimno. Le­d­wie zdą­żam się przy­zwy­czaić do tego lo­do­wa­tego uści­sku, a już nad­cho­dzi fala żaru, jak­bym na­gle za­częła pło­nąć. Bez­li­to­sna gra kon­tra­stów.

Bez­sku­tecz­nie pró­buję po­ru­szać obo­la­łymi koń­czy­nami. Je­stem wy­czer­pana jak po kil­ku­dnio­wym in­ten­syw­nym tre­ningu na si­łowni, który zo­stał sku­mu­lo­wany do kilku mi­nut.

– We­zwij­cie po­go­to­wie, na li­tość bo­ską! – woła ja­kaś ko­bieta. Sły­szę w jej gło­sie na­pię­cie. Jest mocno zde­ner­wo­wana. – Drogi Jezu, co się stało? – pyta. Nie mam po­ję­cia kogo. Prze­chod­niów, mnie, a może Boga?

– Pani, a skąd mam wie­dzieć? – od­po­wiada męż­czy­zna, który jesz­cze chwilę temu wy­cie­rał mi ślinę z twa­rzy. – Sze­dłem z za­ku­pów do domu i pa­trzę, że dziew­czyna pada na zie­mię i za­czyna się trząść – tłu­ma­czy, od­gar­nia­jąc mi włosy ze spo­co­nego czoła. – Pani, ta­kiego cze­goś to ja jesz­cze nie wi­dzia­łem.

– Za­dzwo­ni­łam po ka­retkę, za­raz tu będą – oświad­cza trze­cia osoba, a mnie w ułamku se­kundy ogar­niają mdło­ści.

Czuję pie­kące łzy. Ta pie­przona cho­roba jest prze­kleń­stwem, moim nie­od­łącz­nym cie­niem. Nie­na­wi­dzę jej i tego, jak bez­li­to­śnie nisz­czy nor­mal­ność. Nie­na­wi­dzę, że od­biera mi kon­trolę i za­mie­nia w bez­radną ku­kłę. Nie­na­wi­dzę, że przez nią już nikt nie pa­trzy na mnie tak jak daw­niej.

Zbie­ram siły i wresz­cie otwie­ram oczy. Po­wieki mam cięż­kie, jakby były z oło­wiu. Wszystko wo­kół wi­ruje i nie chce prze­stać.

– Nie trzeba – mó­wię, a ra­czej pró­buję po­wie­dzieć. Na­wet głos od­ma­wia mi po­słu­szeń­stwa. – Nie trzeba ni­g­dzie dzwo­nić – po­wta­rzam nieco gło­śniej.

– Spo­koj­nie, dziecko. – Nie­zna­jomy męż­czy­zna cią­gle głasz­cze mnie po gło­wie. Ten gest praw­do­po­dob­nie bar­dziej koi jego nerwy niż moje. – Za­biorą cię do szpi­tala i prze­ba­dają. Do­brze się czu­jesz? Je­steś cała po­obi­jana. Strach po­my­śleć, co by było, gdy­bym aku­rat nie nad­szedł.

– Nic mi nie jest – szep­czę, ale wiem, że to, co on wi­dzi, prze­czy mo­jej wy­po­wie­dzi. – Chcę do domu.

Naj­chęt­niej po­ło­ży­ła­bym się do łóżka i za­snęła jak ka­mień. Ra­tow­nicy me­dyczni w ni­czym mi nie po­mogą, cza­sami bywa wręcz od­wrot­nie. Nie mam do­brych do­świad­czeń z ochroną zdro­wia.

Sły­sząc sy­renę nad­jeż­dża­ją­cej ka­retki po­go­to­wia, czuję jesz­cze więk­szy nie­po­kój. Wiem, że ze­brani wo­kół lu­dzie chcą mi po­móc. Ataki epi­lep­sji nie na­leżą do przy­jem­nych do­świad­czeń i nie cho­dzi mi wy­łącz­nie o sie­bie, ale także o świad­ków ob­ser­wu­ją­cych zaj­ście.

Nie­zna­jomy męż­czy­zna z pew­no­ścią od­czuwa te­raz bez­rad­ność po­dobną do mo­jej. Był zmu­szony pa­trzeć, jak tracę pa­no­wa­nie nad cia­łem, upa­dam ni­czym ścięte drzewo i ra­nię się o po­bli­skie przed­mioty.

– Chcesz pić? Na pewno nic ci nie jest? – Ko­bieta w żół­tym be­re­cie i czer­wo­nym sza­liku przy­klęka na ko­lano, by po­dać mi wodę.

Ręka mi drży, gdy się­gam po pla­sti­kową bu­telkę. Cała się trzęsę, jakby pa­no­wała ujemna tem­pe­ra­tura. Nie mogę tego po­wstrzy­mać. Je­stem wy­dre­no­wana z ener­gii.

– Mu­szę się tylko wy­spać. Na­prawdę wszystko w po­rządku – za­pew­niam, a po­tem do­strze­gam dwóch ra­tow­ni­ków wy­ska­ku­ją­cych z ka­retki.

Gdy roz­po­znaję twarz jed­nego z nich, zdo­by­wam siłę na lekki uśmiech.

– Lenka, wszystko z tobą do­brze? – Ar­tur kuca obok, ale nie czeka na od­po­wiedź, tylko mówi da­lej: – Od­wie­ziemy cię do domu.

Cie­szę się, że tra­fi­łam aku­rat na niego, ka­mień z serca. To syn przy­ja­ciółki mo­ich ro­dzi­ców. Za­wsze chciał zo­stać ra­tow­ni­kiem me­dycz­nym i uważa tę pracę za speł­nie­nie ma­rzeń. Ko­cha po­ma­gać lu­dziom, co w po­łą­cze­niu z jego em­pa­tią i wie­dzą spra­wia, że jest w tym na­prawdę do­bry.

– Dzię­kuję za wszystko. – Spo­glą­dam na ze­brane wo­kół osoby, które się mną za­jęły.

– Nie ma za co, dziecko – od­po­wiada ko­bieta w żół­tym be­re­cie. – Szyb­kiego po­wrotu do zdro­wia – ży­czy, a ja le­dwo po­wstrzy­muję gło­śne wes­tchnie­nie.

Żeby to było ta­kie ła­twe. Jako epi­lep­tyczka nie mogę li­czyć, że usły­szę od le­ka­rza pro­wa­dzą­cego do­brą no­winę w stylu: „Za­pi­szę pani ta­kie fajne le­kar­stwo i pro­szę je brać przez dwa ty­go­dnie. Spo­koj­nie, wyj­dzie pani z tego i za ja­kiś czas bę­dzie w pełni zdrowa”.

Epi­lep­sja jest nie­ule­czalna. W nie­mal sie­dem­dzie­się­ciu pro­cen­tach przy­pad­ków jej na­pady kon­tro­lo­wane są po­przez le­cze­nie far­ma­ko­lo­giczne, choć rów­nie do­brze może ono za­wieść.

U mnie bywa róż­nie. Cza­sami my­ślę, że moje ży­cie to nie­prze­wi­dy­walna si­nu­so­ida. Się­gam gwiazd, by w naj­mniej ocze­ki­wa­nym mo­men­cie upaść… Do­słow­nie i w prze­no­śni.

– Za­biorę cię do two­jego miesz­ka­nia, ale mu­szę wie­dzieć, że nie bę­dziesz sama. – Ar­tur uśmie­cha się cie­pło. – Aśka jest w pracy?

– Piątki ma wolne – od­po­wia­dam, po czym prze­cie­ram zmę­czone oczy.

Jo­asia to moja do­bra ko­le­żanka, ale nie na­zwa­ła­bym na­szej re­la­cji praw­dziwą przy­jaź­nią. Mamy przed sobą zbyt wiele ta­jem­nic i dzieli nas pe­wien dy­stans. Dziew­czyna jest miła i nie trak­tuje mnie jak dzi­wo­ląga, ale rzadko ro­bimy coś ra­zem. Aśka to typ im­pre­zo­wiczki, pod­czas gdy ja wolę spo­kojny ką­cik, mu­zykę w tle i do­brą książkę.

Ar­tur spo­gląda na moje po­obi­jane dło­nie i robi kwa­śną minę.

– Trzeba to po­trak­to­wać zim­nym okła­dem – ra­dzi.

– Tym ra­zem nie było tak źle – kon­sta­tuję, pró­bu­jąc go w ten spo­sób uspo­koić.

To szczę­ście, że nie wy­rzą­dzi­łam so­bie więk­szej krzywdy. Mam za sobą nie­jedno zła­ma­nie i pa­skudne ska­le­cze­nia, któ­rych go­je­nie cza­sami trwało ca­łymi ty­go­dniami. Było rów­nież wstrzą­śnie­nie mó­zgu. Nie­kiedy czuję się cho­dzącą ka­ta­strofą.

– Lena…

– Wszystko bę­dzie do­brze, co nie? – uprze­dzam stwier­dze­nie, które nie­mal za każ­dym ra­zem opusz­cza usta męż­czy­zny. – Jedźmy już.

Nie wiem, jak długo spa­łam – praw­do­po­dob­nie kil­ka­na­ście go­dzin. Niby mi­nęło wy­star­cza­jąco dużo czasu, bym zdą­żyła się do tego przy­zwy­czaić, w końcu pró­buję oswoić moją to­wa­rzyszkę Epi od po­nad ośmiu lat, ale mimo to na­dal nie daję rady. Naj­chęt­niej sko­pa­ła­bym jej ty­łek i po­słała w dia­bły.

Nie po­wiem, że ten czas ni­czego mnie nie na­uczył. Pod­czas pierw­szych czte­rech mie­sięcy z Epi ży­łam w cią­głym lęku przed wy­stą­pie­niem na­padu. Szcze­gól­nie że pod­czas de­mon­stra­cji jego siły je­stem cały czas nie­świa­doma tego, co się dzieje. Nie mogę nic zro­bić. Nie re­aguję na żadne bodźce, ciało mam cał­ko­wi­cie spa­ra­li­żo­wane. Długo ba­łam się na­wet za­snąć, po­nie­waż nocą rów­nież mogą wy­stą­pić drgawki. Sta­łam się kłęb­kiem ner­wów. Ce­lowo uni­ka­łam kon­taktu z in­nymi, co­raz bar­dziej ogra­ni­cza­jąc ak­tyw­ność do wy­ko­ny­wa­nia pod­sta­wo­wych czyn­no­ści ta­kich jak je­dze­nie, pi­cie, to­a­leta i w miarę moż­li­wo­ści sen. Czę­sto le­ża­łam w po­koju, wpa­trzona w biały su­fit, roz­wa­ża­jąc, co da­lej. Przy­szłość ma­lo­wała się w sza­rych bar­wach, a ja nie mia­łam już sił, by wy­krze­sać choćby iskrę na­dziei. Moż­liwe, że we­ge­to­wa­ła­bym tak do dziś… gdyby nie Kaj.

Krew pul­suje mi w skro­niach, kiedy wresz­cie wstaję z łóżka. Wkła­dam ulu­bione wy­tarte dżinsy i spraną czarną bluzę z na­pi­sem: „Nie licz dni, spraw, by dni się li­czyły”.

Po­woli pod­cho­dzę do okna. Od­sła­niam fi­rankę i pa­trzę na kro­ple desz­czu. Suną po szy­bie, jakby za­pi­sy­wały na niej swoje se­krety. Każda z nich ma­leńka i de­li­katna, a jed­nak nie­stru­dzona w wę­drówce.

Czas po­trafi być okrut­nym na­uczy­cie­lem, ale i ła­ska­wym wy­bawcą. Ży­cie za­ska­kuje. Raz rzuca pod nogi płatki róż, in­nym ra­zem ścieli dy­wan z kol­ców. Choć cza­sami do­świad­czam braku li­to­ści, wiem jedno – pod­da­nie się ozna­cza pustkę w sercu, gdzie nic już nie za­kwit­nie. Nie wolno od­pusz­czać. Prze­cież za ko­lej­nym za­krę­tem może cze­kać od­po­wiedź, któ­rej tak długo szu­ka­li­śmy.

Kaj na­pi­sał mi kie­dyś, że każdy krok do przodu to akt od­wagi, na­wet gdy nogi drżą ze stra­chu. Po­wta­rzam to so­bie za­wsze, kiedy tracę grunt pod sto­pami, a wszystko wy­gląda, jakby nie miało sensu. Ku­rio­zalne, że in­ter­ne­towa zna­jo­mość stała się nie­zwy­kle ważną czę­ścią fun­da­mentu mo­jego ist­nie­nia. To wła­śnie dzięki temu męż­czyź­nie zro­zu­mia­łam, że ży­cie nie musi być ide­alne. Zna­cze­nie mają mgnie­nia, se­kundy, które po­tra­fią zdzia­łać cuda. Uśmiech nie­zna­jo­mego, cie­pła her­bata w dło­niach, śmiech dziecka, śpiew ptaka, mru­cze­nie za­do­wo­lo­nego kota, po­ra­nek po bu­rzy…

Niebo na­dal ciemne, prze­siąk­nięte za­pa­chem mo­krej ziemi, a jed­nak gdzieś w od­dali wi­dać pro­mie­nie słońca. Wy­star­czy za­mknąć oczy i po­zwo­lić mu się ogrzać. Kaj zdra­dził mi, że ta­kie mo­menty to jedne z jego ulu­bio­nych.

Ży­cie bywa okrutne, to prawda. Cza­sem ła­mie nas na pół, rzuca na ko­lana i każe pa­trzeć, jak ruj­nuje nasz świat. Ale wiem, że w tych ru­inach za­wsze można zna­leźć ziarno no­wego po­czątku. Po­nie­waż ży­cie to nie tylko ból. To także mi­łość, nadzieja, małe cuda prze­my­ka­jące nie­zau­wa­żone. Nie wolno prze­stać ich szu­kać.

Biorę głę­boki wdech i za­sła­niam fi­rankę. Uśmiech roz­kwita mi na twa­rzy. Tak się dzieje za­wsze, gdy o nim my­ślę. Sza­lona…

Sia­dam na ob­ro­to­wym krze­śle przy biurku i włą­czam lap­top z na­dzieją, że Kaj od­pi­sał na mój e-mail.

Mo­tylki w brzu­chu bu­dzą się do ży­cia, gdy w skrzynce wi­dzę jedną nie­od­czy­taną wia­do­mość. Nie cze­kam dłu­żej i od razu za­czy­nam czy­tać:

Ko­lejna noc za mną, a snu jak nie było, tak nie ma. Po­woli jest to co­raz bar­dziej mę­czące. Zmie­niam po­zy­cję z boku na bok, pró­bu­jąc zna­leźć choć chwilę uko­je­nia. Chciał­bym się móc po pro­stu wy­łą­czyć. Mam na­dzieję, że ro­zu­miesz.

Po­sta­no­wi­łem jed­nak, że za­miast bez­sen­sow­nie dry­fo­wać w tej bez­sen­no­ści, zro­bię coś bar­dziej pro­duk­tyw­nego. A więc pi­szę do Cie­bie, mimo że ostat­nią wia­do­mość wy­sła­łem kilka go­dzin temu. Sam nie wiem, co w mię­dzy­cza­sie o mnie my­śla­łaś, ale wiedz, że prze­cież nie je­stem ja­kimś stal­ke­rem! Do­bra, na­wet w mo­ich uszach za­brzmiało to mało wia­ry­god­nie. Zi­gno­ruj to zda­nie i przejdź da­lej.

Uśmie­cham się sze­rzej, krę­cąc lekko głową. Je­śli któ­reś z nas jest tu­taj stal­ke­rem, to na pewno nie on. Jakby nie pa­trzeć, to ja ob­ser­wuję każdy pro­fil Kaja w so­cial me­diach i ko­men­tuję wszystko, co udo­stępni. Ko­cham jego styl pi­sa­nia, stwo­rzone przez niego hi­sto­rie i bo­ha­te­rów. Dzięki niemu mam moż­li­wość prze­nie­sie­nia się do zu­peł­nie in­nego świata. Ura­to­wał mnie od de­pre­sji i tę­sk­noty za nor­mal­nym ży­ciem. Jakby rze­czy­wi­ście wła­dał ma­gią.

W każ­dym ra­zie chciał­bym po­dzie­lić się z Tobą do­brą wia­do­mo­ścią – skoń­czy­łem prace nad moją naj­now­szą książką, więc mo­żesz być ze mnie dumna. Twoje nę­ka­nie po­skut­ko­wało, i to jak! Stwier­dzi­łem, że choćby nie wiem co na­pi­szę dzien­nie przy­naj­mniej trzy strony. Te­raz po­zo­staje mi li­czyć, że to „dzieło” za­spo­koi Twoje ocze­ki­wa­nia…

Nie! Wróć! To wcale nie miało tak za­brzmieć i tak, zdaję so­bie sprawę, że za­brzmiało tak do­piero te­raz, gdy Cię na to na­pro­wa­dzi­łem.

Chi­cho­czę ci­cho. Uwiel­biam oso­bliwy hu­mor Kaja. Lu­bię jego otwar­tość i to, że pi­sze od serca. Mam prze­czu­cie, że ni­kogo nie udaje. Naj­zwy­czaj­niej jest sobą i nie przej­muje się zda­niem in­nych. Cza­sami wy­obra­żam so­bie, jak by wy­glą­dało na­sze spo­tka­nie. Czy roz­ma­wia­li­by­śmy tak swo­bod­nie jak te­raz? A może mil­cze­li­by­śmy, za­wsty­dzeni swoją obec­no­ścią? Praw­do­po­dob­nie ni­gdy nie zwe­ry­fi­kuję tej kwe­stii, ale może to i le­piej. Nie chcę psuć tego, co mamy. Nie wiem, jak Kaj wy­gląda, ani tak wła­ści­wie na­wet – jak się na­prawdę na­zywa. Jego książki można ku­pić w więk­szo­ści księ­garń, ale używa pseu­do­nimu i jesz­cze ni­gdy ni­g­dzie nie zdra­dził swo­jej praw­dzi­wej toż­sa­mo­ści. Nie­któ­rzy spe­ku­lują, czy rze­czy­wi­ście jest fa­ce­tem, co do­pro­wa­dza go do szału.

W za­łącz­niku znaj­dziesz tekst. Będę z nie­cier­pli­wo­ścią cze­kał na Twoją opi­nię. Bądź bez­li­to­sna, jak za­wsze. Wiesz, że to lu­bię.

Pa­mię­tam ogrom szczę­ścia, gdy udało mi się do­stać do grupy jego beta-czy­tel­ni­ków. Wtedy na­wet nie śmia­łam ma­rzyć o tym, że kie­dyś zo­sta­niemy przy­ja­ciółmi. Nie­ważne, że nigdy się nie spo­tka­li­śmy na żywo – wia­do­mo­ści, które ze sobą wy­mie­niamy, są o wiele cen­niej­sze. Może to głu­pie, ale mam wra­że­nie, że gdyby nie Kaj, już ni­gdy nie po­tra­fi­ła­bym się szcze­rze uśmie­chać.

Do­bra, dość o mnie. Na­pisz mi, jak idzie To­bie. Skoń­czy­łaś już naj­now­szą pracę? Wiesz, że na nią cze­kam. Masz rzadką umie­jęt­ność nada­wa­nia ob­ra­zom tego cze­goś. Kiedy pa­trzę na Twoje dzieła, od­no­szę wra­że­nie, że ukry­łaś w każ­dym z nich część wła­snej du­szy.

Owi­jam na palcu ko­smyk ciem­nych wło­sów i za­czy­nam się nim ba­wić. Sztuka jest moją naj­więk­szą pa­sją. Kaj do­brze my­śli – po­przez ma­lo­wa­nie i ry­so­wa­nie wy­ra­żam sie­bie. To pew­nego ro­dzaju te­ra­pia. Słowa ni­gdy nie były moją mocną stroną, o wiele ła­twiej po­ka­zać mi to, co czuję, w two­rzo­nych ob­ra­zach.

Twoja ostat­nia praca wy­da­wała się bar­dzo smutna. Mam na­dzieję, że nie za­po­mnia­łaś: je­stem tu­taj. Dla Cie­bie za­wsze, bez względu gdzie i kiedy. Je­śli nie chcesz o tym ga­dać, rów­nie do­brze mo­żemy ra­zem po­mil­czeć, ale pa­mię­taj, że masz we mnie wspar­cie.

Nie po­tra­fię zli­czyć, ile razy trzy­ma­łam w ręce ko­mórkę, wy­bie­ra­łam nu­mer do Kaja i… za­wsze tchó­rzy­łam. Tak na­prawdę boję się usły­szeć jego głos. Je­stem mu nie­zmier­nie wdzięczna, że nie prosi o mój nu­mer i nie pyta, dla­czego jesz­cze do niego nie za­dzwo­ni­łam. Jakby wie­dział, że ta na po­zór ła­twa de­cy­zja ma w rze­czy­wi­sto­ści na­prawdę dużą wagę.

Co, je­śli bę­dzie mną roz­cza­ro­wany? Co, je­śli się okażę nie­wy­star­cza­jąco do­bra?

Kie­dyś mi na­pi­sa­łaś, że ży­cie po­trafi być okrutne. Ale wiesz co? Ono po­trafi być także za­ska­ku­jące, w po­zy­tyw­nym tego słowa zna­cze­niu. Cza­sami trzeba dać mu szansę. Sam bar­dzo długo nie mo­głem dojść do po­ro­zu­mie­nia z wła­snym lo­sem, ale za­ufaj mi, ni­gdy nie jest cał­ko­wi­cie ciemno. Ni­gdy! A kiedy bę­dziesz my­ślała, że nie ma na­dziei, za­wo­łaj mnie. Zo­ba­czysz, przy­bie­gnę choćby z pie­przoną za­pałką i po­każę Ci, że na­wet w naj­gor­szej sy­tu­acji można do­strzec świa­tło.

Roz­dział 2

Alek

Otwie­ram drzwi do stu­dia ta­tu­ażu, które zda­niem mo­jej ko­cha­nej babci jest świą­ty­nią sza­tana. Prze­cze­suję blond włosy, po­cie­ram twarz i uci­skam na­sadę nosa. Je­stem cho­ler­nie zmę­czony. Do tego mam po­twor­nego kaca po wczo­raj­szej im­pre­zie. Że też da­łem się na­mó­wić na de­gu­sta­cję tego… cze­goś. Kuba po­stra­dał resztki ro­zumu, skoro czę­sto­wał nas tym świń­stwem. Nie mó­wię, że kre­atyw­ność to coś złego, ale, kurwa, mógłby być kre­atywny w in­nych dzie­dzi­nach, nie w mie­sza­niu drin­ków.

– Fuck, wy­glą­dasz jak zom­bie – wita mnie Kara i na mo­ment prze­rywa my­cie pod­łogi. – Mó­wię ci, rolę w The Wal­king Dead do­stał­byś od ręki.

– Od­pier­dol się – mru­czę i po­ka­zuję dziew­czy­nie środ­kowy pa­lec, po czym pa­dam ocię­żale na wielki fo­tel sto­jący w ką­cie po­miesz­cze­nia.

Za­my­kam oczy, pró­buję nie my­śleć o pul­su­ją­cym bólu głowy. Za­biję Kubę. Nor­mal­nie wy­pruję z niego flaki. „Wiem, co ro­bię, stary”,po­wie­dział. Taaa… Je­śli pla­no­wał mor­der­stwo mo­ich sza­rych ko­mó­rek, to rze­czy­wi­ście wie­dział, co robi.

– Czyżby Che­mik znów coś zmik­so­wał? – Ko­le­żanka chi­cho­cze jak hiena.

Nie bez po­wodu, gdy chcę do­piec dziew­czy­nie, uży­wam ksywki Ed1. Miło, że cho­ciaż jej jest do śmie­chu.

– Że­byś, kurwa, wie­działa – od­po­wia­dam tak ci­cho, że nie je­stem pe­wien, czy mnie usły­szała.

– Wczo­raj, kiedy mia­łeś prze­rwę, przy­szedł i za­czął za­chwa­lać swój nowy prze­pis. – Żmija nie prze­staje się śmiać. Matko, jak ja jej w tej chwili nie­na­wi­dzę. – My­ślisz, że dla­czego mnie wie­czo­rem u was nie było?

– Wal się, Kara – mam­ro­czę, a ona od­po­wiada mi jesz­cze gło­śniej­szym śmie­chem. – Co ja ci zro­bi­łem, że po­sta­no­wi­łaś wpa­ko­wać mnie pro­sto w pasz­czę lwa?

– A tam, nie prze­sa­dzaj. Sły­sza­łam, że nie­źle się ba­wi­łeś – stwier­dza, a ja je­stem nie­mal prze­ko­nany, że po­ru­sza ko­kie­te­ryj­nie brwiami.

Czy do­brze się ba­wi­łem? Cóż, je­śli seks z le­dwo po­znaną panną to nie­zła za­bawa – ow­szem. Pro­blem w tym, że dla mnie to nic nad­zwy­czaj­nego. A także nic, z czego mógł­bym być dumny. Moż­liwe, że w oczach zna­jo­mych je­stem za­du­fa­nym w so­bie ko­bie­cia­rzem, który robi, co chce i z kim chce, ale w rze­czy­wi­sto­ści nie mają o ni­czym po­ję­cia.

– Twój klient bę­dzie za pół go­dziny – in­for­muje Kara. Kła­dzie mi rękę na ra­mie­niu i po­daje szklankę zim­nej wody, za­pewne zmie­sza­nej z aspi­ryną. – Wy­pij to. Nie chcemy, żeby za­miast mo­tylka wy­szła ćma, co nie?

– Jak­bym kie­dy­kol­wiek w ży­ciu wy­ta­tu­ował ko­muś pie­przo­nego mo­tylka – bur­czę, a po­tem wle­wam w sie­bie za­war­tość szklanki. – Spo­koj­nie, dam radę.

– Jak za­wsze. – Pusz­cza oczko i gdy­bym nie znał jej le­piej, po­my­ślał­bym, że wła­śnie ze mną flir­tuje.

Nie je­stem jed­nak w jej ty­pie. Prawdę mó­wiąc, ża­den fa­cet nie jest. Może to i le­piej. Nie wy­obra­żam so­bie, do­kąd zmie­rzy­łoby moje ży­cie, gdy­bym po­trak­to­wał ją ni­czym jedną z wielu… Wtedy ni­gdy nie zo­sta­li­by­śmy przy­ja­ciółmi.

Szczu­pła blon­dyna, moja klientka, jest już na fo­telu, a ja przy­go­to­wuję sprzęt.

– Bę­dzie za­je­bi­ste – stwier­dzam. Sia­dam na krze­śle obok i wkła­dam la­tek­sowe rę­ka­wiczki. – Za­boli – ostrze­gam szcze­rze. Oczysz­czam jej skórę, na­stęp­nie na­są­czam pa­pie­rowy ręcz­nik al­ko­ho­lem i prze­cie­ram miej­sce, które będę ta­tu­ował. – Je­śli po­czu­jesz się nie­kom­for­towo, od razu daj mi znać, do­brze? Mo­żemy zro­bić prze­rwę w każ­dej chwili. – Na zde­zyn­fe­ko­wany ob­szar na­kła­dam śro­dek do od­bi­ja­nia wzoru.

– Ja­sne. – Uśmie­cha się sze­roko. – Za­czy­naj.

To nie jest jej pierw­szy ta­tuaż, ale po­przed­nie dwa zo­stały wy­ko­nane na ra­mie­niu i ze­wnętrz­nej czę­ści uda. Man­dala, któ­rej wzór wła­śnie od­bi­jam na ala­ba­stro­wej cien­kiej skó­rze, ozdobi prawą dłoń dziew­czyny.

– Będę nie­mal do­ty­kał ko­ści – tłu­ma­czę.

– Je­śli o mnie cho­dzi, mo­żesz do­ty­kać, czego tylko chcesz – oświad­cza.

Le­dwo po­wstrzy­muję się od prze­wró­ce­nia oczami na te słowa. Pięk­nie. Po pro­stu zaje-kurwa-bi­ście.

– Taaa… – prze­cią­gam to słowo, nie mam naj­mniej­szego za­miaru skoń­czyć mię­dzy no­gami blon­dyny. A przy­naj­mniej nie dzi­siaj.

Zer­kam na twarz ko­biety i wi­dzę, że się ru­mieni. Po­sy­łam jej de­li­katny uśmiech, po­nie­waż nie chcę, by czuła skrępo­wa­nie. Nie te­raz, kiedy je­stem w pracy, a opi­nia klientki pod­su­muje nie tylko moje za­cho­wa­nie, lecz także dzia­ła­nie stu­dia.

Po na­bra­niu pew­no­ści, że wzór wy­sechł, przy­kła­dam igłę do skóry ko­biety. Mocno sku­piony na prze­mian ta­tu­uję jej dłoń i prze­my­wam spe­cjal­nym my­dłem. Dbam, by ta­tuaż wy­szedł per­fek­cyj­nie.

– Długo tu pra­cu­jesz? – pyta na­gle.

– Skar­bie, to mój biz­nes – od­po­wia­dam i uno­szę ką­cik ust.

W wieku pięt­na­stu lat zro­bi­łem so­bie pierw­szy ta­tuaż. No i się za­częło. Za­przy­jaź­ni­łem się z Ci­chym, wła­ści­cie­lem stu­dia w Gli­wi­cach, i ro­bi­łem wszystko, by przy­jął mnie na staż. Wy­le­wa­łem z sie­bie siódme poty, żeby kie­dyś móc ro­bić ta­kie dzieła, ja­kie wy­cho­dziły spod jego igieł.

Ry­so­wa­łem od naj­młod­szych lat. Po­cząw­szy od ko­mik­sów, ulu­bio­nych po­staci z kre­skó­wek czy świata fan­tasy, skoń­czyw­szy na re­ali­stycz­nych mo­ty­wach. Ni­gdy nie stu­dio­wa­łem, ale szcze­rze… Nie ża­łuję tego.

Przez dłuż­szy czas by­łem uczniem Ci­chego, bar­dzo jed­nak chcia­łem ro­bić ta­tu­aże sa­mo­dziel­nie, stać się czę­ścią tej ma­gicz­nej sztuki. Ha­ro­wa­łem jak wół, żeby móc ku­pić so­bie wła­sny sprzęt, a po czte­rech la­tach wresz­cie po­zwo­lono mi przy­jąć pierw­szego klienta.

Te­raz gdy mam dwa­dzie­ścia osiem lat, je­stem wła­ści­cie­lem jed­nego z naj­lep­szych sa­lo­nów ta­tu­ażu na Ślą­sku i czuję z tego po­wodu cho­lerną dumę.

– Co ro­bisz po pracy? – za­gaja blondi po pra­wie go­dzin­nym mil­cze­niu.

Kto by po­my­ślał. Przez mo­ment roz­wa­żam, czy od­po­wiedź w stylu: „Pa­trzę, jak ro­bisz mi loda”, bę­dzie ade­kwatna do sy­tu­acji, ale ha­muję się w ostat­niej chwili i za­miast tego mó­wię:

– Mam coś do za­ła­twie­nia.

– Ach tak? – mru­czy jak kotka.

– Go­towe! – oznaj­miam i ście­ra­jąc roz­ma­zany tusz, od­sła­niam man­dalę na jej dłoni.

– Wy­gląda ide­al­nie – za­chwyca się, ob­raca ręką tak, by móc po­dzi­wiać dziarę z każ­dej strony. – Jest na­prawdę mega.

– Ocze­ki­wa­łaś cze­goś in­nego? – Wstaję i roz­pro­sto­wuję krę­go­słup. – Te palce po­tra­fią zdzia­łać cuda – stwier­dzam, do­sko­nale zda­jąc so­bie sprawę z tego, jak to za­brzmiało.

– Nie wąt­pię – zga­dza się ze mną, po czym jesz­cze raz po­dzi­wia nowy na­by­tek.

– Sma­ruj go tym – po­le­cam i daję jej krem wspo­ma­ga­jący re­ge­ne­ra­cję skóry.

Moje miesz­ka­nie znaj­duje się na ostat­niej kon­dy­gna­cji wy­so­kiego bu­dynku. Od ja­kichś dwóch ty­go­dni nie działa winda, więc je­stem zmu­szony za­pier­dzie­lać pięć pię­ter po scho­dach. Ból głowy, całe szczę­ście, nie jest już tak upo­rczywy jak rano, ale na­dal daje o so­bie znać.

Kiedy w końcu prze­kra­czam próg swo­jej sa­motni, od­dy­cham z ulgą. Zrzu­cam skó­rzaną kurtkę i zdej­muję czarne glany, po czym ru­szam do otwar­tej kuchni.

Nie­ważne, co bab­cia my­śli o moim za­wo­dzie, ni­gdy, prze­nigdy nie zo­sta­wi­łaby mnie na pa­stwę losu. Od­wie­dzam ją przy­naj­mniej raz w ty­go­dniu i za­wsze wy­cho­dzę z wi­kli­no­wym ko­szem w ręce wy­peł­nio­nym po brzegi do­mo­wym żar­ciem. Nie że­bym na­rze­kał. Ko­cham tę ko­bietę, a jesz­cze bar­dziej ko­cham jej je­dze­nie. Big Mac i frytki nie umy­wają się do ślą­skiej ro­lady z klu­skami.

Pod­grze­wam obiad i zja­dam go w bły­ska­wicz­nym tem­pie, na­stęp­nie biorę szybki prysz­nic, by wresz­cie paść na łóżko.

Za­nim wy­łą­czam świa­tło, spo­glą­dam na lap­top. Cza­sami mam wra­że­nie, że pro­wa­dzę dwa różne ży­cia.

Choć wiem, że po­wi­nie­nem już pójść spać, nie mogę się oprzeć po­ku­sie. Sia­dam przy biurku i spraw­dzam nowe wia­do­mo­ści w skrzynce.

Szcze­rzę zęby w uśmie­chu jak głupi dzie­ciak, gdy wi­dzę, że mi od­pi­sała. Nie mam po­ję­cia, jak do­szło do tego, że na­sza re­la­cja stała się na­gle tak bli­ska, in­ten­sywna i… in­tymna? Pi­sząc z Leną, nie czuję po­trzeby ukry­wa­nia się i od­gry­wa­nia roli ko­goś, kim w rze­czy­wi­sto­ści wcale nie je­stem. Mam wra­że­nie, że tej ko­bie­cie mógł­bym po­wie­dzieć o wszyst­kim, a ona ni­gdy nie spoj­rza­łaby na mnie z góry.

Otwie­ram ma­ila, któ­rego wy­słała mi za­le­d­wie dwie go­dziny temu, i za­czy­nam czy­tać:

Masz ra­cję. Ży­cie, choć po­trafi dać nie­źle w kość, jest za­ska­ku­jące. Nie można się kon­cen­tro­wać wy­łącz­nie na złych mo­men­tach, o wiele waż­niej­sze są te do­bre. Gdyby to tylko nie było ta­kie trudne. By­wają chwile, kiedy naj­bar­dziej chcia­ła­bym się za­mknąć w po­koju i krzy­czeć w po­duszkę, aż uj­dzie ze mnie cała fru­stra­cja. Uwierz, cza­sami to je­dyna me­toda, dzięki któ­rej mogę spo­koj­nie za­snąć.

Je­śli cho­dzi o moją ostat­nią pracę, tu­taj rów­nież się nie my­lisz. Ma­lu­jąc ją, mia­łam wszyst­kiego dość. Mu­sia­łam wy­rzu­cić z sie­bie tę ne­ga­tywną ener­gię i w końcu ode­tchnąć. Na­wet nie przy­pusz­czasz, jak bar­dzo chcia­ła­bym z Tobą po­ga­dać ani jak bar­dzo pra­gnę tej roz­mowy unik­nąć. Pew­nie my­ślisz, że je­stem to­tal­nie po­krę­cona, ale wiesz co? Le­piej być po­krę­co­nym niż per­fek­cyj­nie nud­nym.

Czę­sto od­no­szę wra­że­nie, że ży­cie to skom­pli­ko­wana ukła­danka, w któ­rej każdy puz­zel sub­tel­nie zmie­nia po­strze­ga­nie ca­ło­ści. Raz je­steś na gó­rze, raz na dole. Ale może wła­śnie w tym tkwi ma­gia? Może to te upadki spra­wiają, że bar­dziej do­ce­niamy mo­menty, gdy sto­imy na szczy­cie?

Ostat­nio uświa­do­mi­łam so­bie, że smu­tek to taki ci­chy na­uczy­ciel. Po­ka­zuje nam, co na­prawdę jest ważne. Tak jak w ma­lar­stwie – ciemne barwy cza­sem są ko­nieczne, by pod­kre­ślić te ja­sne.

Ką­cik ust de­li­kat­nie drga mi w uśmie­chu. Po raz ko­lejny ła­pię się na my­śli, czy za­py­tać ją o nu­mer. Oczy­wi­ście nie ro­bię tego. Gdyby na­prawdę chciała usły­szeć mój głos, już dawno by za­dzwo­niła. Nie trzeba być ge­niu­szem, aby zro­zu­mieć, że nie jest na to go­towa.

Lena to naj­bar­dziej emo­cjo­nalna osoba, jaką mia­łem oka­zję po­znać w ca­łym swoim ży­ciu. Nie jest to w mo­ich oczach wada, wprost prze­ciw­nie. Wy­star­czy je­den rzut oka na jej dzieła, by roz­po­znać, co czuła pod­czas two­rze­nia. Ob­raz, któ­rego zdję­cie wy­słała mi wczo­raj, zda­wał się krzy­czeć. Wzbu­dził we mnie coś, czego nie spo­sób zlek­ce­wa­żyć.

Do­bra, dość uża­la­nia się nad sobą. Świet­nie, że Twoja nowa po­wieść jest już go­towa. Mam na­dzieję, że fi­nał tego tomu nie wy­gląda tak jak za­koń­cze­nie po­przed­niego. W prze­ciw­nym ra­zie źle się to dla Cie­bie skoń­czy. I nie, to nie jest groźba, to po­ważna obiet­nica! Nie można zo­sta­wiać czy­tel­ni­ków w ta­kim mo­men­cie i li­czyć, że oni nie wbiją Ci na chatę, by siłą wy­du­sić kon­ty­nu­ację.

Wy­obra­żam so­bie ją – jak­kol­wiek wy­gląda – gdy wbiega do mo­jego po­koju, przy­sta­wia mi nóż do gar­dła i żąda, bym zdra­dził jej wszyst­kie szcze­góły ko­lej­nej książki. Czy by­łaby do tego zdolna?

Na kilka se­kund od­ry­wam wzrok od mo­ni­tora. Nie­sa­mo­wi­cie mnie kusi, żeby prze­szu­kać cały in­ter­net i zna­leźć wię­cej in­for­ma­cji o Le­nie. Ja­kiego ko­loru są jej oczy? Czy pod­czas uśmie­chu cała pro­mie­nieje szczę­ściem, tak jak to so­bie zwy­kle wy­obra­żam? Czy ma pełne usta? Czy są mięk­kie? Jak sma­kują?

Biorę się w garść i wra­cam do czy­ta­nia wia­do­mo­ści. Nie chcę zro­bić cze­goś, czego praw­do­po­dob­nie póź­niej będę ża­ło­wał.

Masz ochotę się po­śmiać? Pew­nie, że tak. No to słu­chaj. Wczo­raj po­sta­no­wi­łam po­ma­lo­wać jedną ze ścian mo­jego po­koju na ciemny fio­let. Za­mknę­łam drzwi, żeby Ber­nard nie mógł wejść do środka (wiesz, jaki on jest, wy­star­czy mo­ment nie­uwagi, by od­sta­wił coś głu­piego). Gdy koń­czy­łam, usły­sza­łam pisk za­wia­sów. Za­nim zdą­ży­łam za­re­ago­wać, ten sku­ba­niec ocie­rał się już o świeżo po­ma­lo­waną ścianę! Nie py­taj, jak otwo­rzył drzwi, sama tego nie wiem. W każ­dym ra­zie te­raz, jak na praw­dziwą ar­tystkę przy­stało, mam su­per­kre­atywne dzieło w po­koju – fio­le­tową ścianę z od­ci­skiem dupy Ber­narda. Mó­wię Ci, klasa. A jakby tego było mało, sier­ściuch nie po­zwo­lił mi się wy­ką­pać. Le­dwo wsa­dzi­łam jego biało-fio­le­towy ty­łek do wanny i od­krę­ci­łam wodę, Ber­nard – czy­sta pa­nika w oczach. Pa­nika i żą­dza mordu! Po­dra­pał mnie po przed­ra­mio­nach i cały mo­kry czmych­nął z ła­zienki! Lecę za nim z fu­rią i ob­ser­wuję, jak prze­mie­rza ko­ry­tarz ni­czym dia­beł ta­smań­ski, otrze­puje się, ska­cze, ta­rza po dy­wa­nach… Farbę roz­bry­zguje do­słow­nie po wszyst­kim. Wy­obraź so­bie minę mo­jej współ­lo­ka­torki, gdy wró­ciła do miesz­ka­nia. Ja – po­dra­pana, z fry­zurą godną Cru­elli De Mon, Ber­nard – na wpół fio­le­towy, świ­ru­jący po ca­łym po­miesz­cze­niu. Szok wy­pi­sany na twa­rzy Aśki był bez­cenny. W pierw­szej chwili od­jęło jej mowę, w dru­giej prze­wró­ciła oczami, a w trze­ciej mach­nęła na nas ręką i za­ba­ry­ka­do­wała się w swoim po­koju. Więc… li­czę, że znaj­dziesz wolne miej­sce u sie­bie, jakby moja ko­chana współ­lo­ka­torka kom­plet­nie stra­ciła cier­pli­wość. Tylko pa­mię­taj, mnie do­sta­niesz tylko w dwu­paku z Ber­nim.

Cie­szę się, że Lena ma przy so­bie ko­goś, kto spra­wia, że ży­cie jest pełne barw. Ber­nard – kot rasy rag­doll, o za­dzior­nym cha­rak­te­rze – za­słu­żył na miano naj­lep­szego przy­ja­ciela, oczy­wi­ście za­raz po mnie. Ro­dzice po­da­ro­wali go ko­bie­cie w trud­nym mo­men­cie, gdy wszystko za­częło się sy­pać. Lena ni­gdy nie zdra­dziła mi szcze­gó­łów, ale co­kol­wiek wtedy za­szło, mu­siało mocno nią wstrzą­snąć.

1 Ed (Eddy) – hiena, fik­cyjna po­stać z bajki Di­sneya Król lew

[wszyst­kie przy­pisy po­cho­dzą od au­torki, chyba że za­zna­czono ina­czej].

Roz­dział 3

Lena

Prze­cha­dzam się po Parku Bo­guc­kim. Lu­bię to miej­sce, a że znaj­duje się w po­bliżu aka­de­mii, od­wie­dzam je nie­mal co­dzien­nie.

Sły­szę ci­chy śpiew pta­ków i szum wia­tru w ko­ro­nach drzew. Po­wie­trze jest cie­płe, pach­nące kwia­tami.

Po krót­kim spa­ce­rze sia­dam na wol­nej ławce i wy­cią­gam z torby szki­cow­nik. Otwie­ram go na czy­stej stro­nie. Za­wsze jest coś eks­cy­tu­ją­cego w tym mo­men­cie, kiedy mam przed sobą pu­stą kartkę. Czuję się jak ma­gik tuż przed wy­po­wie­dze­niem za­klę­cia.

Się­gam po je­den z mo­ich ulu­bio­nych ołów­ków – B2. Nie za twardy, nie za miękki. Ide­alny w sy­tu­acjach, gdy nie ma moż­li­wo­ści, by co rusz zmie­niać na­rzę­dzie.

My­ślami wę­druję do Kaja. Tekst, który mi przy­słał, po­chło­nę­łam w bły­ska­wicz­nym tem­pie. Wie­dzia­łam, że nie skoń­czy się na pierw­szym roz­dziale, a mimo to znów po­peł­ni­łam ten błąd i za­czę­łam lek­turę póź­nym wie­czo­rem. Co za tym idzie – za­rwa­łam noc, ale nie ża­łuję ani se­kundy.

Sama nie wiem czemu, ale przez brak wi­ze­runku kon­kret­nej twa­rzy utoż­sa­miam Kaja ze stwo­rzo­nym przez niego bo­ha­te­rem. Tak samo emo­cjo­nalny, by­stry, em­pa­tyczny…

Kre­ślę pierw­sze li­nie. Gra­fit płyn­nie su­nie po lekko chro­po­wa­tej po­wierzchni. Jak zwy­kle naj­pierw sku­piam pracę na oczach. Po­noć wła­śnie one są zwier­cia­dłem du­szy. Są­dzę, że to w nich kryje się naj­waż­niej­sze.

Wy­obra­żam so­bie, że jego mają kształt mig­da­łów. De­li­kat­nie wy­dłu­żone, z głę­bo­kimi, ciem­nymi tę­czów­kami przy­cią­ga­ją­cymi wzrok ni­czym ma­gnes. Są pełne ży­cia, pa­sji i ma­rzeń. Ale je­śli po­pa­trzeć dłu­żej, można do­strzec rów­nież smu­tek. Pew­nego ro­dzaju me­lan­cho­lię. Wy­dają się mó­wić wię­cej niż słowa. Szep­czą o se­kre­tach, które ni­gdy nie po­winny uj­rzeć świa­tła dzien­nego.

Sta­wiane kre­ski są pre­cy­zyjne, pewne, a jed­no­cze­śnie sub­telne. Na ko­niec do­daję lekki błysk ro­giem gumki. Ten niu­ans spra­wia, że jego oczy wy­glą­dają nie­mal re­al­nie. Pa­trzą na mnie.

Ry­suję da­lej. Mocny nos z le­dwo wi­docz­nym gar­bem, który do­daje twa­rzy har­do­ści. Póź­niej usta – pełne, ale bez prze­sady. De­li­kat­nie unie­sione w ką­ci­kach, pre­zen­tu­jące pół­u­śmiech. Górna warga odro­binę więk­sza od dol­nej.

Prze­ły­kam ślinę, gdy opuszką palca roz­ma­zuję po­sta­wione przed chwilą li­nie, by nadać im mięk­ko­ści.

To głu­pie. Do­prawdy…

Jak mogę fan­ta­zjo­wać o kimś, kogo ni­gdy nie spo­tka­łam? Z kim wy­mie­niam je­dy­nie ma­ile? Dla mnie jed­nak to nie są zwy­czajne wia­do­mo­ści.

Czuję cie­pło w piersi, kiedy przy­po­mi­nam so­bie na­sze kon­wer­sa­cje. Go­dziny spę­dzone na pi­sa­niu, wy­mie­nia­niu my­śli. Cza­sami od­no­szę wra­że­nie, że znam Kaja le­piej niż ko­go­kol­wiek.

Pa­trzę na szkic. Twarz jest pra­wie go­towa. Jego twarz. Przy­naj­mniej taka, jaką so­bie wy­obra­żam. Może ni­gdy nie zo­ba­czę, czy wy­gląda tak na­prawdę. Może na­sze drogi ni­gdy się nie skrzy­żują, a jed­nak… Czuję, że jest mi bli­ski w spo­sób, któ­rego nie po­tra­fię wy­tłu­ma­czyć. Jakby mię­dzy nami ist­niała ja­kaś nić – nie­wi­dzialna, ale nie­zwy­kle silna.

Cho­wam szki­cow­nik i ołó­wek do torby, na­stęp­nie się­gam po ko­mórkę. Wcho­dzę w skrzynkę ma­ilową. Kaj na­pi­sał dziś do mnie z sa­mego rana, ale jesz­cze nie ze­bra­łam się na od­wagę, by dać mu od­po­wiedź.

Po­now­nie czy­tam jego wia­do­mość:

Pi­szę do Cie­bie, po­nie­waż czuję, że już nie daję so­bie rady. Ty za­wsze po­tra­fi­łaś mnie zro­zu­mieć, na­wet gdy świat wy­daje się cza­sem głu­chy na to, co mam do po­wie­dze­nia. Li­czę, że znaj­dziesz w tych sło­wach choć odro­binę sensu, bo ja co­raz czę­ściej go gu­bię.

Ży­cie bywa tak nie­spra­wie­dliwe, że przy­cho­dzi mi na myśl py­ta­nie, czy kto­kol­wiek to kon­tro­luje. Czy ist­nieje ja­kiś Sąd Osta­teczny? Czy lu­dzie, któ­rzy ra­nią in­nych, na­prawdę po­niosą kie­dyś karę za swoje grze­chy? Pa­trzę wo­kół i wi­dzę, jak zło ucho­dzi pła­zem, jak ci, któ­rzy nisz­czą, żyją bez kon­se­kwen­cji swo­ich czy­nów. To prze­ra­ża­jące. Czy to na­prawdę wszystko? Czy ich po­stę­po­wa­nie po­zo­sta­nie bez echa?

Czę­sto my­ślę o tym, co mogę zro­bić, kiedy wi­dzę, że ktoś cierpi. Jak wal­czyć z nie­spra­wie­dli­wo­ścią? Każda próba, by coś zmie­nić, wy­daje się koń­czyć fia­skiem. Mam wra­że­nie, że mó­wię w pustkę, że moje słowa giną gdzieś, za­nim do­trą do serca tej kon­kret­nej osoby. Na­wet kiedy ona mnie słu­cha, to albo nie chce zro­zu­mieć, albo nie po­trafi do­strzec, co na­prawdę chcę prze­ka­zać. Jakby moje prze­sła­nie było nie­wi­dzialne.

Kaj czę­sto pi­sze mi tego typu wia­do­mo­ści. Nie­rzadko są prze­sy­cone emo­cjami. Jakby mu­siał wy­lać z sie­bie jad, żeby nie sko­nać. Bywa, że się o niego boję. Wąt­pię, że te prze­my­śle­nia są hi­po­te­tyczne. On czuje. Mocno, do­głęb­nie. Tak, że w pew­nych mo­men­tach to aż boli.

Może dla­tego książki, które two­rzy, wy­dają się praw­dzi­wymi hi­sto­riami, a ich bo­ha­te­ro­wie – ludźmi z krwi i ko­ści.

Raz za­py­ta­łam wprost, czy spo­tkało go coś złego. Za­pew­ni­łam, że je­śli tylko chce, może mi o tym na­pi­sać. Pa­mię­tam re­ak­cję Kaja, jakby to było wczo­raj. Wy­słał mi za­ska­ku­jąco krótką wia­do­mość: „Ty już wszystko wiesz”.

Po­sta­no­wi­łam, że nie będę ni­czego wy­cią­gać siłą. Po­my­śla­łam, że je­śli na­dej­dzie od­po­wied­nia pora, sam się prze­ła­mie. Ważne, by zda­wał so­bie sprawę, że je­stem.

Choć znam już treść jego naj­now­szego ma­ila, i tak czuję dziwne zde­ner­wo­wa­nie, mu­szę więc ro­bić prze­rwy, by na spo­koj­nie uło­żyć so­bie w gło­wie prze­czy­tane zda­nia.

To uczu­cie bez­rad­no­ści mnie nisz­czy. Je­stem jak dziecko wa­lące pię­ściami w drzwi, które nie chcą się otwo­rzyć. Nie wiem, jak so­bie z tym ra­dzić. Nie wiem, jak prze­stać czuć tę nie­moc. Cza­sem my­ślę, że może po pro­stu mu­szę to za­ak­cep­to­wać. Ale czy to ozna­cza, że po­wi­nie­nem prze­stać wal­czyć? Mam się po­go­dzić z tym, że zło wy­grywa? Nie po­tra­fię.

Wiem, że nie znasz od­po­wie­dzi na wszystko, bo kto je zna. Ale chcia­łem, że­byś wie­działa, co sie­dzi mi w gło­wie, co mnie gry­zie każ­dego dnia. Ty za­wsze mia­łaś dar, by zna­leźć świa­tło w ciem­no­ści. Może i tym ra­zem uda Ci się mi po­móc, choćby tylko sło­wem…

Za­czy­nam pi­sać od­po­wiedź, ale każdy wers wy­daje się miałki, pu­sty, nie na miej­scu. Są­dzi­łam, że tu­taj, w parku, po tym, jak zre­lak­suję umysł ry­so­wa­niem, dam radę wy­my­ślić coś mą­drego, ale na próżno.

Twoje py­ta­nia o nie­spra­wie­dli­wość i o to, czy ist­nieje coś ta­kiego jak osta­teczna spra­wie­dli­wość, są jed­nymi z naj­trud­niej­szych, ja­kie można so­bie za­dać. Sama cza­sem się nad tym za­sta­na­wiam. Dla­czego lu­dzie, któ­rzy ra­nią, uni­kają kon­se­kwen­cji? Dla­czego do­bro czę­sto jest tak bez­bronne wo­bec zła? Nie mam na to pro­stych od­po­wie­dzi, ale wie­rzę, że każdy czyn, każda in­ten­cja zo­sta­wiają ślad – może nie za­wsze wi­dzialny, lecz praw­dziwy. Cza­sem spra­wie­dli­wość przy­cho­dzi w spo­sób, któ­rego nie po­tra­fimy od razu do­strzec.

Coś ści­ska mi gar­dło. Mocno. Tak, że z tru­dem za­czer­puję tchu. Z Ka­jem two­rzymy har­mo­nijną ca­łość, jak dwie strony wagi. Gdy jego szala opada, daję z sie­bie wszystko, by unieść ją z po­wro­tem. A kiedy to ja tracę grunt, on z taką samą siłą wy­ciąga mnie ku gó­rze.

Te­raz ja mu­szę do­pil­no­wać, by nie ude­rzył o twardą po­wierzch­nię.

Wiem, jak trudno jest pa­trzeć na cier­pie­nie in­nych i czuć się bez­rad­nym. Taki stan po­trafi znisz­czyć czło­wieka od środka. Ale pa­mię­taj, że na­wet naj­mniej­sze ge­sty mają zna­cze­nie. Twoje słowa, Twoja obec­ność, Twoje próby – to wszystko jest ważne. Może nie zmie­nisz ca­łego świata, lecz mo­żesz być świa­tłem dla ko­goś, kto go wła­śnie po­trze­buje. I wiesz co? Je­steś ta­kim świa­tłem dla mnie.

Nie­któ­rzy mu­szą mieć czas, by zro­zu­mieć, co na­prawdę pró­bu­jesz im po­wie­dzieć. Nie są go­towi, by przy­jąć prawdę, którą przy­no­sisz. To nie zna­czy, że Twoje słowa są nie­istotne. Ich echo może wró­cić póź­niej, kiedy ktoś się na nie otwo­rzy. Daj so­bie prawo do od­de­chu. Nie mu­sisz no­sić ca­łego cię­żaru świata.

Twój ból po­ka­zuje, jak bar­dzo Ci za­leży, a to jest coś nie­zwy­kłego. Nie każdy ma tyle serca, by przej­mo­wać się lo­sem in­nych, by wi­dzieć nie­spra­wie­dli­wość i chcieć z nią wal­czyć. To, kim je­steś, jest piękne, na­wet je­śli cza­sem Cię to przy­tła­cza. A ja za swoje za­da­nie uznaję przy­po­mi­na­nie Ci o tej sile, kiedy sam jej w so­bie nie wi­dzisz. Pa­mię­taj, że nie mu­sisz wal­czyć z tym w po­je­dynkę. Za­wsze będę tu dla Cie­bie. Mo­żesz na mnie po­le­gać.

Nie za­sta­na­wiam się już dłu­żej. Na­wet nie spraw­dzam tego, co na­pi­sa­łam. Od razu wy­sy­łam wia­do­mość. Po­tem sie­dzę, pa­trzę w czy­ste niebo tak długo, aż my­śli roz­pra­sza mi grupa prze­jeż­dża­ją­cych obok rol­ka­rzy. Roz­ba­wieni suną przed sie­bie, nie wie­dzą, co wy­wo­łali swoim wi­do­kiem.

Po­czątki z Epi były ka­torgą. Ro­dzice nie mieli po­ję­cia, co zro­bić. Pa­nicz­nie się bali mnie stra­cić. Po­pa­dali w różne skraj­no­ści. Wszystko, by chro­nić córkę. Po tym, jak pod­czas ich nie­obec­no­ści do­sta­łam ataku tuż przed scho­dami, spa­dłam i wy­lą­do­wa­łam w szpi­talu ze wstrzą­śnie­niem mó­zgu, po­sta­wili na do­dat­kowe za­bez­pie­cze­nia. Mama ku­piła mi kask. I choć może się to wy­da­wać idio­tyczne, było po pro­stu smutne. Nie mo­głam pa­trzeć na strach wid­nie­jący na ich twa­rzach. Ro­bi­łam, co ka­zali, by choć odro­binę uśmie­rzyć ten lęk.

Kaj na­pi­sał mi wtedy coś, co zmie­niło moje po­strze­ga­nie: „Ży­cie przy­po­mina roz­bu­jany ocean. Nie za­wsze mo­żemy kon­tro­lo­wać fale, które nas ota­czają. Bywa ciężko, kiedy czu­jesz, że tracisz pa­no­wa­nie nad ste­rami, ale to w po­rządku. Nie mu­sisz mieć wszyst­kiego pod kon­trolą. Jej brak nie ozna­cza sła­bo­ści. To przy­po­mnie­nie, że je­ste­śmy tylko ludźmi. Są ta­kie chwile, kiedy trzeba po pro­stu po­zwo­lić rze­czom za­ist­nieć. Za­ufać, że ży­cie samo znaj­dzie wła­ściwy kie­ru­nek. Nie bój się każ­dego nad­cho­dzą­cego dnia. Za­miast tego spró­buj cie­szyć serce dro­bia­zgami”.

Alek

Wczy­tuję się w wia­do­mość Leny i nie po­tra­fię wyjść z po­dziwu. Jak to moż­liwe, że tra­fi­łem na ko­goś tak wy­jąt­ko­wego? Ko­goś, kto wi­dzi we mnie wię­cej niż sumę mo­ich wad. Mimo szpe­cą­cych pęk­nięć nie skre­śla na­szej re­la­cji.

Cza­sami się za­sta­na­wiam, czy ta ko­bieta w ogóle ist­nieje. Może jest tylko wy­two­rem mo­jej wy­obraźni? Bo­ha­terką stwo­rzoną, by oszu­kać pustkę w sercu? A po­tem chłonę jej li­sty, szczere wy­zna­nia, pełne em­pa­tii słowa, dzięki któ­rym na­dal wie­rzę, że świat nie może być do­szczęt­nie zły… I już wiem – ona jest praw­dziwa. Bar­dziej praw­dziwa niż co­kol­wiek, co na­pi­sa­łem.

Jej bez­gra­niczne za­ufa­nie jest jak cie­pła przy­stań w środku bu­rzy. Nie wiem, co zro­bi­łem, by na nie za­słu­żyć, ale wiem, że mu­szę go strzec. Lena się przede mną otwiera, opo­wiada mi o rze­czach, któ­rych nie zdra­dzi­łaby ni­komu in­nemu. W jej sło­wach nie ma fał­szu, tylko su­rowa, szczera prawda. Dla­tego czuję, że mogę zro­bić to samo.

Więc do niej pi­szę. O bólu, któ­rego czę­sto sam nie ro­zu­miem. O wspo­mnie­niach jak roz­pa­lone wę­gle, zo­sta­wia­ją­cych bli­zny na du­szy. O de­mo­nach… oskar­ży­ciel­skich, bez­li­to­snych, roz­dra­pu­ją­cych stare rany.

Wczo­raj od­wie­dzi­łem mamę. Chcia­łem zo­ba­czyć, czy się trzyma. Wszystko wy­glą­dało jak za­wsze. Wy­pi­li­śmy kawę, zja­dłem ka­wa­łek cia­sta, które upie­kła. Ona po­na­rze­kała na pracę. A po­tem roz­mowa ze­szła na niego… Czło­wieka, który zo­sta­wił po so­bie ru­inę.

Mama na­dal nie ro­zu­mie, dla­czego nie mogę wy­po­wie­dzieć imie­nia tego gnoja bez za­ci­ska­nia pię­ści. Dla niej to prze­szłość, za­mknięty roz­dział. Dla mnie – otwarta rana. Nie­na­wi­dzę go. Nie­na­wi­dzę z taką siłą, że cza­sami sam się tego boję. Nie po­tra­fię za­po­mnieć ani wy­ba­czyć, na­wet je­śli od tam­tych dni mi­nęło tyle czasu. To uczu­cie jest jak tru­ci­zna po­woli zja­da­jąca mnie od środka. Nie wiem, co bym zro­bił, gdyby on wró­cił i sta­nął przede mną. Może nic. Może wszystko. Gniew trzyma mnie w miej­scu, a jed­no­cze­śnie na­pę­dza.

Pró­buję o tym nie my­śleć, ale cza­sami nie daję rady uciec. Widma prze­szło­ści wra­cają, nie­ważne, jak da­leko od nich od­bie­gnę.

Od­kąd jed­nak w moje ży­cie we­szła Lena, coś ule­gło zmia­nie. Ta ko­bieta stała się ko­łem ra­tun­ko­wym. Bab­cia po­wie­dzia­łaby, że to za­sługa Boga – przy­słał ją, żeby oto­czyła mnie opieką. Li­sty, które mi wy­syła, to an­ti­do­tum na zło. Nie mu­szę jej nic tłu­ma­czyć – ona ro­zu­mie. Jest jak bra­ku­jąca część ukła­danki, któ­rej szu­ka­łem przez całe ży­cie.

Dźwięk otwie­ra­ją­cych się drzwi sa­lonu wy­rywa mnie z prze­my­śleń. Blo­kuję ko­mórkę i cho­wam ją do kie­szeni, po czym wi­tam klienta umó­wio­nego dziś na ostat­nią se­sję.

Przy­go­to­wuję wszystko i spraw­nie prze­cho­dzę do ta­tuo­wa­nia. Sztuka jest moją i Leny wspólną pa­sją. Choć nie je­dyną. Ona ko­cha książki, ja ko­cham je two­rzyć. Oboje nie wy­obra­żamy so­bie ży­cia bez mu­zyki. Mamy na­wet po­dobny gust. Do tego nie zno­simy ro­dzy­nek. Po­noć jej tata robi na wi­gi­lię dwa ro­dzaje ma­kó­wek. Jedną z ba­ka­liami, drugą bez – spe­cjal­nie dla swo­jej có­reczki. Zdu­mie­wa­jące, jak różni po­tra­fią być oj­co­wie…

Od­ry­wam my­śli od Leny i kon­cen­truję uwagę na pracy. Wo­kół pa­nują czy­stość i po­rzą­dek – ste­rylne igły, jed­nora­zowe rę­ka­wiczki, fo­lie za­bez­pie­cza­jące po­wierzch­nie. Wszystko musi być per­fek­cyjne. Hi­giena to pod­stawa.

Przy­go­to­wa­łem pro­jekt wcze­śniej, kon­sul­to­wa­łem każdy szcze­gół z klien­tem. Na ple­cach wid­nieje sło­wiań­ski mo­tyw – drzewo świata z wi­ją­cymi się ko­rze­niami, wil­kami wy­ją­cymi do księ­życa i ru­nami, które sym­bo­li­zują mą­drość i siłę. To ostat­nia se­sja, więc wzór jest już czę­ściowo wy­ko­nany. Dla pre­cy­zji po­now­nie na­no­szę kalkę trans­fe­rową na nie­ukoń­czone frag­menty. Męż­czy­zna jesz­cze raz po­twier­dza, że wszystko mu od­po­wiada. Mogę za­czy­nać.

Naj­pierw kon­tury. Się­gam po igłę li­ner, ide­alną do pre­cy­zyj­nych li­nii. Za­nu­rzam ją w tu­szu, spraw­dzam na­pię­cie skóry, a po­tem wy­ko­nuję pierw­szy ruch. Ko­lor wnika pod na­skó­rek, po­zo­sta­wia­jąc wy­raźny, czarny ślad. Ciało klienta re­aguje de­li­kat­nym za­czer­wie­nie­niem, ale to nor­malne. Wi­bra­cyjne brzmie­nie ma­szynki jest ni­czym sym­fo­nia – ryt­miczna i hip­no­ty­zu­jąca.

Kiedy kon­tury są go­towe, przy­stę­puję do cie­nio­wa­nia. Zmie­niam igłę na ma­gnum – po­zwala na stwo­rze­nie gład­kich przejść to­nal­nych. Pra­cuję me­to­dycz­nie, war­stwa po war­stwie. Ma­szynka prze­suwa się po skó­rze w rów­nych, de­li­kat­nych ru­chach, a tusz stop­niowo wy­peł­nia prze­strze­nie mię­dzy kon­tu­rami. Wi­dzę, jak ko­lory i cie­nie za­czy­nają współ­grać, i od­czu­wam ogromną sa­tys­fak­cję.

– Wszystko w po­rządku? – py­tam, zer­ka­jąc na klienta.

Kiwa głową mimo wi­docz­nego na­pię­cia w ra­mio­nach. Ból jest nie­od­łącz­nym ele­men­tem tego pro­cesu. Dla wielu to ro­dzaj ry­tu­ału – ofiara zło­żona dla no­wej czę­ści sie­bie.

Dla mnie ta­tu­owa­nie jest czymś wię­cej niż pracą. To pa­sja, ale też te­ra­pia. Zda­rza się, że gdy moje niebo ciem­nieje, cał­ko­wi­cie po­chła­nia­jąc słońce, wy­cią­gam ma­szynkę, by ozdo­bić wła­sną skórę. Ból po­maga mi sku­pić my­śli, wy­ci­szyć ich go­ni­twę. Każdy nowy ta­tuaż na moim ciele to za­pis chwili, emo­cji, próba ujarz­mie­nia cha­osu.

Mi­mo­wol­nie zer­kam na dziarę zdo­biącą moje przed­ra­mię. Drzewo wy­ra­sta­jące z pęk­nię­tego ze­gara. Me­ta­liczny blask tar­czy przy­po­mina czas, który kie­dyś wy­da­wał się wro­giem. Czas, który mnie oszu­ki­wał. Sta­wał, gdy chcia­łem biec, i pę­dził, kiedy pra­gną­łem przy­sto­po­wać.

Po­tężne ko­rze­nie opla­ta­jące frag­menty me­cha­ni­zmu sym­bo­li­zują siłę, którą wresz­cie w so­bie od­na­la­złem. Te­raz choć w ma­łym stop­niu kon­tro­luję ślady prze­szło­ści i bu­duję coś no­wego.

Wska­zówki ze­gara za­trzy­mały się dawno temu, na chwi­lach, które nie­mal mnie znisz­czyły. Pa­mię­tam je, jakby wy­da­rzyły się za­le­d­wie wczo­raj…

Nie­za­leż­nie od tego, jak pęk­nięty byłby ze­gar, ży­cie wciąż brnie do przodu. Ro­śnie. Kwit­nie. A ten ta­tuaż ma mi przy­po­mi­nać, że czas mną nie rzą­dzi. Nie­ważne, ile razy pró­buje mnie za­trzy­mać, za­wsze znajdę spo­sób, by wstać i iść da­lej.

Wra­cam do pracy. Ostat­nie po­prawki, de­tale. Koń­czę, prze­my­wam skórę i na­kła­dam maść. Plecy klienta są dzie­łem sztuki. Skóra lekko za­czer­wie­niona, tusz błysz­czy w świe­tle.

Nie je­stem roz­mowny. Pod­czas ta­tu­owa­nia to­wa­rzy­szy mi głów­nie mu­zyka. Nie­któ­rzy to sza­nują i przez całą se­sję mogę ro­bić swoje. Inni na siłę pró­bują wy­cią­gnąć coś in­te­re­su­ją­cego.

Klient, któ­rego wła­śnie skoń­czy­łem dzia­rać, na szczę­ście na­leży do tej pierw­szej grupy. Gdy do­strze­gam uśmiech za­do­wo­le­nia na jego twa­rzy i wi­dzę, jak sub­tel­nie kiwa głową, oglą­da­jąc moją pracę, czuję dumę i sa­tys­fak­cję. To dla tych mo­men­tów za­ło­ży­łem wła­sne stu­dio.

Roz­dział 4

Lena

– Weź, nie cy­kaj się i chodź z nami – prosi mnie współ­lo­ka­torka. – Zo­ba­czysz, bę­dzie wspa­niale. To nie dys­ko­teka, tam nie ma świa­teł i la­se­rów, nic ci nie bę­dzie.

Miło z jej strony, że o tym po­my­ślała. Cie­szy mnie to, ale jed­no­cze­śnie czuję strach. Lęk, który od­kąd za­cho­ro­wa­łam, uak­tyw­nia się za­wsze w tego typu sy­tu­acjach.

To, że nic mi nie bę­dzie, wcale nie jest ta­kie pewne. Nie cier­pię na epi­lep­sję fo­to­genną, lecz mój le­karz i tak twier­dzi, że le­piej uni­kać mi­go­czą­cych świa­teł.

– Nie masz obaw, że na­ro­bię ci wstydu?

Spusz­czam wzrok, ła­piąc się za ra­mię. Ta­kie za­cho­wa­nie jest sil­niej­sze ode mnie. Me­cha­niczne od­ru­chy, któ­rych na­by­łam w cza­sach li­ce­al­nych.

Oczy­wi­ście Aśka ni­gdy nie dała mi do zro­zu­mie­nia, że mo­gła­bym ją skom­pro­mi­to­wać, ale za­nim prze­pro­wa­dzi­łam się do Ka­to­wic, mia­łam wo­kół sie­bie wy­star­cza­jąco dużo osób, które omi­jały mnie sze­ro­kim łu­kiem. Nie­któ­rzy szep­tali za mo­imi ple­cami, inni bez­czel­nie drwili pro­sto w twarz. Do dziś mie­wam z tego po­wodu kosz­mary. Li­ceum było pie­kłem. Mło­dzież po­trafi po­ka­zać wy­jąt­kowo okrutne ob­li­cze.

– Nie mów tak. – Asia kła­dzie mi dło­nie na ra­mio­nach, więc od­wa­żam się spoj­rzeć w jej oczy. – Wiem, że nie je­ste­śmy naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami, ale to nie ozna­cza, że dla mnie nie ist­nie­jesz albo, co gor­sza, uwa­żam cię za cię­żar. Już nie­raz by­łam świad­kiem two­jego na­padu i do­sko­nale wiem, co ­ro­bić. Tu­taj nie ma po­wodu do wstydu. Weź­miemy busa, a Ula do­je­dzie tro­chę póź­niej sa­mo­cho­dem. Obie­cała, że nie bę­dzie pić i w ra­zie czego od­wie­zie cię do miesz­ka­nia wcze­śniej. Co ty na to? Zgódź się, pro­szę…

Uśmiech dziew­czyny jest tak za­raź­liwy, że ką­ciki mo­ich ust same wę­drują do góry. Choć cią­gle prze­peł­niają mnie obawy, nie­śmiało przy­ta­kuję. Cza­sami trzeba uciec od sza­ro­ści ży­cia i za­sza­leć. Od­pu­ścić, dać się po­nieść i… za­ry­zy­ko­wać upa­dek.

– A więc po­sta­no­wione! Zro­bię ci ma­ki­jaż i fry­zurę! – Klasz­cze z pod­eks­cy­to­wa­nia, po czym prze­cze­suje pal­cami moje włosy.

– Ale tak, że­bym nie przy­po­mi­nała na­ćpa­nej pandy – ostrze­gam ją, przy­wo­łu­jąc w pa­mięci ostatni raz, kiedy od­da­łam się w jej ręce.

– De­li­kat­nie – za­pew­nia i pusz­cza do mnie oczko.

– Ja już do­brze znam twoje „de­li­kat­nie”.

– Oj tam, oj tam. Tak wła­ści­wie je­steś mi to winna!

– Że co, pro­szę?

– Twój sier­ściuch zruj­no­wał mój no­wiu­sieńki płaszcz – przy­po­mina mi, a ja mi­mo­wol­nie zer­kam na Ber­narda, który jakby ni­gdy nic za­jęty jest czysz­cze­niem swo­jego pod­wo­zia, mlasz­cząc przy tym okrut­nie.

– No tak – przy­znaję nie­chęt­nie i prze­no­szę spoj­rze­nie na be­żowy płaszcz Asi ozdo­biony ja­sno­fio­le­to­wymi plam­kami. – Ale mu­sisz przy­znać, że wy­gląda bar­dzo… ar­ty­stycz­nie – koń­czę, le­dwo po­wstrzy­mu­jąc par­sk­nię­cie śmie­chem.

– Ar­ty­stycz­nie? – Dziew­czyna unosi wy­soko brwi, pa­trząc na mnie, jak­bym po­stra­dała zmy­sły. – Po­win­naś zo­stać po­li­ty­kiem. Kto inny, jak nie oni, po­trafi tak do­brze od­wra­cać kota ogo­nem?

Aśka po­trze­bo­wała dwóch go­dzin. Dwóch cho­ler­nie dłu­gich go­dzin, by zro­bić mi ma­ki­jaż i ucze­sać włosy. Te­raz sama sie­dzi w ła­zience i przy­go­to­wuje się do wyj­ścia, pod­czas kiedy ja pa­trzę na swoje od­bi­cie w lu­strze. Ko­ści po­licz­kowe mam za­ry­so­wane wy­raź­niej niż zwy­kle, po­wieki uma­lo­wane ciem­nym gra­fi­tem i pod­kre­ślone czar­nym ey­eli­ne­rem, a usta maź­nięte błysz­czy­kiem. Wy­glą­dam na pewną sie­bie, ale w środku wcale tego nie czuję. Moje zie­lone oczy wy­dają się bar­dziej wy­ra­zi­ste, a gę­ste rzęsy przy­cią­gają wzrok. Dłu­gie, lekko krę­cone włosy mam upięte asy­me­trycz­nie, na lewą stronę.

– Po­ży­czę ci kieckę. – Do­no­śny głos Asi wy­rywa mnie z prze­my­śleń. – Twoja szafa to to­talna po­myłka – mówi, prze­su­wa­jąc wie­szaki z mo­imi ubra­niami.

– Nie lu­bię su­kie­nek – oświad­czam, co miało za­brzmieć sta­now­czo, ale jak zwy­kle nie umia­łam nadać gło­sowi po­żą­da­nego tonu.

– Masz piękne dłu­gie nogi, a pra­wie w ogóle ich nie po­ka­zu­jesz – na­rzeka, po czym robi ma­ślane oczy i wy­dyma po­ma­lo­wane ostrą czer­wie­nią usta. – Zrób mi tę przy­jem­ność, pro­szę.

Wzdy­cham, uśmie­cham się lekko i przy­ta­kuję. Co mi szko­dzi, my­ślę, a Aśka pod­su­mo­wuje moją zgodę gło­śnym pi­skiem.

– Zo­ba­czysz, fa­ceci będą ci pa­dać do stóp – stwier­dza pod­eks­cy­to­wana.

– Le­piej nie. Wo­la­ła­bym się trzy­mać z da­leka od związ­ków, szcze­gól­nie po ostat­nich przy­go­dach – mó­wię, czu­jąc nie­przy­jemny ucisk w żo­łądku.

– Daj spo­kój! Mam na my­śli praw­dzi­wych męż­czyzn. Ra­fał to taki roz­go­to­wany kar­to­fel. Są­dzi­łam, że już dawno o nim za­po­mnia­łaś. Nie warto za­wra­cać so­bie głowy tym pa­lan­tem. Skrzyw­dził cię, za co po­wi­nien scze­znąć.

Ra­fał może i jest pa­lan­tem, ale jesz­cze kilka lat temu był moją wielką mi­ło­ścią. Łu­dzi­łam się, że zo­sta­niemy ze sobą już na za­wsze. Two­rzy­li­śmy ide­alną parę od pod­sta­wówki. Moż­liwe, że gdyby nie Epi, nasz zwią­zek wciąż by trwał.

– Mie­li­śmy wtedy po szes­na­ście lat – za­czy­nam tłu­ma­czyć, choć wiem, że w jej oczach nie robi to wiel­kiej róż­nicy. – By­li­śmy głu­pimi dzie­cia­kami.

Kiedy usły­sza­łam, że cho­ruję na epi­lep­sję, cały mój świat legł w gru­zach. Ataki to­niczno-klo­niczne po­tra­fią na­prawdę uprzy­krzyć ży­cie. Czło­wiek na­gle pada na zie­mię i traci przy­tom­ność. Do­cho­dzi do wy­prę­że­nia koń­czyn i tu­ło­wia, cza­sami przy­gry­zie­nia ję­zyka, śli­no­toku, a na­wet zsi­nie­nia spo­wo­do­wa­nego bez­de­chem. Wszystko to trwa kilka se­kund, po czym na­stę­pują ryt­miczne drgawki ca­łego ciała utrzy­mu­jące się do kilku mi­nut.

Po­czątki cho­roby były prze­ra­ża­jące nie tylko dla mnie, ale także dla mo­jej ro­dziny. O epi­lep­sji wie­dzie­li­śmy tyle co nic, a le­ka­rze za­sy­py­wali nas róż­nymi teo­riami, nie do końca wie­dząc, skąd wzięły się moje na­pady.

Pa­mię­tam, jak bar­dzo pła­ka­łam, gdy pod­słu­cha­łam wy­po­wiedź jed­nej z pie­lę­gnia­rek: „Pani się nie mar­twi, to taka faza buntu na­sto­la­tek. Po pierw­szym ra­zie jej przej­dzie”. Jak­kol­wiek śmiesz­nie i nie­do­rzecz­nie to za­brzmi, rze­czy­wi­ście przez krótki mo­ment mia­łam na­dzieję, że wła­śnie tak się sta­nie. Ale – uwaga, nie­spo­dzianka – nic z tego! Epi nie znik­nęła i to­wa­rzy­szy mi do dziś.

– Ra­fał się wy­stra­szył. Ta sy­tu­acja naj­zwy­czaj­niej go prze­ro­sła – cią­gnę, wi­dząc scep­tyczną minę ko­le­żanki. – Nie mam mu tego za złe.

– Jak mo­żesz mu nie mieć za złe tego, że zo­sta­wił cię na lo­dzie?! Po­wi­nien cię wspie­rać, a nie kop­nąć w ty­łek i ob­ga­dy­wać za ple­cami.

Co prawda, to prawda, ale to nie zmie­nia faktu, że by­li­śmy wtedy gów­nia­rzami sku­pio­nymi głów­nie każde na so­bie.

– Ja tam my­ślę, że do­brze wy­szło – mó­wię ze szcze­rym uśmie­chem, co za­dzi­wia Aśkę. – Le­piej, że się roz­sta­li­śmy. Nie wy­obra­żam so­bie ży­cia u boku ko­goś uwa­ża­ją­cego mnie za ofiarę losu, którą trzeba nie­ustan­nie ota­czać opieką. Wolę być sama.

Ra­fał ze­rwał ze mną za­raz po moim pierw­szym na­pa­dzie ma­ją­cym miej­sce pod­czas apelu szkol­nego. Na­gle zro­biło mi się słabo, a se­kundę póź­niej stra­ci­łam przy­tom­ność. Po ca­łym zaj­ściu jedna z uczen­nic opo­wie­działa mi, że pa­dłam na pod­łogę jak kłoda i do­sta­łam moc­nych drga­wek. Z ust le­ciała mi ślina, ale nie to sta­no­wiło naj­gor­szy ob­raz. Naj­bar­dziej że­nu­jące było, że się zsi­ka­łam. Od­da­łam mocz na oczach na­sto­let­nich dzie­cia­ków, które w głę­bo­kim po­wa­ża­niu miały to, co czu­łam. Od tam­tej pory by­łam po­śmie­wi­skiem w szkole, a Ra­fał nie chciał mieć ze mną nic wspól­nego.

Za­bawne, że ży­cie w jed­nej chwili po­trafi się wy­wró­cić do góry no­gami. W nie­które dni wsta­wa­łam rano i pro­si­łam w mo­dli­twach, żeby nikt mnie nie za­uwa­żył. Że­bym mo­gła przejść ko­ry­ta­rzem szkoły, nie sły­sząc za ple­cami szep­tów i chi­cho­tów. Że­bym choć przez chwilę po­czuła, że je­stem nor­malna. Ale nor­mal­ność była dla mnie czymś nie­do­ści­gnio­nym. Każdy na­pad przy­po­mi­nał mi, że za­wsze będę inna. Każdy śmiech za mo­imi ple­cami oznaj­miał, że ni­gdy nie zo­stanę za­ak­cep­to­wana.

Te­raz kiedy pa­trzę wstecz, wiem, że to był do­piero po­czą­tek walki, któ­rej ni­gdy się nie spo­dzie­wa­łam. Walki z samą sobą, wła­snym cia­łem i ota­cza­ją­cym świa­tem. Ale tamte dni, tamte wy­zwi­ska i szy­der­stwa na­uczyły mnie jed­nego – je­stem sil­niej­sza, niż my­śla­łam. Może nie ide­alna, może nie „nor­malna”, lecz taka, jaka chcę. Je­stem sobą i to wy­star­czy.

– Wa­lić go! – pod­su­mo­wuje Aśka, a ja wy­cią­gam do niej rękę i przy­bi­jamy piątkę. – Zo­ba­czysz, znaj­dzie się ja­kiś od­po­wiedni ko­leś, który…

– Je­śli za­mie­rzasz to, co my­ślę… Bła­gam, prze­stań!

Moja ko­chana współ­lo­ka­torka uwiel­bia ro­bić za swatkę. Jej próby zna­le­zie­nia mi ide­al­nego męż­czy­zny za­wsze wień­czy ka­ta­strofa.

– Po­zwól, że sama się zajmę wła­snym ży­ciem mi­ło­snym – oświad­czam, a Aśka za­czyna szpe­rać w swo­jej sza­fie.

– Ja­kim ży­ciem mi­ło­snym? – pyta, rzu­ca­jąc na łóżko czarną su­kienkę, sty­lem zde­cy­do­wa­nie od­bie­ga­jącą od tego, co no­szę na co dzień. – Przy­po­mnij mi, kiedy ktoś cię ostat­nio ze­rżnął? Ale wiesz, tak po­rząd­nie, aż…

Za­nim Aśka zdąży do­koń­czyć, ła­pię ja­siek w kształ­cie serca i walę ją w łeb.

– No co? – Chi­cho­cząc, wy­rywa mi z rąk po­duszkę, rzuca ją na pod­łogę i po­pra­wia fry­zurę. – Prawda boli.

– Wy­pchaj się – od­po­wia­dam ze śmie­chem. – Nie wiesz, że seks to nie wszystko?

– Oj, dys­ku­to­wa­ła­bym z tym. Wska­kuj w nią – na­ka­zuje, wska­zu­jąc su­kienkę. – Ko­niecz­nie bez sta­nika, nie bę­dzie pa­so­wał – do­daje z nad wy­raz po­ważną miną.

Spis treści

Okładka

Strona przedtytułowa

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Od Autorki

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Okładka

Strona tytułowa

Tekst główny

Strona redakcyjna