Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et française. Wprowadzenie autora: „Znajdują się ludzie, którzy nie lubią polowania i po części może mają słuszność. Czyliżby dlatego, że każdy szlachetny pan czuje wstręt do zabijania zwierzyny, jaką mu później podadzą na stół? A być może dlatego, że zwykle panowie myśliwi opowiadają dowolnie ubarwione własną fantazją epizody polowania, często o wiele przenoszące istotną prawdę. Mnie samemu nie bardzo się to podoba. Otóż przed dwudziestu laty ja sam popadłem w ten błąd i polowałem! Tak jest, polowałem! Za to też postanowiłem się ukarać i opowiedzieć wam moje przypadki na wyprawie łowieckiej. Gdybyż przynajmniej to szczere i proste opowiadanie mogło wywołać wstręt w moich bliźnich do przebiegania pól w towarzystwie psa, z torbą przez plecy, z ładownicą u pasa i z fuzją na ramieniu, ale jednak wątpię. Mimo to zaczynam moją opowieść”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 57
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jules Verne
Dziesięć godzin polowania
Dix heures en chasse
na język polski przełożył Stanisław Miłkowski
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej
Version bilingue: polonaise et française
Armoryka
Sandomierz
Projekt okładki: Juliusz Susak
Na okładce: Ilustracja opowiadania Juliusza Verne'a „Dziesięć godzin na polowaniu” (1881) autorstwa Gédéona Barila (1832-1906).
licencja public domain, źródło: https://fr.wikisource.org/wiki/Fichier:%27Dix_heures_en_chasse%27_by_G%C3%A9d%C3%A9on_Baril_12.jpg, Ce fichier a été identifié comme étant exempt de restrictions connues liées au droit d’auteur, y compris tous les droits connexes et voisins.
Tekst wg edycji XIX-wiecznej
Zachowano oryginalną pisownię.
© Wydawnictwo Armoryka
Wydawnictwo Armoryka
ul. Krucza 16
27-600 Sandomierz
http://www.armoryka.pl/
ISBN 978-83-7639-145-8
SKROMNAFACECJA.
Znajdują się ludzie, którzy nie lubią polowania i po części może mają słuszność.
Czyliżby dlatego, że każdy szlachetny pan czuje wstręt do zabijania zwierzyny, jaką mu później podadzą na stół?
A być może dlatego, że zwykle panowie myśliwi opowiadają dowolnie ubarwione własną fantazją epizody polowania, często o wiele przenoszące istotną prawdę.
Mnie samemu nie bardzo się to podoba.
Otóż przed dwudziestu laty ja sam popadłem w ten błąd i polowałem! Tak jest polowałem! Za to też postanowiłem się ukarać i opowiedzieć wam moje przypadki na wyprawie łowieckiej.
Gdybyż przynajmniej to szczere i proste opowiadanie mogło wywołać wstręt w moich bliźnich do przebiegania pól w towarzystwie psa, z torbą przez plecy, z ładownicą u pasa i z fuzją na ramieniu, ale jednak wątpię. Mimo to zaczynam moją opowieść.
Jakiś fantasta filozof raz wyrzekł: Nie miej nigdy ani domu na wsi, ani powozu, ani koni i nie oddawaj się polowaniu, bo się zawsze znajdą przyjaciele, którzy się sami tem przysłużą tobie.
Skutkiem tego aksyomatu i ja zmuszony byłem polować czyli uczynić pierwszy krok jako myśliwy na gruntach, należących do departamentu Somme jakkolwiek nie byłem ich właścicielem.
Działo się to, jeżeli się nie mylę, w miesiącu sierpniu 1859 r. Dekret prefektury właśnie na dzień jutrzejszy naznaczał początek otwarcia sezonu myśliwskiego.
W naszem miasteczku Amiens nie było nawet najuboższego sklepikarza, ani najnędzniejszego rzemieślnika, któryby nie posiadał broni i nie wybiegał z nią na przedmieście, nic więc dziwnego, że co najmniej od sześciu tygodni z wielką niecierpliwością wyczekiwano uroczystego dnia.
Sportsmani z profesji, którzy twierdzili, że przecież kiedyś nadejdzie ta chwila, jak równie strzelcy trzeciej i czwartej klasy, tudzież biegli w tej sztuce, którzy to zabijają nie mierząc i profani, którzy znowu mierzą a nie zabijają, jednem słowem wszyscy, mający pretensyą do nazwy myśliwych, gotowali się, zbroili, czynili zapasy, unosząc się zachwytem, marząc o przepiórkach, myśląc o zającach, rozprawiając o kuropatwach! Kobiety, dzieci, rodzina, przyjaciele, wszyscy byli zapomnieni. Polityka, sztuka, literatura, rolnictwo, handel, wszystko ustąpiło wobec zajęcia się owym wielkim dniem, w którym miała nastąpić ilustracja owej, jak ją nazywał nieśmiertelny Józef Prudhome, „barbarzyńskiej zabawki”. Owoż tedy zdarzyło się, że między moimi przyjaciółmi w Amiens, był jeden, strzelec zapamiętały, ale przystojny chłopak, chociaż urzędnik. Udało mu się dziwnym zbiegiem okoliczności uzyskać pod pretekstem reumatyzmu, urlop ośmiodniowy w chwili rozpoczęcia się pory polowania.
Nazywał się Bretignot.
Na kilka dni przed pamiętną erą, Bretignot przybył do mnie, do mnie com nigdy nie żywił żadnych okrutnych usposobień.
— Ty nigdy nie polowałeś? — zapytał mnie z pewną wyższością.
— Nigdy Bretignot, odpowiedziałem, i nie mam zgoła na myśli...
— Bardzo dobrze, więc wybierz się ze mną na otwarcie polowania, rzekł Bretignot. W gminie Herissart mamy do rozporządzenia 200 hektarów, gdzie zwierzyny jak nabił. Mam prawo przyprowadzić ze sobą jednego gościa. Otóż pójdziesz ze mną i będziesz tym gościem.
— Bardzo to dobrze... ale...
— Nie posiadasz strzelby?
— Nie, Bretignot, nigdy żadnej nie miałem.
— Co to znaczy? Dam ci ją, będzie to wprawdzie karabinek z bagnetem, ale tym sposobem możesz na 80 kroków położyć trupem każdy gatunek zwierzyny.
— Z warunkiem, jeżeli trafię, rzekłem.
— Naturalnie. To będzie bardzo dobre dla ciebie.
— Bardzo.
— Naprzykład nie będziesz miał psa.
— O, to niepotrzebne, mając strzelbę... byłby to podwójny obowiązek...
Przyjaciel Bretignot spojrzał na mnie wzrokiem na poły słodkim, na poły kwaśnym. Nie lubi bowiem ludzi, którzy szydzą z tak ważnego przedmiotu. To święte!
Jednakże odmarszczył się.
— A więc pójdziemy? zapytał.
— Jeżeli to konieczne! — zawołałem z zapałem.
— Ależ tak... tak... Potrzeba raz w życiu przynajmniej widzieć polowanie. Pojedziemy w sobotę wieczorem. Rachuję na ciebie...
Otóż w taki sposób zostałem wplątany w ową awanturę, która dotychczas jeszcze nie zatarła się w mej pamięci.
Przyznaję, że przygotowania wcale nie wzbudzały we mnie niepokoju. Spałem wyśmienicie. A przy tem, jeżeli mam powiedzieć prawdę, paliła mię ciekawość. Czy istotnie otwarcie polowania tak jest interesującem? W każdym wypadku, przyrzekam sobie, jeżeli nie działać tak jak oni, to przynajmniej badać z ciekawością postawy myśliwych i polowanie. Jeżeli zgodziłem się wziąść strzelbę do ręki, potrafię zachować się mężnie wobec Nemrodów, do których grona zaprosił mnie przyjaciel Bretignot.
Muszę powiedzieć, że zresztą jakkolwiek Bretignot pożyczył mi strzelby, rogu na proch i sakwy na kule, zapomnieliśmy zupełnie o torbie. Należało zatem dopełnić uzbrojenia, bez którego myśliwy nic nie znaczy. Nadaremnie czekałem sposobności. Torby były drogie. Wszystkie rozebrano. Trzeba było kupić zupełnie nową, ale położyłem warunek, że będę ją mógł zwrócić napowrót, ze stratą pół na pół, gdy już nie okaże się potrzebną.
Kupiec zgodził się, patrząc na mnie ze szczególnem uśmiechem.
Uśmiech jego, nie był dla mnie zbyt zachęcającą przepowiednią.
— Wreszcie, kto wie? pomyślałem.
O próżności nad próżnościami!
W dniu oznaczonym, w wigilię otwarcia polowania, o godz. 6tej wieczorem, stawiłem się na schadzkę, jaką mi naznaczył Bretignot na placu Perigord. Tam wsiadłem do dyliżansu ósmy z kolei, nie licząc w to psów.
Bretignot i jego towarzysze polowania, nie śmiałem liczyć się jeszcze do nich, wyglądali znakomicie w tradycyonalnym kostyumie. Wyśmienite typy, ciekawe do badań: jedni nadzwyczaj surowi, drudzy weseli, gadatliwi, już zburzyli, wytrzebili w ciągu godziny wszystką zwierzynę w gminie Herissart.
Było pół tuzina wyśmienitych strzelb, jakie zaledwie znałem z widzenia. Przyjaciel Bretignot musiał mię rekomendować.
Naprzód jakiemuś panu Maximon, wysokiemu i chudemu, najłagodniejszemu jednak z ludzi w warunkach zwykłego życia, ale okrutnego skoro tylko w dłoni poczuł strzelbę, jednemu z tych namiętnych strzelców, który to, wedle tradycyi myśliwskiej, wolałby raczej zastrzelić swego towarzysza, niż powrócić z nabitemi do domu lufami. Nie mówił wcale, zajęty głębokiemi myślami.
Przy tej tak ważnej osobie siedział, Duvanchelle. Jakiż kontrast! Duvanchelle, gruby, krótki, między 52 a 60 rokiem życia, głuchy, nie słyszący nawet wystrzału z własnej broni, niezbłagany dla strzałów wątpliwych. On to właśnie dwa razy strzelał do zabitego już zająca, z nienabitej strzelby, skutkiem zmistyfikowania go przez myśliwych, co później przez 6 miesięcy było przedmiotem rozmowy i śmiechu w klubie i przy tables d’hote.
Musiałem wytrzymać uścisk olbrzymiej ręki Matifat wielkiego amatora opowiadań myśliwskich. A jak on to mówił, jakie czynił ruchy. Naśladował krzyk kuropatw, gonienie psa, strzały strzelb. Paw! Paw! Paw! Trzy paw dla dubeltówki! Ręką naśladował bieg gzygzakowaty zwierzyny, przyginał nogi, nachylał grzbiet, potem mierzył i strzelał. Ile to tam padło zajęcy. Ani jednego nie chybił. Nawet mnie samemu w kąciku zagrażało niebezpieczeństwo śmierci.
Najwyborniejsza była rozmowa Matifat z jego przyjacielem Pantclone, z dwoma wystawionemi naprzód palcami, z nogą wyciągniętą, tak żeby jeden drugiemu nie zawadzał.
— Tyle zabiłem zajęcy w roku zeszłym, mówił Matifat, w czasie naszej jazdy do Herissart, że dziśbym ich zrachować nie potrafił.
— Doprawdy, to tak jak ja.
— I