Dziennik prowincjonalnej damy - E.M. Delafield - ebook + książka

Dziennik prowincjonalnej damy ebook

Delafield E. M.

4,1

Opis

Prawdziwa perełka – mistrzowski popis błyskotliwego humoru

Zachwycająco zabawna prowincjonalna dama to Bridget Jones lat trzydziestych XX wieku,

opisująca osobliwości codziennego życia ze wspaniałym dowcipem i lekkością

Nie jest łatwo być panią domu w prowincjonalnym miasteczku w Anglii. Na co dzień trzeba sobie

dawać radę z mrukliwym mężem, psotnymi dziećmi i bezlikiem domowych dylematów: od

przypalonej owsianki począwszy, a na waśniach z kucharką skończywszy. Na szczęście

prowincjonalnej damy nie zmogą ani krnąbrne cebulki kwiatowe, ani niezapowiedziani goście, ani

surowe ponaglenia bankowe, aby czym prędzej zlikwidować deficyt na koncie. Zrobi wszystko,

aby utrzymać pozory – zwłaszcza przed irytującą i wyniosłą lady Boxe.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 465

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (8 ocen)
3
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
magdala36

Nie oderwiesz się od lektury

Uroczy, przezabawny dziennik. Narratorka, tytułowa dama, to alter ego autorki. Ma męża, dorastającego syna, który uczy się w szkole z internatem. Córka jeszcze odbiera domową edukację. Dama nie pracuje, prowadzi dom, ale średnio jej idzie dyscyplinowanie służby, która doskonale wie, że kondycja finansowa państwa nie jest najlepsza. Udziela się w lokalnym towarzystwie, którym trzęsie lady Boxe. Żeby podreperować domowy budżet bierze udział w różnych konkursach literackich ogłaszanych przez gazety. Aż wreszcie odnosi spektakularny sukces i zostaje pisarką! Wydawca porównał damę do Bridget Jones, ale ja tego nie widzę. Od różnicy wieku po oczekiwania od życia. Bridget na parcie na sukces, na zdobycie faceta. Nie chce zostać starą panną, nie wiem czego bardziej oczekuje od mężczyzny: trwałego związku z satysfakcjonującym seksem czy pierścionka zaręczynowego i obrączki? Dama ma dom, męża, dzieci, pozycję towarzyską. Tylko potrzebuje ciut więcej pieniędzy, żeby miała spokojną głowę, i mogła ...
10
Edelina

Dobrze spędzony czas

Urocze. Poczułam się jak w świecie pani Bukiet.
00
MariaWojtkowiak

Dobrze spędzony czas

Sympatyczna ta prowincja angielska.
00

Popularność




E.M. Delafield Dziennik prowincjonalnej damy Tytuł oryginału The Diary of a Provincial Lady, The Provincial Lady Goes Further ISBN Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2023 Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2023 Redakcja Magdalena Wójcik Projekt okładki Grzegorz Kalisiak Fotografia na okładce Natasza Fiedotjew / Trevillion Images Projekt typograficzny i łamanieGrzegorz Kalisiak | Pracownia Liternictwa i Grafiki Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Przedmowa

E.M. Delafield (właściwie Edmée Elizabeth Monica de la Pas­ture) urodziła się w 1890 roku jako córka francuskiego hrabiego, którego rodzina wyemigrowała do Anglii podczas rewolucji francuskiej, oraz pisarki E.L.R. Bonham. By odróżnić się od matki, przyjęła pseudonim Delafield. Napisała kilka książek, ale nie odniosły one większych czytelniczych sukcesów. Jej oszałamiająca kariera zaczęła się od propozycji pisania felietonów do poczytnego tygodnika „Time and Tide”. Jej teksty o trudach prowincjonalnego życia błyskawicznie zyskały popularność. Widać w tym podobieństwo do losów Dziennika Bridget Jones Helen Fielding, który również początkowo ukazywał się w odcinkach w prasie. Jednak to nie najważniejsza zbieżność. Obie książki, napisane w formie pamiętnika, łączy humor, błyskotliwość, spojrzenie z dystansem na życie własne i wspólnoty. Teksty Delafield wydają się jednak bardziej dojrzałe i bardziej odporne na próbę czasu. Były pisane po traumie I wojny światowej i w czasie Wielkiego Kryzysu. Bridget Jones była natomiast dzieckiem radosnych i wspaniałych lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Delafield bliższa jest naszym współczesnym czasom, ponownie bolesnym i trudnym.

Dziennik prowincjonalnej damy należy do „wiecznie żyjących” tytułów, takich jak Wichrowe wzgórza czy Duma i uprzedzenie. Nieprzerwanie wznawiany i stale obecny na półkach księgarń, a przede wszystkim na półkach czytelników. Tytuł książki może nie jest zbyt porywający. Pierwsze zdanie wydaje się zapowiadać opis nudnego prowincjonalnego życia: „7 listopada. Sadzę w domu cebulki”, ale już drugie zdanie jak trafienie pioruna zmienia sytuację: „Jes­tem właśnie w połowie pracy, kiedy wpada lady Boxe”. To nie nudna opowieść o życiu na wsi, ale perełka, która wciąż świeci tym samym blaskiem co wtedy, gdy po raz pierwszy, prawie sto lat temu, została opublikowana.

Dziennik prowincjonalnej damy to jedna z najmądrzejszych książek mówiących o kobietach, które potrafią skutecznie walczyć o swe racje. Napisana przez autorkę mającą świadomość zmian, jakie zachodzą w świecie. Jej żywotność i waga nie wynika jedynie z błyskotliwych skojarzeń, ale płynie z trafnych i celnych spostrzeżeń dotyczących życia. A jest to okres gwałtownych przemian społecznych. Jak zauważa pisarka i dziennikarka Rachel Johnson: „Trzeba wyraźnie powiedzieć, że Delafield odnosi sukces, wyrywając się z zacisza domowego i wkraczając w sferę życia publicznego. A przecież przez pierwszą połowę XX wieku kobiety były skazane na to zacisze, nawet jeśli były wykształcone i interesowały się kulturą”.

Autorka zmarła w 1943 roku, zyskawszy sławę, która trwa nieprzerwanie do dziś. Oddajemy dziś w ręce polskich czytelników Dziennik prowincjonalnej damy z przekonaniem, że zakochają się w zaradnej, zabawnej, sprytnej i na pewno nienudnej Angielce.

tz

7 listopada

Sadzę w domu cebulki. Jestem właśnie w połowie pracy, kiedy wpada lady Boxe. Mówię jej nieszczerze, jak miło ją widzieć, i zapraszam, aby usiadła, a ja w tym czasie skończę z cebulkami. Lady B. zdecydowana jest usiąść w fotelu, na którym umieściłam dwie miski z cebulkami oraz torbę węgla drzewnego, ale – w porę uprzedzona – wybiera sofę.

Czy wiem, pyta, że to już bardzo późno na sadzenie cebulek w domu? Właściwy czas to wrzesień, no, powiedzmy, październik. I czy wiem, że jedyna wiarygodna firma, jeśli chodzi o hiacynty, to Ktoś z Haarlemu? Nie rozumiem nazwy, która jest holenderska, ale odpowiadam, że tak, oczywiście, lecz za swój obowiązek uważam kupowanie produktów imperialnych. Wydawało mi się wtedy, i teraz tak mi się wydaje, że to znakomita odpowiedź. Na nieszczęście potem do bawialni wchodzi Vicky i mówi: „Mamo, czy to te cebulki, które kupowaliśmy u Woolwortha?”.

Lady B. zostaje na herbatę. (Ku pamięci: Chleb z masłem: za grube kromki. Porozmawiać z Ethel). Rozmawiamy jeszcze trochę o cebulkach, niderlandzkiej szkole malarskiej, żonie naszego pastora, rwie kulszowej oraz o książce Na zachodzie bez zmian.

(Zapytanie: Czy można prowadzić tego typu rozmowy, skoro okrągły rok przebywa się na wsi?)

Lady B. dopytuje się o dzieci. Odpowiadam, że Robin – mówię o nim „chłopak”, żeby sobie nie pomyślała, że mam bzika na jego punkcie – całkiem dobrze radzi sobie w szkole oraz że Mademoiselle uważa, iż Vicky się przeziębiła.

Czy zdaję sobie sprawę, mówi lady B., że uporczywego przeziębienia bez trudu można uniknąć, co rano przed śniadaniem aplikując dziecku do nosa wodę z solą? Przyszło mi do głowy kilka ciętych i błyskotliwych odpowiedzi, ale niestety dopiero wtedy, kiedy bentley uwiózł już lady B. w siną dal.

Kończę z cebulkami i znoszę je do piwnicy. Dochodzę do wniosku, że chyba są w niej przeciągi, więc zmieniam zdanie i niosę je na strych.

Kucharka powiada, że coś jest nie w porządku z piecem.

8 listopada

Robert obejrzał piec i mówi, że wszystko w porządku. Ale jakże oryginalnie proponuje, aby wyciągnąć szyber. Kucharka wściekła i pewnie złoży wymówienie. Próbuję ją udobruchać, mówiąc, że w połowie semestru jedziemy do Robina do Bournemouth, więc będzie w domu trochę spokoju. Kucharka sucho odpowiada, że skorzystają z okazji, żeby trochę więcej posprzątać. Chciałabym wierzyć, że to prawda.

Przygotowania do wyjazdu do Bournemouth zakłócone przez wiadomość, że Robert, znosząc ze strychu walizki, rozbił trzy miski z cebulkami. Mówi, że się ich tam nie spodziewał, bo sądził, że ustawię je w piwnicy.

11 listopada Bournemouth

Stwierdzam, że historia się, jak zwykle, powtarza. Ten sam hotel, te same zwariowane gonitwy po szkole, aby znaleźć Robina, ta sama kolekcja rodziców, z których większość także zatrzymuje się w hotelu. Odkrywam dziwną tendencję, by ze znajomymi rodzicami wymieniać te same uwagi co w poprzednim roku i jak w roku jeszcze wcześniejszym. Mówię o tym Robertowi, który nie odpowiada ani słowem. Może boi się, że sam się powtórzy? Zapytanie: Czy, może, Robert przyjmuje wszystko, co mówię, nawet jeśli nie odpowiada?

Znajduję Robina, który wydaje się wychudzony. Mówię o tym dyrektorce, a ta odpowiada pogodnie: „Och, nie”, i jest zdania, że w tym semestrze przybrał na wadze, a potem zaczyna mówić o nowym budynku. (Zapytanie: Dlaczego wszystkie szkoły muszą mniej więcej raz na pół roku kombinować z nowymi budynkami?)

Zabieram Robina. Zjada na raz wiele posiłków i mnóstwo słodyczy. Przedstawia nam przyjaciela i zabieramy obu do Corfe Castle. Chłopcy wspinają się na fortyfikację, Robert pali milcząco, ja przysiadam sobie na kamieniu. Słyszę uwagę jakiejś kobiety spoglądającej na połówkę wieży, która przetrwała kilka stuleci, że jakaś taka ona krucha, co wydaje mi się określeniem osobliwym. Ta sama osoba, wspinając się na solidny kawał muru, demonstruje, że skądś to musiało odpaść.

Wracamy z chłopcami do hotelu na obiad. Kiedy przyjaciel się na chwilę oddalił, Robin mówi:

– Ale nam się udało, że mogliśmy zabrać ze sobą Williamsa, prawda?

Pospiesznie zapewniam, że doceniam ten przywilej.

Robert odwozi chłopców po obiedzie, a ja siedzę w holu hotelowym z kilkoma matkami. Wszystkie o swoich synach mówimy z lekceważeniem, a o ich kolegach z wielkim entuzjazmem.

Spytana, co sądzę o Harriet Hume, nie wiem, co odpowiedzieć, bo nie czytałam książki. Mam przygnębiające uczucie, że powtórzy się sytuacja z Orlando Virginii Woolf, o której to książce byłam w stanie niesłychanie inteligentnie rozprawiać do czasu, gdy ją przeczytałam, wtedy bowiem stwierdziłam, że niczego właściwie nie rozumiem.

Robert zjawia się bardzo późno i oznajmia, że musiał zasnąć nad „Timesem”. (Zapytanie: Po co przyjeżdżać do Bournemouth, żeby to robić?)

Ostatnią pocztą przychodzi kartka od lady B. z pytaniem, czy pamiętam, że czternastego jest spotkanie komitetu Instytutu Kobiecego. Może sobie pomarzyć, że odpowiem.

12 listopada

Wracamy do domu i – jak często wcześniej – jestem porażona wielkim nagromadzeniem domowych katastrof, które oczekują po powrocie. Kłopot z piecem w kuchni sprawił, że nie ma gorącej wody, poza tym kucharka informuje, że skończyła się baranina, i czy porozmawiam z rzeźnikiem, a nie mogę się wykręcić okropną pogodą. Przeziębienie Vicky, w przeciwieństwie do baraniny, się nie skończyło. Komentarz Mademoiselle: Ah, cette petite! Elle ne sera peut-être pas longtemps pour ce bas monde, madame [„Och, ta malutka. Nie zabawi ci już ona długo na tym świecie, proszę pani”1]. Mam nadzieję, że to jej romański sposób na udramatyzowanie sytuacji.

Robert po kolacji czyta „Timesa” i zasypia.

13 listopada

Interesujący, ale rozpierzchający się ciąg myśli wywołany długaśną rozmową z Vicky na temat istnienia oraz ewentualnej lokalizacji czegoś, co nazywa „Upiekło”. Z mocnym postanowieniem, aby być nowoczesnym rodzicem, zapewniam ją, że niczego takiego nie ma, nigdy nie było i nigdy nie będzie. Vicky twierdzi, że jest, i odsyła mnie do Biblii. Staję się bardziej nowoczesna niż kiedykolwiek i tłumaczę jej, że koncepcje wieczystej kary zostały wymyślone przez przerażonych ludzi. Vicky odpowiada oburzona, że jej to wcale nie przeraża i że nawet lubi myśleć o Upiekle. Uznałam, że osiągnęłyśmy impas, i jedyne rozwiązanie to pozostawienie jej tej osobliwej uciechy.

(Zapytanie: Czy nowoczesne dzieci będą się buntować przeciw nowoczesności, a jeśli tak, to jak powinni na to reagować nowocześni rodzice?)

Zaniepokojona listem z banku, który oznajmia, że na koncie mam debet w wysokości ośmiu funtów, czterech szylingów i czterech pensów. Nie jestem w stanie tego zrozumieć, gdyż byłam przekonana, że mam jeszcze całe dwa funty, siedem szylingów i sześć pensów. Drażni mnie odkrycie, że moje zapiski, zawartość skarbczyka oraz kopie książeczki czekowej niczego nie wyjaśniają. (Ku pamięci: Znaleźć kopertę, na której zanotowałam wydatki z Bournemouth, a także malutką karteczkę – zdaje się ostatnią z książeczki zakupowej – na której zanotowałam należności do wyrównania. To może wszystko wyjaśnić).

Podczas odstawiania walizki na strych obejrzałam miski z cebulkami i skłonna jestem sądzić, iż wiele wskazuje na wizytę kota. Jeśli tak, to była ta ostatnia kropla przelewająca czarę. Powiem lady Boxe, że wszystkie cebulki odesłałam chorej przyjaciółce w domu opieki.

14 listopada

Nadchodzi Książka Miesiąca, którą jestem rozczarowana. Opowieść o miejscu, które mnie nie interesuje, autora, którego nie lubię. Zawijam z powrotem i wybieram inną pozycję z listy rekomendacji. Podczas zapoznawania się z malutką broszurką dołączoną do książki konstatuję, że dokładnie takie postępowanie zostało przewidziane i określone jako „życiowa pomyłka”. Czuję się poirytowana, mniej (możliwą) pomyłką życiową, a bardziej przygnębiającą myślą, iż jesteśmy tak do siebie podobni, że inteligentni autorzy najwyraźniej mogą z absolutną dokładnością przewidzieć nasze zachowanie.

Postanawiam ani słowem nie wspomnieć o tym lady B., która zawsze z tak nużącą wyższością mówi o Książce Miesiąca, jej bowiem nikt nie będzie radził, co ma czytać. (Chciałabym wymyślić na to dobrą ripostę).

W drugiej poczcie list od mojej drogiej przyjaciółki szkolnej, Cissie Crabbe, pytającej, czy może zajrzeć na jakieś dwa dni w drodze do Norwich. (Zapytanie: Dlaczego Norwich? Ze zdziwieniem uświadomiłam sobie, że ktoś może jechać do Norwich, żyć tam czy pochodzić stamtąd, zaraz jednak widzę, że zdziwienie owo nie najlepiej o mnie świadczy. Przypomina mi to, jak niewiele wiem o Anglii, w której mieszkamy, co mgliście nasuwa jakieś pytanie. Które się jednak nie materializuje).

Nie widziałyśmy się od lat, pisze Cissie, spodziewa się więc, że obie bardzo się zmieniłyśmy. PS: Czy pamiętam ten kochany stary staw oraz dzień hiszpańskiej maranty. Po pewnym namyśle przypominam sobie kochany stary staw na końcu ogrodu ojca Cissie, natomiast w zupełną konsternację wprawia mnie hiszpańska maranta. (Zapytanie: Może to jedna z opowieści o Sherlocku Holmesie? Tak jakoś brzmi).

Odpowiadam, że będziemy zachwyceni jej wizytą, a także jakie mnóstwo rzeczy mamy do omówienia po tych wszystkich latach! (Po namyśle stwierdzam, że to nieprawda, ale trudno tylko z tego powodu przepisywać cały list). Hiszpańską marantę zupełnie ignoruję.

Robert, powiadomiony przeze mnie o zbliżającej się wizycie drogiej dawnej przyjaciółki szkolnej, nie wydaje się zadowolony. Pyta, co będziemy z nią robić. Sugeruję, żeby pokazać jej ogród, ale za późno orientuję się, że to zupełnie niesprzyjająca pora roku. Tak czy owak, mówię, miło będzie porozmawiać o starych czasach (co przypomina mi o ciągle nieodgadnionej hiszpańskiej marancie).

Rozmawiam z Ethel o pokoju gościnnym i poirytowana stwierdzam, że jedna z niebieskich świec się złamała, a dywanik przy łóżku poszedł do czyszczenia i nie wróci na czas. Przenoszę dywanik z garderoby Roberta i mam nadzieję, że nie zauważy braku.

15 listopada

Robert zauważa brak dywanika i oznajmia, że koniecznie musi go mieć. Przenoszę dywanik do garderoby, a mniejszy i w gorszych barwach chodniczek zabieram z sypialni guwernantki i układam w pokoju gościnnym. Mademoiselle jest bardzo urażona i mówi Vicky – która mi to powtarza – że w tym kraju czuje się traktowana jak jakiś robak.

17 listopada

Droga dawna przyjaciółka szkolna Cissie Crabbe ma przyjechać pociągiem o trzeciej. Kiedy mówię o tym Robertowi, ten odpowiada, że nie może jej odebrać z powodu spotkania rady parafialnej, ale ostatecznie postanawia z niego zrezygnować. Jestem wzruszona. Niestety zaraz po jego wyjściu nadchodzi telegram z informacją, że droga dawna przyjaciółka szkolna spóźniła się na pociąg i przyjedzie dopiero o siódmej. To znaczy, że kolację trzeba będzie przełożyć na ósmą, czego kucharka nie lubi. Nie mogę jej o tym zawiadomić za pośrednictwem Ethel, która ma wolne popołudnie, sama więc idę do kucharki. Jest niezadowolona. Tak samo jak Robert po powrocie ze stacji. Mademoiselle zupełnie nieoczekiwanie powiada: Il ne manquait que ca! [„Tego tylko brakowało!”]. (Uwaga zupełnie bezpodstawna, jako że nieprzybycie Cissie Crabbe w żaden sposób guwernantki nie dotyczy. Często zdarzało mi się już myśleć, że Francuzi są nietaktowni).

Po dziesięciu minutach zjawia się Ethel i pyta, czy ma rozpalić w pokoju gościnnym. Mówię, że nie, nie jest aż tak zimno, ale w istocie chodzi mi o to, że Cissie nie zasługuje już na takie wygody. Potem czuję, że to nie w porządku, więc sama rozpalam. Ale dymi!

Robert woła z dołu: „Co to za dym?”. Odpowiadam, że nic takiego. Zjawia się Robert, otwiera okno, zamyka drzwi i mówi, że teraz szybko się rozejdzie. Nie będę zwracać uwagi na to, że przy otwartym oknie w pokoju zrobi się zimno.

W bawialni gram z Vicky w chińczyka.

Robert czyta „Timesa” i zasypia, ale budzi się na czas, aby po raz drugi wyruszyć na stację. Chwalić Boga, że tym razem powraca z Cissie Crabbe, która przytyła. Cissie kilka razy powtarza, iż – jej zdaniem – obie bardzo żeśmy się zmieniły, co wydaje mi się niepotrzebne.

Robert czytający „Timesa”

Zabieram ją na górę – w pokoju gościnnym zimno jak w lodowni za sprawą otwartego okna, a kominek dalej dymi, chociaż mniej. Cissie powiada, że pokój jest uroczy, zostawiam ją tam więc, prosząc, aby mówiła, jeśli będzie czegoś chciała. (Ku pamięci: Powiedzieć Ethel, że ma reagować, jeśli rozlegnie się dzwonek z pokoju gościnnego. Mam nadzieję, że się nie rozlegnie).

Kiedy Robert przebiera się do kolacji, pytam, co sądzi o Cissie. Odpowiada, że nie zna jej na tyle długo, aby osądzać. Pytam, czy jego zdaniem dobrze wygląda. Odpowiada, że nie zastanawiał się nad tym. Pytam, o czym rozmawiali po drodze ze stacji. Na co on, że nie pamięta.

19 listopada

Ostatnie dwa dni były bardzo, ale to bardzo męczące, gdyż znienacka okazało się, iż Cissie Crabbe jest na ścisłej diecie. To sprawiło, że Robert natychmiast ją znielubił. Prosta niemożność zdobycia soczewicy czy limonki uczyniła prowadzenie domu nieprawdopodobnie trudnym. Mademoiselle w trakcie obiadu nastaje na przedyskutowanie kwestii diety i kilka razy wznosi okrzyk: Ah, mon doux St. Joseph! [„Ach, najsłodszy Józefie święty”], co wydaje mi się bluźniercze, proszę ją zatem, by tego więcej nie robiła.

Radzę się Cissie w sprawie cebulek, które wyglądają tak, jakby dobrały się do nich myszy. Cissie mówi: „Nieograniczone nawadnianie”. I opowiada mi o swoich cebulkach w Norwich. Jestem zniechęcona.

Zarządzam Nieograniczone Nawadnianie cebulek (trochę wody przez podłogę na strychu ląduje na podeście piętro niżej) i przenoszę połowę misek do piwnicy, gdyż w opinii Cissie Crabbe na strychu jest za duszno.

Po południu zagląda żona pastora. Powiada, że kiedyś znała kogoś, kto miał krewnych pod Norwich, ale nie może sobie przypomnieć nazwiska. Cissie Crabbe odpowiada, że gdybyśmy znały nazwisko, zapewne okazałoby się, że słyszała o osobach je noszących, a może nawet je spotkała. Zgadzamy się, że świat nie jest duży. Rozmawiamy o Riwierze, talii wedle najnowszej mody, ćwiczeniach chóru, problemach ze służbą oraz premierze Ramsayu MacDonaldzie.

22 listopada

Cissie Crabbe wyjeżdża. Bardzo czule prosi mnie, abym przyjechała do niej do Norwich (gdzie, jak mi już opowiedziała, całe dni spędza z dwoma kotami w sypialni służącej także za salonik, gdzie na kuchence gazowej gotuje sobie soczewicę). Tak, mówię, byłoby cudownie. Żegnamy się wylewnie.

Całe rano poświęcam na pisanie listów, które musiałam zostawić bez odpowiedzi podczas wizyty Cissie.

Lady Boxe zaprasza nas na kolację, która pozwoli nam poznać przebywających u niej znakomitych literackich przyjaciół, a jednym z nich jest autor Symfonii na trzy płcie. Waham się odpowiedzieć, że nigdy nie słyszałam o Symfonii na trzy płcie, ale po prostu to akceptuję. W księgarni pytam o Symfonię na trzy płcie, aczkolwiek dość niepewnie. O tym, że niepewność była uzasadniona, świadczy ton pani Jones, która odpowiada, że nie ma i nigdy nie miała czegoś takiego na stanie.

Pytam Roberta, czy jego zdaniem powinnam włożyć raczej niebieską, czy też czarno-złotą suknię. Odpowiada, że i jedna, i druga będzie dobra. Pytam, czy pamięta, w czym byłam ostatnim razem. Nie pamięta. Mademoiselle oznajmia, że w niebieskiej, i proponuje, że zrobi delikatne poprawki w czarno-złotej, dzięki którym, powiada, będzie nie do rozpoznania. Zgadzam się, a ona wycina spory kawałek na plecach. Pas trop décolletée [„Bez przesadnego dekoltowania”], mówię, na co odpowiada inteligentnie: Je comprends, Madame ne desire pas se voir nue au salon [„Oczywiście, madame nie może wystąpić w salonie nago”].

(Zapytanie: Czy aby Francuzi nie wypowiadają się czasami bardzo dziwnie i czy nie wpłynie to szkodliwie na Vicky?)

Informuję Roberta o znakomitych literackich przyjaciołach, nie wspominam jednak o Symfonii na trzy płcie. Nic nie odpowiada.

Stanowczo postanawiam, że jeśli lady B. przedstawi nas znakomitym literackim przyjaciołom – czy komukolwiek innemu – jako Nasz Agent oraz Żona Naszego Agenta, natychmiast wychodzę.

Oznajmiam to Robertowi. Nie odpowiada. (Ku pamięci: Wystawić wieczorowe buty za okno, aby sprawdzić, czy świeże powietrze usunie zapach benzyny).

25 listopada

Z okazji wieczerzy u lady B. idę z rana do fryzjera i robię manicure. Z wielką chęcią sprawiłabym sobie nowe wieczorowe pończochy, ale nie pozwala na to przygnębiająca informacja z banku, który utrzymuje, iż na koncie ciągle mam zadłużenie. Na dodatek otrzymuję dość nieprzyjemnie sformułowany list od panów Frippy’ego i Colemana, którzy domagają się, bym pocztą pokryła debet. Myślę, że lepiej nie wspominać o tym Robertowi, jako że wczoraj nadszedł rachunek za koks, a także upomnienie, iż spłata rat jest opóźniona. Tak więc grzecznie piszę panom F. i C., że czek nadejdzie w ciągu kilku dni. (Mam nadzieję, iż pomyślą, że gdzieś zawieruszyła mi się książeczka czekowa).

Mademoiselle przerobiła czarno-złotą kreację bardzo korzystnie. Ale pięć razy muszę poprawiać włosy, jako że fala okazała się źle ułożona. Na nieszczęście w chwili, gdy właśnie używam nowiuteńkiej i drogiej szminki, wkracza Robert i stanowczo sprzeciwia się efektowi.

(Zapytanie: Gdyby udało się skłonić Roberta do częstszych wizyt w Londynie, czy miałby szerszy ogląd na te sprawy?)

Jestem przekonana, że się spóźnimy, gdyż Robert ma kłopoty z uruchomieniem samochodu, żąda jednak, aby go nie poganiać. Muszę dodać, że późniejsze wydarzenia potwierdziły słuszność jego postawy, jako że przyjeżdżamy przed innymi i nawet lady B. nie zdążyła jeszcze zejść na dół. Wszędzie w bawialni hiacynty wschodnie w miskach, dobrych kilkanaście sztuk. (Prawdopodobnie wyhodowane przez jednego z ogrodników, a cokolwiek będzie na ten temat twierdziła lady B., postanawiam ani słowem tego nie skomentować, chociaż wiem, iż to trochę niegrzeczne).

Lady B. schodzi ubrana w sięgającą prawie podłogi suknię ze srebrnej koronki z nową linią talii. Czy to zamierzone, czy nie, w efekcie wszystkie inne suknie wydają się niemodne.

Oprócz nas jest jeszcze dziewięć osób, z których większość tutaj pomieszkuje. Nikt nikomu nie zostaje przedstawiony. Uznaję, iż dama, która wygląda jak niebieska makatka, najpewniej jest odpowiedzialna za Symfonię na trzy płcie.

Ledwie zapowiedziano kolację, lady B. mruczy do mnie: „Usadziłam cię koło sir Williama. Rozumiesz, pasjonuje się nawadnianiem, więc pomyślałam, że będziesz chciała z nim porozmawiać o miejscowych warunkach”.

Ku swemu zdziwieniu stwierdzam, iż niemal natychmiast znajdujemy z panem W. wspólny temat w postaci kontroli urodzin. Nie potrafię w ogóle wyjaśnić, w jaki sposób kwestia ta się nasunęła, z pewnością jednak zdecydowanie woli ją od tematu nawadniania. Po drugiej stronie stołu Robert siedzi obok Symfonii na Trzy Płcie. Mam nadzieję, że dobrze się bawi.

Konwersacja obejmuje całe towarzystwo. Wszyscy (oprócz Roberta) mówią o książkach. Zgodnie stwierdzamy, że: a) wszyscy czytaliśmy The Good Companions, b) to bardzo długa książka, c) została wybrana przez Klub Książki Miesiąca w Ameryce, co musi oznaczać wielką sprzedaż, i d) amerykańska sprzedaż jest tym, co się naprawdę liczy.

Zabieramy się za HighWind in Jamaica i uznajemy, że a) jest całkiem krótka, b) że jej nie znosimy (lub zachwycamy się nią), oraz c) to naprawdę książka o dzieciach. Tu pojawia się niewielka mniejszość tych, którzy utrzymują, iż nie, nie potrafią sobie wyobrazić, że jakiekolwiek dzieci na świecie mogłyby nie zauważyć, że Johna już nie ma. Proszę bardzo, przełkną wszystko inne – ale nie to. Bardzo ożywiona dyskusja. Z anemicznym młodzieńcem w okularach w rogowej oprawce, który siedzi po mojej lewej ręce, rozmawiam o Jamajce, na której żadne z nas nie było. To prowadzi nas – chociaż nie byłabym w stanie powiedzieć jak – do polowania na jelenie i ostatecznie do homeopatii. (Ku pamięci: Jeśli czas pozwoli, byłoby interesujące odtworzyć ciąg myśli prowadzący od jednego tematu do drugiego. Zaraz pojawia się bardzo niepokojąca myśl, że może nie ma takiego powiązania). Kiedy zaczynamy wymieniać opinie o hodowli ogórków w szklarni, lady B. powstaje.

Przechodzimy do bawialni i wszyscy zgodnie wołają, jak miło jest zobaczyć ogień w kominku. W pokoju jest bardzo zimno. (Zapytanie: Czy to dobrze dla cebulek?) Dama w niebieskiej makatce rozpuszcza włosy, które, jak twierdzi, zapuszcza, i związuje je z powrotem. Wszyscy zaczynamy rozmawiać o włosach. Z przygnębieniem stwierdzam, że wszyscy na świecie, najwyraźniej z wyjątkiem mnie, zapuścili już włosy lub są w trakcie ich zapuszczania. Lady B. oznajmia, że w dzisiejszych czasach nigdzie już na świecie – ani w Londynie, ani w Paryżu, ani w Nowym Jorku – nie uświadczysz „krótkiej fryzury”. Nonsens.

W trakcie wieczoru odkrywam, iż Niebieska Makatka nie ma nic wspólnego z literaturą, gdyż pracuje w rządowym inspektoracie sanitarnym, zaś Symfonia na trzy płcie została napisana przez anemicznego młodzieńca w okularach. Lady B. wypytuje, czy poruszyłam z nim kwestię perwersji, którą bardzo się interesuje. Odpowiadam wykrętnie.

Wracają mężczyźni i wszyscy stadnie przechodzimy do pokoju bilardowego (dokładnie w momencie, gdy bawialnia zaczyna się odrobinę ogrzewać), gdzie lady B. rozpoczyna mało przyjemną grę w sprawnym przemieszczaniu kul bilardowych, do której trzeba mieć Celne Oko, którego, jak się okazuje, większość z nas nie posiada. Robert spisuje się bardzo dobrze. Jestem zachwycona, będąc zdania, że to znacznie lepszy sposób na wyróżnianie się niż pisanie jakiejś Symfonii na trzy płcie.

Gratuluję Robertowi w drodze do domu, na co on nic nie odpowiada.

26 listopada

Podczas śniadania Robert oświadcza, iż – jego zdaniem – nie jesteśmy już tacy młodzi, żeby długo przesiadywać wieczorem.

Frippy i Coleman ubolewają nad tym, że nie mogą dłużej akceptować sytuacji z kontem, oznajmiają więc, że jeśli w odpowiedzi nie otrzymają czeku, będą z najwyższym żalem zmuszeni do powzięcia Dalszych Kroków. Piszę do banku, aby sześć funtów, trzynaście szylingów i dziesięć pensów przenieść z konta oszczędnościowego na bieżące. (Konto oszczędnościowe może zostać otwarte, gdyż pozostają na nim trzy funty, siedem szylingów i dwa pensy).

Postanawiam do następnego miesiąca odłożyć spłatę mleczarza, a sprzątaczom dać na rachunek cokolwiek, choć daleko temu do całkowitej należności. Dzięki temu mogę F. i C. wystawić czek datowany na 1 grudnia, kiedy konto się odblokuje. Niestabilność finansowa – bardzo pouczająca.

28 listopada

Otrzymuję od F. i C. zapewnienie, że z najwyższą ochotą będą spełniać wszystkie moje życzenia, najwyraźniej jednak nie doceniają wielkości mojego wysiłku, aby uregulować moje sprawy z nimi.

1 grudnia

Telegram od kochanej Rose, obwieszczający, że przypłynie do Tilbury dziesiątego. Odpowiadam, że spotkamy się w Tilbury, dziesiątego. Oznajmiam Vicky, że jej matka chrzestna, a moja najbliższa przyjaciółka, wraca do domu po trzech latach spędzonych w Ameryce. Vicky na to:

– O, a będzie miała jakiś prezent dla mnie?

Zdegustowana jej interesownym podejściem, żalę się na to Mademoiselle, która odpowiada:

– Si la Sainte Vierge revenait sur la terre, madame, ce serait ­notre petite Vicky [„Gdyby Przenajświętsza Panienka powróciła na ziemię, proszę pani, byłaby to nasza malutka Vicky”].

Nie zgadzam się z tym zupełnie. Co więcej, gdy Mademoiselle jest w innym nastroju, jest pierwsza, aby nazwać Vicky „wściekłym demonem”.

(Zapytanie: Czy wszystkie narody romańskie są tak szczere, jak by człowiek tego pragnął?)

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 Tłumaczenia w nawiasach kwadratowych pochodzą od tłumacza.