Dziedziczka - Mary Higgins Clark - ebook

Dziedziczka ebook

Mary Higgins Clark

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

W wieku osiemdziesięciu dwóch lat schorowana Olivia Morrow uświadamia sobie, że pozostało jej już niewiele czasu. W ostatnich chwilach życia musi podjąć ważną i trudną decyzję – czy wyjawić długo ukrywany sekret rodzinny, czy też zabrać go ze sobą do grobu…

Olivia przechowuje korespondencję swojej zmarłej kuzynki Catherine, zakonnicy, którą Kościół katolicki zamierza wkrótce beatyfikować. Listy są dowodem na to, że Catherine w wieku siedemnastu lat urodziła dziecko, syna, i oddała go do adopcji. Monica Farrell, jego córka, trzydziestojednoletnia doktor pediatrii i… wnuczka Catherine, jest więc pełnoprawną spadkobierczynią rodzinnej fortuny. Czy Olivia sprzeciwi się woli Catherine i wyjawi Monice historię jej pochodzenia?

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki
Miejska Biblioteka Publiczna w Siedlcach

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 300

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dziedziczka

Osiemdziesięciodwuletnia, schorowana Olivia Morrow uświadamia sobie, że pozostało jej już niewiele czasu. W ostatnich chwilach życia musi podjąć ważną i trudną decyzję - czy wyjawić długo ukrywany sekret rodzinny, czy też zabrać go ze sobą do grobu...

Olivia przechowuje korespondencję swojej zmarłej kuzynki Catherine, zakonnicy, którą Kościół katolicki zamierza wkrótce beatyfikować. Listy są dowodem na to, że Catherine w wieku siedemnastu lat urodziła dziecko, syna, i oddała go do adopcji. Najbardziej zainteresowani decyzją staruszki są bracia Gannonowie, spadkobiercy ukochanego Catherine. Aby zatrzymać przy sobie fortunę, są zdolni do wszystkiego, nawet do morderstwa...

 

Polecamy:

 

MARY HIGGINS CLARK

Dwa słodkie aniołki

Słyszałem już tę śpiewkęGdzie teraz jesteśWeź moje serceNie ma jak w domu

 

MARY I CAROL HIGGINS CLARK

Festiwal radości

 

MARYHIGGINSCLARK

 

Dziedziczka

 

PrzełożyłaBarbara Szyszko

Prószyński i S-ka

 

Tytuł oryginału

THE SHADOW OF YOUR SMILE

 

Copyright © 2010 by Mary Higgins ClarkAll rights reserved

 

Projekt okładkiMaciej Trzebiecki

 

Ilustracja na okładce

Golin Anderson/Blend Images/Corbis/FotoChannels

 

Zdjęcie autorki na okładce© by Bernard Vidal

 

RedakcjaEwa Witan

 

Korekta

Jolanta Tyczyńska

 

ŁamanieEwa Wójcik

 

ISBN 978-83-7648-458-7

 

Warszawa 2010

 

WydawcaPrószyński Media Sp. z o.o.02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7www.proszynski.pl

 

Druk i oprawaDrukarnia Naukowo-TechnicznaOddział Polskiej Agencji Prasowej SA03-828 Warszawa, ul. Mińska 65

 

Powieść dedykuję swojej najmłodszej córce,

Patricii Mary Clark „Patty”,

której dowcip, energia i wdzięk rozjaśniają nasze życie.

Wiesz, że Cię kocham.

Podziękowania

 

W poprzedniej książce opowiadałam o osobie, która wraz z przyjęciem serca dawcy przejmuje część jego osobowości.

Niniejsza powieść dotyczy cofnięcia się choroby nowotworowej, czego świat medyczny nie umie wytłumaczyć. Wiosną brałam udział w uroczystościach beatyfikacyjnych pewnej zakonnicy, która za życia zebrała fundusze na siedem placówek medycznych specjalizujących się w opiece nad osobami starszymi i niedołężnymi. Jej też przypisuje się wygraną walkę czteroletniego chłopca ze zdiagnozowanym nowotworem. Tego właśnie dotyczy jeden z wątków mojej powieści, która, mam nadzieję, spodoba się państwu.

Do powstania tej książki przyczynili się jak zawsze moi doradcy i przyjaciele.

Niezmiernie się cieszę z trzydziestopięcioletniej już współpracy wydawniczej z Michaelem Kordą, którego wskazówki, pomoc i entuzjazm zawsze zachęcają mnie do dalszej pracy. Podobnie życzliwa redaktor Amanda Murray służy mi niezmiennie cennymi radami.

Kieruję też podziękowania do zastępczyni dyrektora redakcji Gypsy da Silva, redaktorów: Lisi Cade, Irene Clark, Agnes Newton i Nadine Petry. Dziękuję Wam z całego serca.

Dalsze podziękowania składam Patricii Handal, pełniącej rolę koordynatora w organizacji The Cardinal Cooke Guild za wyjaśnienie szczegółów procesów kanonizacyjnych, policjantowi Marco Corellemu, który cierpliwie opisywał mi wszystkie urzędowe procedury, i mecenasowi Greggowi A. Paradise’owi, odkrywającemu przede mną tajemnice prawa patentowego, które jest ważnym elementem powieści.

Chylę czoło przed Bernardem Vidalem, wspaniałym fotografem, który przez dwadzieścia lat cierpliwie przylatuje do Ameryki, aby robić mi zamieszczane na okładkach zdjęcia, oraz przed dbającym o mój wygląd stylistą i wizażystą, Karemem Alsiną.

Jednak sukcesy nie miałyby żadnego znaczenia bez mojego wspaniałego męża Johna Conheeneya, naszych dzieci i wnuków. Doskonale wiecie, jak bardzo Was wszystkich kocham.

Czytelnikom życzę przyjemnej lektury i niech Bóg ma Was w swojej opiece.

Rozdział 1

 

W poniedziałkowy poranek Olivia Morrow spotkała się ze swoim starym znajomym, Clayem Hadleyem. Siedząc w jego gabinecie, spokojnie wysłuchała diagnozy, która nie pozostawiała żadnych złudzeń.

Widząc współczucie kardiologa, odwróciła wzrok. Z dwudziestego trzeciego piętra manhattańskiego wieżowca spojrzała na niebo, po którym właśnie przelatywał helikopter, kierujący się na East River. Był chłodny, październikowy dzień.

Oto stoję u progu śmierci, pomyślała i w tej samej chwili zdała sobie sprawę, że lekarz czeka na jakąś reakcję.

- A zatem zostały mi dwa tygodnie - stwierdziła. Stojący za Clayem stary zegar wskazywał godzinę dziewiątą dziesięć. Pierwsze minuty ostatnich czternastu dni mojego życia, dodała do siebie w myślach, ciesząc się, że przyszła tutaj z samego rana.
- Jednak nie więcej niż trzy - powiedział doktor. - Jest mi bardzo przykro, bo miałem nadzieję, że...
- To nic - przerwała mu. - Mam już osiemdziesiąt dwa lata i chociaż moje pokolenie żyje nieco dłużej niż poprzednie, to, niestety, ostatnio zmarło wiele osób, które znałam. Prawdę mówiąc, największym naszym zmartwieniem jest właśnie długowieczność i perspektywa domu opieki lub, co gorsza, obciążenia rodziny swoim niedołęstwem. Mnie doskwierać też będzie świadomość bliskiej śmierci - zakończyła załamującym się głosem.

Clay Hadley rozumiał, dlaczego z twarzy jego długoletniej przyjaciółki zniknął spokój. Odgadł też jej niewypowiedziane jeszcze słowa: „Clay, o tej sprawie wiemy tylko my dwoje”, i przytaknął, gdy je usłyszał.

- Jak sądzisz, czy dalej powinniśmy utrzymywać to w tajemnicy? - spytała Olivia. - Moja matka dopiero na łożu śmierci powiedziała nam o wszystkim. Trzeba pamiętać, że choć Catherine zrobiła za życia wiele dobrego, to przez lata wlokły się za nią podejrzenia o młodzieńczy romans.

Doktor uważniej przyjrzał się siedzącej naprzeciwko kobiecie, odkrywając, że widoczne objawy starości, takie jak zmarszczki wokół oczu i ust, lekkie drżenie głowy czy pochylona sylwetka nie zatarły delikatnych rysów twarzy Olivii. Wcześniej ojciec Hadleya, obecnie emerytowany kardiolog, leczył matkę Olivii. Dziś, będący tuż po pięćdziesiątce Clay, mógł powiedzieć, że jest związany z rodziną Morrow od dziecka. Za młodu zawsze czuł respekt przed elegancką Olivią. Później dowiedział się, że pracuje u Altmana, w jednym z najlepszych domów towarowych przy Piątej Alei, a jej odzież pochodzi głównie z nagród uzyskiwanych w konkursach radiowo-telewizyjnych i z wyprzedaży. Olivia nigdy nie wyszła za mąż. Swoją drogę zawodową zaczynała jako sprzedawczyni, a zakończyła na stanowisku dyrektorskim członka zarządu firmy.

Clay tylko kilka razy rozmawiał z Catherine, która będąc już wtedy w zakonie, zdołała zebrać fundusze na siedem szpitali dla chorych dzieci. W placówkach tych prowadzono też badania nad nowymi sposobami leczenia chorób ciała i umysłu najmłodszych.

- Czy wiesz, że wielu ludzi sądzi, iż to za sprawą zmarłej Catherine wyzdrowiało niedawno dziecko chore na raka mózgu? - spytała starsza pani. - Ado tego mówi się ojej procesie beatyfikacyjnym.

- Nic o tym nie wiedziałem - odrzekł zakłopotany Clay. Jako niewierzący nie przywiązywał wagi do tego typu spraw.

- To oznacza, że zostanie sprawdzony cały jej życiorys i plotki o jej ciąży i porodzie z pewnością wszystko zniweczą - oświadczyła ze złością Olivia.

- Pamiętaj, że był powód, dla którego ani Catherine, ani twoja matka nic nie mówiły.

- Mama jednak ujawniła sekret.

Chcąc się podnieść, Olivia dwoma rękoma oparła się na poręczach fotela, w którym siedziała. Jej rozmówca natychmiast wstał i błyskawicznym jak na otyłego mężczyznę krokiem podszedł bliżej. Gdy z powodu tuszy niektórzy pacjenci nazywali go „nasz doktor Misio”, wesołym głosem odpowiadał zawsze: „Nie martwcie się o mnie i sami zrzućcie parę kilo, bo ja tyję już na samą myśl o lodach”. Teraz Clay pomógł Olivii wstać i ucałował ją w policzek. Czując drapanie jego siwiejącej brody, cofnęła się odruchowo, ale zaraz sama pocałowała doktora na pożegnanie.

- Życzę sobie, abyś nikomu nie mówił o stanie mojego zdrowia. Sama poinformuję, kogo trzeba - powiedziała z wyczuwalną ironią w głosie i dodała: - I nie będę zwlekać. A swoją drogą, jakie to szczęście, że na tym świecie nie mam już żadnych krewnych. - Umilkła, nagle zdając sobie sprawę z tego, że nieco mija się z prawdą.

Przecież na łożu śmierci matka wyznała, że Catherine, zanim się zorientowała, iż jest w ciąży, wyjechała do Irlandii, gdzie została na rok i urodziła syna. Niemowlaka adoptowała rodzina z Bostonu, wybrana przez przełożoną zakonu, do którego wstąpiła kuzynka. Dziecku nadano imię Edward.

Olivia wiedziała o nim wszystko. Przypomniała sobie, że dopiero w czterdziestym drugim roku życia wziął ślub z kobietą, która dziś już nie żyje, a i sam Edward spoczął w ziemi pięć lat temu. Obecnie zaś trzydziestojednoletnia Monica, córka Edwarda, pracuje jako lekarz pediatra w Greenwich Village. Skoro Catherine była moją kuzynką, to jej wnuczka też jest ze mną spokrewniona, rozmyślała. A do tego nie ma pojęcia o moim istnieniu.

- Monica idzie w życiu śladami swojej babki. Poświęca się, lecząc dzieci. Czy zdajesz sobie sprawę, co oznaczałoby dla niej zyskać taką fortunę? - spytała Claya.

- Czyżbyś wątpiła w odkupienie? Przecież jej ojciec uratował wielu chorych. A rodzina jego brata? Prowadzą działalność filantropijną i taka sensacja ich wykończy.

- Wiem o tym, ale to córka Edwarda jest prawowitą spadkobierczynią wszelkich dochodów z opłat patentowych. Jej dziadek, Alexander Gannon, podejrzewając, że mógł mieć dziecko z Catherine, zapisał posiadany majątek swoim ewentualnym potomkom, a dopiero w drugiej kolejności bratu. No nic, zadzwonię później. - Olivia pożegnała się i wyszła.

Zaraz po tym Clay Hadley sięgnął po telefon i wybrał numer, który znała jedynie bardzo niewielka grupa ludzi. Gdy usłyszał znajomy głos, natychmiast wyrzucił:

- Niestety miałem rację. Olivia... powie prawdę.

- Nie możemy na to pozwolić. Musisz działać. Czy naprawdę nie można jej czegoś zaaplikować? Przy stanie zdrowia Olivii nikt nie będzie nic podejrzewał.

- Tak się tylko mówi, ale wcale nie tak łatwo jest zabić bez śladów. A do tego ona może przecież zostawić jakieś dokumenty. I co wtedy?

- No cóż, musimy się jakoś przed tym zabezpieczyć. Sądzę, że jeszcze jeden trup atrakcyjnej kobiety nie wzbudzi podejrzeń na Manhattanie. Natychmiast przystępuję do działania.

Rozdział 2

 

Na progu szpitala w Greenwich Village pozowali do pamiątkowego zdjęcia trójka dorosłych i dwuletni Carlos, który właśnie wygrał bitwę z białaczką. Malca trzymał na rękach szczęśliwy tata, Tony Garcia, obok stała jego małżonka Rosalie i drżąca z zimna doktor Monica Farrell.

Lekarka doskonale pamiętała dramatyczną rozmowę z Rosalie, która nie na żarty przestraszyła się dziwną wysypką na brzuszku swojego sześciotygodniowego syna. Przypomniała też sobie niepokój, jaki ją wtedy ogarnął. Późniejsze badania potwierdziły białaczkę. W takich wypadkach choremu daje się pięćdziesięcioprocentową szansę na przeżycie. Monica pocieszała wówczas zapłakanych rodziców, że rokowania są dobre, a poza tym Carlos miał silny organizm.

- Pani doktor, prosimy - zakomenderował tata, podając lekarce synka. Następnie podszedł do przechodnia, który chwilę wcześniej sfotografował całą grupę, podziękował i odebrał aparat.

Pani doktor spojrzała na dziecko, które najwyraźniej miało już dosyć. Machając ręką w kierunku aparatu, pomyślała, jak byłoby fajnie, gdyby Carlos choć na chwilę się uspokoił. W tej samej chwili małemu udało się zerwać spinkę z jej długich, ciemnoblond włosów, które opadły falą na ramiona.

Po wzruszającym pożegnaniu rodzice ustalili termin wizyty kontrolnej, wsiedli z synem do taksówki, pomachali raz jeszcze i odjechali. Monica ruszyła w stronę windy i właśnie poprawiała fryzurę, gdy usłyszała:

- Nie, zostaw! Tak jest wspaniale - zaprotestował kolega z pracy, Ryan Jenner. Nieco starszy od niej neurochirurg był tu nowym lekarzem. Mężczyzna, w fartuchu i czepku, albo już wyszedł z sali operacyjnej, albo do niej właśnie szedł.

Monica parsknęła śmiechem i wcisnęła guzik windy.

- Tak? To może w takim stanie będę ci asystować?

Kabina się zatrzymała, automat otworzył drzwi.

- Nie widzę przeciwwskazań. - Usłyszała odpowiedź wsiadającego Jennera.

Akurat, rzuciła w myślach, wpychając się do zatłoczonej windy. Pewnie od razu dostałbyś apopleksji. Pomyślała tak, bo pomimo młodego wieku i wesołego usposobienia Ryan słynął z perfekcjonizmu i nie tolerował narażania na szwank zdrowia swoich pacjentów. Nigdy nie pozwoliłby komukolwiek pojawić się z rozpuszczonymi włosami przy stole operacyjnym.

Wchodząc na oddział, doktor Farrell usłyszała płacz dziecka. Od razu poznała głos dziewiętnastomiesięcznej Sally Carter. Jako lekarz prowadzący była wściekła na jej matkę, która ani razu nie zajrzała do dziecka. Podchodząc do łóżeczka małej, spytała pielęgniarkę, czy i dzisiaj droga mamuńcia nie odwiedziła Sally, i zaraz pożałowała swojej ciekawości.

- Nie było tu nikogo od wczoraj - poinformowała ją równie zirytowana sytuacją Rita Greenberg, szefowa pielęgniarek. - Ale jakąś godzinę temu matka Sally telefonowała, że nie może się wyrwać z pracy. Zapytała też, jak dziecko przespało noc. Jeszcze się nie spotkałam z czymś takim. Czy wypisze dziś pani małą ze szpitala?

- Nie wcześniej niż znajdę kogoś do opieki, skoro matka nie ma czasu. Przecież ta mała jest astmatyczką, a teraz miała zapalenie płuc. Zupełnie nie rozumiem, jak można było do tego dopuścić.

Obie kobiety weszły do sali, w której stało tylko jedno łóżeczko. Personel musiał odizolować małą od innych małych pacjentów, ponieważ głośny płacz Sally nie pozwalał dzieciom zasnąć. Dziewczynka stała, dzielnie trzymając się poręczy. Zapłakaną buzię otaczały kręcone ciemnoblond włoski.

- Jeszcze trochę i będziemy mieli następny atak astmy - rzuciła lekarka i wzięła małą na ręce. W tej samej chwili płacz osłabł i po kilku sekundach zapadła cisza.

- No proszę! - niemal wykrzyknęła pielęgniarka. - To ten pani magiczny dotyk. W całym szpitalu nikt sobie nie radzi tak dobrze z dziećmi, jak pani doktor.

- Po prostu jesteśmy kumpelami, prawda Sally? No, a teraz damy ci trochę ciepłego mleczka i wszystko będzie dobrze.

Pielęgniarka wyszła po butelkę, a Monica uspokajała dziecko, kołysząc je w ramionach. Wiedziała jednak, że powinien robić to kto inny i zastanawiała się, czy mała ma należytą opiekę w domu. Gdy Sally zasnęła, lekarka przewinęła ją i włożyła do łóżeczka, ułożyła na boku i przykryła kocykiem. Zjawiła się pielęgniarka z mlekiem, lecz zanim przystąpiła do karmienia, doktor Farrell pobrała próbkę śliny małej z wewnętrznej strony policzka.

Obserwując wcześniej matkę Sally, zauważyła, że ta kobieta najpierw kupuje kawę w automacie, a dopiero potem idzie do córki. Często zostawiała potem pusty kubek na szafce przy łóżeczku. Monica zaczynała podejrzewać, że Sally nie jest córką osoby podającej się za jej matkę. Uznała, że przed wypisaniem dziecka musi porozmawiać z panią Carter. Miała też ochotę porównać ich DNA, ale wiedziała, że nie wolno jej tego zrobić bez zgody zainteresowanej. Ostatecznie zrezygnowała ze swojego sprytnego zamiaru i wyrzuciła do kosza wacik, którym przed chwilą pobrała ślinę Sally.

Po codziennym dyżurze w szpitalu doktor Farrell udała się do swojego prywatnego gabinetu przy Czternastej Wschodniej, gdzie o wpół do siódmej wieczorem pożegnała ostatniego pacjenta, ośmiolatka z infekcją ucha. Była już zmęczona, ale nie okazała tego żadnemu z dzieci.

Pracę kończyła też Nan Rhodes, pełniąca w gabinecie podwójną funkcję: recepcjonistki i księgowej. Ta pulchna sześćdziesięciolatka o nieskończonych zasobach cierpliwości radziła sobie z najtrudniejszymi sytuacjami. Teraz zapytała swoją szefową o sprawę, o której ta wołałaby dzisiaj nie rozmawiać.

- Pani doktor, co mam odpowiedzieć kurii z New Jersey? Czy zgadza się pani świadczyć w procesie beatyfikacyjnym tej zakonnicy?

- Przecież wiesz, że nie wierzę w zjawiska nadprzyrodzone. Zdjęcia z tomografii i rezonansu, które wysłałam, muszą im wystarczyć. Mówią same za siebie.

- A jednak sądziła pani, że z tak zaawansowanym nowotworem mózgu Michael O’Keefe nie doczeka piątych urodzin.

- To prawda.

- Zaproponowała pani jego rodzicom badania w najlepszym centrum diagnozowania chorób nowotworowych, jakim jest klinika Knowles w Cincinnati, ale wiedziała pani, że oni tylko potwierdzą diagnozę.

- Daj spokój. Znasz moje poglądy i obie doskonale wiemy, co wtedy mówiłam.

- A pamięta pani, jak po złych wynikach badań w Cincinnati ojciec Michaela omal nie zemdlał? Wtedy matka chłopca oświadczyła, że synek nie umrze i rozpoczęła modlitwy do siostry Catherine, tej zakonnicy, która za życia zbierała fundusze na szpitale dla dzieci.

- I ty to mówisz? Przecież prawie codziennie udaje nam się tutaj wygrać walkę z nieuchronną śmiercią z powodu tej czy innej choroby. Rodzice Michaela zażądali kolejnych badań i byli skłonni się zgodzić na najbardziej niebezpieczne metody. W ten sposób można jedynie przesunąć w czasie to, co i tak jest nieuchronne.

Widząc zmęczenie lekarki po nocnym dyżurze, podczas którego jedno z dzieci miało atak, Nan postanowiła nie nalegać.

- Powiem jeszcze tylko, że lekarze z Knowles zgodzili się wziąć udział w procesie. Uważam, że pani też powinna opowiedzieć tym z kurii o rozmowie z matką dziecka, kiedy oświadczyła jej pani, że Michaelowi nie można już pomóc. Przecież właśnie wtedy ta kobieta postanowiła modlić się do zmarłej zakonnicy.

- Nan, dzisiaj też wypisałam ze szpitala chłopca, który zwyciężył raka.

- To co innego. Na szczęście są już skuteczne leki na białaczkę. Niestety na raka mózgu jeszcze ich nie wymyślono.

Monica powoli wycofywała się z rozmowy. Wiedziała, że nie przekona Nan.

- No dobrze, wygrałaś, ale i tak obstaję przy swoim - poddała się wreszcie. - To gdzie mam pojechać?

- Diecezja Matuchen w New Jersey zaproponowała najbliższą środę. Po jedenastej nie ma pani żadnych pacjentów.

- Niech tak się stanie. Bądź tak dobra i załatw wszystko. Wychodzimy?

- Tak jest. To wspaniałe, co pani powiedziała.

- To, że wychodzimy?

- Nie, nie to. Powiedziała pani: niech tak się stanie.

- I co z tego?

- W Kościele katolickim „amen” oznacza właśnie: niech się stanie. Nie sądzi pani, pani doktor, że to idealnie pasuje do sytuacji?

 

Rozdział 3

 

Sammy Barber nie był zadowolony ze zlecenia, jakie otrzymał.

Doskonale wiedział, że zaginięcie lekarki w Nowym Jorku natychmiast wzbudzi zainteresowanie w mediach. Owszem, oferowano przyzwoite pieniądze, lecz instynkt nakazywał mu zrezygnować z tej roboty. Dotąd Sammy wpadł tylko raz i podczas rozprawy uniewinniono go z braku dowodów. Nigdy nie dotykał swoich ofiar, aby nie zostawić na ich ciałach własnego DNA.

Ten czterdziestodwuletni mężczyzna miał bystre, piwne oczy i wąską twarz, wyrastającą niemal wprost z klatki piersiowej. Wyglądał jak typowy mięśniak, wykidajło w nocnym klubie. Siedział teraz przy kawie w jednej z knajpek w Queens ze swoim potencjalnym zleceniodawcą. Sammy zwrócił uwagę na mężczyznę, gdy ten tylko wszedł do środka. Dobrze ubrany, po pięćdziesiątce, miał srebrne spinki do mankietów z inicjałami „D.L.”. Od razu zaznaczył, że się nie przedstawi i podał tylko numer telefonu kontaktowego.

- Prawdę mówiąc, to nie masz wyboru - zaczął nieznajomy. - O ile wiem, zarabiasz psie grosze i muszę ci przypomnieć, że gdyby mój kuzyn nie załatwił wtedy odpowiedniego składu ławy przysięgłych, to nie siedziałbyś tu dzisiaj.
- I tak nic na mnie nie mieli.
- Nie bądź taki mądry. Przed końcem sprawy nigdy nie wiadomo, jaki będzie werdykt przysięgłych. - Tamten sięgnął do kieszeni po fotografię. - Kobieta z dzieckiem na ręku to Monica Farrell, lekarka z Village - oznajmił. - Adres prywatnego gabinetu i domu, w którym mieszka, masz na odwrocie.

Sammy, zachowując ostrożność, najpierw sięgnął po serwetkę, a dopiero potem wziął do ręki zdjęcie.

- Niezła sztuka - ocenił, przypatrując się fotografii w świetle obskurnej lampki, która stała na stoliku. Przeczytał oba adresy i oddał zdjęcie.
- Dobra, biorę tę robotę. Zdjęcia nie potrzebuję. Jeszcze wpadnę na jakiś patrol i będą kłopoty.
- Sprawa jest pilna - oświadczył elegant, chowając fotkę do kieszeni.

Mężczyźni wstali od stołu, Langdon wyjął portfel i zapłacił dwudziestodolarówką. Żaden z nich nie zauważył, jak zdjęcie pani doktor zsunęło się na podłogę.

- Dziękuję - powiedział kelner Hank Moss do wychodzących. Sprzątając stół, zauważył coś na podłodze. Podniósł fotografię i rzucił się do obrotowych drzwi, lecz było już za późno.

Czytając adresy, Hank pomyślał, że to nic ważnego, ale przecież klient zostawił wyjątkowo duży napiwek. Jeden adres wskazywał na biurowo-mieszkalne budynki przy Czternastej Wschodniej, drugi, przy Trzydziestej Szóstej, był z pewnością adresem domowym. Czytając nazwy ulic, chłopak przypomniał sobie mejle, które od czasu do czasu przychodziły do jego rodziców mieszkających w Brooklynie. Hank postanowił włożyć fotkę do koperty, opatrzyć napisem: „Dla osoby pracującej pod tym adresem”, i wysłać na Czternastą Wschodnią. Sądził, że w ten sposób własność mężczyzny, który pewnie ma tam swoje biuro, powróci do niego.

O dwudziestej pierwszej skończył pracę i poszedł do szefa.

- Czy mogę wziąć kopertę ze znaczkiem? - zapytał grzebiącego w papierach Lou. - Jeden z klientów zostawił coś u nas.
- Nie krępuj się! A za znaczek potrącę ci z pensji - odparł szef, odczekał chwilę i parsknął śmiechem. Choć był mocno popędliwy, darzył Hanka szczerą sympatią. Młody dobrze pracował i doskonale radził sobie w sali. Na białej kopercie chłopak szybko naskrobał właściwy adres i przykleił znaczek.

Dziesięć minut później, po drodze do akademika, wrzucił kopertę do skrzynki pocztowej.

Rozdział 4

 

Pięćdziesiąt lat temu Olivia była jedną z pierwszych lokatorek wynajmujących mieszkanie w apartamentowcu Schwab House na zachodnim Manhattanie. Cały kompleks budynków stał na ziemi należącej wcześniej do zamożnego przemysłowca. Budowniczy chciał w ten sposób uwiecznić swoje nazwisko dla potomności.

Olivia najpierw mieszkała w kawalerce, której okna wychodziły na West End Avenue. Konsekwentnie pnąc się po szczeblach kariery w sklepie Altmana, zarabiała coraz więcej i postanowiła rozejrzeć się za czymś większym. Początkowo myślała o przenosinach do wschodniego Manhattanu, ale gdy dowiedziała się o mieszkaniu z dwoma sypialniami w tym samym budynku, lecz z widokiem na rzekę, nie zwlekała ani chwili. Później, korzystając z przekształcenia się apartamentowca w kondominium, wykupiła swoje lokum. Dopiero wtedy poczuła, że jest u siebie. W dzieciństwie Olivia wraz z matką mieszkały w niewielkim domku stojącym tuż za siedzibą rodziny Gannonów na Long Island. Jej matka pracowała u nich jako gospodyni.

Olivia początkowo kupowała do swojego mieszkanka używane meble, które z czasem wymieniała na nowe. Przywiązywała dużą wagę do wystroju wnętrza i miała dobry gust, toteż potrafiła zadbać o właściwy standard wyposażenia. Kremowe ściany jej nowego mieszkania zdobiły teraz obrazy kupione od ostatniego właściciela terenu, na którym postawiono apartamentowiec. W dużym pokoju leżały dywany ze sklepu z antykami, kolory ścian w sypialni i bibliotece harmonizowały z obiciami mebli i zasłonami. Ktokolwiek wchodził tu po raz pierwszy, zawsze miał wrażenie ciepła, komfortu i spokoju, bijącego z tych wnętrz.

Olivia była dumna ze swojego mieszkania. Jedynie myśl o wygodnym fotelu, lampce wina i wspaniałym widoku zachodu słońca z okna pozwoliła jej przetrwać pełne napięcia lata pracy u Altmana.

Wszystko to przydało się zwłaszcza czterdzieści lat temu, gdy okazało się, że Alexander Gannon, wspaniały lekarz i wynalazca, nie odpowie na jej uczucie i zaproponuje poprzestanie na przyjacielskiej znajomości. Mężczyzna jej życia myślał wówczas wyłącznie o Catherine.

Po wizycie u Claya Hadleya starsza pani wróciła do domu. Już dwa tygodnie temu rozmawiała ze swoim lekarzem o tym, że się szybko męczy. Teraz ledwie znalazła siły, aby się przebrać w szlafrok tego samego koloru, co jej niebieskie oczy.

Przezwyciężając zmęczenie, Olivia postanowiła odpocząć trochę na kanapie w salonie zamiast na łóżku w sypialni. Clay przestrzegał, że będzie czuła się coraz gorzej, aż któregoś dnia nie znajdzie sił, żeby się podnieść.

Jeszcze powalczę, mówiła do siebie, rozkładając kolorowy koc, który zawsze leżał na kanapie. Usiadła i sięgnęła po poduszkę, aby ją spulchnić. Ostrożnie położyła się i przykryła kocem. Teraz mogła wreszcie odpocząć. Zostały jej jeszcze dwa tygodnie... Czternaście dni. Ile to będzie godzin, pomyślała i nie doliczywszy się, zasnęła.

Zbudziła się dopiero po południu. Rano wypiła jedynie herbatę i choć nie była głodna, zdecydowała się coś zjeść. Gramoląc się spod koca, postanowiła jeszcze raz przejrzeć papiery Catherine. Właściwie to chciała sprawdzić, czy dalej są bezpieczne tam, gdzie je ukryła.

Wyjęła brązowawą kopertę, którą dostała od umierającej matki, i stwierdziła, że wszystko jest w porządku: list kuzynki do matki Olivii, list przełożonej zakonu, namiętny liścik od niego, który przekazał matce, aby ta dała go Catherine i odpis aktu urodzenia Edwarda.

- Olivia? - usłyszała czyjś głos. Wiedząc, że nieproszony gość zaraz znajdzie się w pokoju, jednym ruchem wrzuciła luźne papiery do sejfu i szybko nacisnęła guzik automatycznie zamykający drzwiczki.

- Tutaj, Clay - odpowiedziała lodowatym tonem, wychodząc naprzeciw lekarzowi.

- Co się z tobą dzieje? - zapytał. - Przecież miałaś zadzwonić dziś po południu.

- Nic o tym nie wiem.

- Obiecałaś.

- Jakieś siedem godzin temu powiedziałeś, że mam przed sobą jeszcze dwa tygodnie życia. A tak przy okazji, dlaczego z dołu nie zadzwonili, że do mnie idziesz?

- Pomyślałem, że możesz spać, a wyszedłbym cichutko, nie przeszkadzając ci... No dobra, nie będę kłamał: obawiałem się, że nie będziesz chciała mnie widzieć, a ja muszę z tobą porozmawiać. Mam dla ciebie sensację - zaczął i po chwili dodał: - Przecież sama dałaś mi klucze, abym w razie czego mógł się dostać do mieszkania.

Złość starszej pani powoli ustępowała. Clay miał rację; gdyby zadzwonił z dołu, wykręciłaby się od jego wizyty. W myśli przyznała mu rację i wtedy zauważyła wzrok mężczyzny wlepiony w kopertę, którą wciąż trzymała w dłoniach. Z miejsca, gdzie stał, mógł bez trudu przeczytać napisane ręką jej matki imię: CATHERINE.

Rozdział 5

 

Doktor Farrell mieszkała na parterze domu przy obsadzonej drzewami Trzydziestej Szóstej Wschodniej, co sprawiało, że czuła się, jakby żyła w dziewiętnastym wieku. Okoliczne kamienice były wówczas w prywatnych rękach. Jej mieszkanie znajdowało się od podwórza i dlatego miała do swojej dyspozycji niewielkie patio i kawałek zieleni. W ciepłe dni mogła więc usiąść tam jeszcze w szlafroku, by wypić poranną kawę, a wieczorem delektowała się lampką wina na świeżym powietrzu.

Po skończonym dyżurze i rozmowie z Nan Monica ruszyła pieszo do domu. Już dawno uznała, że przejście tej mili dzielącej ją od mieszkania to właściwie dobra rekreacja.

Lubiła też upichcić coś wieczorem i choć samodzielnie uczyła się gotowania, jej talenty doceniali wszyscy znajomi. Jednak dzisiaj ani spacer, ani makaron z sałatką nie poprawiły nastroju pani doktor. Monica czuła, że zbliża się coś niedobrego.

Uznając, że to sprawa Sally nie dawała jej spokoju, postanowiła jutro wypisać małą, bez względu na to, czy pani Carter jest matką dziecka, czy nie. I wtedy przypomniała sobie, że jej własny ojciec był adoptowany. Doktor Farrell nie pamiętała swoich dziadków, lecz tata zawsze traktował ludzi, którzy go wychowali, jak prawdziwych rodziców. Mówiąc o nich, parafrazował słowa córki Theodore’a Roosevelta, której ojciec ożenił się ponownie, gdy miała dwa latka. Alice Roosevelt mówiła, że ma jedynie tę matkę, która ją wychowywała. Jednak w przeciwieństwie do Alice tata chciał wiedzieć jak najwięcej o ludziach, którzy oddali go do adopcji. Przez ostatnie lata życia stało się to jego obsesją.

Choć w dniu przyjęcia do szpitala Sally mocno chorowała, była zadbanym i dobrze odżywionym dzieckiem. Przecież Renée Carter nie jest jedyną kobietą, która wynajmowała opiekunkę do dziecka.

Również perspektywa zeznawania w sprawie ustąpienia nowotworu u Michaela O’Keefe’a nie dawała spokoju doktor Farrell. Przecież doskonale wiedziała, że dziecko było nieuleczalnie chore.

Wieczorem usiadła, niespiesznie popijając kawę i delektując się świeżym ananasem, i rozglądała się wokoło, co zawsze stanowiło przyjemne zajęcie.

Zrobiło się chłodno, więc pani doktor uruchomiła zasilany gazem kominek. Siedząc przy niewielkim okrągłym stoliku, z twarzą zwróconą ku ogniowi, mogła się trochę ogrzać. Tańczące płomienie rzucały cienie na kupiony w sklepie z antykami dywan, z którego tak bardzo była dumna jej matka.

Sielankę przerwał nagle telefon. Choć była zmęczona, Monica natychmiast znalazła się przy aparacie. Przecież mogli ją wzywać do szpitala. Podniosła słuchawkę i z przyzwyczajenia powiedziała swoje nazwisko.

- I jak się ma nasza pani doktor? - usłyszała miły męski głos.

- Jak najlepiej, Scott - odrzekła bez entuzjazmu.

- Chcę cię poinformować, że rozmawialiśmy z Joy. Postanowiliśmy się rozejść. - Jej rozmówca zmienił ton.

- Przykro mi, ale zupełnie nie wiem, po co mi o tym mówisz.

- Wiesz, wiesz. Dodam także, że jedna z najlepszych firm prawniczych z Wall Street chce mnie widzieć jako swojego partnera. Zdecydowałem, że przyjmę tę ofertę.

- Jasne. A czy nie mógłbyś jeszcze znaleźć sobie nowych znajomych spośród tych ośmiu czy dziewięciu milionów mieszkających tutaj ludzi, zamiast mnie nagabywać? - Odłożyła słuchawkę, nie mając ochoty na dalszą rozmowę. Aby się uspokoić, zabrała się do zmywania, wcześniej jednym haustem dopijając kawę.

Rozdział 6

 

Nan Rhodes pojechała po pracy do knajpki Neary’s Pub, przy Pięćdziesiątej Siódmej. Tam miała się spotkać ze swoimi czterema siostrami na comiesięczny obiad.

Dla owdowiałej sześć lat temu Nan praca była prawdziwym wybawieniem. Jej syn wraz z rodziną mieszkał aż w Kalifornii. Nan szczerze lubiła doktor Farrell i dużo opowiadała o niej swoim siostrom. Ponieważ sama pochodziła z licznej, bo mającej ośmioro dzieci rodziny, ubolewała nad tym, że jej szefowa nie posiada ani rodzeństwa, ani rodziców. I dzisiaj nie obeszło się bez tego tematu. Z koktajlem w dłoni Nan mówiła:

- Patrzyłam dziś z przystanku autobusowego przy gabinecie, jak doktor Farrell szła do domu. Ona jest taka samotna. Nie ma już ani matki, ani ojca, z którymi mogłaby pogadać po trudnym dniu w pracy. Jakie to niesprawiedliwe, że na świadectwie urodzenia jej taty były jedynie dane nowych rodziców, Anny i Mathew Farrellów. A przecież ojciec mojej pani doktor urodził się w Irlandii. Widać z tego, że postarano się zatrzeć wszelkie ślady.

Pozostałe siostry przytaknęły, a najmłodsza, Peggy, zauważyła:

- Twoja szefowa jest zawsze taka elegancka. Jej babka musiała pochodzić z dobrego domu. Może nawet była Amerykanką? Kiedyś, jak młoda dziewczyna spodziewała się dziecka, rodzina wywoziła ją z domu aż do rozwiązania. Dzięki temu sąsiedzi nic nie wiedzieli. A dzisiaj małolaty w ciąży od razu ogłaszają to na Twitterze lub Facebooku.

- Doktor Farrell łatwo zjednuje sobie ludzi, ale nie ma wątpliwości, że to nie to samo co rodzina - rzuciła Nan znad karty dań.

Siostry znów przyznały jej rację, a Peggy dodała, że jest jedynie kwestią czasu, kiedy tak piękna kobieta kogoś sobie znajdzie.

Po wyczerpaniu tego tematu Nan podjęła drugi:

- Pamiętacie, jak wam mówiłam o tej zakonnicy Catherine, którą zamierzają beatyfikować, ponieważ uznano, że to za jej sprawą mały chłopiec został uleczony z nowotworu mózgu?

Oczywiście wszystkie wiedziały, o czym mowa.

-To był pacjent doktor Farrell, prawda? - pytała najstarsza Rosemary.

- Owszem, nazywał się Michael O’Keefe. I chyba zebrano już wystarczająco dużo materiału, aby przeprowadzić cały proces. A dzisiaj udało mi się przekonać szefową do zeznania, że mały był śmiertelnie zagrożony, kiedy wykryto u niego raka mózgu.

- A dlaczego się zgodziła?

- Ponieważ jest lekarzem i wciąż szuka medycznych przyczyn wyzdrowienia dziecka.

Do stolika podeszła kelnerka Liz, pracująca tutaj od trzydziestu lat, i z uśmiechem na twarzy przyjęła zamówienie.

***

Wstawanie o siódmej rano nie sprawiało kłopotu Nan Rhodes. Nawet to lubiła, bo zazwyczaj spała krótko. Do tego mieszkała w kompleksie biurowo-mieszkalnym, w którym znajdował się gabinet doktor Farrell. Przychodząc wcześniej do pracy, mogła zająć się korespondencją i poświęcić więcej czasu na wypełnianie sterty formularzy ubezpieczeniowych.

Zjawiająca się o ósmej czterdzieści pięć pielęgniarka Alma Donaldson miała już wszystko przygotowane. Ta trzydziestoletnia Murzynka o bystrym spojrzeniu i miłym usposobieniu pracowała tu od początku. A doktor Farrell otworzyła prywatną praktykę cztery lata temu.

Wchodząc dzisiaj do recepcji, Alma od razu spostrzegła, że coś jest nie tak. Nan siedziała przy biurku, trzymając w dłoniach otwartą kopertę i jakąś fotografię.

- Co się stało? - spytała, zapominając o zwyczajowym powitaniu.

- No właśnie. - Usłyszała w odpowiedzi. - Tylko spójrz na to.

Pielęgniarka podeszła bliżej.

- To zdjęcie naszej pani doktor z małym Carlosem Garcia.

- Mnie się podoba.

- Ktoś przysłał je tutaj, nie podając adresu zwrotnego - wyjaśniła Nan. - A przecież wdzięczni rodzice piszą zazwyczaj parę słów podziękowania. I jeszcze te dwa adresy na odwrocie. Coś mi się tu nie podoba.

- Nie przesadzasz? Może nadawca po prostu nie mógł się zdecydować, dokąd wysłać zdjęcia. Zadzwoń do państwa Garcia i zapytaj, czy to oni.

- Stawiam sto do jednego, że nie - mruknęła Nan, podnosząc słuchawkę telefonu.

Miała rację. Rosalie Garcia oświadczyła, że niczego nie wysyłali i nie mają pojęcia, kto mógł to zrobić. Owszem, zamierzała przesłać lekarce jedno ze zdjęć, ale już oprawione. Jednak nie mając teraz czasu, odłożyła to na później. I zapewniła, że nie zna domowego adresu pani doktor.

W chwili gdy Nan przekazywała treść rozmowy Almie, weszła ich szefowa. Obie pracownice wymieniły spojrzenia i po wręcz niezauważalnym ruchu głową Almy recepcjonistka schowała zdjęcie do szuflady.

Później Nan poinformowała Almę, że zamierza opowiedzieć o wszystkim znajomemu, emerytowanemu policjantowi pracującemu do niedawna w prokuraturze, który mieszka w tym samym domu co ona.

- Mówię ci, coś tu śmierdzi - dodała na koniec.

- Ale czy możemy zataić tę sprawę przed szefową?

- Przecież na kopercie jest wyraźnie napisane: „Dla osoby pracującej pod tym adresem”. Najpierw pójdę do Johna Hartmana, a potem do naszej pani doktor.

Wieczorem, po uprzedniej rozmowie telefonicznej, Nan zapukała do drzwi postawnego, szpakowatego, siedemdziesięcioletniego wdowca. Nieco speszona opowiedziała mu o tajemniczej przesyłce.

- Nan, nie bądź taka spięta. Usiądź, proszę - zachęcał gospodarz, sam zajmując miejsce w fotelu.

Obok, na pufie przed nim leżały gazety, które przed chwilą przeglądał. Teraz wziął do ręki kopertę, włączył dodatkowe światło i z zainteresowaniem przyglądał się zarówno kopercie, jak i samemu zdjęciu.

- Czy pani Farrell jest teraz przysięgłą w jakimś procesie? - zapytał.

- Nie, a dlaczego?

- Bo to wyjaśniałoby wszystko. Taka przesyłka zazwyczaj stanowi ostrzeżenie. A może pani doktor ma jakichś wrogów?

- To niemożliwe.

- Może tylko tak ci się wydaje. Musisz koniecznie oddać jej to zdjęcie, a później ja z nią porozmawiam.

- Oby tylko nie miała do mnie żalu. Acha! Przypomniałam sobie, że czasami telefonuje do niej prawnik, niejaki Scott Alterman z Bostonu. Nie bardzo wiem, o co tam chodzi, ale będąc w pracy, szefowa nigdy nie odbiera jego telefonów.

- A więc jednak mamy coś na początek - ucieszył się Hartman. - Dowiem się tego i owego o tym mężczyźnie. Kiedyś byłem dobry w takich rzeczach. Czy pani Farrell leczy dzieci?

-Tak.

- A czy ostatnio któreś z nich nie zmarło? Pytam, bo wtedy rodzice mieliby motyw - wyjaśnił.

- Wręcz przeciwnie, pani doktor będzie zeznawać w sprawie niewytłumaczalnego wyzdrowienia jednego z dzieci.

- Nie wierzę w takie sprawy, lecz przynajmniej wiemy, że to nie rodzice wzięli ją na muszkę - odparł Hartman i zaraz tego pożałował. Powinien się wyrazić nieco inaczej, choć czuł, że ma rację. - Nan, zostaw mi tę kopertę do jutra. Powiedz, czy ktoś oprócz ciebie jej dotykał?

- Nikt.

- Pójdę do firmy i poproszę, aby spróbowali zidentyfikować odciski palców. Zobaczymy, co to da. Czy nie pogniewasz się, że zdejmę twoje odciski? Muszę mieć coś do porównania - usprawiedliwiał się. - Mam tu stosowne wyposażenie.

- Bardzo proszę - odrzekła Nan, starając się ukryć narastający niepokój.

Dziesięć minut później była u siebie. Sąsiad obiecał zwrócić kopertę następnego dnia wieczorem i wyraźnie polecił, żeby powiedzieć o wszystkim pani doktor. Zgodził się, aby wspomnieć także o ich rozmowie, jeśli Nan będzie chciała.

- Nie wiem, czy dam radę - westchnęła Nan. Po powrocie do domu i zamknięciu drzwi na zamek przypomniała sobie od razu, że prowadzące na patio drzwi mieszkania doktor Farrell mają sporą szybę, którą łatwo można by sforsować. - Już jej tłumaczyłam, że powinna wstawić tam kratę - mówiła do siebie pełna niepokoju.

Tej nocy Nan nie spała za dobrze. We śnie widziała znane jej zdjęcie, ale zniekształcone. Na fotografii doktor Farrell stała na progu szpitala, trzymając małego Carlosa na rękach, lecz rozpuszczone włosy w dziwny sposób oplatały szyję młodej lekarki niczym macki ośmiornicy.

Rozdział 7

 

W dzień po spotkaniu z Sammym Barberem jego zleceniodawca, Douglas Langdon, zorientował się, że nie ma zdjęcia doktor Farrell. Gdy to odkrył, był w swoim biurze, znajdującym się na rogu Park Avenue i Pięćdziesiątej Pierwszej.

Spoglądając na zamknięte drzwi, dokładnie przejrzał kieszenie nienagannie skrojonego garnituru. Z prawej kieszeni spodni wyjął portfel i chusteczkę do nosa. Wtedy przypomniał sobie, że na spotkanie poszedł w innym ubraniu i nadzieja wstąpiła w jego serce. Jednak zaraz potem uświadomił sobie, że szary garnitur wrzucił do kosza z brudną bielizną, aby sprzątaczka oddała go do prania. Musiałem wcześniej wyjąć wszystko z kieszeni, pomyślał. Przecież zawsze tak robię. I nie było żadnego zdjęcia.

Po krótkim zastanowieniu doszedł do wniosku, że zdjęcie mogło przepaść w knajpie, gdy wyjął portfel z kieszeni, aby zapłacić, lub gdzieś po drodze do samochodu. Potem dedukował dalej: skoro na odwrocie były tylko odręcznie napisane dwa adresy, bez żadnych nazwisk, to chyba każdy normalny człowiek wyrzuciłby takie znalezisko do kosza? Zawsze jednak może trafić się ktoś, kto zechce odesłać zgubę.

Langdon czuł przez skórę, że źle się stało. Postanowił zatelefonować do knajpy.

- Nie, proszę pana, nie znalazłem żadnego zdjęcia - mówił Lou, właściciel lokalu o tej samej nazwie. - Ale jeden z kelnerów mówił coś o jakiejś zgubie. Proszę chwilę zaczekać.

Minęły długie trzy minuty, zanim Hank Moss podszedł do aparatu.

- Przepraszam, że musiał pan tak długo czekać, ale właśnie obsługiwałem gości - usprawiedliwił się na wstępie.

- Nic się nie stało, bo nie dzwonię z czymś ważnym, ale chyba wczoraj zgubiłem u was fotografię córki. - Langdon zbagatelizował sprawę.

- Czy chodzi o tę długowłosą blondynkę z dzieckiem na ręku?

- Tak, tak. Ponieważ mój znajomy mieszka blisko was, poproszę, żeby odebrał fotografię.

- Niestety, to niemożliwe, bo nie mam już tego zdjęcia - odparł Hank niepewnym głosem. - Wysłałem je na adres, który był na odwrocie ze wskazaniem: „Dla osoby pracującej pod tym adresem”. Czy dobrze zrobiłem?

- Jak najbardziej. To miło z twojej strony, dziękuję. - Langdon skończył rozmowę i nawet nie poczuł, jak oblał go zimny pot. Zastanawiał się, co mogła pomyśleć ta Farrell, widząc własne zdjęcie i oba adresy. Na szczęście jeden i drugi można było znaleźć w książce telefonicznej, uspokajał się. Dobrze, że napisałem też adres domowy. Gdyby go nie było, być może ta kobieta nabrałaby podejrzeń. A tak wychodzi na to, że jakiś znajomy wysyła jej fotkę, którą wcześniej zrobił.

I tym sposobem nic tu nie śmierdzi - powiedział na głos zadowolony, lecz zaraz zamyślił się na nowo.

Na biurku zadzwonił wewnętrzny telefon.

- Słucham - rzucił szorstko.

- Właśnie dzwoniła sekretarka pana Gannona w sprawie dzisiejszego obiadu w restauracji, gdzie ma pan przedstawić nowego szefa...

- Pamiętam o tym! - przerwał coraz bardziej zirytowany, lecz niezrażona Beatrice Tillman kontynuowała:

- Dzwoniła też Linda Coleman z informacją, że stoi w korku i nie zdąży na wizytę o szesnastej.

- Gdyby wyszła wcześniej, nie byłoby problemu.

- Ma pan rację, panie doktorze - odpowiedziała weselszym tonem Beatrice. W ten sposób zazwyczaj uspokajała swojego przystojnego, dawno temu rozwiedzionego szefa. - O ile pamiętam, zawsze powtarza pan, że aby nie zwariować, lecząc pacjentki typu Linda Coleman, należy samemu zgłosić się do psychiatry.

Langdon rozłączył się bez słowa. Przerażała go myśl o tym, że dotykał zdjęcia, które zgubił. Gdyby teraz coś się przytrafiło tej kobiecie, to śledczy mogą szukać winnego właśnie po odciskach palców.

Nie mógł jednak odwołać zlecenia. Co robić? Co robić?

Trzy godziny później, nadal mając pustkę w głowie, Langdon poszedł na umówione spotkanie w hotelu Pierre, gdzie wydawano obiad na cześć Grega Gannona. Gość honorowy od razu zapytał przybyłego o wczorajszą rozmowę. Skinieniem głowy Doug potwierdził swoje zadowolenie ze spotkania. Gdy prowadzący przyjęcie go przedstawił, Langdon podszedł do mikrofonu i wygłosił kilka miłych słów pod adresem znanego filantropa, prezydenta Gannon Investment Firm, pełniącego jednocześnie obowiązki prezesa zarządu.

Rozdział 8

 

We wtorek Olivia obudziła się wcześnie, ale dopiero po godzinie wstała, włożyła szlafrok i poszła do kuchni. Jak zwykle, zaparzyła sobie herbatę, ustawiła czajniczek wraz z filiżanką na tacy i zaniosła wszystko do sypialni. Po wygodnym usadowieniu się na poduszkach, delektując się gorącym napojem, mogła już spokojnie podziwiać przepływającą dołem rzekę Hudson.

Pomimo pięknego widoku Olivia nie mogła zebrać myśli. Patrzyła na przycumowane przy brzegu łodzie, pamiętając, że za kilka tygodni wszystkie opuszczą gościnny basen jachtklubu. Kiedyś chciała nawet trochę pożeglować, lecz zawsze odkładała spełnienie tego marzenia na później. Nigdy nie zapisała się też na kurs tańca i nie uzupełniła wykształcenia. Dziś nie miało to już żadnego znaczenia. Jednak i mnie udało się w życiu to i owo, pomyślała. Przede wszystkim wykonywałam pracę, którą lubiłam. A na emeryturze dużo podróżowałam i cieszyłam się spotkaniami z przyjaciółmi...

Pijąc kolejną filiżankę ulubionej herbaty, Olivia myślała już o papierach leżących w sejfie. Clay nalegał, żeby zachować dla siebie tajemnicę, ale to ja mam ostatnie słowo. I nie muszę się przejmować jego fotelem w zarządzie Gannon Foundation. Przecież Catherine była moją kuzynką. I wcale mi się to nie podoba, że Clay wszedł do mojego mieszkania bez uprzedzenia. Jej rozterki pogłębiała myśl o porozumieniu, jakie zawarła z lekarzem po śmierci matki. Uzgodnili wtedy, że sprawa nie wyjdzie na jaw. Jednak teraz sytuacja uległa zmianie. Michael wyzdrowiał i rozpoczął się proces beatyfikacyjny.

Zastanawiając się, jakie rozwiązanie odpowiadałoby Catherine, Olivia odtworzyła w pamięci twarz siedemnastoletniej, długowłosej blondynki o szmaragdowych oczach. Choć miałam wtedy zaledwie pięć lat, wiedziałam, że to piękna dziewczyna, pomyślała. Zaraz jednak znowu wdarł się w jej myśli Clay. Skoro widział kopertę, a jest wykonawcą mojego testamentu, to po mojej śmierci z pewnością ją zniszczy. Czy byłoby to jednak najlepsze rozwiązanie?

Wreszcie starsza pani postanowiła się wykąpać. Potem włożyła swoje ulubione ubranie: spodnie, szytą na miarę bluzkę i ciepły, rozpinany sweter. Jedząc tosta, popijając go trzecią filiżanką herbaty tego ranka, zastanawiała się, co dalej. Ponieważ wciąż nie mogła się zdecydować, pomyślała, że przynajmniej posprząta w kuchni i pościele łóżko.

I wtedy ją olśniło. Pojedzie na grób kuzynki w Rhinebeck, znajdujący się na klasztornym cmentarzu. Leżała tam pośród innych sióstr z zakonu, do którego wstąpiła. Może tam podejmę decyzję, mówiła do siebie Olivia. Miała przed sobą dwie godziny drogi, ale cieszyła się, że wyjedzie z miasta.

Kilka lat temu postanowiła, że na dłuższych trasach już nie będzie sama prowadzić samochodu. Korzystała z usług firmy oferującej kierowców, którzy wozili klientów ich własnymi autami. Godzinę później szofer poinformował przez domofon o swoim przybyciu.

Wkładając płaszcz, starsza pani pomyślała, że dobrze będzie zabrać kopertę ze sobą. Chowając dokumenty do torby, poczuła ulgę.

Na dole czekał miły kierowca przed trzydziestką, który przedstawił się jako Tony Garcia. Olivii spodobało się, że zaoferował jej pomoc w niesieniu torby, pomógł przy wejściu do garażu i od razu sprawdził poziom paliwa. Młody człowiek przypomniał też o zapięciu pasów i dopiero potem ruszył. Przedzierali się przez zatłoczone ulice miasta. Olivia otworzyła książkę, którą ze sobą zabrała, wiedząc, że to najlepszy sposób na zbyt gadatliwych kierowców. Jednak tym razem przez bite dwie godziny mężczyzna ani razu nie otworzył ust. Gdy dojeżdżali na miejsce, staruszka objaśniła mu drogę:

- Teraz trzeba skręcić w lewo i zaraz będzie cmentarz, na który jadę.

Miejsce spoczynku czterech pokoleń franciszkanek otaczał drewniany płot. Latem bramę wejściową zdobiły róże. Teraz królowały na niej winogrona, niektóre już dojrzałe. Garcia podjechał do brukowanego podjazdu, zatrzymał samochód, otworzył drzwi i pomógł wysiąść Olivii.

- Wrócę za jakieś piętnaście minut - oznajmiła.
- Zaczekam tutaj.

Wszystkie groby były oznaczone, a w alejkach stały ławeczki. Na jednej z nich, naprzeciwko grobu kuzynki, usiadła Olivia. Choć przeszła zaledwie kilka metrów, zmęczyła się trochę. Znając jednak stan własnego zdrowia, wcale się tym nie przejęła. Wołała przeczytać napis, który miała przed oczyma: „Siostra Catherine Mary Kurner, ur. 6 września 1917 r., zm. 3 czerwca 1977 r. Spoczywaj w spokoju”.

- Tak, tak. Spoczywaj w spokoju - wyszeptała. - Och, kuzynko, byłaś moją siostrą i zawsze mogłam na ciebie liczyć.

Olivia wracała myślami do tragedii, która przed laty splotła losy obu dziewczyn. Ich matki były rodzonymi siostrami. Rodzice Catherine, Jane i David Kurner, oraz ojciec Olivii zginęli w wypadku. Jakiś pijany kierowca wpadł na samochód, którym jechali. Miesiąc później przyszła na świat Olivia. Po śmierci rodziców dwunastoletnia Catherine zamieszkała z ciotką i szybko stała się prawdziwą podporą pani Morrow. Olivia doskonale pamiętała, jak bardzo mama wychwalała pomoc siostrzenicy.

Gdy jednak starsza pani pomyślała o Alexandrze Gannonie, poczuła znajome ukłucie. Zapytała też w myślach Catherine, czy to możliwe, aby pomimo chęci wstąpienia do zakonu, nie kochała tego młodzieńca? Próbując przypomnieć sobie twarze państwa Gannonów, Olivia skarciła się za słabą pamięć. Przecież tak wiele im zawdzięczały. To oni zaproponowali, aby po śmierci męża, który długie lata pracował u nich w charakterze szofera, matka prowadziła im dom. Nalegali też, aby dalej mieszkała w małym domku stojącym na ich posesji.

Olivia pamiętała za to Alexandra, jak wraz z bratem przesiadywał na werandzie domku i rozmawiał ze starszą siostrą. Dla pięciolatki młody student medycyny był wtedy wszystkim. Olivia pamiętała słowa matki, która odradzała Catherine klasztor, skoro już stało się jasne, co do niej czuł ten chłopak: „Dziecko, nie rób tego, przecież Alex chce się z tobą ożenić. Taka miłość zdarza się tylko raz. Wcale nie jesteś za młoda na założenie rodziny i przyznaj się, że i ty go kochasz. Wystarczy na ciebie spojrzeć”. Catherine odpowiedziała wtedy: „Jestem też na tyle dorosła, aby wiedzieć, czego chcę. I nie wyjdę za niego. To już postanowione”.

Oczy starszej pani zaszły łzami. Pół roku po wstąpieniu kuzynki do zakonu mama ponownie wyszła za mąż i przeniosły się do miasta. Ponad czterdzieści lat temu Olivia pojechała na pogrzeb pani Gannon i spotkała się wtedy z jej synem.

Teraz musiała przygryźć wargę, aby nie drżała.

- Ech, siostro, siostro - szeptała. - Dlaczego wtedy go zostawiłaś? I co ja teraz powinnam zrobić? Mam przy sobie list, który dał mojej mamie młody Gannon, aby przekazała go tobie. Prosi w nim o wybaczenie. Czy powinnam go zniszczyć? A za jednym zamachem i akt urodzenia twojego syna? A może to wszystko powinno trafić w ręce twojej wnuczki? Co robić?

Nagły szelest opadających liści wyrwał staruszkę z zamyślenia. Olivia poczuła, że trochę przemarzła. Pewnie jest już koło czwartej, czas wracać. Właściwie nie wiem, po co tu przyjechałam. Przecież nie spodziewałam się, że Catherine stanie przede mną i coś poradzi, wyrzucała sobie. Wstała, z trudem prostując zdrętwiałe nogi. Spojrzała jeszcze na grób i ruszyła do samochodu. Tony Garcia musiał spodziewać się jej powrotu, bo stał już przy otwartych drzwiach.

Siedząc na tylnym siedzeniu, delektowała się ciepłym wnętrzem, choć cały ten wyjazd był właściwie na nic. Teraz, po południu, na drodze panował znacznie większy ruch, z którym jednak, ku zadowoleniu Olivii, kierowca radził sobie doskonale.

- Tony, jeżeli pracujesz na cały etat, to chciałabym zawsze z tobą jeździć, jeśli jeszcze zdecyduję się gdzieś wyruszyć - powiedziała, gdy dojeżdżali na miejsce, i ze smutkiem pomyślała, że powinna dodać: „...w najbliższych dwóch tygodniach”.

- Nie wiem, czy to będzie możliwe, proszę pani, bo tak w ogóle to jestem kelnerem w hotelu Waldorff i mogę prowadzić tylko wtedy, gdy mam wolne.

- Widzę, że jesteś ambitny - odpowiedziała, wspominając własne polowanie na nadgodziny, gdy zaczynała pracę zawodową.

Garcia spojrzał we wsteczne lusterko i uśmiechnął się szeroko.

- To nie tak. Po prostu mam do spłacenia rachunek za leczenie mojego synka. Dwa lata temu wykryto u niego białaczkę. Może pani sobie wyobrazić, co się wtedy z nami działo. Prowadząca syna lekarka dawała mu pięćdziesiąt procent szans na przeżycie. A przedwczoraj usłyszeliśmy wreszcie, że mały jest zdrów - wyjaśnił obszernie i sięgnął do kieszeni po fotografię, którą podał pasażerce. - To Carlos i ta pani doktor, która go wyleczyła.

Olivia, nie wierząc własnym oczom, zawołała:

- Ależ to doktor Farrell!

- Pani ją zna?

- Niestety nie - rzuciła i nie chcąc się wygadać, dodała: - Ale znałam jej babkę.

Gdy już niemal dotarli do domu, Olivia nieoczekiwanie poprosiła, żeby Garcia zatrzymał wóz, po czym wręczyła mu kopertę z prośbą, by schował ją pod znajdujący się w bagażniku koc.

- Zrobi się - odpowiedział Tony, nie zdradzając zaskoczenia. Zatrzymał się na poboczu, włożył kopertę pod koc i odwiózł panią Morrow do domu.

Rozdział 9

 

Wchodząc do swojego biura w Time Warner Center, Greg Gannon niósł ze sobą prezent, otrzymany na ostatniej gali.

- Gdzie to postawimy, Esther? - zwrócił się do asystentki, która już rozpakowywała pudełko. Wyjęła z niego dwudziestopięciocentymetrowy, grawerowany, szklany pryzmat. A widząc swój prezent w całości, zażartował: - Wygląda jak wielka kostka lodu. Chyba zostawię ją sobie i wrzucę do martini.

- To już lepiej wstawię go do gablotki.

- Ech, Esther. Czasami zastanawiam się, co się stanie z tymi wszystkimi dowodami wdzięczności, kiedy mnie już stąd wyniosą nogami do przodu. Komu to będzie wtedy potrzebne?

Nie doczekawszy się odpowiedzi na to retoryczne w gruncie rzeczy pytanie, Greg poszedł do swojego gabinetu. Jednak Es odpowiedziała - choć bardziej sobie niż szefowi, że pani Gannon z pewnością nie zechce zostawić sobie tych prezentów, a gdyby mieli decydować synowie, to wszystko od razu wylądowałoby na śmietniku. Zorientowawszy się, że pan Gannon nie zabrał żony na wczorajsze przyjęcie, nieświadomie westchnęła i ustawiła szklane cudo na biurku. Jeszcze zdążę je schować, zdecydowała, czytając napis: „Panu Gregory’emu Alexandrowi Gannonowi w podziękowaniu za opiekę nad tymi, którzy jej najbardziej potrzebują”.

Zamyślona Esther spojrzała w głąb korytarza fundacji, gdzie przy recepcji wisiał olbrzymi portret stryja jej szefa. To zaprojektowany przez niego sprzęt medyczny, wykorzystywany przy urazach kolan, bioder i kostek, stanowił podstawę rodzinnej fortuny. Niestety wynalazca zmarł trzydzieści lat temu, nie mając świadomości ogromnego znaczenia tego, czym się zajmował. Es pamiętała Alexandra Gannona z pierwszych dni pracy w fundacji. Był wtedy wciąż przystojnym siedemdziesięciolatkiem z całkowicie siwą głową i przecudnie niebieskimi oczami. Pan Gannon nie doczekał prawdziwego triumfu swoich wynalazków. Za to jego rodzina zebrała prawdziwą fortunę z praw patentowych, zanim te wygasły. Na szczęście część pieniędzy ulokowano w fundacji. Esther podejrzewała jednak, że stryjek nie byłby zadowolony ze sposobu życia swoich bratanków.

No cóż, na dobrą sprawę, to nie była jej rzecz. Czasami jednak nachodziły ją wspomnienia... Sześćdziesięcioletnia, wręcz koścista Esther przywoływała w myślach dawne dni za każdym razem, gdy do biura wchodził Greg z kolejnym upominkiem w dłoniach.

Trzydzieści pięć lat temu Esther, kobieta o gołębim sercu, zatrudniła się u ojca Grega, w jego niewielkim przedsiębiorstwie finansowym. Wówczas biuro firmy znajdowało się w południowej części Manhattanu i ani właścicielom, ani pracownikom nie wiodło się najlepiej. Dopiero wynalazki Alexandra Gannona przyniosły pieniądze i uznanie. Interes rozrósł się, zmieniając życie całej rodziny.

Greg miał wówczas osiemnaście lat, a po śmierci ojca przejął zarządzanie biznesem i fundacją. Jego brata Petera nie interesowały finanse, lecz finansowanie musicali, których żywot zaczynał się i kończył tego samego wieczoru na premierze. Też mi producent, pomyślała z przekąsem. Gdyby ktokolwiek z tych ludzi, którzy tak bardzo kłaniali się Gregowi i Peterowi, wiedział, jak mało ich podlizywanie się obchodzi braci Gannon, natychmiast odwróciliby się od nich.

Właściwie to zabawni chłopcy, pomyślała i od razu z politowaniem powtórzyła ostatnie słowo. Przecież obaj mężczyźni byli już w średnim wieku. Esther nieco śmieszyła popularność Petera. Owszem, ten przystojny piwnooki mężczyzna miał wielki urok osobisty. Z powodzeniem mógłby zostać aktorem. Nikogo więc nie dziwiło, że za młodu miał powodzenie, a pewnie i teraz nie mógł się opędzić od wielbicielek.

Jednak Greg, kiedyś nieco otyły nastolatek, pozostał taki do dzisiaj i, co tu dużo gadać, w porównaniu z bratem wydawał się przeciętniakiem. Był wyczulony na punkcie swojego niskiego wzrostu, a ostatnio zaczął tracić włosy. Może to i niesprawiedliwe, ale Esther uważała, że ani jeden, ani drugi do pięt nie dorośli swojemu ojcu, nie wspominając już o stryju.

No dobrze, koniec tego narzekania, skarciła się w myślach. Mam przecież dobrze płatną pracę i emeryturę, gdybym zdecydowała się odejść. A do tego świadomość, że znalazłoby się wiele chętnych na moje miejsce.

Wracając do rzeczywistości, Es zabrała się do porządkowania korespondencji. Do niej należało czytanie setek podań z prośbą o pomoc finansową i przedstawianie ich zarządowi, do którego należeli: bracia Gannon, doktor Clay Hadley, doktor Douglas Langdon, a przez ostatnich osiem lat także Pamela, druga małżonka Grega.

Czasami na posiedzeniach zarządu przepychała papiery małych szpitali czy związków wyznaniowych. Przyznanie pomocy było równoznaczne z umieszczeniem nazwiska darczyńców na widocznym miejscu w budynku sponsorowanej instytucji. Esther wiedziała, że w ostatnich latach coraz mniej potrzebujących dostawało wsparcie i zastanawiała się, na jak długo jeszcze wystarczy pieniędzy.

Rozdział 10

 

Po telefonie Scotta Altmana Monica nie mogła zasnąć. Nie przespała też kolejnej nocy i nawet w środę o szóstej rano myślała o tym, co powiedział. Jakoś nie mogła uwierzyć w jego słowa. Przecież nie zamieniłby Bostonu na Nowy Jork.

A może jednak? To pytanie nie dawało jej spokoju. Scott miał czterdzieści lat i z powodzeniem występował przed sądem w obronie znanych polityków, co przyniosło mu popularność. A skoro tak, to może naprawdę się przeniesie?

Następnie przypomniała sobie jednak, że przez ostatnie cztery lata nie dzwonił zbyt często, ograniczając się do rzadkiego przesyłania kwiatów. Starając się to wszystko zrozumieć, wzięła prysznic i włożyła brązowy sweter oraz spodnie pod kolor. Wpięła też w uszy niewielkie kolczyki z perełkami, choć wiedziała, że to będzie pierwsza rzecz, do której wyciągną się małe rączki jej podopiecznych. W kuchni, przy kawie i musli, postanowiła, że dzisiaj wypisze do domu Sally Carter.

Dojechała do szpitala kwadrans po ósmej. Rita Greenberg od razu poinformowała ją o stanie dziewczynki:

- Sally nie ma już temperatury i je dobrze. Czy będziemy ją dzisiaj odsyłać do domu?

- Najpierw muszę porozmawiać z jej matką, a nie mam do tego głowy. Bądź tak dobra i powiadom panią Carter, że przed wypisaniem dziecka chcę się z nią spotkać.

- Wczoraj przesłałam jej informację, że dziecko zostaje u nas dobę dłużej. Przypomnę jednak, że nasza mamuńcia ani razu nie odwiedziła Sally. Musi być zarobiona na śmierć.

Zdziwiona doktor Farrell poszła do małej. Dziecko spało na boku z rączkami ułożonymi pod policzkiem. Jasnobrązowe kędziorki opadały na czoło i uszy. Lekarka przyłożyła dłonie do pleców dziewczynki, czekając, czy nie usłyszy kaszlu lub nieprawidłowego oddechu, ale wszystko było w porządku. Sally nawet się nie poruszyła.

W pewnej chwili pani doktor miała ochotę wziąć dziewczynkę na ręce i przytulić, ale zrezygnowała z tego pomysłu, kontynuując obchód. Okazało się, że reszta podopiecznych ładnie wraca do zdrowia. Trochę gorzej było tylko z małym Carlosem, który długo walczył z chorobą, i Michaelem, którego na dobrą sprawę od trzech lat nie powinno być wśród żywych.

Idąc korytarzem, spotkała Ryana Jennera, dziś w białej marynarce.

- Czyżbyśmy nie operowali, doktorze? - rzuciła, spodziewając się czegoś w rodzaju: „Mam wolne”. Jednak Jenner zatrzymał się i odpowiedział:

- Nie ma zabiegów, nie ma rozpuszczonych włosów. - Po czym dodał: - W sobotę i niedzielę przyjmuję kilkoro gości z Georgetown. W piątek robię małą bibkę, po której zaprowadzę ich do tajskiej restauracji. Genine Westervelt i Natalie Kramer chciałyby się z tobą spotkać. Dołączysz do nas?

-Właściwie to... - mruczała pod nosem całkowicie zaskoczona. Jednak zaraz skojarzyła, że chodzi o koleżanki ze studiów, a nie o randkę, więc się zgodziła.

- Świetnie, przyślę ci mejl - powiedział i żwawo ruszył przed siebie.

Doktor Farrell poszła w stronę windy, lecz w pewnej chwili jeszcze się obejrzała, tylko po to, aby oblać się rumieńcem, gdy dostrzegła wlepione w nią oczy Ryana. Oboje zmieszali się tak bardzo, że automatycznie jeszcze raz pożegnali się skinieniem głowy i czym prędzej ruszyli każde w swoją stronę.

 

Monica wróciła do szpitala na spotkanie z panią Carter, które zaplanowała na dwunastą. Matka Sally spóźniła się pół godziny, udając, że nic się nie stało. Ubrana w elegancki, oliwkowy kostium, krótką kurtkę z paskiem, czarny golf, czarne rajstopy i wręcz niebezpiecznie wysokie szpilki tegoż koloru, wyglądała jak rasowa modelka. Zaczesane za uszy kasztanowe włosy odsłaniały ładną twarz, której urodę podkreślał doskonały makijaż. Tak nie powinna wyglądać kobieta, która przyjechała odebrać córkę ze szpitala, pomyślała doktor Farrell. Przecież coś takiego można włożyć tylko na randkę. Ciekawe, jak długo tu zostanie.

Tydzień temu to nie ona, lecz opiekująca się dzieckiem starsza kobieta przywiozła chorą Sally do szpitala. Jej matka zjawiła się w sukni wieczorowej godzinę później. Zapewniała, że w ciągu dnia córka była zdrowa i że nie zwróciła uwagi na to, że ma wyłączony telefon.

Doktor Farrell wprawnym kobiecym okiem zlustrowała przybyłą i doszła do wniosku, że makijaż nie spełnił swojego zadania, bo Renée Carter wygląda na starszą niż wtedy, gdy przyjechała tu po raz pierwszy.

Obok niej szła mniej więcej dwudziestoletnia dziewczyna. Okazało się, że to Kristina Johnson, nowa opiekunka. Oczywiście pani Carter nie przeprosiła za spóźnienie i ku osłupieniu lekarki nawet nie podeszła do córeczki.

- Musiałam zwolnić poprzedniczkę Kristiny, ponieważ nie powiedziała, że Sally mocno kaszlała tamtego dnia. Teraz mam wykwalifikowaną nianię - poinformowała lekko nosowym głosem i poleciła ubrać dziecko.

Doktor Farrell, wychodząc z pokoju wraz z panią Carter, usłyszała płacz małej, lecz już się nie odwróciła. Za to niepokoiła ją perspektywa zabrania dziewczynki do domu przez całkowicie obojętną na jej los kobietę. Zwracając uwagę matki na alergiczne skłonności dziewczynki, Monica spytała:

- Czy może ma pani w domu jakieś zwierzęta?

- Nie, nie. Nie mam na to czasu - odpowiedziała pani Carter po chwili namysłu, z wyraźnym zniecierpliwieniem przyjmując do wiadomości, że ma zwrócić baczną uwagę na wszelkie objawy astmy u córki.

- Czy coś jeszcze panią interesuje? - spytała lekarka.

- Wiem wszystko, ale chciałabym, żeby to pani leczyła Sally - niespodziewanie oznajmiła pani Carter i odwracając się w stronę Kristiny, krzyknęła: - Czy możemy już iść? Już jestem spóźniona. - Następnie wyjaśniła, że teraz odwiezie opiekunkę z dzieckiem do domu, a widząc wyraz twarzy Moniki, od razu dodała: - Oczywiście przed wyjściem sprawdzę, jak się czuje córka.

- To dobrze. Chciałabym jednak zadzwonić wieczorem i spytać o jej stan. Oczywiście będzie pani w domu, prawda? - lodowatym tonem wypaliła doktor Farrell, pytając, czy numer, którym dysponuje, jest aktualny.

Pani Carter potwierdziła dane i znów pospieszyła Kristinę:

- Do diabła, pospiesz się! Przecież nie mogę tu stracić całego dnia!

Rozdział 11

 

Wracając spiesznie po obiedzie do biura, Greg Gannon przeszedł przez sekretariat bez słowa. Esther Chambers zastanawiała się, o co chodzi. Greg wszedł do gabinetu, spojrzał na papiery i wrócił do Esther.

- Nie będę mógł dzisiaj zająć się tym wszystkim. Czy na pewno dokumenty są w porządku?

Choć zapewniła, że sprawdziła wszystko dwa razy, to w rzeczywistości miała ochotę zapytać, czy w ciągu jej trzydziestu pięciu lat pracy cokolwiek było kiedykolwiek źle przygotowane. Wściekła spojrzała jeszcze za Gannonem, który ruszył do sali konferencyjnej.

Na pewno coś się stało, pomyślała. Tylko co? Przecież Greg na razie ma pieniądze, a z dnia na dzień staje się coraz bardziej niegrzeczny. Wciąż zdenerwowana przypomniała sobie, jak decyzja Grega sprzed dwudziestu pięciu lat, o przeniesieniu siedziby firmy i fundacji do reprezentacyjnego biurowca przy Park Avenue, omal nie zabiła jego ojca. To wtedy poprosił, aby mówiła do niego per pan, jak tłumaczył, ze względów prestiżowych.

Obecnie zajmowali jeszcze lepsze pomieszczenia, tym razem w biurowcu Time Warner Center znajdującym się przy rondzie Kolumba. „Czas skończyć z małymi interesami z rzeźnikami, piekarzami czy wytwórcami świeczników”, mówił wówczas Greg drwiącym tonem.

Choć Es przyznawała, że postawienie na większych klientów było trafną decyzją, miała mu za złe, że tak lekceważąco mówił o decyzjach ojca. Uważała też, że pomimo sukcesu zawodowego ani posiadane liczne nieruchomości, ani młoda, piękna żona nie cieszyły Grega. Była pewna, że już na początku ich znajomości Pamela wciąż powtarzała: „Chcę to, chcę tamto”. Obecnie, po tym, jak Gannon tak źle potraktował swoją pierwszą małżonkę, nawet synowie z nim nie rozmawiali. Podejrzewała też, że i z własnym bratem drze już koty na posiedzeniu zarządu.

- Mam dosyć ich obu - bezwiednie wypaliła na głos Esther i natychmiast rozejrzała się dookoła.

Choć była sama, zaczerwieniła się po uszy. Jak mnie szlag trafi, to wygarnę im wszystko prosto w oczy, odgrażała się, wiedząc, co to może oznaczać. A co mi tam, przecież dam sobie radę, uspokajała się. Sprzedam mieszkanie i kupię dom w Vermont, zamiast wynajmować go co roku w lecie. Chłopcy uwielbiają narty i snowboard, a Manchester to sympatyczne miasto...

Na wspomnienie nastoletnich wnuków swojej siostry twarz Esther rozjaśnił uśmiech. Szczerze kochała tych urwisów. Właściwie, to nie ma na co czekać, pomyślała, włączyła komputer i zabrała się do pisania: „Szanowny panie Gannon! Uprzejmie zawiadamiam, że po trzydziestu pięciu latach pracy.. Ostatnie zdania brzmiały następująco: „Chętnie zostanę w biurze jeszcze przez miesiąc, aby można było poszukać kogoś na moje miejsce. Gdyby jednak wyraził Pan takie życzenie, odejdę od razu”. Plik nosił tytuł: „Żegnam panów”.

Po podpisaniu listu Esther czuła się leciutka jak piórko. Wsunęła wydrukowaną kartkę papieru do koperty, położyła ją na biurku szefa. Gannon z pewnością wróci do gabinetu po zebraniu, a stara sekretarka uznała za stosowne dać mu noc na podjęcie decyzji. Z doświadczenia wiedziała, że Greg nie lubi nagłych zmian. Chyba że sam jest ich inicjatorem. Nie chciała też, żeby namawiał ją na pozostanie w biurze dłużej niż miesiąc.

Wychodząc, Esther pożegnała się z recepcjonistką. Zjeżdżając windą na dół, zastanawiała się, czy zrobić zakupy w delikatesach na parterze, lecz ostatecznie zrezygnowała z tego pomysłu. Idąc do domu, cieszyła się rześkim powietrzem i lekkimi podmuchami wiatru. Być może niektórym nie odpowiadały surowe zimy w Vermoncie, aleja nie boję się chłodu, mówiła do siebie. Nie będzie tam, co prawda, takiego ruchu jak tutaj, ale mówi się trudno.

Wchodząc do bloku, w którym mieszkała, Esther podeszła wyjąć listy. Wtedy portier poinformował ją, że czeka na nią dwóch nieznajomych. Zaskoczona Esther spojrzała na siedzących w hallu mężczyzn, z których wysoki i dobrze ubrany właśnie wstał i szedł w jej kierunku.

- Nazywam się Thomas Desmond i jestem pracownikiem Komisji Papierów Wartościowych i Giełd - przedstawił się tak, aby portier nic nie słyszał i podał wizytówkę. - Chcielibyśmy zamienić z panią kilka słów. Najlepiej na osobności. Może u pani?

Rozdział 12

 

Płatny zabójca Sammy Barber miał robotę, która wymagała cierpliwości.

Od kilku dni prowadził dyskretną obserwację doktor Farrell. Na razie ustalił, że lekarka przychodzi do pracy przed ósmą trzydzieści i dwa razy w tygodniu zjawia się tam dodatkowo o siedemnastej. Ustalił też, że dwa razy jechała autobusem ze szpitala do swojego prywatnego gabinetu, a raz przeszła pieszo tam i z powrotem. Idąc szybko, łatwo pokonywała taki dystans. Barber uznał, że będzie trudno tak po prostu wepchnąć ją pod autobus, ponieważ kobieta ani nie stawała tuż przy krawędzi jezdni, ani nie wbiegała w ostatniej chwili na pasy.

W piątek o ósmej rano mężczyzna czekał na doktor Farrell w samochodzie zaparkowanym naprzeciwko jej domu. Wcześniej zaszedł na tył budynku, gdzie przyjrzał się mniej więcej studwudziestocentymetrowemu murkowi i wąskiemu przejściu oddzielającemu podwórka sąsiadujących ze sobą kamienic. Uznał, że tamtędy będzie mógł się włamać do mieszkania lekarki.

O ósmej dziesięć obiekt jego obserwacji wyszedł z domu. Sammy odczekał jeszcze chwilę, po czym wysiadł z samochodu i przeszedł na drugą stronę ulicy. Ubrany w narciarską kurtkę z kapturem i ciemne okulary na nosie, niósł przed sobą worek z pustymi pudełkami w środku, udając, że jest kurierem.