Dziedzictwo - Philip Roth - ebook + książka

Dziedzictwo ebook

Philip Roth

4,4

Opis

Najbardziej osobista książka Philipa Rotha

Impulsem do napisania Dziedzictwa była choroba ojca pisarza – nieoperacyjny (choć pierwotnie uznawany za łagodny) guz mózgu. Autor przejmująco opisuje ostatnie miesiące życia Hermana Rotha, wspominając skomplikowaną i pełną napięć relację ojciec-syn, poszukiwanie wspólnego języka przypominające swoistą próbę sił: ojciec, emigrant z Europy Wschodniej, kontra młody zbuntowany pisarz.

W Dziedzictwie autor stawia pytania o sprawy ostateczne, lecz nigdy nie zapomina o codziennym wymiarze egzystencji, o pozornie nieistotnych drobiazgach składających się na nasze życie, wstydliwej cielesności, przemilczanej zazwyczaj w literaturze, o słabościach, które nie odbierają człowiekowi godności, ale wzbogacają jego prawdziwy obraz. W tej wyjątkowej książce Philip Roth proponuje nowe spojrzenie na problemy nurtujące go w dotychczasowych powieściach, od Kompleksu Portnoya począwszy, na Oszustwie kończąc. Dziedzictwo to pożegnanie z literacką fikcją, wstrząsająca historia, którą rozpoczęło i zakończyło życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 265

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (12 ocen)
6
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Katjac

Nie oderwiesz się od lektury

Nieodmiennie z ogromną przyjemnością, przeczytałam, przesłuchałam. Książka bardzo osobista, autobiograficzna, prosta w swym przekazie a jednocześnie uniwersalna, bezpruderyjna,,
00
JJW1515

Nie oderwiesz się od lektury

Warto przeczytać. Można się duźo dowiedzieć jak ważne były relacje z ojcem dla Philipa Rotha. Tłumaczenie jest dobre z wyjątkiem fragmentów opisów seksualnych ale to pięta Achillesową języka polskiego.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Patrimony. A True Story
Opieka redakcyjna: EWA POLAŃSKA
Korekta: GABRIELA NIEMIEC, JOANNA ZABOROWSKA
Opracowanie graficzne: ROBERT KLEEMANN
Fotografia autora: © Nancy Crampton
Redaktor techniczny: ROBERT GĘBUŚ
Copyright © 1991, Philip Roth All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Jerzy Jarniewicz © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2022
Wydanie pierwsze: Warszawa 2007
ISBN 978-83-08-07744-3
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.

1

No i co ty o tym sądzisz?

Mój ojciec, mając osiemdziesiąt sześć lat, niemal nie widział już na prawe oko, ale poza tym cieszył się niesamowitym zdrowiem jak na mężczyznę w jego wieku; lecz wtedy właśnie dotknęło go to, co według błędnej diagnozy lekarza z Florydy było porażeniem nerwu twarzowego, wirusowym zakażeniem powodującym paraliż jednej strony twarzy, ustępujący zazwyczaj po jakimś czasie. Paraliżowi temu ojciec uległ zupełnie nieoczekiwanie w dzień po przylocie z New Jersey do West Palm Beach, gdzie miał zamiar spędzić zimowe miesiące, dzieląc wynajęty apartament z emerytowaną siedemdziesięcioletnią księgową Lilian Beloff, która mieszkała nad nim piętro wyżej w Elizabeth i z którą połączyło go romantyczne uczucie w rok po śmierci mojej matki w osiemdziesiątym pierwszym. Na lotnisku w West Palm ojciec był w tak dobrej kondycji, że nie potrzebował pomocy bagażowego (któremu musiałby dać napiwek) i sam taszczył swój bagaż całą drogę z sali przylotów aż do postoju taksówek. A następnego dnia rano, kiedy był w łazience, zobaczył w lustrze, że połowa twarzy już do niego nie należy. To, co przypominało ją jeszcze dzień wcześniej, teraz niczego nie przypominało – dolna powieka chorego oka zwisała niczym worek, odsłaniając swą wewnętrzną powierzchnię, policzek po tej stronie był zwiotczały i martwy, jakby usunięto spod niego kość, a wargi nie układały się w linię prostą, lecz przecinały twarz po przekątnej.

Dłonią przesunął prawy policzek z powrotem na miejsce, gdzie tkwił jeszcze poprzedniego wieczoru, i trzymał go tam, licząc do dziesięciu. Powtarzał tę czynność kilkakrotnie tego dnia rano – i każdego dnia od tej pory – ale gdy tylko odsuwał dłoń, policzek opadał. Próbował wytłumaczyć sobie, że pewnie spał w złej pozycji, że to po śnie jego skóra pokryła się bruzdami, choć tak naprawdę był przekonany, że przeżył wylew. Jego ojciec został inwalidą po przebytym wylewie jeszcze na początku lat czterdziestych, a gdy on sam był już starcem, powtarzał mi często: „Nie chcę skończyć jak on. Nie chcę leżeć w ten sposób. Tego się boję najbardziej”. Opowiadał mi, jak w drodze do biura wcześnie rano, i ponownie w drodze powrotnej do domu wieczorem, odwiedzał ojca w szpitalu. Dwa razy dziennie zapalał papierosa i wkładał mu go do ust, a wieczorem siadał na jego łóżku i czytał mu gazetę w jidysz. Unieruchomiony i bezbronny Sender Roth, któremu tylko papierosy przynosiły jaką taką ulgę, trwał w tym stanie prawie rok; i aż do momentu, gdy drugi wylew wykończył go pewnej nocy w czterdziestym drugim roku, mój ojciec dwa razy dziennie siadał koło niego i patrzył, jak umiera.

Lekarz, od którego ojciec dowiedział się, że cierpi na paraliż nerwu twarzowego, zapewniał go, że niedługo stan sparaliżowanej części twarzy powróci do normy. I kilka dni później prognoza lekarza znalazła potwierdzenie: do zdrowia bowiem powróciły trzy osoby mieszkające na tym samym osiedlu co ojciec, którym przydarzyło się podobne nieszczęście. Jedna z tych osób musiała czekać niemal cztery miesiące, aż w końcu paraliż ustąpił w taki sam tajemniczy sposób, w jaki się pojawił.

Ale jego nie ustąpił.

Ojciec wkrótce stracił słuch w prawym uchu. Doktor z Florydy zbadał ucho i zmierzył stopień utraty słuchu, ale powiedział, że nie ma to nic wspólnego z porażeniem. To rzecz, która po prostu przychodzi z wiekiem – prawdopodobnie tracił słuch w prawym uchu stopniowo, tak samo jak tracił wzrok w prawym oku, i dopiero teraz sobie to uprzytomnił. Tym razem, gdy ojciec zapytał go, jak długo, jego zdaniem, będzie musiał czekać, aż paraliż ustąpi, lekarz powiedział mu, że w przypadkach, które trwają tak długo jak jego, paraliż czasami wcale nie ustępuje. „Pomyśl tylko, jak bardzo los jest dla ciebie łaskawy” – mówił mu lekarz; poza niewidzącym okiem, głuchym uchem i sparaliżowaną jedną stroną twarzy ojciec był zdrowy niczym mężczyzna młodszy o dwadzieścia lat.

Kiedy dzwoniłem do niego w każdą niedzielę, słyszałem, jak z powodu zwiotczałych ust jego głos stawał się coraz bardziej niewyraźny i trudno go było zrozumieć – mówił czasami jak ktoś, kto dopiero zszedł z fotela u dentysty, a jeszcze nie przestała działać nowokaina. Kiedy pojechałem na Florydę, aby się z nim zobaczyć, byłem jego wyglądem wstrząśnięty – wydawało mi się, że w ogóle nie będzie w stanie mówić.

„No i co ty o tym sądzisz?” – zapytał w foyer hotelu, gdzie umówiłem się z nim i Lil na obiad. To były jego pierwsze słowa, gdy schyliłem się, aby go pocałować. Siedział obok Lil, zanurzony głęboko w pokrytym tkanym obiciem dwuosobowym fotelu, z twarzą zwróconą wprost na mnie, widziałem więc, co się wydarzyło. Przez cały ubiegły rok nosił, z przerwami, czarną patkę na ślepym oku, aby chronić je przed światłem i wiatrem. Biorąc pod uwagę tę patkę, jego policzek i usta oraz fakt, że stracił na wadze, wydawało mi się, że ojciec okropnie się zmienił. W ciągu tych pięciu tygodni, od kiedy widziałem się z nim po raz ostatni w Elizabeth, przybrał postać zniedołężniałego starca. Trudno mi było uwierzyć, że zaledwie sześć lat temu, zimą, wkrótce po śmierci mojej matki, kiedy mieszkał w apartamencie starego kumpla Billa Webera w Bal Harbour, bez trudu udało mu się przekonać zamożne wdowy z sąsiedztwa – które natychmiast zaczęły oblegać towarzyskiego, świeżo owdowiałego mężczyznę, ubranego w marynarkę z kory i pastelowe spodnie – że dopiero co skończył siedemdziesiątkę, a przecież rok wcześniej świętowaliśmy jego osiemdziesiąte urodziny, zebrawszy się w moim domu w Connecticut.

Podczas obiadu w hotelu zacząłem rozumieć, jak wielkim upośledzeniem jest porażenie nerwu twarzowego. Paraliż ten nie tylko zniekształca twarz. Ojciec mógł teraz pić tylko za pomocą słomki, w przeciwnym wypadku płyn wylewał się z porażonej części ust. Zjedzenie każdego kęsa wiązało się z wysiłkiem, przynosiło frustrację i wstyd. Ojciec z niechęcią zgodził się, po zabrudzeniu krawata zupą, aby Lil zawiązała mu na szyi serwetkę – druga leżała już na kolanach, ochraniając spodnie. Od czasu do czasu Lil nachylała się do niego ze swoją serwetką i – ku jego niezadowoleniu – usuwała resztki jedzenia, które wyślizgiwały mu się z ust i przyklejały do brody. Kilka razy Lil zwróciła mu uwagę, aby nakładał mniejsze porcje na widelec i próbował brać do ust nieco mniej pożywienia, niż to robił zazwyczaj. „Tak – mamrotał ze wzrokiem wbitym ponuro w talerz – tak, oczywiście”, a potem po dwóch lub trzech kęsach znowu się zapominał. Właśnie dlatego, że posiłki zmieniły się w przygnębiającą próbę sił, ojciec stracił na wadze i wyglądał na żałośnie niedokarmionego.

Tę trudną sytuację pogarszał jeszcze fakt, że w ostatnich miesiącach powiększyła mu się zaćma obydwu gałek ocznych, tak że nawet na zdrowe oko nie widział dobrze. Mój okulista z Nowego Jorku, David Krohn, przez kilka lat kontrolował rozwój katarakty ojca, zajmując się jego coraz słabszym wzrokiem, a kiedy w marcu ojciec powrócił do New Jersey z nieszczęsnego pobytu na Florydzie, pojechał zaraz do Nowego Jorku, aby nakłonić Davida, żeby ten usunął mu kataraktę ze zdrowego oka. Ponieważ w kwestii paraliżu nie mógł niczemu zaradzić, szczególnie zależało mu na podjęciu jakichś działań, które przywróciłyby sprawność wzroku. Późnym wieczorem David zadzwonił do mnie po wizycie mojego ojca i powiedział, że nie chciałby operować oka, dopóki dalsze badania nie określą przyczyny paraliżu twarzy oraz utraty słuchu. Nie był przekonany, że to zwyczajny paraliż.

I miał rację. Harold Wasserman, lekarz mojego ojca z New Jersey, umożliwił przeprowadzenie badań rezonansem magnetycznym, na które David skierował ojca. Kiedy Harold otrzymał wyniki z laboratorium, zadzwonił do mnie rano, by mi o nich zakomunikować. Mój ojciec miał guz mózgu, „olbrzymi guz” według Harolda, i mimo że badania nie pozwalały stwierdzić, czy mamy do czynienia z łagodnym czy ze złośliwym przypadkiem, Harold powiedział: „Tak czy owak, takie guzy to śmierć”. Następnym krokiem było zasięgnięcie rady u neurochirurga, chcieliśmy się dowiedzieć dokładnie, jaki to guz i co, jeśli w ogóle coś, można zrobić. „Nie mam większych nadziei – powiedział Harold. – Ty też nie powinieneś ich mieć”.

Udało mi się zaprowadzić ojca do neurochirurga, nie poinformowawszy go o wynikach badania. Skłamałem, mówiąc, że badanie niczego nie wykazało, że David, który dmucha na zimne, chce po prostu usłyszeć opinię jeszcze jednego lekarza o paraliżu twarzy, zanim zajmie się usunięciem katarakty. Tymczasem poprosiłem o przesłanie zdjęć do hotelu Essex House w Nowym Jorku. Ulokowaliśmy się tam prowizorycznie z Claire Bloom, szukając odpowiedniejszego mieszkania – mieliśmy bowiem zamiar znaleźć coś na Manhattanie po dziesięciu latach kołatania się między jej domem w Londynie i moim w Connecticut.

Zaledwie tydzień przed tym, jak w dużej kopercie dostarczono mi do hotelu zdjęcia mózgu mojego ojca wraz z opisem radiologa, Claire pojechała do Londynu, aby zobaczyć się ze swoją córką, dopilnować remontu domu i złożyć wizytę u swojego doradcy finansowego w sprawie ciągnących się negocjacji z brytyjskim urzędem podatkowym. Okropnie tęskniła za Londynem: ta miesięczna wizyta miała nie tylko umożliwić jej zajęcie się praktycznymi sprawami, ale także nieco złagodzić coraz silniejsze uczucie nostalgii. Sądzę, że gdyby guz ojca wykryty został wcześniej, kiedy Claire była tu ze mną, nie poświęcałbym mu aż tyle czasu, a myśl o jego chorobie, przynajmniej wieczorami, nie przygnębiałaby mnie tak bardzo jak teraz, gdy zostałem sam. Ale nawet wówczas wydawało mi się, że nieobecność Claire, a także i to, że w tym hotelu nie potrafiłem niczego napisać, będąc jedynie przyjezdnym, bezdomnym gościem – tworzyły wyjątkową okoliczność: nie mając żadnych innych obowiązków, mogłem poświęcić się całkowicie ojcu.

Będąc sam, mogłem również poddać się wszelkim uczuciom, które mną targały; nie musiałem, wbrew sobie, przyjmować męskiej, dojrzałej czy filozoficznej postawy. W samotności, kiedy zbierało mi się na płacz, płakałem, nigdy zaś nie chciało mi się bardziej płakać niż wtedy, gdy wyjąłem z koperty serię zdjęć jego mózgu – nie dlatego, że od razu mogłem rozpoznać guz, który tam rósł, ale dlatego, że był to jego mózg, mózg mojego ojca, to coś, dzięki czemu myślał tak ociężale, jak myślał, mówił z taką przesadą, z jaką mówił, wnioskował tak emocjonalnie, jak wnioskował, i podejmował decyzje pod wpływem impulsu. To właśnie ta tkanka była powodem jego nieustannych zmartwień i podsycała przez ponad osiem dziesięcioleci jego upartą samodyscyplinę, była źródłem wszystkiego, co irytowało mnie tak bardzo, gdy byłem jego dorastającym synem; to była ta rzecz, która zarządzała naszym losem jeszcze wtedy, gdy ojciec był wszechmocny i stanowił o wszystkim, co miało nas dotyczyć. Teraz uciska ją, przemieszcza i niszczy „duża masa guza zlokalizowana głównie w okolicy prawego kąta mostowo-móżdżkowego i przedmostowych zatok żylnych. Masa ta wchodzi do prawej zatoki jamistej i otacza tętnicę szyjną...”. Nie wiedziałem, gdzie szukać owych mostowo-móżdżkowych kątów ani przedmostowych zatok, ale gdy przeczytałem w opisie radiologicznym, że tętnica szyjna otoczona jest przez guz, poczułem się, jak gdybym przeczytał wydany na niego wyrok śmierci. „Stwierdza się także zniszczenie szczytu kości skalistej. Masa guza znacznie przemieszcza do tyłu oraz uciska most i konary móżdżku po stronie prawej...” Byłem sam, kiedy rozłożyłem na łóżku w pokoju hotelowym zdjęcia jego mózgu, robione pod różnymi kątami, i nie próbowałem niczego w sobie tłumić. Kto wie, może odczuwałbym to samo, gdybym trzymał ten mózg na dłoni; w każdym razie takie miałem wrażenie. Z gorejącego krzewu wybuchła wola Boga i w równie cudowny sposób wola Hermana Rotha zrodziła z tego bulwiastego organu wszystkie lata jego życia. Widziałem mózg mego ojca, i wszystko i nic odsłoniło się przede mną. Tajemnica granicząca z boskością, mózg; nawet jeśli to był mózg emerytowanego agenta ubezpieczeniowego, który ukończył zaledwie osiem klas przy Trzynastej Alei w Newark.

Mój bratanek Seth zawiózł ojca do Millburn na wizytę u neurochirurga, doktora Meyersona, w jego podmiejskim gabinecie. Zrobiłem wszystko, by ojciec spotkał się z lekarzem właśnie tam, a nie w szpitalu uniwersyteckim w Newark; sądziłem bowiem, że samo miejsce, gdzie znajdował się szpitalny gabinet doktora (a jak mi powiedziano, był to oddział onkologiczny), wzbudziłoby w nim podejrzenie, że ma raka, gdy tymczasem nie postawiono jeszcze ostatecznej diagnozy, on sam zaś nie wiedział nawet, że chodzi o guz. Wierzyłem, że w ten sposób oszczędzona mu będzie śmiertelna trwoga, przynajmniej na jakiś czas.

Kiedy nieco później tego samego dnia rozmawiałem z doktorem Meyersonem, powiedział mi, że guz tego rodzaju, jaki ma mój ojciec, umiejscowiony z przodu pnia mózgu, ma w dziewięćdziesięciu pięciu procentach charakter łagodny. Według Meyersona mógł się tam rozwijać nawet i od dziesięciu lat, jednak niedawny paraliż twarzy i częściowa utrata słuchu pozwalają przypuszczać, że w „stosunkowo krótkim czasie”, jak to ujął, „będzie dużo gorzej”. Ciągle jeszcze istniała możliwość chirurgicznej interwencji. Doktor powiedział mi, że siedemdziesiąt pięć procent operowanych pacjentów wychodzi cało z zabiegu i czuje się lepiej, dziesięć procent umiera na stole, a pozostałe piętnaście albo umiera wkrótce potem, albo czuje się gorzej.

– Jeśli przeżyje – spytałem – jak będzie przebiegać rekonwalescencja?

– Nie będzie łatwa. Ojciec musi przebywać na oddziale rekonwalescencji przez miesiąc, a może nawet dwa lub trzy miesiące.

– Piekło, innymi słowy.

– Będzie ciężko – przyznał. – Ale jeśli nic się nie zrobi, może być jeszcze gorzej.

Nie miałem zamiaru informować ojca przez telefon o tym, co powiedział mi Meyerson; następnego dnia rano, gdy zadzwoniłem do niego około dziewiątej, powiedziałem tylko tyle, że przyjadę do Elizabeth, żeby się z nim zobaczyć.

– A więc jest aż tak źle – powiedział.

– Poczekaj, aż przyjadę, siądziemy i pogadamy na ten temat.

– Czy mam raka? – zapytał mnie.

– Nie, nie masz raka.

– A więc co to jest?

– Bądź cierpliwy, będę tam za godzinę i opowiem ci dokładnie, jak wygląda sytuacja.

– Chcę wiedzieć już teraz.

– Będę za godzinę, niecałą godzinę – powiedziałem przekonany, że lepiej będzie odczekać, i to bez względu na to, jak bardzo się boi, niż powiedzieć bez ogródek całą prawdę przez telefon, a potem kazać mu siedzieć samemu w szoku, w oczekiwaniu na mój przyjazd.

Biorąc pod uwagę zadanie, jakie musiałem wykonać, można się było spodziewać, że gdy zjadę z autostrady przy Elizabeth, przeoczę skrzyżowanie prowadzące do North Avenue i prosto do domu mojego ojca, kilka przecznic dalej. Znalazłem się więc na wjeździe na autostradę New Jersey, która milę lub dwie dalej biegła tuż obok cmentarza, gdzie siedem lat wcześniej pochowaliśmy matkę. Nie wydawało mi się, aby okoliczności, dzięki którym się tam znalazłem, kryły w sobie coś mistycznego, ale mimo wszystko byłem tym faktem zdumiony, uświadomiwszy sobie, gdzie dotarłem po dwudziestu minutach jazdy z Manhattanu.

Byłem na tym cmentarzu tylko dwa razy, najpierw w dniu jej pogrzebu w osiemdziesiątym pierwszym roku i rok później, kiedy przywiozłem tu ojca, by obejrzał nagrobek. I w jednym, i w drugim wypadku jechaliśmy z Elizabeth, a nie z Manhattanu, nie miałem więc pojęcia, że można tu trafić, jadąc tą autostradą. Gdybym owego dnia jechał z zamiarem odnalezienia cmentarza, prawdopodobnie zgubiłbym się przy pogmatwanym rozjeździe dróg prowadzących na lotnisko Newark, do portu Newark i portu Elizabeth, i z powrotem do centrum Newark. Choć nie szukałem tego cmentarza, ani świadomie, ani nieświadomie, owego dnia rano, kiedy miałem powiadomić ojca o guzie, który go zabije, bezbłędnie wybrałem najkrótszą z możliwych dróg wiodących z mojego hotelu na Manhattanie do grobu matki i do miejsca obok jej grobu, gdzie w przyszłości miał być też pochowany ojciec.

Nie chciałem, aby ojciec czekał na mnie dłużej, niż było to absolutnie konieczne, ale znalazłszy się w tym miejscu, nie mogłem jechać dalej, tak jakby nic niezwykłego się nie wydarzyło. Nie oczekiwałem, że dowiem się czegoś nowego, zjeżdżając z drogi i stając przed grobem matki tego ranka, nie sądziłem, że pamięć o niej pocieszy mnie lub umocni, czy też sprawi, że będę lepiej przygotowany do pomocy ojcu w jego nieszczęściu. Nie sądziłem też, że załamie mnie widok miejsca, gdzie ojciec ma być pochowany. Dotarłem tutaj dzięki przypadkowi, który kazał mi skręcić w niewłaściwą drogę. Dlatego też poddałem się tej przemożnej sile, wyszedłem z wozu i odnalazłem grób matki na cmentarzu. Matkę, jak i innych zmarłych, sprowadziła tu inna przemożna siła – czegoś, co w sumie było dużo bardziej nieprawdopodobnym przypadkiem – siła faktu, że się kiedyś żyło.

Uważam, że człowiek idący na czyjś grób ma myśli, które są w gruncie rzeczy myślami każdego człowieka i jeśli pominąć kwestię krasomówstwa, nie różnią się od rozmyślań Hamleta nad czaszką Yoricka. Wydaje się, że niemal wszystko, co można sobie pomyśleć lub powiedzieć, jest jedynie wariantem tamtych słów Hamleta: „tysiące razy woził mnie na grzbiecie”[1]. Wizyta na cmentarzu przypomina człowiekowi, jak ograniczone i banalne są jego myśli na ten temat. Och, pewnie, że można porozmawiać ze zmarłymi, jeśli ktoś sądzi, że to cokolwiek pomoże, można zacząć, tak jak ja owego dnia rano, mówiąc: „Cóż, mamo...”, trudno jednak nie wiedzieć – nawet jeśli komuś uda się wyjść poza pierwsze zdanie – że równie dobrze można rozmawiać sobie z modelem kręgosłupa wiszącym w gabinecie osteologa. Można zmarłym wiele obiecać, podzielić się najnowszymi wiadomościami, prosić o zrozumienie, przebaczenie, o ich miłość – można także zachować się w inny, aktywniejszy sposób, na przykład powyrywać chwasty, oczyścić ścieżkę, palcem przejechać po literach wyrzeźbionych na nagrobku, można nawet klęknąć i położyć ręce dokładnie nad ich szczątkami, dotykając ziemi, ich ziemi, można zamknąć oczy i powspominać, jak wyglądali, gdy byli jeszcze z tobą. Ale te wspominki niczego nie zmieniają, poza tym, że zmarli stają się jeszcze bardziej dalecy i niedostępni niż wtedy, gdy dziesięć minut wcześniej jechałeś tu samochodem. Jeśli na cmentarzu nie ma nikogo, kto mógłby cię podejrzeć, możesz spróbować różnych dziwacznych, niemal szalonych rzeczy, aby zmarli nie przypominali zmarłych. Ale nawet jeśli ci się to uda, jeśli wprowadzisz siebie w taki stan, że poczujesz ich chwilową obecność, to i tak odejdziesz z tego miejsca bez nich. Cmentarze są dowodem – przynajmniej dla ludzi takich jak ja – nie na to, że zmarli są obecni, ale że ich nie ma. Ich już nie ma, a my, jak dotąd, jesteśmy. To jest podstawowa prawda i bez względu na to, jak bardzo nie chcielibyśmy jej uznać, nietrudno ją zrozumieć.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przypisy

[1] Przekład Stanisława Barańczaka (przyp. tłum.).