Dziecko piątku - Małgorzata Musierowicz - ebook + audiobook + książka

Dziecko piątku ebook i audiobook

Małgorzata Musierowicz

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jeden z najbardziej poruszających tomów Jeżycjady. Naznaczona pewną melancholią historia, znanej z Opium w rosole, a teraz już nastoletniej, Aurelii  wciąż jednak niesie ogrom ciepła i krzepiącego optymizmu, za które kochana jest twórczość Małgorzaty Musierowicz. To opowieść nie tylko dla dorastających panien, lecz (jeżeli wierzyć czytelnikom) lektura na każdy etap życia, nabierająca wraz z upływem czasu nowych sensów i znaczeń.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 231

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (770 ocen)
608
133
25
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kar17
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

najbardziej poruszająca część spośród dotychczasowych. Piękna, smutna, ale jednocześnie ciepła i pokrzepiająca
40
tosia_zawierta

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham Jeżycjadę ❤️❤️❤️
30
Dojcia

Nie oderwiesz się od lektury

W tym tomie spotykamy znaną już z "Opium w rosole" Geniusię, czyli Aurelię Jedwabińską i poznajemy jej dalsze, wciąż smutne losy. Ale ostatecznie i do Aurelii uśmiecha się los i pomaga ułożyć życie na nowo.
10
magda883

Dobrze spędzony czas

Nie jest to moze mój ulubiony tom Jeżycjady, ale… Czytane przez MM te ksiązki są mi jeszcze bliższe, jeszcze cieplejsze 🥺
10
Laurennka

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykle wzruszająca , wspaniała,zabawna,część Jezycjady
00

Popularność




MAŁGORZATA MUSIEROWICZ

DzieckoPiątku

Ta książka

jest prezentem

dla Kochanej

Cioci Luci

Od razu człowiekowi lżej się oddycha.

Dopiero pół godziny minęło od uroczystego zakończenia roku, a już się czuło efekty: błoga cisza, spokój. Jeszcze tylko trzej ostatni licealiści z małpim wrzaskiem przepychali się w drzwiach wejściowych, jakby nie mogli przejść przez nie pojedynczo i po kolei. Jeszcze dwie ostatnie uczennice przemknęły obok portierni, chichocząc piskliwie i stukając obcasami po płytach posadzki. I już. Po wszystkim. Uff.

A! – nie. Jeszcze nie.

Na piętrze ciężko łupnęły drzwi auli, łoskot poniósł się przez wszystkie kondygnacje.

Ciekawe, kto tam jeszcze łobuzuje.

Pan Jankowiak dopił herbatę i opłukał szklankę nad malutką umywalnią zamontowaną w kącie portierni. Trzeba iść, zobaczyć, co się dzieje. Poprawił przed lustrem krawat, stwierdzając mimochodem, że od sprania kołnierzyk koszuli ma już postrzępione rożki. Musnął łysinę, zgarniając na nią kosmyki pozostałe z boku nad uszami. E, próżny trud. Taki już człowiek stary, paskudny. Odwrócił się z niezadowoleniem od lustra i wyszedł, zamykając za sobą drzwi na klucz.

Poczłapał na spuchniętych nogach przez ogromny hall. Panie Boże, ale też naśmiecili na pożegnanie! Znów sprzątaczki będą narzekać, wszędzie pełno papierków i kulek gumy do żucia. Co za młodzież, rzucają pod siebie, gdzie stoją. Żadnego wychowania. Szyba w górnej części drzwi do pracowni chemicznej znów wybita, czwarty raz w tym roku. Ano, pewnie, trzaska się drzwiami bez opamiętania albo zostawia się pootwierane drzwi i okna naraz. Żadnej kultury, żadnego zrozumienia. Ale co tu się dziwić. Takie czasy. Rodzice zalatani, każdy się uwija za groszem, jak może, a dzieci wychować nie ma komu.

– A ty co, panna? Jeszcze tu siedzisz? – zagadnął surowo, z niezadowoleniem. Chuda, czarniawa dziewczynina kuliła się na ławce pod witrażowym oknem. Co ona tu jeszcze robi? Mało jeszcze naśmiecili, nałobuzowali? No, chciałby on kiedyś zobaczyć, jak uczeń albo uczennica, zamiast nudzić się bezczynnie – zbiera wokół siebie papierki i ogryzki. Ale tego się, oczywiście, do samej śmierci nie doczeka. Nie to im w głowie.

Smarkata wlepiła w niego czarne oczy, aż za wielkie w tej chudej buzi.

– Deszcz pada – wyjaśniła lękliwie.

– Ale tam, pada. Już przestał. No, dalej, leć do domu, pokaż matce świadectwo – gderliwie nakazał pan Jankowiak i aż się zdziwił: tak się smarkata wstrząsnęła, jakby ją kto uderzył. Boże wielki, czego to się gapi tymi okrągłymi oczyskami, brzydactwo jedno, pewnie się zaraz rozbeczy. Nic, tylko dostała złe oceny i teraz się boi wracać do domu – o, proszę, naturalnie, świadectwo zwinięte w trąbkę, wygniecione, że aż wstyd, leży na parapecie.

Wzruszył ramionami. No, pewnie. Uczyć im się nie chce, wszystko inne ważniejsze, a potem – od razu tragedia. Dobrze, w końcu to nie jego sprawa. Powiedział jej, żeby szła do domu. Jeśli tu wciąż jeszcze będzie tkwiła, kiedy on pójdzie z powrotem, to ją zgarnie po drodze i wyprosi.

Ruszył powoli dalej, ciągnąc obolałe nogi. Ale po paru krokach coś mu kazało się obejrzeć.

No, patrzcie państwo. Siedzi, jak siedziała. Jakby nie kazał jej iść do matki. O, oni wszyscy teraz rodziców mają za nic, matka dla nich niewiele znaczy, a już ojciec! – szkoda gadać. Ile to się człowiek naoglądał tego przez te wszystkie lata pracy w szkole. Różnie bywało, ale teraz to już jest najgorzej. O, wciąż siedzi, tylko że teraz wyciągnęła przed siebie cienkie nogi w czarnych pończochach. A jak to się garbi, krzywi, co też ona tam tak ogląda na tej posadzce, nie ma tam chyba czego paskudnego?!

Brudzą i brudzą, armia sprzątaczek mogłaby myć i szorować, i zamiatać od rana do nocy, a zaraz znów by było nabrudzone. Co za życie. I czego ta smarkata tak wypatruje?

2

Deszcz naprawdę nie padał, no, jak mogła nie zauważyć. Przecież rzeczywiście już ustał ten jedwabisty szum za oknem. Strzałka słońca przeszyła witraż, posadzkę pocięły kolorowe romby, a na dłoni Aurelii usiadła ciepła plamka w kolorze kurczątka.

Wyciągnęła nogi jeszcze dalej, poruszyła rozstawionymi stopami tak, by w klamerkach czarnych pantofli zapaliły się refleksy światła – szafirowe w jednej, zielone w drugiej. Kiedy wystawiła przed siebie rękę, słońce prześwietliło kryształ górski w pierścionku mamusi. Aurelia nosiła go na środkowym palcu, a i tak był jeszcze za luźny, musiała go od spodu omotać nitką, bo bała się, że go zgubi. Teraz kryształ zajarzył się gorącym ogieńkiem, aż Aurelia Jedwabińska uśmiechnęła się do niego, siedząc tak w tym kolorowym, czarodziejskim blasku, nareszcie sama.

Ten stary woźny, taki podobny do nadąsanego jeża, taki srogi ze swoimi nastroszonymi czarnymi brwiami i nastroszonym siwym wąsem, był strasznie nietaktowny. No cóż, nie mógł wiedzieć, że jej mamusia umarła rok temu i że nie ma teraz nikogo na świecie, kto interesowałby się świadectwem Aurelii.

Śliczny był ten ogieniek w pierścionku. Poruszyła palcami, żeby odrobinę zmienił położenie. Strasznie lubiła tak łowić światło. Kusiły ją lusterka, krawędzie kieliszków, dna szklanek, skuwki długopisów i wiecznych piór. Najpierw długo nie wiedziała, co ją nagle napadło, skąd bierze się ten przymus i dlaczego kojarzy się jej z czymś miłym. Ale parę dni temu, nad ranem, obudziła się nagle i spojrzała ze swojego łóżka pod oknem wprost w blednące czerwcowe niebo. I w tej samej chwili przypomniała sobie taki sam widok sprzed roku.

Było to w pierwszą noc po śmierci mamusi.

Mieszkała wtedy u Kreski i Maćka, bo mamusia już od kilku tygodni leżała w szpitalu onkologicznym. I kiedy wieczorem nadeszła ta wiadomość – to właśnie Kreska wezwała lekarza do Aurelii. Dał jej zastrzyk na uspokojenie, żeby tak nie krzyczała.

Sen po tym zastrzyku był ciężki, przypominał jakieś ciemne, oleiste tonie. Nad ranem, kiedy się właśnie z nich wydobywała, przyśniła się jej mamusia. Nie taka spięta, oschła i zdenerwowana, jak zwykle (biedna, nie umiała być inna – chociaż naprawdę wciąż próbowała…). We śnie mamusia była miła i uśmiechała się radośnie. Wokół niej była łąka, zalana srebrnym blaskiem, i wszędzie unosiły się, jak dmuchawce, lśniące kule. Mamusia śmiała się i przesuwała je tak, żeby przenikały przez nie promienie światła.

Radosny sen się urwał, bo Aurelia niepotrzebnie podniosła powieki (żeby lepiej widzieć) i utkwiła wzrok w rozjaśniającym się niebie. Potem już snów nie było – zapadła w tę samą co przedtem czarną otchłań.

Nie mogła płakać. Wcale. Na pogrzebie pojawił się ojciec – sam oczywiście, bez swojej nowej rodziny. Aurelia widziała go wtedy po raz pierwszy od pięciu lat. Był taki zakłopotany. Spojrzenie umykało mu w bok, jakby je kto przeciągał na niewidzialnym sznureczku. Aurelia, której łatwo udzielały się nastroje, i tym razem przejęła zakłopotanie ojca. Speszyła się na dobre i właściwie do dziś jej to uczucie nie minęło. Ojciec wtedy tak się zaczerwienił, że aż mu łzy stanęły w oczach.

– Spakuj się – powiedział, patrząc w bok. – Pojedziesz do… do… do mnie. Do… do nas. Do, hm, do domu.

I pojechała, co miała zrobić. Dokąd miała pójść. Zamknęli na trzy spusty to zimne, czyste mieszkanie przy Norwida, zostawili za szarymi drzwiami wszystkie sukienki mamusi, otwartą książkę na jej poduszce, tabletki w szklanym flakoniku, jej szczotkę do włosów i jej ulubiony obraz – ten groźny, prawie pusty, biały, z czarną plamą w kształcie nietoperza. Aurelia nigdy nie lubiła tego obrazu, bała się go. Być może przez to właśnie nigdy tak naprawdę nie polubiła mieszkania przy Norwida, to jest – domu.

Nie mogła też w żaden sposób polubić domu ojca, to jest – mieszkania pani Moniki. Co prawda, obrazy wisiały tu całkiem pogodne, w salonie – reprodukcja Słoneczników van Gogha, a w pokoju Mariusza, syna tej pani, na ścianach wisiały takie jak wszędzie plakaty z Michaelem Jacksonem i Madonną. Dziwna rzecz była w kuchni: zawieszono tam dwa kalendarze, ten z kotami nad stołem, a ten z psami – nad szafką z talerzami. Oba były na rok 1992 i Aurelia zastanawiała się całymi tygodniami, po co komu aż dwa kalendarze na ten sam rok. Taka była wciąż rozbita, od pogrzebu ciągle bolała ją głowa, może dlatego, że w żaden sposób nie mogła zapłakać. Straciła całą energię i lekkość rozumowania, w ogóle myślenie szło jej gorzej niż kiedyś, tak że dopiero po pół roku udało się jej wymyślić powód: że ten kalendarz z kotami jest zapewne na dni wesołe, a ten z psami – na smutne. Ale wtedy właśnie kalendarze zdjęto i zastąpiono je trzema nowymi, na rok 1993. Na jednym znów były koty, na drugim – ryby, a trzeci, z przyczyn niepojętych, przedstawiał kolekcję starych samochodów, po dwa na każdy miesiąc. Dociekanie sensu tej nowej konfiguracji zmęczyło ją – ale nie odważyła się zapytać, o co w tym wszystkim chodzi. Była onieśmielona i jakoś nie mogła się zadomowić. Ojca nie było całymi dniami (dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy jeszcze mieszkał z nimi, przy Norwida). Kiedy wieczorem wracał z instytutu, pisał do późnej nocy na komputerze albo prowadził długie rozmowy przez telefon. A jeśli nie rozmawiał przez telefon – milczał. Patrzał w telewizor. Ciężko wzdychał. Wychodził na taras, siadał w wiklinowym fotelu i niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w mały ogródek, pełen sztywnych jaskrawoczerwonych róż. Aurelia nie miała odwagi podejść do niego. Nigdy nie umiała rozmawiać z ojcem, zbyt się bała jego wybuchów gniewu – zawsze nie do przewidzenia i nie do pojęcia. Teraz zaś zbliżyć się do niego tym bardziej nie potrafiła. Miała wrażenie, że wszystkim tu przeszkadza i wszystkich irytuje. Na widok ojca uciekała po prostu do swego pokoiku na piętrze, położonego tuż obok strychu.

A ta pani Monika – zgrabna brunetka o czerwonych, błyszczących ustach i ciężkich powiekach – onieśmielała Aurelię jeszcze bardziej.

Może pani Monika nie była zła czy nieżyczliwa. Może tylko miała w sobie coś takiego, co kazało człowiekowi trzymać się na dystans.

Aurelia zresztą nie zamierzała zmniejszać tego dystansu. Przez wierność wobec mamusi.

Tak że właściwie – nie było do kogo spieszyć się z tym świadectwem, naprawdę. Pan woźny (śmieszny i nawet miły z tymi żółtawymi policzkami i jasnym spojrzeniem) niechcący sprawił jej przykrość, ale skąd miał, biedak, wiedzieć. Przecież nie jest przezroczysta. Nie widać z wierzchu, co ją boli, o czym myśli, nad czym cierpi. Ani – za czym tęskni.

Słońce już chyba całkiem wydostało się zza chmur, bo witraż z kolorowego szkła rozjarzył się za jej plecami pełnym blaskiem. Przesunęła rękę, tak żeby światło padało na kryształ nieco z ukosa. O! Znów jej się udało zatrzymać promień światła w biegu i przez chwilę miała wrażenie, że złapała połączenie z jakąś Tajemnicą. Gdyby tak wznieść się teraz po tym prostym promieniu, przebyć jego drogę w odwrotnym kierunku – może udałoby się tam dotrzeć.

3

Pan Jankowiak szedł powoli na pierwsze piętro, trzymał się poręczy, odpoczywał – ale i tak złapała go zadyszka.

Wielkie drzwi auli były rzeczywiście zamknięte, dobiegała zza nich głośna muzyka. O, to mu się nie podobało. Zupełnie. Już tam nikogo być nie powinno, sam pootwierał okna, żeby wywietrzyć, sam podparł skrzydło drzwi kołeczkiem, żeby nie zatrzasnął ich przeciąg.

Nacisnął ciężką mosiężną klamkę i wkroczył do auli.

No, proszę. Patrzcie państwo. Gra muzyka z magnetofonu, a na wysokiej scenie, w miejscu, z którego niedawno przemawiał sam pan dyrektor i przedstawicielka kuratorium, tańcuje jakaś pokraka w czarnym odzieniu. Na twarzy ma okropną maskę, włosy jak ogień. Istny diabeł.

Podszedł bliżej sceny.

– A wy tu co?! – spytał groźnie, ale ledwie się rozejrzał – stwierdził, że winowajca jest tylko jeden. Popisywał się przed pustymi rzędami krzeseł! – i nawet nie zauważył, że ktoś wszedł do auli. Te dzieciaki robią się coraz dziwniejsze, z roku na rok. To musi być chyba wpływ telewizji. Tych wszystkich horrorów.

Pan Jankowiak podszedł do magnetofonu stojącego z boku pod rampą. Nie bardzo umiał sobie radzić z tymi, jak to teraz nazywają, wieżami. Ale odgadł, gdzie trzeba przycisnąć, żeby ta okropna muzyka przestała jęczeć. No, cisza. Od razu pokraka na scenie zatrzymała się w połowie dziwacznego gestu.

– No?! Co ty tu wyprawiasz?! – spytał pan Jankowiak. Potrafił być groźny, kiedy było trzeba, o, tak.

– Tańczę sobie – odparła postać chłopięcym głosem.

– Tańczysz?!… A to dlaczego?

Chłopak zdjął tę obrzydłą maskę. Dzieciak jeszcze, chudzina, uczesany na boczek, tak jak to teraz modne – wszystkie włosy w jedną stronę i prosto w oko. Dziwić się potem, że tyle wad wzroku w tym pokoleniu.

– No?! Co jest?! Nie wiesz, że już po wszystkim?! – rozgniewał się pan Jankowiak, bo już naprawdę stracił cierpliwość. Z tymi dzisiejszymi dzieciakami nie da się normalnie rozmawiać. Proszę, on tu stoi, spuchnięte nogi go rwą, a przecież – żeby nie ten chłopak – mógłby sobie siedzieć w portierni i niczym się nie denerwować. Ale, ho-ho, jedna zwyczajna uwaga i proszę, nasz młody człowiek od razu obrażony, robi minę ministra. – Pakuj manatki i jazda stąd! – huknął woźny.

Pozamykał starannie okna, odczekał, aż smarkacz zbierze swoje rzeczy i wyjmie kasetę ze szkolnego magnetofonu. O! Właśnie! Dobrze, że go tknęło i przyszedł, jeszcze by czasem magnetofon znikł – i co wtedy? Chłopak niby grzeczny, ułożony, miły – ale kto go tam wie. Tyle się teraz słyszy o kradzieżach i napadach, czysta zgroza. Dożył człowiek czasów, kiedy w Polsce grasują bandyci i nawet dzieciaki z porządnych domów biorą się za złodziejską robotę.

Gniewny – bardziej nawet na świat niż na tego małego – wyprowadził chłopca z auli, ściskając go mocno za ramię, słabe jak u kurczaka. Zatrzasnął drzwi i zamknął je na klucz. Winowajca, chuchro jedno, cierpliwie czekał.

W milczeniu zeszli po szerokich schodach. Chłopak co chwila zerkał bokiem, jakby się bał, że oberwie po uchu. No, no – nie ma strachu. Stary Jankowiak nigdy dzieci nie bił. Ale na wszelki wypadek odpowiedział chłopcu surowym spojrzeniem i chrząknął groźnie.

Kiedy zeszli na parter, ujrzeli tę czarniawą, która siedziała dokładnie tak samo jak przedtem: nogi na całą długość wyciągnięte, ręka wystawiona przed siebie, w powietrze. Istny dom wariatów. Panie Boże, co to za dziwadła dziś rosną na tych wszystkich zagranicznych witaminach.

– No, mała, zbieraj się – rozkazał z całą surowością.

Poderwała głowę, popatrzała na niego, a potem przeniosła wzrok na chłopca, jego maskę i perukę. Nie do wiary – wciąż trzymała tę chudą rękę przed sobą.

– Proszę?… – spytała głupio. – Pan coś mówił?

Czy on coś mówił! No nie, tego już za wiele.

– Do domu, mówiłem! Jazda! – huknął wyprowadzony z równowagi pan Jankowiak. Zdenerwowało go dodatkowo niesamowite podobieństwo tych dwojga: drobne blade twarze, duże oczy, oboje chudzi i ubrani na czarno.

– Jesteście rodzeństwem? – spytał ze złością.

Spojrzeli po sobie z zaskoczeniem, po czym jednocześnie się uśmiechnęli i jednogłośnie powiedzieli:

– Nie! – I znów się zaśmiali, patrząc na siebie.

Pan Jankowiak uspokoił się dopiero, kiedy ich wyprowadził z budynku i zamknął za nimi główne drzwi.

Już chciał wracać do portierni – ale nie wytrzymał i jeszcze wyjrzał przez wąskie, okute okienko umieszczone obok wyjścia.

Stali koło furtki! – tuż przy wyjściu na ulicę. Rozmawiali sobie, a raczej – on gadał, a ona patrzała na niego spokojnie, bez ruchu. Wreszcie – czy kto widział kiedy coś podobnego? – on jej założył na głowę tę czerwoną perukę – i poszli sobie.

Woźny patrzał za nimi przez dłuższą chwilę, cmokając z niezadowoleniem i kręcąc głową, póki nie znikli za pawilonem sali gimnastycznej. Zatrzymał wzrok na tym ohydnym aerozolowym napisie, wysmarowanym przez któregoś młodego wandala na drzwiach i tynku wokół nich: „Boże, zatrzymaj świat, ja wysiadam!” – o, ludzie, czy na tych paskudów nie ma już żadnej rady? Ilekroć woźny patrzał na ten napis, tylekroć czuł, że przenigdy już nie zrozumie tego świata, w którym przyjdzie mu umierać. Burknął jak zwykle: – Wysiada! Patrzcie go! Łatwo powiedzieć! – po czym odwrócił się i poczłapał z powrotem na obchód szkoły, myśląc, że o wiele trudniej niż „wysiadać” jest po prostu – żyć.

Dopiero kiedy szedł przez hall, zauważył, że ta smarkata gapa nie zabrała swojego świadectwa. Zwinięte w trąbkę, leżało wciąż na parapecie.

4

Co do Konrada – nigdy nie przepadał za tym gatunkiem służbistych starców, jaki reprezentował szanowny pan woźny. Strzegąc porządku, naruszają ustawicznie wolność osobistą jednostki. W swej pryncypialności starcy ci bywają niekiedy groźni. Szczerze mówiąc – można się go było wystraszyć, gdy tak wpadł do auli jak bojówkarz. Autorytarny typ, bez wątpienia. Wystarczy spojrzeć na te zaciśnięte usta i masywny podbródek, na te wojskowe wąsy. I na tę głęboką zmarszczkę między brwiami – typową zmarszczkę kaprala. No i, naturalnie, jak można się było spodziewać – zero zrozumienia dla sztuki.

Teraz, po fakcie, Konrad trochę sobie wyrzucał, że nie dał szanownemu panu woźnemu do zrozumienia, jak ubogi jest świat jego kapralskich doznań. Ale może i lepiej, że zachował wyniosłe milczenie. Służbisty starzec miał w oczach ognie niewysłowionych podejrzeń, roztropniej było nie stawiać oporu.

Zachowując godną postawę, Konrad zszedł za woźnym na parter, starając się już tylko o jedno: nie dać starcowi więcej okazji do stosowania przemocy fizycznej.

W hallu głównym (od pierwszej chwili, gdy znalazł się w tej szkole, polubił ją właśnie za ten hall – niski, o pseudogotyckich sklepieniach i bielonych ścianach, z ciężkimi drzwiami) natknęli się na jakąś ekscentryczkę, co Konradowi natychmiast poprawiło humor. Ciekawe, jak to zaraz daje się wyczuć pokrewną duszę.

Duża doza wytworności. Szczupła figurka cała w czerni, lakierki, lśniąca czarna główka, dobrze ostrzyżona. Żałował, że nie ma ze sobą swojego kodaka z kolorowym filmem – świetne byłoby zdjęcie: maleńka czarna sylwetka w magicznej pozie wróżki, pod wysokim, płonącym kolorami witrażem, no i te barwne światła, sunące przez powietrze, pełne wirujących drobin pyłu kosmicznego. Tytuł zdjęcia: „Sybilla”. Tak.

Z bliska okazało się, że Sybilla należy do kategorii „ciekawa brzydula”. Odstające duże uszy, szerokie usta, spiczasty nosek. I błyszczące oczy o pięknym kolorze jeżyn. Te oczy były zdecydowanie jej atutem.

Szanowny pan woźny był łaskaw wystawić ich oboje za wrota uczelni, lecz Konrad powstrzymał się roztropnie od przekazania starcowi wyrazów swego potępienia. Szkoda energii. Poza tym – starzec mógłby okazać się przykry. Sybilla wpatrywała się w niego – Konrada – z pewną przychylnością, cóż, nie od dzisiaj wiedział, że dziewczyny mają do niego słabość.

Ta była, co prawda, starszawa. Na oko – szesnaście, z dobrym kawałkiem.

– Przeszłaś do drugiej klasy, prawda? – spytał ją, jak tylko znaleźli się koło furtki.

Potwierdziła. Głos miała zdecydowanie bardzo interesujący – niski, zgaszony i matowy, a intonację osoby inteligentnej.

– Wiedziałem – oświadczył. – Zauważyłbym cię przecież w gronie kandydatów.

Przyjrzała mu się uważnie – ależ wymowne były te jeżynowe oczy! – i zapytała, czy on się boi egzaminów wstępnych.

– Ależ dziewczyno – odparł, kręcąc młyńca rudą peruką i tak ustawiając maskę, żeby na pewno Aurelia ją dojrzała – ja w ogóle nie będę zdawał. Olimpijczycy nie muszą. – Nie zaimponował jej, tak jak oczekiwał. Może dlatego, że patrzała, zamyślona, na maskę. Miała długie, proste rzęsy – dwa jedwabiste, czarne wachlarzyki. Dorzucił: – Wygrałem dwie olimpiady – z polskiego i angielskiego. Pozwól, że się przedstawię: Konrad Bitner.

– Jedwabińska – powiedziała nieco apatycznie.

Trochę go dotknęło, że nie robił na niej takiego wrażenia, jak na innych dziewczynach. Żadnego strzelania oczami, zachęcających chichotów, łapania za rękaw, zarzucania zwierzeniami i wypytywania o jego osobiste życie.

– A ty? – spytał. – Jak masz na imię?

Zrobiła śmieszną minę, rozciągając zaciśnięte usta od ucha do ucha.

– Ge-no-we-fa – powiedziała takim tonem, jakby to miał być dowcip.

– Genowefa?

– Nie. Nie Genowefa. Aurelia.

– A więc Aurelia?

– To dosyć skomplikowane. Po co ci ta maska?

– I peruka.

– I peruka.

– Och, wiesz – próbowałem się zadomowić. Jeśli mam spędzić w tym gmachu najbliższe cztery lata, to muszę mieć pogląd na to, jaka jest scena. W mojej szkole miałem do dyspozycji tylko małe podium w świetlicy. Tu, muszę przyznać, jest całkiem inaczej. I ta piękna stara aula! Będę tu występował. Już postanowiłem.

– Świetna ta maska – powiedziała nareszcie.

– Sam ją robiłem, moja panno.

– Naprawdę? Pokaż.

Miała dziwny uśmiech – trochę drwiący, a trochę tragiczny. Kąciki ust nie unosiły się w tym uśmiechu, tylko rozciągały się w poziomie. Jak u Gelsominy w filmie La Strada.

Przypatrywał się jej, kiedy uważnie oglądała oblicze demona, które wylepił z papier mâché i pomalował akrylami. Niestety, musiał troszkę zadzierać głowę – Aurelia była od niego wyższa o kilka centymetrów. Ale to nic. Napoleon też był niezbyt wysoki, zresztą – nie od niego zależało, czy rośnie, czy nie. To, co zależało od niego, Konrad, podobnie jak Napoleon, miał opanowane do perfekcji.

Podobała mu się fryzura Aurelii – jeżyk z mocnych, lśniących włosów – i jej niewymuszona elegancja, takiej nie można się nauczyć, ma się to po prostu we krwi. Józefina, jego matka, ma tę właśnie cechę. Zresztą ma też inną, właściwą tylko urodzonym aktorkom: zdecydowanie najlepiej wygląda w charakteryzacji i w kostiumie. Odmienia się. Rozkwita. Staje się pełniejszym człowiekiem.

Niewiele myśląc, Konrad założył na głowę Aurelii swoją perukę, wykonaną z wąziutkich paseczków pomarańczowego i czerwonego jedwabiu. Odsunął się o kilka kroków. Tak. Tak jak przypuszczał, wyglądała fantastycznie z tą matową, białą twarzą, czarnymi dziurami oczu i płomienną strzechą, która jarzyła się jak kropka nad czarnym „i” jej postaci.

– Możliwe, że jesteś urodzoną aktorką – powiedział, patrząc na nią z zachwytem. – Spójrz, ta peruka po prostu przyrosła ci do głowy. Nie zdejmuj jej chwilowo, bo szkoda tego widoku. Idziemy.

5

Był taki ładny i staranny. Włosy spadały mu z wypukłego czoła, jak ciemny trójkąt atlasu. Miał podłużne oczy koloru czekolady i wyglądał jak małe książątko. Mówił – nie, raczej: przemawiał – z pełnym wyższości rozbawieniem, z lekko ironicznym przekąsem, a jednak ani przez chwilę nie był przykry. Może z powodu tej swojej ujmującej uprzejmości.

Miły był.

Poszła za nim posłusznie, z tą pomarańczową peruką na głowie. Właściwie nie miała nic do roboty. Powrót do domu pani Moniki nie był specjalnie kuszącą perspektywą. Zresztą – był tam teraz pewnie tylko ten okropny Mariusz, któremu usta się nie zamykały, wyrzucając potoki brzydkich słów i przekleństw. Aurelia miała swój pokoik, ale go nie lubiła. Jego ściany były wyłożone jasnymi drewnianymi listwami, lśniącymi od chemolaku, który wciąż jeszcze przesycał powietrze świdrującym, drażniącym zapachem. Był tam jeszcze tapczanik, szafa na odzież, stolik i dwa krzesła. Ojciec i pani Monika starali się urządzić jej przytulny kącik. Bała się zmienić cokolwiek w układzie mebli, żeby ich tym nie urazić – ale ustawiono je wyjątkowo niezgrabnie, wciąż się o coś obijała. A wystarczyłoby po prostu przestawić szafę do wnęki, stolik usunąć pod ścianę – i już. Ach, urządziłaby ten pokoik tak ślicznie! – gdyby tylko mogła. Pęki ziół i suszonych kwiatów, dużo pięknego kolorowego szkła, żeby światło miało w co wpadać, i kryształowe wisiorki uwieszone w oknie, i piękne obrazy na ścianach…

Ale przecież nie była u siebie. Nie zmieniła więc w pokoiku niczego, nie wbiła nawet gwoździa, a książki i pamiątki trzymała w walizce. Wszystkie swoje ulubione obrazy i tak miała – jak zawsze – na pocztówkach i w albumach. Na przykład ten miejski pejzaż Giorgio de Chirico: pusta ulica pocięta żółtym światłem i brązowym cieniem, a na ulicy – samotna dziewczynka tocząca przed sobą kółko, proste linie wikłają perspektywę ulicy i nie wiadomo, kto właściwie rzuca zza rogu domu ten długi, groźny cień z kijem (a może mieczem).

Konrad maszerował przodem, nieustannie gadając i popędzając ją to słowem, to gestem. Przestała myśleć o bezbronnej dziewczynce de Chirico: ten obraz – Tajemnica i melancholia ulicy – należał do jej ulubionych, a przecież chwilami się go bała. Potrząsnęła szybko głową, żeby uwolnić się od tego obrazu, chociaż nie było to łatwe, bo właśnie szli długą ulicą o niejasnej perspektywie, a domy rzucały ostre cienie na błyszczącą jezdnię. Aurelia zmusiła się, by słuchać, o czym mówi jej nowy znajomy.

Po niedługim czasie wiedziała już o nim całkiem sporo: że mieszka ze starszą siostrą, studentką; że ich matka, Józefina Bitner, jest wybitną aktorką, że przeniosła się do Bostonu, bo tam wyszła za mąż; Konrad był u niej dwa razy, Józefina też czasem przyjeżdża na święta albo na wakacje. Przysyła pieniądze na życie, ale oni z siostrą nie najlepiej sobie radzą, więc też ciągle im brakuje funduszów. Ale to, oczywiście, nie problem, bo on właśnie od przeszło pół roku zarabia, i to nieźle, urządzając przedstawienia uliczne.

– Uliczne? Po prostu na ulicy? – zdziwiła się Aurelia.

– Tak jest. – Konrad, wciąż energicznie maszerując, obejrzał się przez ramię i rzucił jej uśmiech pełen wyższości oraz zadowolenia z siebie. – Niedługo zobaczysz, jak to wygląda. Daję jednoosobowe spektakle, śpiewam albo gram, albo recytuję, ale najczęściej używam moich marionetek. Oczywiście – wystawiam cylinder na datki – i, wyobraź sobie, ludzie całkiem hojnie mi płacą.

– A co na to twoja mama?

Zatrzymał się.

– Ciekawe pytanie – rzekł karcąco. – A dlaczego niby miałaby coś o tym wiedzieć? Nie zamierzam jej denerwować na odległość. Sam sobie poradzę. Jestem dobry w tak wielu dziedzinach, że sam sobie się dziwię. – A kiedy Aurelia uśmiechnęła się trochę kpiąco na te słowa, Konrad dorzucił energicznie, że nie chciałby, rzecz jasna, wydać się jej zarozumiałym pyszałkiem, ale że sądzi, iż jest, całkiem po prostu, typowym człowiekiem Renesansu.

Aurelia przyjrzała mu się z zastanowieniem. Wyznanie brzmiało dość zabawnie, ale – z drugiej strony – ten chłopiec był na swój sposób niezwykły. Człowiek Renesansu? No, no. Wszystko możliwe.

Przeszli na ukos przez Dąbrowskiego i Aurelia stwierdziła w nagłym popłochu, że Konrad prowadzi ją prościutko w dół ulicą Roosevelta, wzdłuż rzędu pięknych secesyjnych kamienic.

– Dlaczego zdejmujesz perukę? – zganił ją, oglądając się znów przez ramię. – Prosiłem, żebyś tego nie robiła!

Aurelia milczała. Nie mogłaby mu przecież powiedzieć, dlaczego za nic nie chce, by ją zobaczono w tej śmiesznej peruce z okien na czwartym piętrze. Spojrzała w górę, gdzie na balkonie, pod samym już szczytem kamienicy numer sześć, suszyły się pieluchy. Podniszczony masyw budynku, zwieńczony spadzistym dachem, wyrastał przed nią w zawrotnej perspektywie, jak u Giorgio de Chirico. Aurelia potrząsnęła głową i zacisnęła mocno powieki. Nie, nie, nie.

– Mieszkasz gdzieś tutaj? – spytała szybko, byle coś powiedzieć. Usłyszała, że Konrad mieszka tuż, za rogiem, przy Krasińskiego. Naburmuszony, odebrał jej perukę, jakby pozbawiał ją orderu.

6

W kuchni Borejków przepięknie pachniało. Pachniało nawet na ulicy Roosevelta, bo na parapecie parterowego okna stygła forma wypełniona złocistym plackiem drożdżowym z kruszonką. Twórczyni placka, Gabriela, trzydziestolatka o miłej, piegowatej twarzy i jasnej czuprynce – stała w oknie. Wypatrywała właśnie, bardzo niecierpliwie, swoich córeczek. Na kilka tygodni przed końcem roku szkolnego uległa wreszcie ich prośbom i zgodziła się, by wracały ze szkoły same, bez opieki dorosłej osoby. Teraz żałowała. Owszem, wiedziała, że dziewczynki mają słuszność, domagając się zwiększenia zakresu samodzielności, lecz odkąd się zgodziła – nie zaznała spokoju. Starsza córeczka, Pyza, była naprawdę solidnym i odpowiedzialnym jedenastoletnim człowiekiem i gdyby to ona właśnie miała wracać sama, bez opieki, nie byłoby czego się obawiać. Ale Laura, zwana Tygryskiem, była zupełnie inną odmianą córeczki. Gabrysia nieraz zastanawiała się, jakim to przedziwnym kombinacjom genów zawdzięcza takie dziecko – jedną wielką tajemnicę i nieustanną niespodziankę. Laura kłamała bez wysiłku i z wdziękiem, a jej fantazja nie znała wprost granic, podobnie jak jej wieczna skłonność do wybryków.

Solidna i zrównoważona Pyza nie miała, naturalnie, żadnego posłuchu u Laury. Ale cóż, posłuchem u Laury cieszył się mało kto spośród dorosłych, cóż dopiero siostrzyczka, choćby i starsza o trzy lata. Można więc było obawiać się wszystkiego – na przykład tego, że Tygrysek wyrwie się Pyzie akurat na środku skrzyżowania albo ucieknie jej i przepadnie w mrocznych zaułkach dzielnicy Jeżyce.

Gabrysia zadrżała i wychyliła się z okna. Chłodne powietrze pięknie pachniało po deszczu, słońce zapalało ostre błyski w rozległych kałużach. Ulica Roosevelta, spłukana do czysta ulewą, z jednej strony piętrzyła swe masywne kamienice, z drugiej – otwierała się na zachwaszczone tereny dawnych ogródków działkowych. Dalej były tory kolejowe i gęste czupryny kasztanów przy Teatralce, nad którymi wznosił się budynek Opery oraz charakterystyczne wieże kościoła Dominikanów.

Szkoła Pyzy i Tygryska znajdowała się o przecznicę za kościołem, a więc niedaleko. Akademię z okazji zakończenia roku wyznaczono na dziesiątą. Teraz była prawie pierwsza – a dziewczynek ani śladu. Gabrysia dzwoniła już do Żaków, pytając, czy wróciła Ulka, ich wnuczka, koleżanka z klasy Tygryska. Okazało się, że wróciła, i to dawno. Uroczystości skończyły się o wpół do dwunastej i droga do domu zajęła Ulce, jak zwykle, kwadrans.

Gabrysia wywiesiła się przez parapet i wytężyła wzrok, zasłaniając oczy ręką. Patrzała w prawo, ku widniejącemu u szczytu ulicy skrzyżowaniu (bez sygnalizacji świetlnej). Dziewczynki miały zakaz wracania „górą”, przez most Teatralny, ale naprawdę – zakazy nic nie znaczyły dla Tygryska. A tymczasem po moście Teatralnym mogli się poruszać tylko piesi i tramwaje, te ostatnie – bardzo powoli. Nadjeżdżały więc cicho i podstępnie, pewnego razu Gabriela sama o mały włos nie dostała się pod koła, czytając książkę.

– Nie, no przecież to śmieszne – skarciła samą siebie. – Wszystkie inne matki spokojnie czekają na powrót dzieci, ufając, że instynkt samozachowawczy powstrzyma je przed wpychaniem się pod tramwaje oraz ciężarówki.

Oho-ho, ależ się uspokoiła, doprawdy. Gabrysia, którą w każdej sytuacji życiowej cechowało poczucie humoru – zwłaszcza na swój temat – teraz też uśmiechnęła się nad sobą. Pokręciła głową. Nerwowo obeszła kuchnię, wyjęła z lodówki kartonik soku jabłkowego, sprawdziła, czy nie za zimny, i zajrzała niepotrzebnie pod pokrywę rondelka, gdzie czekały, skromnie do siebie przytulone, gołąbki w sosie pomidorowym. Za chwilę, sama nie wiedząc, jak i kiedy, znów znalazła się przy oknie.

Turkusowy, wytworny tramwaj, zdobny w przebogatą reklamę mydła Fa, przejechał w dół ulicy Roosevelta, a Gabrysia odprowadziła go wzrokiem przepełnionym niechęcią, po czym raz jeszcze spojrzała w kierunku przeciwnym. Ruch się wzmagał. W tłumie przechodniów, drepczących coraz gęściej, Gabrysia dostrzegła dwie dziwaczne, drobne figurki w czerni, idące krokiem dość energicznym. Kiedy pierwsza z figurek mijała kamienicę numer sześć, ta druga zdarła z głowy płomienną perukę – i Gabrysia rozpoznała Aurelię Jedwabińską. Dziewczyna szła z zadartą głową, wciąż gapiąc się na okna mieszkania Dmuchawca. Omal nie wpadła w wielką kałużę pośrodku chodnika. Towarzyszący jej drobny chłopiec w czerni podtrzymał ją i pomógł złapać równowagę.

– Geniusia! – krzyknęła impulsywnie Gabriela, wychylając się jeszcze bardziej i machając ręką.

Aurelia zatrzymała się i spojrzała w górę, na borejkowski wysoki parter, uśmiechając się jak słońce, wprost tryskając wdzięcznością, radością i przywiązaniem – po tym dziecku zawsze było widać wszystkie jego dobre uczucia.

– Dzień dobry! – odkrzyknęła żywiołowo, wymachując ramionami, jakby miała zamiar ulecieć w powietrze. – Dzień dobry, dzień dobry, dzień dobry!

– Chodźże do nas, nie widziałam cię od miesięcy – zapraszała Gabrysia. Towarzyszący Aurelii chłopiec też uniósł głowę i z uwagą przyjrzał się Gabrieli, po czym lekko się skłonił i przeniósł pytające spojrzenie na Aurelię.

– Idziesz?! – spytał tonem dość władczym.

– Ja? O, ja idę do Gabrysi – odpowiedziała uśmiechnięta, nieuważna Aurelia, nie patrząc na niego. Ale Gabrysia patrzała – i dostrzegła cień zawodu na wyrazistej twarzy chłopca, więc zawołała natychmiast:

– Ależ chodźcie tu oboje, szybko – i ruszyła otwierać drzwi. Już kiedy się do nich zbliżała, usłyszała nierówny, radosny łomot, jakby na schodki wbiegało niezgrabne cielątko, plącząc nogi. Otworzyła – i już Aurelia rzuciła się jej na szyję, ściskając zapamiętale, ze wszystkich sił, i całując ją w policzki mocno, głośno i serdecznie.

Zatoczyły się tak aż do kuchni, śmiejąc się i wykrzykując, a chłopiec, zdumiony, szedł za nimi. Teraz został jej przedstawiony (syn Józefiny Bitner! – ho, ho! Świetna była jako Rachela w Weselu) i wszyscy troje zasiedli za solidnym, dużym stołem. Gabrysia, nalewając gościom chłodnego soku do błękitnych kubków, krając puszyste ciasto, przyglądała się przede wszystkim dziewczynie.

Biedaczka, strasznie zmizerniała. Biedny, biedny dzieciak. Buzia jej się wyciągnęła, nabrała wyrazu goryczy i roztargnienia zarazem, oczy lekko zapadły i posmutniały. Ale przecież była to wciąż ta sama, towarzyska, złakniona uczucia Geniusia, która przed laty zaczęła przychodzić na obiadki do nieznajomych mieszkańców ulicy Roosevelta, stopniowo zmieniając ich w swoich przyjaciół.

– Nie było cię tu chyba przez rok, Geniusiu! – powiedziała Gabriela, siadając bliżej niej i opierając twarz na dłoni.

– Bo… ja teraz daleko mieszkam – bąknęła Aurelia. Ale oczywiście nie podała prawdziwego powodu. Gabrysia przypadkiem wiedziała, że Aurelia mieszka z ojcem na Świerczewie. Gdyby chciała przyjść na Roosevelta, nie byłoby to trudne.

Ale najwyraźniej, z jakichś powodów – nie chciała.

Być może zbyt wiele wspomnień wiązało się jej z tymi kątami.

Gabrysia powinna była zmilczeć, ale spytała:

– Czy u Kreski też nie byłaś od roku?

– Też – odpowiedziała Aurelia, czerwieniąc się, jak to ona, gwałtownie i mocno, po same uszy. Jej wymowne spojrzenie prosiło: „Nie pytaj!” – więc Gabrysia umilkła.

Aurelia też milczała, zbierając okruszki z talerza i ugniatając je w gładką szarą kulkę.

W tym momencie rozległy się długie, przerażające sygnały dzwonka i Gabrysia rzuciła się otwierać. Z ulgą ujrzała obie swe zguby w wymiętych, mokrych i zazielenionych trawą strojach apelowych. Na białej bluzeczce Pyzy widniały liczne kapki w kolorze jagód, a na jej zacnej buzi – ślady po czekoladzie. Tajemnicza twarzyczka Tygryska nie była usmarowana niczym, za to na jej ciemnowłosej główce spoczywał okazały wieniec z kwiatów polnych, liści i traw.

Poddane gradowi pytań, córeczki wyjawiły, że spędziły błogie chwile na Teatralce, przeczekując najpierw deszcz pod osłoną kasztanów, a następnie grzebiąc się w piaskownicy, łażąc po drabinkach i figlując pośród krzewów zieleńca. Ukoronowaniem spaceru były lody od Brody – in summo gradu1 pyszniutkie – zakupione w budce przy moście Teatralnym – którą to drogą wróciły, bo przecież bliżej.

1 W najwyższym stopniu (łac.).

– Nie gniewaj się, mamuś! – poprosiła Pyza, zerkając przepraszająco spod miedzianej grzywki i przytuliła ciepły, rumiany, krągły jak jabłuszko policzek do ramienia Gabrysi.

– Gniewam się – oświadczyła Gabrysia, której serce momentalnie stopniało, a ostatnie ślady gniewu uleciały. – Mogłyście chociaż zadzwonić, że się spóźnicie!

– Ależ, moja droga, na Teatralce nie ma telefonu! – zaśmiała się Laura i – przechodząc w swym wonnym wieńcu – musnęła pieszczotliwie czubkami palców dłoń matki. – Dzień dobry – rzuciła, z wdziękiem wkraczając do kuchni i mierząc wzrokiem Konrada. (Na Aurelię prawie nie zwróciła uwagi). Zaraz też zaczęła żywą z nim rozmowę, wtrącając co chwila zwroty łacińskie (ojciec Gabrysi, Ignacy Borejko, filolog klasyczny, z zamiłowaniem uczył wnuczki łaciny, obiecując, że w przyszłości wpoi im i grekę starożytną).

Gabrysia dopilnowała, by dzieci umyły ręce przed jedzeniem, i z wielką uwagą obejrzała ich świadectwa, zastanawiając się, jak to możliwe, by istoty tak różne jak Pyza i Tygrysek miały do tego stopnia identyczne oceny: celujące od góry do dołu. Ta monotonia i jednolitość dawały jej sporo do myślenia na temat niedostatecznej rozpiętości skali ocen: prawdę mówiąc, żeby w pełni ocenić Tygryska, trzeba by użyć całej palety stopni, mniej więcej około trzydziestu. Odłożyła arkusiki do specjalnej teczki, wycałowała bohaterki dnia i dała im jeść oraz pić, a podczas gdy ona się krzątała, do kuchni zaczęła po trochu schodzić rodzina – a raczej mała jej reprezentacja, bo mama i tata zostali wyekspediowani na dwutygodniowe wczasy nad morzem, zaś Ida i jej mąż Marek wyruszyli maluchem w podróż po Europie.

– Geniusia! – zawołała radośnie Natalia, trzecia z kolei Borejkówna, wchodząc do kuchni z łubianką pełną truskawek, zaś w chwilę później identyczny okrzyk wzniosła najmłodsza z sióstr, Patrycja, która przybyła na obiad wraz ze swym ukochanym Florianem (pseudo Baltona).

Gabriela już niejednokrotnie zastanawiała się, jakim to cudownym właściwościom tego lokalu należy zawdzięczać fakt, że ilekroć w kuchni jest coś do zjedzenia, natychmiast pojawia się tłum głodnych ludzi i – co najdziwniejsze – zawsze jakoś starcza dla wszystkich. Także i teraz udało się jej poczęstować wszystkich obecnych, choć do dyspozycji miała zaledwie kartonik zsiadłego mleka, cztery sztuki drobnych gołąbków w sosie pomidorowym, dwa i pół kilo truskawek oraz placek drożdżowy.

Na ostatnie dwa kawałki ciasta załapał się jeszcze sąsiad, Maciek Ogorzałka, który wraz z córeczką Kasią wpadł oddać prasowalnicę do bielizny i naturalnie został natychmiast zaproszony do stołu.

7

Konradowi bardzo, ale to naprawdę bardzo, smakował placek drożdżowy. Dawno nie jadł czegoś tak niewiarygodnie pysznego. Bebe, jego siostra, zazwyczaj kupowała jakieś gotowe babki czy pierniki i nawet nie przypuszczał, że domowe ciasto może być takie dobre. Zjadłby więcej, naprawdę, ale nie wypadało: miła pani o jasnych włosach i dobrym spojrzeniu krzątała się, zakłopotana, dzieląc mizerny posiłek pomiędzy gromadę ludzi. Konrad poprzestał na trzech kawałkach, a i tak miał wrażenie, że skompromitował się, okazując łakomstwo niegodne dżentelmena. Inna rzecz, że nikt nie zwracał na niego szczególnej uwagi; to go dziwiło. Lubił być podziwiany i umiał skupiać na sobie zainteresowanie rozmówców. A tu – rzecz dziwna. Aurelia, na której opinii zależało mu chwilowo najbardziej, zdawała się w ogóle o nim nie myśleć – najpierw kręciła gałeczki z ciasta, potem witała się burzliwie z dwiema uroczymi młodymi kobietami, które kolejno wkroczyły do tej obszernej kuchni. Bardzo podobała mu się zwłaszcza ta pierwsza – Natalia: miała subtelną twarz i mnóstwo marchewkowych loków i uśmiechała się tak miło, patrząc na niego. Druga z sióstr, bardzo cielesna blondynka o różowej cerze, zwana trafnie Pulpecją, koncentrowała swą uwagę wyłącznie na facecie o wesołej minie, ostrzyżonym na zero. Nie szkodzi. Konrad i tak uważał, że różowe blondynki są trywialne w kolorycie.

Patrzał na tę całą ludzką gromadę i cieszył się ciepłem, które łączyło ich wszystkich, gdy tak rozmawiali, jedli, wybuchali śmiechem lub popadali w zadumę.

Ponieważ i tak już nie jadł, ustąpił grzecznie miejsca przy stole tej cielesnej Pulpecji. Dziwił się, w jak naturalny sposób go tu przyjęto. Nikt go nie pytał, kim jest i skąd przychodzi. Aurelia nawet nie wszystkim zdążyła go przedstawić – a przecież nie czuł się obcy. Natychmiast został przyjęty – mógł być z nimi, śmiać się, rozmawiać, opowiadać dowcipy, wymieniać opinie. Usiadł opodal, na parapecie wielkiego okna z widokiem na Roosevelta – i z przyjemnością oddał się obserwowaniu twarzy.

Uwielbiał interesujące twarze. A tu właśnie miał ich pod dostatkiem. Uwielbiał śledzić niewidzialne impulsy i połączenia pomiędzy ludźmi – najczęściej kryło się to w spojrzeniach, ruchach rąk lub nieznacznych drgnieniach mięśni wokół ust. A bywało i tak, że uczucie czy myśl emanowały z człowieka, mimo że nie drgnął w nim żaden mięsień – wszystko wyrażały oczy albo układ ciała.

Pomyślał, że kiedy już będzie zawodowym reżyserem, właścicielem teatru (bo takie właśnie miał życiowe plany), spróbuje też nakręcić film całkowicie pozbawiony dialogów, z akcją pełną niesłychanego napięcia, zawartego wyłącznie w tych niezauważalnych impulsach.

Zaczął od obserwacji Aurelii, bo ona właśnie fascynowała go najbardziej. Siedziała na brzeżku stołka, w rogu stołu, starając się zajmować sobą jak najmniej miejsca, ale jej poza była swobodna i na luzie. Rezerwa, a może nawet skromność – przy zupełnym braku poszanowania dla konwenansu, ciekawe połączenie. Aurelia miała bardzo bogatą mimikę – zdawało się, że żadne uczucie nie może przepłynąć przez nią bez śladu. Kiedy patrzała na panią Gabrielę, jej twarz wyrażała miłość i oddanie. Zazdrosnym błyskiem oczu skwitowała przybycie dwu dziewczynek, a kiedy starsza z nich, ta miedzianowłosa, tuliła się do matki – Aurelia odwróciła wzrok.

Bezcielesna Natalia i cielesna Patrycja, mimo dzielących je różnic fizycznych i psychicznych, połączone były silną więzią uczuciową, która ogarniała i Gabrielę. Wszystkie trzy zaś lubiły Aurelię: z ich spojrzeń i uśmiechów, drobnych gestów i poruszeń emanowała życzliwość i wyrozumiałość – tyle że brązowe, ciepłe oczy pani Gabrysi przy spojrzeniu na Aurelię wyrażały troskę.

I wszystkie mówiły do niej: Geniusiu!

Ciekaw był, co to ma znaczyć.

Konrad przeniósł wzrok na córeczki Gabrysi – gadatliwe, ładne mądrale, sypiące cytatami łacińskimi, niebywale, jak na siostry, różne. Pyza, miedzianowłosa z grzywką i szerokimi brwiami swojej matki, to była ta dobra i odpowiedzialna. To ona tuliła się do matki – nie ta druga, kapryśna, ciemnowłosa i krucha. A jednak, chociaż pani Gabrysia obejmowała Pyzę – jej myśli były przy niedobrym Tygrysku, widać to było z kierunku spojrzeń.

Nagle rozległ się dzwonek, cielesna Pulpecja leniwie kazała siostrze otworzyć i po chwili Natalia wprowadziła do kuchni wysokiego, beztroskiego faceta z jasnym wąsem. Facet wiódł za rączkę małą dziewczynkę i na jego widok wszyscy ucieszyli się i uśmiechnęli, zrobiło się poruszenie. Ścieśniono się, by oboje mogli usiąść przy stole, i tylko jedna osoba siedziała bez ruchu i bez słowa, a tą osobą była Aurelia – biała, kredowo biała, przerażona, jakby nagle stanęła oko w oko z upiorem. Konrad patrzał na nią zadziwiony, bo nie umiał określić wyrazu jej twarzy.

Nagle ujrzał, jak tajemnicze uczucie w jednej sekundzie każące Aurelii blednąć, w następnej – skrapla się w postaci dwu łez w jej czarnych oczach.

Ale na tym się skończyło.

Wykazała nadzwyczajną przytomność umysłu i zręczność, wstając i wymykając się ze swego kącika w takim gwarnym momencie, że chyba nikt nie zauważył jej wyjścia. Już po chwili była w ciemnawym przedpokoju, ciasnym i zapchanym książkami po sufit. Konrad ześlizgnął się z parapetu i wyszedł po angielsku, zabierając po drodze swoją maskę i perukę.

8

Aurelia pchnęła ciężkie, opatrzone szybkami drzwi bramy i wypadła na Roosevelta. Przez chwilę stała, mrużąc mokre oczy, oślepiona ostrym blaskiem słońca, a potem ruszyła z miejsca – i wpadła na kogoś, kto wysiadł właśnie z furgonetki Ford Transit, ustawionej z fantazją w poprzek chodnika.

– Genowefa! – krzyknął, zaskoczony.

– O, dzień dobry, dzień dobry, panie Piotrusiu! – wyjąkała ona, zarazem uradowana i zakłopotana. Brodaty Piotr Ogorzałka, starszy brat Maćka, odziany w bluzę i dżinsy, wesół jak szczygieł i rozsiewający wokół siebie aurę sukcesu, nie mógł się nacieszyć niespodziewanym spotkaniem.

– Kiedy ja ciebie ostatnio widziałem?! – wykrzykiwał. – Szmat czasu! Aleś się zmieniła, dziewczyno! – Poklepywał ją po plecach tak mocno, że prawie poczuła jego łapę na kościach kręgosłupa. – A gdzieś ty tak nagle znikła, powiedz?

– Przecież to pan się wyprowadził – przypomniała mu przekornie. – Nie słuchał pan moich rad, nie ożenił się pan z Gabrysią…

Piotr Ogorzałka wybuchnął śmiechem:

– O, swatałaś ty mnie, swatałaś – niech cię licho! Ale w końcu cię posłuchałem i ożeniłem się, wiesz o tym chyba?

Aurelia wiedziała. Ślub Piotra odbył się latem zeszłego roku. Ale ona na nim nie była z powodu żałoby.

– A wiesz o tym, że syn mi się urodził?! – pękał z dumy Piotr. – A jaki ładny, a jaki mądry! Nie chciałbym być śmieszny, ale mam wrażenie, że to jest najpiękniejsze dziecko, jakie widziałem, a wierz mi – widziałem ich krocie!

Z bramy kamienicy numer pięć wyszedł Konrad, posępny jak Hamlet, niosąc w wyciągniętej oskarżycielsko ręce perukę i maskę.

– Widzę, że już o mnie całkiem zapomniałaś – zwrócił się do Aurelii tonem pełnym wyrzutu. – Dlaczego tak nagle uciekłaś, czy przestraszyłaś się tego faceta z wąsami?

Aurelia zdenerwowała się tak, że aż w oczach się jej zaćmiło.

– Nie uciekłam – wyrzekła z trudem, walcząc z zawrotem głowy. – Ja – tylko – przypomniałam sobie coś – świadectwo! Zostawiłam je w szkole!

– Maciek wciąż siedzi u Borejków? – spytał pogodnie Piotr Ogorzałka. – Dobra, nie będę czekał, aż wyjdzie, muszę jechać do Pobiedzisk, do rodziny.

I ledwie wyrzekł słowo: Pobiedziska – Aurelia doznała olśnienia. Często jej się to zdarzało. Uważała, że ludzie obdarzeni tajemniczą intuicją – jak ona – powinni takie olśnienia traktować jako widomą wskazówkę od Opatrzności. Wskazówką było w tym momencie słowo „Pobiedziska” – i dreszcz, jaki ono wywołało. Wiedziała, że musi pojechać tam z Piotrem – nie przypadkiem też spotkała go właśnie tu i teraz.

W Pobiedziskach mieszkała przecież jej babcia, matka ojca. Oczywiście. Oczywiście. Nagle, jak w łamigłówce po znalezieniu ostatniego, zagubionego kawałka, w jednej chwili wszystko ułożyło się na swoim miejscu.

– Proszę – powiedziała z żarem, patrząc w roześmiane, szczere i przyjazne, znane od zawsze brodate oblicze.– Czy mogę pojechać z panem?

Zgodził się, oczywiście, z miłą chęcią. Powiedział, że teraz to dopiero się nagadają za wszystkie czasy. Będzie, zresztą, wracał do Poznania jeszcze dziś, musi tylko odebrać od matki kosz jajek i wiadro czereśni.

Konrad, stojący obok z taką miną, jakby mu kto robił dotkliwą krzywdę, zawołał w tym momencie:

– Wspaniale! To ja też chciałbym jechać – czy mogę?

Kiedy pan Piotr zgodził się i na towarzystwo Konrada, Aurelia zadbała o to, by go przedstawić. – Kolega ze szkoły – powiedziała, a Konrad spytał uprzejmie, czy mógłby wpaść tylko na minutkę do domu, za rogiem, na Krasińskiego, żeby zawiadomić o wyjeździe siostrę i zabrać parę rekwizytów.

– Rekwizytów? Ho, ho – powiedział pan Piotruś, unosząc wesoło kędzierzawe brwi i poklepał Konrada po łopatce.

Dom Konrada był staroświeckim pałacykiem z poobijanym różowawym tynkiem zdobnym w zacieki i plamy. Kiedy czekali w furgonetce, aż chłopak wróci, Aurelia wpatrywała się bezmyślnie w ozdobne linie dachu i balkonu. Milczała, nie reagując na dobrotliwe docinki pana Piotrusia, które kręciły się wokół tematu zasadniczego („szkolna miłość, wiem, wiem, sam przechodziłem”), obrastając w aluzje i kpinki na temat przemądrzałych, małoletnich adoratorów.

Gdybyś ty wiedział – myślała Aurelia. Na szczęście nikt, nikt na całym świecie nie domyślał się, jaka straszna tajemnica ją dręczy.

Nikt. Nawet sam Maciek Ogorzałka.

Znała Maćka i Kreskę już tyle lat! Pokochała ich całym sercem – samotne, sześcioletnie dziecko – a oni bez namysłu otoczyli ją przyjaźnią, opieką i troską. Kiedy uciekła z domu, po tej awanturze o Pieska, zamieszkała u Kreski właśnie. I potem znów mieszkała u nich, ilekroć mamusia wyjeżdżała lub chorowała. Kiedy w zeszłym roku zabrano mamusię do szpitala – to znów Kreska zaofiarowała Aurelii kąt u siebie, pomoc i opiekę, chociaż z trojgiem małych dzieci naprawdę nie miała lekko. Ale to była cała Kreska – hojna, kochana, niezawodna. I Maciek był taki – dobry, serdeczny. Lubiła mieszkać u nich, ich dom oddychał miłością. Stare mieszkanie profesora Dmuchawca, przebudowane tak pięknie przez Maćka, było obszerne i przytulne. Spała w dużym pokoju profesora, za parawanem, na rozkładanym łóżeczku. Nigdy i nigdzie nie czuła się tak bardzo w domu, tak bardzo u siebie, jak w tym ciemnym kąciku. Profesor słuchał Mozarta, czytając w swym zielonym fotelu, a za drzwiami, w dwupoziomowym pomieszczeniu przerobionym z obszernej kuchni, gwarzyły, piszczały i hałasowały dzieci, cicho warczała maszyna do szycia, Kreska czytała Kasi bajki albo karmiła i usypiała bliźniaczki, a Maciek, pochylony nad stołem, kreślił do późna w noc rysunki, jaskrawo oświetlony lampą techniczną. Nikomu tam Aurelia nie przeszkadzała, była na swoim miejscu. Wszyscy ją lubili, akceptowali nawet jej wady.

I wszystko to ona sama, własnymi rękami, popsuła!

Na kilka dni przed śmiercią mamusi wróciła ze szpitala, nieprzytomna z żalu, udręczona jej cierpieniem – i ledwie weszła do dużego pokoju – rozpłakała się. Usiadła w pluszowym fotelu profesora i nie mogła się uspokoić, wypłakiwała z siebie cały ból i strach.

Nagle z głębi mieszkania przybiegł Maciek, przestraszony tymi odgłosami, ukląkł przy fotelu i pogłaskał ją po głowie. Nic nie powiedział, tylko patrzał ze współczuciem, wiernie, cała dobroć malowała mu się na twarzy i wyglądał, jakby wszystko – wszystko rozumiał.

Zaryczana, rzuciła mu się na szyję, ściskając go rozpaczliwie, ze wszystkich sił – ach, jak mogła! Jak mogła? Maciek objął ją odruchowo, poklepał po łopatce, powiedział coś dobrego, pocieszającego – a ona natychmiast, sama nie wiedząc, co robi – pocałowała go. Tak jakby to musiało być, w ciepłym, bezpiecznym uścisku jego opiekuńczych ramion, tak jakby to było zupełnie naturalne.

Ale nie było. Wiedziała to już w następnej sekundzie. I Maciek też: spojrzał na nią ze zdziwieniem i zakłopotaniem i otarł sobie wierzchem dłoni policzek, który zamoczyła mu łzami:

– Chodź no, dzieciaku – powiedział. – Całkiem zapuchłaś. – Udawał chyba, że nic takiego się nie stało. Zaprowadził ją do łazienki, przytrzymał za kark i porządnie umył jej twarz gąbką Kasi, zanurzoną w lodowatej wodzie. Jakby nigdy nic.

Ochłonęła od razu i przestała płakać – ale dopiero wtedy wstyd zaczął ją palić, jak żrący kwas – i było z tym coraz gorzej i gorzej. Najgorzej zaś było wtedy, kiedy przypominała sobie jego zdumienie i zakłopotanie. Och, to było najstraszniejsze. Co on sobie pomyślał?!

Zaraz po pogrzebie wyprowadziła się do ojca i to jakoś usprawiedliwiało fakt, że nie pokazała się już na Roosevelta. Ze wszystkich sił starała się zapomnieć o tym, co zaszło. I o śmierci, jaka jest straszna. I o życiu, jakie jest trudne. I o tym, jak człowiek mało zna samego siebie. I o tym, jak łatwo stać się zdrajcą.