12,99 zł
W styczniu 1942 roku Japonia zaatakowała Birmę (obecnie Mjanma) z myślą o odcięciu tzw. Drogi Birmańskiej, ciągnącej się na pograniczu chińsko-birmańskim, która stanowiła kanał zaopatrzeniowy dla wojsk Czang Kaj-szeka. Po trzech miesiącach wojska cesarskie odniosły zwycięstwo, do którego przyczyniła się ich wieloletnia praca wywiadowcza poprzedzająca inwazję. Żmudna wojna na Pacyfiku położyła na obie łopatki Japończyków. Sprawiła też, że Amerykanie stali się potęgą w tej części. NW 1945 roku niewielu Brytyjczyków zdawało sobie sprawę z tego, że ich potęga dogasa, a rola, jaką od wieków odgrywali na Dalekim Wschodzie, kończy się.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Strzał ostrzegawczy przed dziobem skłonił szypra japońskiego kutra rybackiego „Fukuma Maru” do zatrzymania silnika. Na tych wodach podzwrotnikowych, w różowym świetle szybko jaśniejącego poranku, kadłub statku ledwie odcinał się od szarych fal. Ale dowódca holenderskiej kanonierki patrolowej miał widocznie wszelkie powody, żeby interesować się kutrami japońskimi, które ostatnio pojawiły się w znacznej liczbie na wodach Pacyfiku w pobliżu Moluków. Papiery kutra były w porządku, natomiast liczebność załogi i jej marsowy wygląd nie bardzo spodobały się porucznikowi. Szczególną uwagę oficera zwróciła radiostacja rybackiej łupiny. Takim aparatem można było nadawać depesze na drugi koniec świata. Szyper oświadczył jednak, że jego firma założyła na wszystkich statkach radiowe stacje. Dodał wyzywająco: „Najwidoczniej im się to opłaca”.
Nie było powodu, żeby aresztować podejrzaną łajbę japońską. Natomiast w raporcie z rajdu patrolowego komendant kanonierki wyliczył kilkadziesiąt nazw zatrzymanych bądź zaobserwowanych statków japońskich uwijających się w jego sektorze.
We wszystkich raportach morskich owych dni pod koniec listopada 1941 roku powtarzały się te same informacje. Doświadczeni marynarze zaklinali się, że tylko patrzeć, a dojdzie do walki z Japonią. Również wywiady wojsk lądowych amerykańskich, angielskich i holenderskich podkreślały wzmożoną działalność „cieni”. Francuzi na pograniczu Indochin mieli już do czynienia nie z „cieniami”, lecz z normalnymi oddziałami wojskowymi, które najbezczelniej w świecie nie dostrzegały znaków granicznych i przy lada okazji ostrzeliwały rozmaite obiekty.
Nie ulegało wątpliwości: to już nie była robota normalnych „cieni” japońskich, czyli ogromnej armii szpiegów, którzy w najrozmaitszy sposób służyli cesarskiemu wywiadowi wojskowemu. To były wyraźne przygotowania do agresji. Najwidoczniej kierunek południowy brał górę w aktualnej polityce japońskiej. Dziwić mogło tylko to, że rząd amerykański jak gdyby nie zwracał uwagi na wszystkie sygnały. W Waszyngtonie bawiła właśnie specjalna misja japońska. Dostawy amerykańskie dla Japonii nawet wzrastały. Dawało to pewnym ludziom wiele do myślenia, zwracało uwagę specjalistów na najwyższym szczeblu. Oczy świata wpatrzone były tymczasem w wydarzenia rozgrywające się na europejskim froncie wschodnim. Szybkie postępy wojsk niemieckich w Rosji zdawały się raczej zapowiadać jakieś działania japońskie na północy. Istniał przecież pakt Berlin–Tokio–Rzym.
Chociaż, prawdę mówiąc, na wysokich szczeblach też nie było pełnego rozeznania. Ot, na przykład, wywiad amerykański przechwycił szyfrówkę japońską do ambasadora w Berlinie z dnia 30 listopada. Nakazywano w niej japońskiemu dyplomacie udać się natychmiast do Hitlera i ministra spraw zagranicznych Ribbentropa. „Proszę im powiedzieć – donosiła instrukcja – że ostatnio Anglia i Stany Zjednoczone zajęły stanowisko prowokacyjne. Należy oświadczyć, że planują one akcje wojskowe w rozmaitych punktach Azji Wschodniej i że wobec tego będziemy musieli z konieczności przeciwstawić im nasze siły zbrojne… Proszę dodać, że moment wybuchu wojny może nastąpić wcześniej, aniżeli można by się spodziewać”.
I cóż? Wiadomo, że rozmaite placówki amerykańskie ostrzegały od kilku miesięcy o niebezpieczeństwie zagrażającym Pearl Harbor, głównej bazie floty amerykańskiej na Pacyfiku. Najwidoczniej jednak na szczeblu najwyższym nie przykładano wielkiej wagi do tych informacji. W Białym Domu, gdzie urzędował prezydent Franklin Roosevelt, nie okazywano większego niepokoju. Również w Sztabie Generalnym pracującym pod kierownictwem generała Georga Marshalla nie odczuwało się jakiejś specjalnej gorączki. To prawda, że większe jednostki amerykańskiej Floty Pacyfiku były na morzu, i to na Atlantyku. Pruło tam fale pięć największych pancerników amerykańskich. Toteż gdy nagle, 7 grudnia 1941 roku rano spadły na amerykańską bazę bomby japońskie, straty były wprawdzie dotkliwe, ale bynajmniej nie do naprawienia. Społeczeństwo amerykańskie ogarnęła fala oburzenia i przeciwnicy bezpośredniego udziału Stanów Zjednoczonych w wojnie umilkli. Roosevelt pisał w swoim orędziu:
„Nagły i zbrodniczy napad Japończyków doprowadził do przełomu po dziesięcioleciu owładającej światem niemoralności. Potężni, rozporządzający znacznymi zasobami gangsterzy sprzymierzyli się przeciwko rodzajowi ludzkiemu…”.
W Azji Południowo-Wschodniej japońskie „cienie” nabrały kształtów. Stratedzy japońscy, w przeciwieństwie do generałów niemieckich, nigdy nie chcieli angażować zbyt wielkiej liczby żołnierzy w walkach. Owszem, używali floty, wierzyli w wielkie jednostki morskie i budowali je, ale na przykład potężna japońska armia lądowa nie występowała od czasu wojny z Rosją nigdy w zbyt wielkiej masie. Armia japońska penetrująca od lat ogromne Chiny nie przekraczała 250 tysięcy ludzi. Również po sprowokowaniu wojny z Ameryką główne zadanie przypisywali Japończycy flocie morskiej. Opanowanie Indonezji z jej wielkimi bogactwami naturalnymi, jak ropa naftowa i kauczuk, przecięcie i kontrolowanie dróg komunikacyjnych na Pacyfiku i na Oceanie Indyjskim, a tym samym odcięcie Chin od dostaw alianckich, było ich pierwszym celem. Zdawało się, że zostanie on stosunkowo łatwo osiągnięty.
Drogą przebitą przez dżunglę posuwają się oddziały wojskowe. Strudzeni żołnierze śpią po prostu w marszu. Ich poszarzałe, zaostrzone z wyczerpania twarze, ich wyschnięte wargi, zaczerwienione z niewyspania i kurzu oczy, ich obszarpane i przepocone koszule świadczą o najwyższym wysiłku. 17 Dywizja Indyjska, mająca w swoim herbie zadziornego kocura z podniesioną kitą, stoczyła ciężką, czterodniową bitwę z przeważającymi siłami nieprzyjaciela, a obecnie maszeruje już 24 godziny, cofając się równolegle do wybrzeża na zachód. Manierki żołnierzy są tak suche, jak ich wyschnięte gardła, a co gorsza, karabiny są prawie pozbawione amunicji.
Przed nimi jeszcze jedna przynajmniej bitwa. Będzie to bój o życie, walka o możliwie jak najdłuższe utrzymanie przyczółka mostowego i samego mostu na rzece Sittang. 12-przęsłowy most kolejowy o jednym tylko torze nie jest przystosowany do przepuszczania pojazdów mechanicznych. Czynni są właśnie saperzy, którzy gorączkowo pracują nad przystosowaniem nawierzchni do przyjęcia aut i ciągników. Ale oto już widać pierwsze wybuchy japońskich bomb na przedmościu, już odzywają się pierwsze salwy dział i szczeka coraz bliżej broń maszynowa…
Sytuacja jest beznadziejna. Stolica Burmy, Rangun, najbliższy cel inwazji japońskich sił zbrojnych, oddalona jest wprawdzie jeszcze o mniej więcej 100 mil, lecz jedyna właściwie dywizja stanowiąca osłonę Rangunu znajduje się już od 22 dni w odwrocie. Jej dowódca, wytrwały żołnierz, generał major J.G. Smyth, stoi w obliczu niezmiernie ważkich decyzji, które trzeba będzie podjąć lada chwila. Generał lęka się dwóch rzeczy: ogarnia go przerażenie na myśl, że saperzy gotowi nie zdążyć na czas z mostem lub że Japończycy przetną jedyną drogę odwrotu jego śmiertelnie strudzonym żołnierzom. Na wszelki wypadek pułk dzielnych Gurkhów skierowany zostaje na brzeg zachodni, żeby zlikwidować ewentualny desant spadochroniarzy japońskich.
O godzinie szóstej wieczorem zameldowano gen. Smythowi, że port w Rangunie obsadziła 7 Brygada Pancerna, znana jako jedna z najlepszych jednostek brytyjskich. Jednocześnie nadeszła wiadomość od saperów, że nawierzchnia mostu kolejowego jest gotowa. Generał odetchnął, lecz za wcześnie. Gwałtowny prąd wozów z rannymi i sprzętem wpadł w tej chwili na wąską kładkę i chaos powiększył się jeszcze bardziej. Nad ranem przybyła wieść hiobowa. Na drodze powstał niesamowity korek. Tuż przed mostem wybuchła nagle gwałtowna bitwa i powstał niesłychany zamęt, wśród którego trudno było odróżnić swoich od obcych. Wywiązał się niezwykle krwawy bój, a Gurkhowie ruszali kilkakrotnie do ataku na bagnety. Nacisk dwóch nacierających dywizji japońskich wzrastał tymczasem z minuty na minutę.
W tej dramatycznej sytuacji dowódca ochrony mostu zameldował – było to o godzinie 4.30 nad ranem – że może utrzymać przeprawę najwyżej jeszcze przez godzinę. To już nie był dramat, była to tragedia! Należało podjąć tzw. żołnierską decyzję, a taka decyzja oznacza prawie zawsze dodatkowe ofiary. Po godzinie potężny grzmot wybuchu wzbił się ponad odgłosy bitwy, po nim nastąpiła śmiertelna cisza. Most został wysadzony w powietrze. Wkrótce dały się słyszeć rozpaczliwe krzyki na brzegu wschodnim. Ludzie stracili panowanie nad sobą i dwie brygady, porzucając broń i ekwipunek, poczęły w zupełnym już popłochu przeprawiać się na drugi brzeg szerokiej rzeki. A brzeg był bardzo błotnisty, brakowało środków przeprawy, nie było ani sampanów, ani łódek. Żołnierze wymazani błotem i mułem przepływali na zaimprowizowanych z nędznych bambusów i rozbitych skrzyń tratwach. Okazało się przy tym, że Anglicy są na ogół raczej złymi pływakami.
Na skutek wysadzenia mostu nad Sittangiem Japończycy utracili jednak impet, a nawet zatrzymali się tu na prawie dwa tygodnie. Decyzja była zatem słuszna, tylko że 17 Dywizja uległa wprost zdziesiątkowaniu. Pozostało w niej tylko 3350 ludzi i 1420… karabinów.
Mapa Burmy przypomina jak gdyby palec olbrzymiej ręki, której przegub leży gdzieś w masywach Dachu Świata, Himalajów. Trzy wielkie rzeki, spływające na południe wzdłuż grubych, pokrytych szczeciną bambusowej dżungli fałd górskich, stanowią naturalne linie obrony. A cała Burma to tarcza chroniąca Indie, naturalna tama dla inwazji od wschodu.
Uderzenie japońskie było nie tylko niespodziane, ale po prostu wściekłe, a jednocześnie wspierało się na nowoczesnych środkach walki, zwłaszcza na atakach lotniczych. Już w tydzień po napaści na bazę amerykańskiej Floty Pacyfiku w Pearl Harbor, a więc około 14 grudnia 1941 r., wpadły pierwsze oddziały japońskie do Burmy. Uderzały one wzdłuż południowo-wschodnich granic Syjamu, natrafiając na dość nikły opór słabych wojsk brytyjskich i chińskich. Właściwa akcja rozpoczęła się jednak dopiero 20 stycznia. Masywne uderzenia wojsk lądowych w połączeniu z działaniami lotnictwa, desantami morskimi, desantami wojsk spadochronowych i działaniami sympatyzujących z Japończykami partyzantów burmańskich szybko rozdrobniły zaimprowizowaną obronę. Niepełne bowiem dwie dywizje miały obronić terytorium wielkości Niemiec, o sieci komunikacyjnej równej jednej setnej sieci niemieckiej. Około 7 tysięcy Anglików, 20 tysięcy Hindusów i trochę Burmańczyków miało stawić czoło świetnie uzbrojonym i upojonym zwycięstwami Japończykom.
Los tych wojsk był z góry przesądzony. Dzielność w takim wypadku nie wystarcza. Wojska anglo-hindusko-chińskie przeżyły w styczniu i lutym 1942 roku dokładnie to samo, co wojska polskie we wrześniu 1939 lub wojska francusko-brytyjskie w roku 1940. Mimo nadludzkich wysiłków nie zdołały one powstrzymać uderzeń japońskich. Na szczęście miały się dokąd wycofać, bo posiadały ogromne zaplecze – Indie.
W drugiej połowie maja 1942 roku armia brytyjska w Burmie praktycznie przestała istnieć. Ostatecznie jednak do obrony Indii ustaliły się na pograniczu Burmy trzy fronty. Na południu od strony wybrzeża, wśród wzgórz, bagien i dżungli Arakanu powstała linia, na której Anglicy bronili dostępu do Kalkuty. Kalkuta była po utracie Rangunu głównym portem przyjmującym ożywczy prąd dostaw anglo-amerykańskich dla Indii i Chin. Tzw. Front Centralny bronił dostępu do gór Assam i do niezmiernie ważnych strategicznie dróg komunikacyjnych prowadzących doliną Bramaputry w głąb Bengalu. Najbardziej wysunięty na wschód był Front Północny w Burmie. Bronił on lewego skrzydła wojsk anglo-indyjskich, północnej Burmy i dostępu do chińskiej prowincji Junnan.
Linie obronne przebiegały w górach pokrytych dżunglą. Pomiędzy głównymi frontami, wśród wzniesień, kotlin i błotnistych dolin toczyły się mordercze zapasy drobniejszych sił regularnych i partyzanckich obu stron.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki