8,50 zł
Zbiór opowiadań Andrzeja Juliusza Sarwy zarówno nostalgicznych, mówiących o świecie, którego już nie ma, ale także o nadchodzącym kresie każdego człowieka. Edycja dwujęzyczna polsko-rosyjska.
Fragmenty:
Za oknem krzyk gawronów wzbijających się niezbyt liczną gromadką ku jednolicie szaremu pułapowi chmur. Brudnożółte ściany sąsiedniego bloku napiętnowane prostokątami martwych okien zasłaniają mi horyzont. Dławiący lęk, który wypełnia całe moje wnętrze zagłusza wszystko – i odgłos przejeżdżających samochodów i poszczekiwanie dalekiego psa, i każde inne uczucie, które chciałoby się zagnieździć w moim mózgu. Każde… Usiłuję walczyć z nim, ale od samego początku wiem, że to nie ma sensu. Walka z góry skazana jest na przegraną. Wszechobecny, wszechogarniający lęk... Nawet gdy śnię, wdziera się podstępnie do moich majaków i wyjada duszę. Kęs po kęsie. Każdej nocy.
За окном крик грачей, что сбившись в небольшую стайку, взлетают под однотонно серую кровлю туч. Грязно-желтая стена соседнего строения, испещренная прямоугольниками мертвых окон, заслоняет мне горизонт. Удушающий страх, полностью заполняющий мое естество, заглушает все: и шум проезжающих машин, и отдаленный собачий лай, и любое иное чувство, готовое застрять в моем мозгу. Любое… Я пытаюсь бороться со страхом, но заранее знаю, что это лишено смысла. Борьба изначально обречена на поражение. Вездесущий, всепоглощающий страх... Даже во сне он коварно проникает в мои видения и выгрызает душу. Кусок за куском. Каждую ночь.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 29
Andrzej Juliusz Sarwa
Анджей Юлиуш Сарва
Droga na przedmieściu
Дорога на предместье
пер. с польск. М.В.Ковальковой
Armoryka
Sandomierz
Projekt okładki: Juliusz Susak
© Wydawnictwo Armoryka
Wydawnictwo Armoryka
ul. Krucza 16
27-600 Sandomierz
http://www.armoryka.pl/
ISBN 978-83-7639-147-2
Zdawało się tylko widzieć zamieć uleciałych kształtów, coraz to dalej porywanych kręcącym się wichrem, jakby zamieć liści pstrych w jesieni...
Cyprian Kamil Norwid: STYGMAT
Za oknem krzyk gawronów wzbijających się niezbyt liczną gromadką ku jednolicie szaremu pułapowi chmur. Brudnożółte ściany sąsiedniego bloku napiętnowane prostokątami martwych okien zasłaniają mi horyzont.
Dławiący lęk, który wypełnia całe moje wnętrze zagłusza wszystko – i odgłos przejeżdżających samochodów i poszczekiwanie dalekiego psa, i każde inne uczucie, które chciałoby się zagnieździć w moim mózgu. Każde...
Usiłuję walczyć z nim, ale od samego początku wiem, że to nie ma sensu. Walka z góry skazana jest na przegraną. Wszechobecny, wszechogarniający lęk... Nawet gdy śnię, wdziera się podstępnie do moich majaków i wyjada duszę. Kęs po kęsie. Każdej nocy.
A kiedy nadchodzi kolejny szary i mglisty poranek, przemieszcza się tylko we mnie, przepływając z czaszki do piersi. I nawet słońce nie może sobie z nim poradzić. Wielkie, żółte, rozjarzone słońce...
Tak naprawdę niemające wiele wspólnego z tamtym, które przed laty kładło się rozedrganymi cętkami na gęstej murawie, albo wpadało pozłocistą smugą przez niewielkie okno, a w owej smudze wirowały jak szalone drobiny kurzu, które wówczas wydawały się najcenniejszymi klejnotami. A może naprawdę nimi były? Może...
Lecz przecież to już inna opowieść i inne doznanie. Wspomnienie czasów, kiedy wszechogarniający lęk niekiedy ustępował placu. Chociaż nigdy nie na długo.
Za oknem kłębi się mgła. Przesłania regularność bryły sąsiedniego bloku. Zasnuwa otwory nieżyjących okien... Dobry Boże, oby zasnuła wszystko! I tak przecież nie widziałem horyzontu...
Budzę się powoli, z trudem. Moja świadomość nie chce wypełznąć z zacisznej kryjówki snu – snu, który jeszcze nigdy nie przyniósł ze sobą koszmaru. Ów nadszedł później, o wiele później...
Odgłos babcinych kroków, których nie umiałbym pomylić z żadnym innym dźwiękiem. Zapach gotowanego mleka wypełnia całą izbę. Podchodzi do mnie, gdy ją wołam. Wiem, że niesie ze sobą czysty bawełniany gałganek nasączony ciepłym naparem z rumianku. Kładzie mi go na pozlepianych zaschłą ropą powiekach.
Rytuał każdego poranka. Gdyby nie ta wilgotna szmatka, nie mógłbym rozewrzeć oczu. Chore. Od kiedy? Od zawsze... od pozawczoraj, do dziś, do pojutrza, do ostatniego dnia... Gdyby nie ta wilgotna szmatka, mógłbym je otworzyć rozrywając powieki. To boli.
Słońce wpada przez maleńkie okienko, którego parapet jest gęsto zastawiony doniczkami, różowych pelargonii. Tylko różowych. Żadnych innych kolorów. Nie wiem, dlaczego babcia upodobała sobie tę barwę. Prócz nich jeszcze okazały asparagus...
Gliniana polepa podłogi zamieciona do czysta. Tylko ściana za łóżkiem, choć nie tak dawno przecież obielona, łuszczy się, a nadjedzony mrozem i wilgocią minionej zimy tynk, osypuje się i kruszy po kawałku.
Na przeciwległej ścianie, na wbitym głęboko gwoździu, stara naftowa lampa. Szkło ma lekko odymione, mimo że przecież wyczyszczono je dzisiejszego ranka.
Siedzę – ubrany w jakąś koszulkę i krótkie granatowe spodenki – z szelkami krzyżującymi się na plecach – przy ciężkim dębowym stole, zajmującym prawie pół izby.
Łapczywie gryzę kromkę suchego chleba, popijam gorącym mlekiem. Czy można jeść coś innego na śniadanie? Nigdy o tym nie słyszałem...
Babcia