Dopóki mamy twarze wyd.II - C.S. Lewis - ebook

Dopóki mamy twarze wyd.II ebook

C. S. Lewis

4,7

Opis

Dopóki mamy twarze /oprawa twarda/

W starożytnej krainie Glome, gdzie czci się krwawą boginię Ungit, dorastają dwie królewskie córki: piękna i tak brzydka, że zakrywa twarz welonem. Gdy na królestwo spadają plagi i nieszczęścia, świątynia Ungit żąda krwawej ludzkiej ofiary, która ma odwrócić gniew bogini. Ofiara zostanie złożona tajemniczej Bestii, mieszkającej w cieniu Szarej Góry. Oczy kapłanów Ungit zwracają się na mieszkańców Pałacu…

Dopóki mamy twarze to historia miłości, opowieść o walce miedzy rozumem a pierwotnymi siłami, o prawdzie i fałszu, wierze i złudzeniu. To ostatnie słowo jednego z ojców gatunku fantasy jest niewątpliwie wielką literaturą, a zarazem arcydziełem mistrza wyobraźni, powieścią o sensacyjnej akcji, pełną tajemniczości i grozy, historią przykuwającą od pierwszej do ostatniej strony.

Książkę można czytać jako wciągającą opowieść o mieszkańcach barbarzyńskiej krainy leżącej w cieniu Szarej Góry, ale także jako opowiedziany na nowo starożytny mit, wieloznaczną historię, która mówi o człowieku – istocie zależnej od swojej cielesności, mściwej i zazdrosnej, a jednocześnie tęskniącej do doskonałości i piękna. To także opowieść o problemie wiary – o tych, którzy uwierzyli, i o wątpiących.

Dopóki mamy twarze to niemal nieznane w Polsce arcydzieło C. S. Lewisa, autora Opowieści z Narnii; jego ostatnia powieść napisana dla dorosłych czytelników.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 366

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (11 ocen)
8
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ksurg

Dobrze spędzony czas

Klasyka. Warto.
00

Popularność




Published by Wydawnictwo Esprit under license

from the CS Lewis Company Ltd.

Till We Have Faces by C.S. Lewis © C.S. Lewis Pte Ltd. 1956.

www.cslewis.com

Copyright © for the Polish translation

by Wydawnictwo Esprit 2021

All rights reserved

PROJEKT OKŁADKI: Jan Krzysztofiak

NA OKŁADCE: © Hans Neleman/Stone/Getty Images

REDAKCJA: Kazimierz Bocian, Aleksandra Motyka

KOREKTA: Jarosław Sołtys

ISBN 978-83-67291-76-7

Wydanie II, Kraków 2021

WYDAWNICTWO ESPRIT SP. Z O.O.

ul. Władysława Siwka 27a, 31-588 Kraków

tel./fax 12 267 05 69, 12 264 37 09, 12 264 37 19

e-mail: [email protected]

[email protected]

[email protected]

Księgarnia internetowa: www.esprit.com.pl

część pierwsza

I

Jestem już stara i gniew bogów nie napawa mnie zbytnim lękiem. Nie mam męża ani dzieci, czy nawet przyjaciela, poprzez których mogliby mnie zranić. Moje ciało – nędzny zewłok, który trzeba każdego dnia myć, karmić i coraz to inaczej przyodziewać – mogą zabić, jeśli tylko sprawi im to przyjemność. Nie martwię się o następcę: mój siostrzeniec przejmie po mnie koronę.

Wolna tedy od lęku, opiszę w tej księdze to, czego żaden człowiek obdarzony szczęściem nie odważyłby się wyrazić. Obciążę winą bogów; zwłaszcza tego spośród nich, który mieszka na Szarej Górze. Odsłonię całą krzywdę, jaką mi wyrządził, od samego początku, tak jakbym składała skargę przed sądem. Nie istnieje jednak taki sędzia, który pogodziłby bogów i ludzi, dlatego od Boga Góry nie uzyskam odpowiedzi. Albowiem groza i zsyłane plagi nie są odpowiedzią. Piszę po grecku, jak nauczył mnie mój stary mistrz. Być może pewnego dnia przybędzie do tego pałacu jakiś grecki podróżnik i odczyta tę księgę, a później opowie o niej w swej krainie, gdzie nawet o samych bogach można rozmawiać z wielką swobodą. Może ich mędrcy zdołają rozstrzygnąć, czy moja skarga była uzasadniona i czy bóg zdołałby się obronić, jeśli tylko raczyłby udzielić odpowiedzi.

Moje imię brzmiało: Orual, i byłam najstarszą córką Troma, króla Glome. Dla podróżnego, który przybywał do miasta od południowego wschodu, Glome znajdowało się na lewym brzegu rzeki Szennit, oddalone jedynie o dzień drogi od Ringal, czyli grodu położonego najdalej na południe w całej krainie. Miasto wybudowano w takiej odległości od rzeki, jaką kobieta może przemierzyć w ciągu trzeciej części godziny, gdyż na wiosnę Szennit zawsze występuje z brzegów. Latem po wylewach pozostaje wyschnięty muł, brzegi porasta trzcina, a wokoło pełno jest wodnego ptactwa. Mniej więcej w takiej samej odległości od brodu Szennit, w jakiej znajduje się miasto, możesz ujrzeć po drugiej stronie świątynię Ungit; mijając ją i udając się dalej na północny wschód, znajdziesz się prędko u podnóża Szarej Góry. Jej bóg, który pała do mnie nienawiścią, jest synem Ungit. Nie mieszka on jednak w jej domu; Ungit przebywa w swej siedzibie samotnie. Najdalszą część owego domostwa, gdzie mieszka bogini, spowija ciemność, skrywająca jej postać; jedynie latem przez dymne szpary w sklepieniu przebijają się promyki światła, dzięki którym można ją dojrzeć. Ungit to czarny kamień, pozbawiony głowy, rąk i twarzy, a jednak jest boginią niezwykle potężną. Mój stary mistrz, którego nazywaliśmy Lisem, mawiał, iż jest ona tą samą boginią, którą Grecy zowią Afrodytą. Ja wszakże wszystkie imiona ludzi i miejsc oddam tutaj w moim rodzimym języku.

Moją opowieść rozpocznę od dnia, w którym zmarła moja matka. Wtedy to, zgodnie z panującym zwyczajem, obcięto mi włosy. Lis, jakkolwiek nie było go jeszcze wtedy z nami, utrzymywał, że zwyczaj ten zapożyczyliśmy od Greków. Batta, nasza piastunka, obcięła włosy mnie i mojej siostrze, Rediwal, u wejścia do ogrodu, który rozciąga się na stromym wzgórzu położonym z tyłu pałacu. Rediwal była moją siostrą, młodszą ode mnie o trzy lata; poza nią nie miałam rodzeństwa. W tym czasie, gdy Batta czyniła użytek ze swych nożyc, inne niewolnice stały w kręgu nad nami i co pewien czas wybuchały szlochem nad śmiercią królowej, bijąc się przy tym w piersi. Nie przeszkadzało im to w przerwach przegryzać orzeszki i żartować. Gdy ciachnęły nożyce i opadły loki Rediwal, rozległ się ich okrzyk: „Jakże szkoda złota, które tu przepada!”. Kiedy ginęły moje włosy, nie powiedziały nic w tym rodzaju. W owym dniu najmocniej zapadł mi jednak w pamięć chłód na głowie i żar słońca na karku, kiedy przez całe letnie popołudnie wznosiłyśmy z Rediwal budowle z mułu.

Batta, nasza piastunka, była przysadzistą, jasnowłosą kobietą o stwardniałych dłoniach. Mój ojciec wykupił ją od handlarzy, którzy z kolei zdobyli ją gdzieś na dalekiej Północy. Kiedy naprzykrzałyśmy się jej, mawiała: „Tylko poczekajcie, aż wasz ojciec przyprowadzi do domu nową królową, która będzie waszą macochą. Zmieni się wasza dola! Będziecie gryźć suchy ser zamiast miodowych ciasteczek, a zamiast czerwonego wina będziecie pić chude mleko. Zobaczycie”.

Okazało się jednak, że nim pojawiła się macocha, miałyśmy doświadczyć czegoś jeszcze. Owego dnia dawał się we znaki przenikliwy mróz. Ja i Rediwal miałyśmy obute stopy (zazwyczaj chodziłyśmy boso albo w sandałach) i próbowałyśmy ślizgać się na dziedzińcu, który znajdował się z tyłu najstarszej części pałacu, tam gdzie ściany były drewniane. Kałuże ścięte lodem leżały od drzwi obory aż po gnojowisko, podobnie skute mrozem rozlane mleko i zaschnięte zwierzęce odchody; lecz lód był zbyt chropawy, aby mógł służyć za ślizgawkę. Nagle doszedł nas krzyk biegnącej naprzeciw Batty, której nos czerwieniał od mrozu:

– Prędko, brudasy! Umyć się i do pałacu! Zobaczycie, kto was oczekuje. Moje słowa się spełniły: koniec z waszą sielanką!

– Czy to macocha? – spytała Rediwal.

– Nie, coś o wiele gorszego, zresztą, same się przekonacie – rzekła Batta, wycierając twarz Rediwal rąbkiem fartucha. – Odtąd czekają was częste baty, wykręcanie uszu i mnóstwo żmudnej pracy!

Wkrótce potem przywiedziono nas do nowej części pałacu, zbudowanej z malowanych cegieł i pilnowanej przez straże w pełnej zbroi; na ścianach wisiały skóry i głowy zwierząt. W Kolumnowej Komnacie tuż przy palenisku stał nasz ojciec, zaś naprzeciw niego ujrzałyśmy trzech mężczyzn przyodzianych w stroje podróżne; znałyśmy ich wystarczająco dobrze – byli to kupcy, którzy pojawiali się w Glome trzy razy w roku. W tej chwili pakowali wagi, poznałyśmy więc, że otrzymali za coś zapłatę. Jeden z nich chował więzy, co znaczyło, że sprzedali naszemu ojcu niewolnika. Przed nimi stał mały, krępy mężczyzna, zapewne ten, który został sprzedany, ponieważ na jego nogach wciąż można było dostrzec ślady otarcia od kajdan. Nie przypominał jednak innych niewolników, których znałyśmy wcześniej. Miał niezwykle jasne oczy, zaś jego włosy i broda, tam gdzie nie były siwe, miały rudawy odcień.

– Posłuchaj, Greku – rzekł do niego mój ojciec – mam nadzieję wkrótce spłodzić książęcego potomka i postanowiłem, że będzie wzrastać w mądrości twoich pobratymców. Tymczasem możesz sobie poćwiczyć na nich – to mówiąc, wskazał na mnie i Rediwal. – Jeśli ktoś potrafi nauczyć czegoś dziewczynę, to znaczy, że da sobie radę z kimkolwiek.

Zanim nas odesłał, rzekł jeszcze: – Zabierz się szczególnie za tę starszą. Może uda się zrobić z niej coś mądrzejszego; zresztą, to chyba jedyne, na co się nadaje.

Nie rozumiałam tych słów. Ale wiedziałam, że mają one coś wspólnego z tym, co czasem ludzie mówili o mnie, odkąd sięgałam pamięcią.

Uwielbiałam Lisa, jak go nazywał mój ojciec, o wiele bardziej niż jakiegokolwiek człowieka, którego znałam przedtem. Może pomyślisz, że ten, kto urodził się w Grecji jako istota wolna, a potem na wojnie stał się niewolnikiem, sprzedanym pomiędzy barbarzyńców, będzie upadał pod tym ciężarem. Czasami zdawało się, że tak było, możliwe, że nawet częściej, niż mogłam to zauważyć jako dziecko. Nigdy jednak nie usłyszałam jego skargi. Nie słyszałam od niego przechwałek, typowych dla innych cudzoziemskich niewolników, że był znamienitym człowiekiem we własnej ojczyźnie. Miał zawsze pod ręką niezliczone powiedzenia niosące mu pociechę: „Żaden człowiek nie poczuje się wygnańcem, jeśli tylko pamięta, że cały świat jest jednym miastem” czy też: „Wszystko jest tak dobre bądź złe, jakim czyni to nasze mniemanie”. Myślę jednak, że źródłem jego pogody ducha była dociekliwość. Nigdy nie poznałam człowieka, który miałby równy apetyt na pytania. Pragnął dowiedzieć się wszystkiego, co dotyczyło naszego kraju i języka, przodków i bogów, a nawet roślin i kwiatów.

Dlatego powiedziałam mu wszystko o Ungit, o dziewczętach, które oddaje się do jej świątyni, o darach, które panny młode muszą jej ofiarować, a także o tym, jak czasem trzeba poderżnąć czyjeś gardło, by rozlać nad nią krew, gdy trafi się zły rok. Gdy to usłyszał, wzdrygnął się i wymamrotał coś pod nosem, lecz zaraz potem odrzekł: – Tak, to na pewno Afrodyta, chociaż pewnie bardziej babilońska niż grecka. Czas teraz na powiastkę o naszej Afrodycie.

I głębokim, melodyjnym głosem rozpoczął opowieść o tym, jak pewnego razu ich Afrodytę ogarnął miłosny żar do księcia Anchizesa, gdy ten pasł owce swego ojca na górze zwanej Idą. Kiedy bogini schodziła po trawiastym stoku w stronę jego pasterskiej chatki, przybiegały do niej lwy i rysie, niedźwiedzie i wszelkie inne zwierzęta, łasząc się jak psy, a zaraz potem odchodziły parami, by zaznać miłosnego upojenia. Afrodyta zaś ukryła swą boską chwałę i przybierając postać zwykłej śmiertelnicy, zjawiła się przed Anchizesem, po czym uwiodła go, aż oboje spoczęli w łożu. Sądzę, że Lis zamierzał w tym miejscu zakończyć, lecz melodia jego słów zawładnęła nim do tego stopnia, że snuł opowieść dalej. Mówił więc, jak Anchizes zbudziwszy się, zobaczył Afrodytę stojącą w drzwiach jego chatki – już nie jako śmiertelną niewiastę, lecz boginię pełną chwały. Zrozumiał, że dzielił łoże z boginią, zakrył więc oczy i jęknął: „Zabij mnie, proszę, tylko szybko”.

– To nie zdarzyło się naprawdę – dodał spiesznie Lis. – To tylko bajki poetów, wierz mi, dziecko: bajki poetów. I to sprzeczne z naturą.

Jednak to, co powiedział, wystarczyło, bym nabrała przekonania, że nawet jeśli owa bogini była piękniejsza w Grecji niż w Glome, to w obu miejscach budziła równy strach.

Pod tym względem Lis był zawsze taki sam: wstydził się swego umiłowania poezji („Wszystko to głupstwa, moje dziecko”) i musiałam nieźle nabiedzić się nad czytaniem, pisaniem i opanowaniem tego, co nazywał filozofią, zanim zgodził się zdradzić mi jakiś wiersz. Ale w ten sposób, krok po kroku, poznałam ich dość sporo. Najbardziej chwalił jeden z nich, rozpoczynający się od słów: „Cnota, której człek poszukuje w utrapieniu i trudzie”, ja jednak nie dałam się oszukać. Gdy pochylaliśmy się nad takimi wierszami jak „Zabierz mnie do krainy obfitej w jabłonie” albo

Księżyc już zaszedł,

A na mym łożu samotność…

wówczas jego głos brzmiał najczystszą melodią, zaś jego oczy świeciły najgłębszym blaskiem. Ten ostatni wiersz recytował zawsze z ogromną czułością, lecz w taki sposób, jakby chciał okazać mi jakieś współczucie. Lubił mnie bardziej niż Rediwal, która nie znosiła nauki i miała zwyczaj go przedrzeźniać, a przy tym dokuczać mu i zachęcać innych niewolników, aby z niego kpili.

Latem nauka odbywała się najczęściej na maleńkiej łące tuż za rzędami grusz; tam właśnie pewnego dnia odnalazł nas Król. Poderwaliśmy się natychmiast i tak staliśmy przed nim – dwoje dzieci i niewolnik – z oczyma utkwionymi w ziemię, z rękoma skrzyżowanymi na piersiach. Król przyjaźnie klepnął Lisa w plecy i rzekł:

– Odwagi, Lisie! Już wkrótce uczyć będziesz księcia, bogom niech będą dzięki! Ty też powinieneś być im wdzięczny, nie każdy byle Grek może opiekować się wnukiem tak potężnego króla, jakim jest mój przyszły teść. Nie żebym myślał, że zdołasz to pojąć czy też przejąć się tym bardziej niż zwykły osioł. Wszyscy w Grecji to przekupnie i spryciarze, co?

– Panie, czyż wszyscy ludzie nie pochodzą z jednej krwi? – odrzekł Lis.

– Jednej krwi? – Król spojrzał na niego z osłupieniem, lecz zaraz wybuchnął śmiechem. – No to bardzo mnie zmartwiłeś.

W taki to sposób sam Król, a nie Batta, pierwszy uświadomił nam, że macocha pojawi się już niebawem. Mój ojciec zrobił świetną partię: jego żoną miała zostać trzecia córka króla Kaphadu, największego władcy w naszej części świata. (Dopiero teraz rozumiem, dlaczego Kaphad chciał zostać sojusznikiem tak marnego królestwa jak nasze, i dziwię się, jak mój ojciec mógł nie zauważyć, iż jego teść już wtedy był człowiekiem idącym na dno. Samo to małżeństwo było najlepszym tego dowodem).

Ślub odbył się parę tygodni potem, ale w mojej pamięci przygotowania do niego zdawały się trwać prawie cały rok. Każdej cegle muru otaczającego wielką bramę nadano kolor szkarłatu, w Kolumnowej Komnacie pojawiły się nowe zasłony, sprowadzono nawet wielkie królewskie łoże, za które mój ojciec zapłacił cenę daleko przekraczającą zdrowy rozsądek. Wykonano je z drewna sprowadzonego ze Wschodu, które niby posiadało tę szczególną zaletę, że na pięcioro dzieci w nim poczętych aż czworo miało być chłopcami, co Lis skomentował następująco: „To bzdury, moje dziecko; te sprawy wynikają z przyczyn naturalnych”. Gdy dzień ślubu się zbliżał, pojawiły się niekończące się korowody prowadzonych na rzeź zwierząt, których skóry wydzielały później odór na całym dziedzińcu. Rozpoczęło się nieustanne pieczenie i warzenie. Lecz my jako dzieci nie miałyśmy czasu, aby móc powałęsać się wśród pokojów, nagapić się i poprzeszkadzać służbie, gdyż Król niespodziewanie wpadł na pomysł, że Rediwal i ja wraz z dwunastoma dziewczętami, córkami szlachetnych rodów, zaśpiewamy weselny hymn. W dodatku musiał to być hymn grecki, a tym nie mógł się popisać żaden z władców sąsiednich królestw.

– Ależ, panie – powiedział Lis niemal ze łzami w oczach.

– Naucz je, Lisie, naucz – wrzasnął ojciec. – Po co niby napycham twój brzuch przednim jedzeniem i napojami, jeśli nie mogę wydobyć od ciebie na weselną noc jednej greckiej pieśni? Co jest? Przecież nikt cię nie prosi, abyś uczył je greki. To jasne, że nie będą miały pojęcia, co śpiewają, ale przynajmniej narobią stosownego hałasu. Zajmij się tym albo twoje plecy staną się bardziej czerwone niż kiedykolwiek była twoja broda.

Było to czyste szaleństwo. Lis, zmuszony do uczenia nas, barbarzyńców, tego hymnu, stracił, jak mi później wyznał, swój ostatni rudy włos, który pokryła siwizna.

– Kiedyś byłem lisem – powiedział – teraz stałem się borsukiem.

Kiedy poczyniłyśmy już pewien postęp w naszej nauce, Król sprowadził Kapłana Ungit, aby nas posłuchał. Wobec tego Kapłana odczuwałam lęk, całkiem jednak inny niż wobec mego ojca. Wydaje mi się, iż porażała mnie (w tamtych pierwszych dniach) świętość zapachu, który go poprzedzał – świątynny zapach krwi, przede wszystkim gołębiej, chociaż składano tam również ofiary z ludzi; spalonego tłuszczu, palonych włosów oraz wina i przytęchłego kadzidła. Słowem: smród Ungit. Być może napawał mnie lękiem także jego ubiór: wszystkie te skóry, z których go uszyto, wysuszone pęcherze, ogromna maska przypominająca ptasią głowę, wisząca na jego piersi. Jakby z jego ciała wyłaniało się jakieś poczwarne ptaszysko.

Nie zrozumiał ani jednego słowa hymnu ani nawet samego śpiewu, ale zapytał:

– Czy młode panie będą miały twarze zakryte czy odsłonięte?

– Też pytanie! – ryknął śmiechem Król, wskazując na mnie kciukiem. – Myślisz, że chcę, żeby moja królowa utraciła zmysły z przerażenia? Oczywiście, że będą miały welony. I to grube.

Jedna z dziewcząt zachichotała. Wtedy po raz pierwszy wyraźnie dotarło do mnie, że jestem brzydka.

Odtąd obawiałam się macochy jeszcze bardziej. Pomyślałam, że moja brzydota obudzi w niej większe okrucieństwo wobec mnie niż wobec Rediwal. Nie tylko słowa Batty wprawiały mnie w przerażenie. Słyszałam mnóstwo opowieści o macochach. Kiedy więc nadeszła ta noc i ustawiono nas wszystkie pod filarami werandy, próbowałyśmy z bolesnym trudem, oślepione pochodniami, odśpiewać hymn tak, jak wyuczył nas Lis – on zaś słuchając pieśni, raz marszczył brwi, raz się uśmiechał, to kiwał głową, a w jednym momencie wzniósł ręce w geście grozy – wtedy przed oczyma wyobraźni zaczęły zjawiać się obrazy okrucieństw zadawanych dziewczętom przez macochy, o których wspominały opowieści. Zaraz potem na dworze dał się słyszeć hałas, przyniesiono więcej pochodni i z rydwanu wyniesiono narzeczoną. Jej twarz była zakryta równie dokładnie jak nasze i mogłam jedynie dostrzec, że jest bardzo drobna. Równie dobrze można było pomyśleć, iż wynoszą dziecko. Mój strach jednak nie zmalał. „Im mniejsze, tym złośliwsze” – mówi nasze przysłowie. Potem, wciąż śpiewając, odprowadziłyśmy ją do sypialnej komnaty i zdjęłyśmy jej welon.

Dziś wiem, że twarz, którą ujrzałam, była piękna, ale wówczas o tym nie myślałam. Widziałam przede wszystkim jej przerażenie, o wiele większe niż moje. Strach przeniknął ją do szpiku kości. Zmusiło mnie to do tego, bym spojrzała na mego ojca tak, jak ona musiała widzieć go przez moment, gdy ujrzała go po raz pierwszy stojącego na werandzie, gotowego, by ją powitać. Jego brwi, usta, korpus, postawa, tembr głosu nie mogły uspokoić dziewczęcego lęku.

Warstwa po warstwie pozbawiałyśmy ją odświętnego stroju, co sprawiało, iż wydawała się jeszcze drobniejsza; zostawiłyśmy drżące, białe ciało, z oczyma utkwionymi w królewskie łoże, i wyszłyśmy z komnaty. Nasza pieśń brzmiała szczególnie boleśnie.

II

Bardzo niewiele mogę powiedzieć o drugiej żonie mojego ojca, gdyż nie dożyła w Glome nawet do końca pierwszego roku. Poczęła dziecko o wiele wcześniej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Król tryskał radością, a spotykając Lisa, nie mógł powstrzymać się od uwag o królewiczu, który wkrótce miał przyjść na świat. Od tej chwili zaczął składać Ungit wielkie ofiary. Nie wiem, jak układały się relacje między nim a królową. Tylko raz, po tym, jak przybyli do nas posłowie z Kaphadu, usłyszałam, jak Król mówi do niej: „Wygląda na to, dziewczyno, że zrobiłem marny interes. Dowiaduję się właśnie, że twój ojciec utracił dwa miasta, nie, raczej trzy, chociaż wciąż stara się owijać to w bawełnę. Byłbym wdzięczny, gdyby powiedział mi, że idzie na dno, zanim zaprosił mnie do swojej łodzi”. (Opierałam właśnie głowę o okiennice, susząc włosy, gdy oni spacerowali po ogrodzie). Jakkolwiek było naprawdę, nie dało się ukryć, że królowa chorowała z powodu tęsknoty za ojczyzną; zresztą ostra zima w naszym kraju stanowiła dla jej południowego ciała zbyt duże wyzwanie. Wkrótce stała się jedynie bladym cieniem. Wiedziałam już, iż nie mam powodu, aby się jej lękać. To raczej ona z początku bała się mnie bardziej niż ja jej. Później, z właściwą jej nieśmiałą czułością, zaczęła mnie traktować bardziej jak siostrę niż pasierbicę.

Gdy nadszedł czas porodu, nikt w domu nie ośmielił się zasnąć; mogłoby to sprawić, jak wierzono, że dziecko, które się pojawi, nie zechce obudzić się na tym świecie. Wszyscy siedzieliśmy w ogromnym przedpokoju pomiędzy Kolumnową Komnatą a alkierzem, w blasku pochodni. Płomienie kołysały się i migotały jak szalone, gdyż wszystkie odrzwia musiały pozostać otwarte. Gdyby jakieś drzwi zamknęły się, podobnie mogłoby się zamknąć łono rodzącej. Pośrodku przedpokoju płonęło wielkie ognisko. Co godzinę Kapłan Ungit obchodził je dziewięć razy i wrzucał w płomienie odpowiednie talizmany. Król zaś siedział na tronie niczym posąg; nawet jego głowa nie poruszyła się ani razu przez całą noc. Lis i ja siedzieliśmy blisko siebie.

– Dziadku – wyszeptałam – bardzo się boję.

– Dziecko – odpowiedział również szeptem – oto czas nauczyć się, że nie należy się lękać niczego, co daje nam natura.

Zaraz potem musiałam zasnąć, gdyż następną rzeczą, jaką pamiętam, był wrzask lamentujących kobiet, które biły się w piersi, dźwięk taki sam jak tego dnia, gdy zmarła moja matka. Przez ten czas, gdy zapadłam w sen, naokoło wszystko się zmieniło. Trzęsłam się z zimna. Ogień dogasał, tron Króla był pusty, a drzwi od alkierza wreszcie zostały zamknięte; ustały też przerażające dźwięki, jakie stamtąd dobiegały. Odór rzezi, jaki dało się wyczuć, krew na podłodze oraz widok Kapłana oczyszczającego swój świątynny nóż wskazywały, że dokonano właśnie jakiejś ofiary. Musiałam być jeszcze otępiała od snu, gdyż poderwałam się z szaleńczą myślą: pójdę i zobaczę królową! Zanim dobiegłam do drzwi sypialnej komnaty, powstrzymał mnie Lis.

– Córko, córko – jęknął – nie teraz. Oszalałaś? Król…

W tym momencie drzwi sypialni otwarły się z trzaskiem i ukazał się w nich mój ojciec. Widok jego twarzy natychmiast mnie otrzeźwił, ujrzałam bowiem, że ogarnęła go biała gorączka. Wiedziałam, że kiedy jego twarz nabiega krwią, a z ust padają gromy i przekleństwa, nie wyniknie z tego tragedia; lecz kiedy bladł, stawał się straszny.

– Wina! – rzucił zdławionym głosem. To również był zły znak. Służba wypchnęła przed siebie chłopca, ulubieńca króla, jak to zwykle czynią niewolnicy, kiedy paraliżuje ich strach. Chłopiec, choć wystrojony w całą krasę (ojciec ubierał młodych niewolników bardzo okazale), był równie blady jak jego pan; podbiegł zaraz z dzbanem i królewskim kielichem, lecz poślizgnął się na rozlanej wokoło krwi, zatoczył się i obydwa naczynia wypadły z jego rąk. Ojciec, szybki jak myśl, wyciągnął sztylet i zadał głęboki cios. Chłopiec padł martwy w kałużę krwi i wina, potrącając przy tym dzban, który zaczął toczyć się po podłodze. W nagłej ciszy ten dźwięk wydawał się bardzo głośny. Nie pomyślałam dotąd, że podłoga w przedpokoju jest tak nierówna (dopiero później wygładzono ją na moje polecenie).

Mój ojciec gapił się przez moment na swój sztylet, z nieco głupawym wyrazem twarzy, po czym zbliżył się do Kapłana.

– Co mi teraz powiesz o swej Ungit? – zapytał tym samym zduszonym głosem. – Lepiej odzyskaj to, co jest mi winna. Kiedy mi odpłacisz się za moje dorodne stado bydła?

A po chwili milczenia dodał: – No, powiedz mi, proroku, co się stanie, jeśli rozłupię i zetrę Ungit na proch, a ciebie przywiążę między młotem a tym kamieniem?

Ale Kapłan nie okazał wobec tych słów jakiegokolwiek strachu.

– Ungit słyszy, Królu, także i teraz – odpowiedział. – I Ungit zapamięta. Rzekłeś wystarczająco dużo, by sprowadzić zagładę na wszystkich twoich potomków.

– Potomków? – odrzekł Król. – Mówisz mi o potomkach? – mówił jeszcze spokojnie, ale już dało się wyczuć drżenie jego ciała. Lód jego gniewu mógł załamać się w każdej chwili. Ciało leżącego na podłodze chłopca przykuło jego wzrok.

– Kto to zrobił? – spytał.

Wtedy zauważył Lisa i mnie. Twarz nabiegła mu krwią i w końcu z gardła wyrwał się ryk tak przeraźliwy, że zdawał się rozrywać dach.

– Dziewki, dziewki i dziewki – ryczał. – I teraz jeszcze jedna dziewka więcej. Czy to się nigdy nie skończy? Czy w niebiosach panuje taka plaga dziewuch, że bogowie próbują mnie w nich utopić? Ty… ty… – chwycił mnie za włosy i szarpał mną tam i z powrotem, a w końcu pchnął mnie tak mocno, że padłam jak kłoda. Są takie chwile, kiedy nawet dziecko wie, że lepiej powstrzymać się od płaczu. Kiedy minęła ciemność i mogłam na nowo przejrzeć, potrząsał Lisem, ściskając jego gardło.

– Oto stary gaduła, który wystarczająco długo żarł mój chleb. Widać zyskałbym więcej, gdybym kupił psa. Ale koniec twojego próżniactwa. Zaprowadźcie go jutro do kopalni; jego spróchniałe kości powinny wytrzymać jeszcze z tydzień pracy.

W komnacie zapadła martwa cisza. Nagle Król gwałtownie uniósł ręce, tupnął i wykrzyknął: – Wciąż tylko te gęby, gęby i gęby! Na co się tak gapicie? Oszaleć można! Precz! Z drogi! Zejdźcie z moich oczu, wszyscy!

Uciekliśmy tak prędko, jak pozwalały na to drzwi.

Lis i ja wydostaliśmy na zewnątrz pałacu wschodnią furtką, która prowadziła do ogrodu pełnego ziół. Był już prawie świt i zaczynał padać drobny deszcz.

– Dziadku – mówiłam, łkając – musisz już uciekać. Teraz, zanim przyjdą cię zabrać do kopalni.

Potrząsnął głową.

– Jestem zbyt stary, by ujść daleko – odpowiedział. – A wiesz, jak Król postępuje ze zbiegłymi niewolnikami.

– Ale kopalnie, kopalnie! Słuchaj, pójdę razem z tobą. Jeśli nas dościgną, powiem, że to ja cię nakłoniłam. Uciekniemy z Glome, jeśli tylko miniemy to.

Wskazałam na pasmo Szarej Góry, za którą wstawał świt, odbijającej się ciemnym masywem w poświacie zacinającego deszczu.

– To szaleństwo, córko – odrzekł, tuląc mnie jak małe dziecko. – Pomyśleliby, że cię porwałem, aby cię sprzedać. Nie, muszę uciekać znacznie dalej. I ty możesz mi w tym pomóc. Znasz tę małą roślinę, która rośnie w dole rzeki, taką z fioletowymi plamkami na łodyżkach. Potrzebuję jej korzeni.

– To trucizna, tak?

– Tak. Nie płacz, nie płacz, dziecko. Czyż nie powtarzałem ci często, że odebranie sobie życia z własnej woli, kiedy istnieje ku temu istotny powód, to jedna z rzeczy, które są zgodne z naturą? Powinniśmy postrzegać życie jako…

– Ale przecież mówią, że ci, którzy wybierają taką drogę, pławią się w błocie, tam w dole, gdzie jest kraina umarłych.

– Cicho, cicho! Czy nadal myślisz jak barbarzyńcy? Śmierć oznacza nasz rozkład na elementy. Jeśli godzę się na narodziny, to czy mam obruszać się…

– Tak, tak, wiem to wszystko. Ale, dziadku, czy ty naprawdę nie wierzysz w głębi duszy choć odrobinę w to, co powiadają o bogach i tamtych, którzy istnieją pod ziemią? Przecież wierzysz. Wierzysz! Ty drżysz!

– I za to mi wstyd. Drży moje ciało. Nie wolno mi pozwolić, aby wstrząsnęło ono tym bogiem, który jest we mnie. Widocznie noszę je już zbyt długo, skoro zrobiło ze mnie w końcu takiego głupca. Marnujemy tylko czas.

– Posłuchaj! – powiedziałam. – Co to było? – byłam w takim lęku, że trwożył mnie każdy dźwięk.

– To jeźdźcy – odpowiedział Lis, wyglądając przez żywopłot i usiłując zmrużonymi oczyma dojrzeć coś poprzez deszcz. – Właśnie zbliżają się do wielkiej bramy. To pewnie posłańcy z Farsu. W każdym razie nie osłodzi to goryczy Króla. Czy… – na Zeusa, już za późno!

Od strony bram pałacu dobiegło nas wołanie: – Lis, Lis natychmiast do Króla!

– Pójdę, zanim sami mnie przywloką – powiedział Lis. – Żegnaj, córko.

To mówiąc, pocałował mnie w oczy i czoło, jak to było w greckim zwyczaju. Lecz ja nie zamierzałam go opuścić. Postanowiłam, że stanę przed Królem, chociaż nie wiedziałam sama, czy chciałam go błagać czy przeklinać, czy może zabić. Kiedy jednak dotarliśmy do Kolumnowej Komnaty, ujrzeliśmy tam sporą liczbę przyjezdnych, a zza otwartych drzwi rozległ się krzyk Króla: – Chodź tu, Lisie, mam pracę dla ciebie.

Kiedy zaś ujrzał mnie, rzucił: – A ty, skisła gębo, wynocha do babskich komnat i nie wracaj, bo skwaśnieje przez ciebie to, co mamy w kielichach.

Nie pamiętam, czy kiedykolwiek (jeśli by mówić o zwykłych, ziemskich doznaniach) doznałam takiego lęku, jak przez resztę tamtego dnia. Taki lęk sprawia, że czuje się absolutną pustkę sięgającą od wnętrzności aż po gardło. Nie miałam pojęcia, czy ostatnie słowa Króla mogły dawać jakąś nadzieję; chociaż brzmiały one tak, jak gdyby jego wściekłość minęła, to mogła przecież wybuchnąć ponownie. Poza tym dobrze wiedziałam, że zbrodnicze instynkty objawiają się u niego nie w chwilach złości, lecz kiedy wpadał w wisielczy humor lub gdy w napadzie wściekłości przypominał sobie o powziętej groźbie. Już wcześniej miał zwyczaj posyłać do kopalń starych niewolników, którzy dotąd służyli u niego w domu. Nie mogłam dłużej zostać sama z moim lękiem, gdyż pojawiła się Batta, aby ostrzyc mnie i Rediwal, podobnie jak to uczyniła po śmierci mojej matki. Opowiedziała, mieląc jęzorem, jak to królowa zmarła podczas połogu (o czym wiedziałam już wcześniej, kiedy usłyszałam żałobne jęki), ale zdołała urodzić żywą dziewczynkę. Poddałam się strzyżeniu i pomyślałam, że jeśli Lis musi zakończyć swoje życie w kopalni, to jest to dobry powód, aby obciąć włosy. I już spadały na ziemię: proste, zmatowiałe, drobne, tuż obok złotych loków Rediwal.

Lis przyszedł do mnie wieczorem i powiedział, że widmo kopalni zniknęło, przynajmniej na razie. W ten sposób to, co było moją udręką, teraz stało się wybawieniem. Ostatecznie, Król coraz częściej zabierał Lisa z grona dziewcząt i powierzał mu pracę w Kolumnowej Komnacie. Odkrył wreszcie, że ten potrafi liczyć, czytać i pisać listy (na początku jedynie po grecku, lecz później także w naszym języku), a także udzielać roztropniejszych rad niż ktokolwiek w Glome. To właśnie owego dnia Lis podpowiedział mu, jak z królem Farsu dobić targu tak korzystnego, że jemu samemu nigdy nie zaświtałoby to w głowie. Lis był rasowym Grekiem. W sytuacjach, w których mój ojciec umiał władcy sąsiedniego królestwa lub jakimś innym możnym udzielić jedynie prostej odpowiedzi „tak” lub „nie”, Lis potrafił wyłuskać z „tak” samą istotę, zaś zwykłemu „nie” przydawał takiej słodyczy, że przełykali je jak wino. Słabemu przeciwnikowi potrafił wmówić, że jest jego najlepszym przyjacielem, zaś silnemu wrogowi, że dysponuje wojskiem dwakroć potężniejszym niż w rzeczywistości. Lis okazał się zbyt użyteczny, aby można go było posłać do kopalni.

Królową spalono na trzeci dzień, a dziecku ojciec nadał imię Istra.

– To dobre imię – rzekł Lis – bardzo dobre imię. Wiesz już chyba tyle, że potrafisz mi powiedzieć, jak brzmiałoby ono po grecku.

– Psyche, dziadku – odpowiedziałam.

Niemowlęta przychodziły na świat w pałacu wcale nierzadko; miejsce to było wprost wylęgarnią dzieci niewolników i bękartów ojca. Czasami mój ojciec krzyczał: „Lubieżne draństwo! Ktoś mógłby pomyśleć, że to dom Ungit, a nie mój własny” i groził, że będzie je topić tuzinami jak ślepe szczenięta. W istocie jednak myślał niezgorzej o niewolniku, który połowie pałacowych dziewuch potrafił przyprawić brzuch, zwłaszcza gdy rodziły chłopców (dziewczęta, jeśli nie wzbudzały w nim pożądania, najczęściej sprzedawano, kiedy tylko osiągnęły dojrzałość; niektóre z nich ofiarowano świątyni Ungit). Niemniej, ponieważ miałam dla królowej trochę ciepłych uczuć, postanowiłam zobaczyć Psyche tego samego wieczoru, kiedy to Lis rozwiał moje niepokoje. W ten sposób, w ciągu jednej godziny, skończyły się moje najgorsze obawy, a nastała pełnia radości.

Dziecko, bardzo duże, wcale nie przypominało drobnej istoty, jakiej można się było spodziewać po wątłej posturze matki, i miało bardzo jasną skórę. Można było pomyśleć, że oświetla swym blaskiem wszystkie zakątki pokoju, w którym się znajduje. Właśnie spało i z trudem dało się słyszeć, iż w ogóle oddycha. Trudno sobie wyobrazić dziecko w kołysce bardziej ciche niż Psyche. Kiedy się w nie wpatrywałam, Lis podszedł do mnie cichutko i zajrzał mi przez ramię.

– Na wszystkich bogów – wyszeptał – stary głupiec ze mnie, ale mógłbym uwierzyć, że w waszej rodzinie naprawdę płynie boska krew. Tak oto musiała wyglądać sama Helena, skoro tylko wykluła się z jaja.

Niemowlęciem opiekowała się Batta wraz z rudowłosą kobietą o posępnym wyrazie twarzy, która (podobnie jak Batta) chętnie zaglądała do dzbana z winem. Wkrótce udało mi się odebrać dziecko z ich rąk. Na opiekunkę wyszukałam kobietę wolną, żonę wieśniaka, najuczciwszą i najzdrowszą, jaką tylko mogłam znaleźć. Odtąd obie przebywały w moim pokoju dzień i noc. Batcie było na rękę, iż ktoś wyręcza ją w pracy, Król zaś, chociaż dobrze o tym wiedział, nie zwracał na to uwagi. Lis mawiał do mnie: „Nie nadwerężaj swych sił, córko, tak ciężkim brzemieniem, nawet jeśli to dziecko jest piękne jak bogini”. Ale ja tylko odpowiadałam śmiechem. W całym moim życiu nigdy się tyle nie śmiałam, co wówczas. Brzemię? Traciłam czas przeznaczony na sen głównie na spoglądanie z radością na Psyche. Śmiałam się, ponieważ ona uśmiechała się nieustannie. A po raz pierwszy zaczęła się uśmiechać, zanim skończyła trzy miesiące, mnie zaś zaczęła rozpoznawać (chociaż Lis miał odmienne zdanie), nim skończyła dwa.

Zaczęły się najszczęśliwsze dni mojego życia. Lis kochał to dziecko bezgranicznie. Domyślałam się, że w czasach, kiedy był jeszcze człowiekiem wolnym, miał z pewnością własną córkę. Teraz dla Psyche był jak najprawdziwszy dziadek. Odtąd przebywaliśmy zawsze we troje – Lis, Psyche i ja – samotni, ale razem. Rediwal nienawidziła naszych lekcji i gdyby nie lęk przed gniewem Króla, najchętniej trzymałaby się z dala od Lisa. Wyglądało na to, iż Król wymazał z pamięci wszystkie trzy córki, stąd Rediwal mogła czynić to, co się jej podobało. Urosła, jej piersi się zaokrągliły, a nogi stały się smukłe i zgrabne. Zanosiło się na to, iż będzie piękna, lecz nie tak jak Psyche.

O pięknie Psyche – pięknie zawsze właściwym jej wiekowi – można powiedzieć jedynie to, iż nie istniały na ten temat sprzeczne poglądy ani między mężczyznami, ani kobietami. Był to ten rodzaj piękna, który nie wprawia nikogo w zdumienie, aż do czasu, kiedy zniknie z zasięgu twego wzroku i pragniesz przywołać jego obraz. Dopóki widziałeś ją przed sobą, nie dziwiłeś się. Wydawało się, iż jest to najzwyklejsza istota świata. Jak lubił mawiać Lis, Psyche była „rytmem natury”. Taka powinna i miała być każda kobieta, a nawet każda istota świata, gdyby dar ten nie zniknął przez wybryk losu. Co więcej, patrząc na nią, uwierzyłbyś, że nie wszystko jeszcze stracone. Obdarzała pięknem wszystko dookoła. Gdy stąpała po błocie, błoto stawało się piękne. Kiedy biegła w deszczu, deszcz mienił się srebrem. Podnosiła z ziemi ropuchę – czyniła to z najbardziej niezwykłym, powiedziałabym nawet z najbardziej ryzykownym odruchem miłości dla wszystkich żywych istot – i oto ropucha stawała się piękna.

Mijały lata, zataczając niewątpliwie ten sam bieg co zawsze, ale w mojej pamięci istniały jedynie wiosna i lato. Dla mnie migdały i czereśnie rozkwitały wtedy wcześniej i dłużej też cieszyły mnie swymi kwiatami. Nie mam pojęcia, jak mogły przetrwać przy tak mocnym wietrze. Jeszcze teraz widzę je, jak kołyszą się i tańczą pod biało- -błękitną taflą nieba, a ich cienie drżą jak wodne strugi nad wzgórzami i dolinami ciała Psyche. Zapragnęłam zostać żoną, ale po to, bym mogła być jej prawdziwą matką. Marzyłam o tym, by stać się chłopcem, w którym mogłaby się zakochać. Pragnęłam być jej siostrą, ale rodzoną, nie tylko przyrodnią. Chciałam, aby była niewolnicą, lecz tylko po to, by móc dać jej wolność i obdarzyć ją bogactwem.

Lis zyskał u Króla takie zaufanie, że jeśli tylko ten nie potrzebował go na swoje usługi, mógł zabierać nas gdziekolwiek, nawet w miejsca oddalone od pałacu o wiele mil. W letnie dni często udawaliśmy się na wzgórze, położone na południowy zachód od miasta, skąd można było spoglądać na całe Glome i wznoszącą się ponad nim Szarą Górę. Nasze oczy tak długo wbijały się w jej grzbiet, dopóki nie wyryliśmy w pamięci każdego jej wzniesienia i każdego przesmyku. Nikt bowiem z nas nigdy nie dotarł do owego miejsca ani nie widział, co kryje się za górą. Psyche już od samego początku (była bowiem dzieckiem niezwykle bystrym i pojętnym) niemal zakochała się w tej Górze. Wymyślała o niej przeróżne historie.

– Kiedy dorosnę – mówiła – będę wielką, wielką królową, żoną największego króla spośród wszystkich, on zaś wzniesie dla mnie zamek ze złota i bursztynu na samym szczycie tej góry.

Lis zaklaskał i zaczął śpiewać: – Oto piękniejsza niż Andromacha, piękniejsza niż Helena, piękniejsza niż sama Afrodyta.

– Dziadku, może powiedz coś, co będzie lepszą wróżbą – odrzekłam, chociaż taką uwagą ryzykowałam naganę i kpiny. Jego słowa bowiem, mimo że w ten letni dzień dotyk skały prawie palił dłonie, sprawiły, że poczułam, jakby miękka, zimna ręka dotknęła nagle mojego lewego boku. Zadrżałam.

– Babai! – krzyknął Lis. – Złym znakiem są jedynie twoje słowa. Boskiej natury to nie dotyczy. Nie wie, co to zazdrość.

Mimo to sądziłam, że lepiej nie mówić w taki sposób o Ungit.

III

To Rediwal przerwała ten dobry czas. Nie dość, że zawsze miała pusto w głowie, to teraz wyrosła na wszetecznicę i po prostu musiała obcałowywać się i czule gruchać z młodym oficerem straży, niejakim Tarinem, wprost pod oknami Batty, i to godzinę po północy. Batta właśnie odespała wypite wcześniej wino i ponownie nabrała czujności. Jako uosobienie wścibstwa i plotki natychmiast popędziła do Króla i zbudziła go; ten oczywiście obrzucił ją wyzwiskami, ale uwierzył. Opuścił posłanie, zabrał ze sobą kilku zbrojnych, wkroczył do ogrodu i zaskoczył niczego nie przeczuwających kochanków. Cały dom wypełnił się jazgotem. Król rozkazał balwierzowi od razu pozbawić Tarina męskości; kiedy potem jakoś doszedł do siebie, sprzedano go w Ringal. Jeszcze wrzask tego nieszczęśnika nie zdołał przemienić się w skowyt, a już Król zwrócił się z furią do Lisa i do mnie, obwiniając nas za całe zdarzenie. Czemu Lis nie upilnował swojej wychowanki? Dlaczego nie ustrzegłam swojej siostry? Na koniec wydał nam surowy nakaz, abyśmy nie spuszczali jej z oka nawet przez moment. „Łaźcie, gdzie chcecie, i róbcie, co chcecie – powiedział mój ojciec – ale ta nędzna suka ma być z wami. Mówię ci, Lisie, że jeśli straci dziewictwo, zanim znajdę dla niej męża, zawyjesz głośniej niż ona. Lepiej uważaj! A ty, poczwaro, wykorzystaj najlepiej to, co dała ci natura. Na imię Ungit! Jeśli swoją gębą nie odstraszysz wszystkich samców wokoło, to będzie prawdziwy cud”.

Gniew Króla uczynił z Rediwal potulnego baranka. Odtąd nie oddalała się ani na chwilę. Jednak całe to zdarzenie ostudziło do końca jej uczucia wobec mnie i Psyche. Ziewała, wykłócała się i drwiła. Psyche, która była dzieckiem tak radosnym, szczerym i posłusznym, że (jak uważał Lis) w jej osobie sama Cnota przybrała ludzką postać, nie mogła znaleźć uznania w oczach mojej siostry. Pewnego dnia Rediwal uderzyła ją. Trudno mi powiedzieć, co było potem – zorientowałam się, że siedzę okrakiem na Rediwal, z jej ust sączy się krwawa piana, a moje ręce zaciskają się na jej gardle. Dopiero Lis zdołał mnie odciągnąć i ostatecznie doszło między nami do względnego spokoju.