Do zobaczenia we Włoszech - Stephens Susan - ebook

Do zobaczenia we Włoszech ebook

Stephens Susan

3,7

Opis

Malownicze wzgórza, winnice, pejzaże jak z obrazów starych mistrzów. Tutaj czas jakby się zatrzymał, ale to tylko pozory. Sielska atmosfera nie zawsze koi nerwy, zwłaszcza gdy nie wszystko idzie po naszej myśli.

Pod niebem Toskanii

Życie Diany zmieniło się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Skromna pielęgniarka została żoną milionera. Teraz stać ją na każdą zachciankę, ma wspaniałą rezydencję w Toskanii i kilka luksusowych domów w Europie. Jedno wydarzenie sprawi, że ta bajka może nie mieć szczęśliwego zakończenia.

W ogrodach Castelfino

Gianni odziedziczył wspaniałą rezydencję w Toskanii. Niechętnie przejmuje tytuł hrabiego i związane z tym obowiązki. Bliscy oczekują, że Gianni szybko się ożeni. Jak na zawołanie pojawia się Meg, piękna Angielka, której poprzedni właściciel majątku zlecił zaprojektowanie pałacowych ogrodów.

Wieczory w Toskanii

To miała być krótka podróż służbowa do Woch, ale los chciał inaczej. Katie przyjmuje posadę asystentki Riga Ruggiero i przenosi się do jego posiadłości w Toskanii. Kiedyś szara myszka, teraz zyskuje pewność siebie i wiarę we własną atrakcyjność. Jej szef dostrzega te zmiany i zaczyna się nią coraz bardziej interesować.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 411

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (24 oceny)
8
7
4
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Kim Lawrence, Christina Hollis, Susan Stephens

Do zobaczenia we Włoszech

Kim Lawrence

Pod niebem Toskanii

Tłumaczenie:

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Powiew wiatru uniósł spódnicę Diany, gdy śmigłowiec z ich gośćmi wzbił się w powietrze. Jej mąż – musiały minąć trzy miesiące, zanim była w stanie tak go nazywać, nawet w myślach – zaśmiał się. Z błyskiem rozbawienia w ciemnych oczach obserwował jej gorączkowe wysiłki, by obciągnąć materiał na udach.

Rzuciła mu niechętne spojrzenie. Drżały jej ręce, gdy próbowała przygładzić potargane rude włosy. Nie było to łatwe zadanie – loki, nasuwające na myśl portrety prerafaelitów, były wyjątkowo nieposłuszne.

Mąż nie próbował nawet uporządkować zmierzwionej, ciemnej czupryny, ale i tak wyglądał wspaniale.

Cudowny, ekscytujący śródziemnomorski koloryt, mroczna twarz upadłego anioła i wysoka, muskularna sylwetka – Gianfranco Bruni po prostu musiał wyglądać wspaniale!

Gianfranco uniósł ciemną brew i spojrzał na Dianę, wyginając wargi w kpiącym półuśmiechu.

– Co ma znaczyć ten tajemniczy uśmieszek, cara mia?

Zadrżała, gdy obrysował kontur jej ust czubkiem palca, i uniosła ku niemu twarz. Wtuliła zarumieniony policzek w zagłębienie jego dłoni i spojrzała na męża przez rzęsy, zachwycając się idealną symetrią kości policzkowych, ciemnym aksamitem oczu, zmysłowym wykrojem ust.

– Po prostu od czasu do czasu muszę się uszczypnąć. To wszystko wydaje się takie nierealne.

Delikatnie zarysowane brwi Gianfranca zbiegły się.

– I posiniaczyć taką nieskazitelną skórę?

Przełknęła ślinę – stłumiony żar w jego ciemnych oczach sprawił, że żołądek podjechał jej do gardła, a serce zaczęło bić gwałtownie.

– Nie mogę zebrać myśli, kiedy tak na mnie patrzysz, no i mamy gościa – zaprotestowała.

Jej serce zamarło na chwilę, kiedy błysnął białymi zębami w szelmowskim uśmiechu, pogłębiającym seksowne zmarszczki wokół ciemnych, zuchwałych oczu.

– Carlę? – Zachmurzył się i wymownie wzruszył ramionami. – Nie rozumiem, dlaczego ją zaprosiłaś. Ten weekend miał być przeznaczony na odświeżenie kontaktów z Angelem i Kate.

Diana wytrzeszczyła oczy z niedowierzaniem.

– Ja ją zaprosiłam?

Gianfranco nie tylko sam wystosował zaproszenie do tej atrakcyjnej brunetki, ale zapomniał nawet wspomnieć o tym żonie!

Więc gdy ta kobieta pojawiła się, wymuskana jak zwykle, z nieprawdopodobną ilością bagażu – zdaniem Diany bardziej stosowną w przypadku dwumiesięcznego rejsu luksusowym statkiem niż zwykłego weekendu na wsi – musiała zareagować szybko i udawać, że wie o wszystkim.

Gianfranco też nie ułatwił jej tej sytuacji, kiedy ociekając wodą, wydźwignął się na rękach z basenu i stanął twarzą w twarz z kobietą, obserwującą go zza szkieł markowych ciemnych okularów.

Jego „Co tu robisz, Carlo?” raczej nie kojarzyło się z życzliwym przywitaniem.

Właściwie powiedział to po włosku, ale Diana na tyle opanowała ten język, że mogła wyłapać sens nawet szybkiej rozmowy. Wątpiła, by zdołała przyswoić sobie właściwy akcent, Gianfranco jednak przysięgał, że jej akcent jest wyjątkowo seksowny.

Niezupełnie mu wierzyła, ale pochlebiało jej, gdy słyszała, że jest seksowna.

– Wiem, że się przyjaźnicie, ale czasami chciałbym mieć żonę tylko dla siebie.

– Przyjaźnicie?

Dianę ogarnęło poczucie winy. Powinna uważać kuzynkę Gianfranca za przyjaciółkę; od chwili, gdy się pojawiła, zadawała sobie wiele trudu, aby Diana czuła się jak u siebie.

Gdyby nie taktowne sugestie Carli, popełniłaby wiele niezręczności. Prawdę mówiąc, i tak je popełniła, ale dlatego tylko, że nie zawsze akceptowała jej dobre rady.

To Carla udzieliła jej wyjaśnień na temat pięknej i ponętnej młodej kobiety, klejącej się do Gianfranca w tańcu, podczas gdy wszyscy, których o nią pytała, zmieniali temat lub udawali nieświadomych.

Carla wyjaśniła, że blondynka i Gianfranco romansowali ze sobą od czasu do czasu. Wyglądało na to, że wracali do siebie, kiedy to obojgu było wygodne.

– W gruncie rzeczy to bardziej przyzwyczajenie niż prawdziwy związek – zbagatelizowała sprawę Włoszka.

I jedynie Carla nie zamykała się w sobie na wspomnienie Sary, pierwszej żony Gianfranca i matki jego syna.

– Uwielbiał ją – wyznała, kiedy weszła do pokoju i zobaczyła, że Diana przygląda się oprawionemu w ramy portretowi, wykonanemu przez sławnego fotografa.

Przedstawiał on nowo narodzonego Alberta w ramionach matki, wyglądającej jak promienna i łagodna Madonna.

Nie było to nic nowego, ale i tak Dianę ogarnęło przygnębienie.

Gdyby tu, we Włoszech, mogła uznać kogoś za przyjaciela, musiałaby to być Carla. A jednak nigdy nie czuła się swobodnie w towarzystwie wytwornej Włoszki.

– Powinniśmy wrócić do domu. Carla została sama. – Przygryzła wargę i skrzywiła się. – Mam wrażenie, że trochę ją zaniedbaliśmy w ten weekend – stwierdziła z poczuciem winy.

Jak tylko Angelo i Kate przyjechali, mężczyźni zmienili garnitury na dżinsy i T-shirty i wyruszyli konno w góry. Całkiem zrozumiałe, że będąca w zaawansowanej ciąży żona Angela nie była w stanie poruszać innych tematów poza ciążą i porodem.

– Carla nie jest typem kobiety, która dobrze czuje się w towarzystwie innych kobiet – zastanowiła się głośno Diana. – No i zdecydowanie nie przepada za rozmowami o dzieciach – dorzuciła, wspominając nieobecny wzrok Włoszki i jej częste ziewnięcia.

Gianfranco zahaczył kciuki o szlufki dżinsów i mrużąc oczy, zapatrzył się na krajobraz doliny, potem przyciągnął do siebie Dianę i skierował się na ścieżkę pomiędzy drzewami, wiodącą do domu.

– Ale tobie to nie przeszkadza? – Zerknął na nią, osłaniając oczy czarnymi rzęsami, by zamaskować uczucie kryjące się w ich głębi. – Te wszystkie rozmowy o dzieciach?

Diany nie zmylił jego niedbały ton, wiedziała, nad czym się zastanawiał.

Czy przebywanie w towarzystwie ciężarnej i rozpromienionej Kate nie przypomina jej boleśnie o własnej bezpłodności? Czy nie rozpacza, że nigdy nie urodzi dziecka ukochanemu mężczyźnie?

Gdyby mogła odpowiedzieć szczerze na to pytanie – a nigdy tego nie robiła, nawet w myślach – odpowiedź musiałaby brzmieć „tak”. Albo brzmiałaby tak dawniej, ale – odpukać – sytuacja się zmieniła. Ogarnęło ją podniecenie; szybko opuściła powieki, bo była pewna, że zauważyłby jaśniejącą w jej oczach nadzieję.

A to nie była odpowiednia chwila.

Nie chciała, by jej przeszkadzano, gdy będzie zdradzać Gianfrancowi swoją nowinę, a kuzynka Carla miała talent do wchodzenia do pokoju w najmniej odpowiednim momencie!

– Oczywiście.

Ujął ją pod brodę i uniósł jej twarz.

Poruszyła się niespokojnie pod jego uważnym spojrzeniem, ale nie spuściła wzroku. Po chwili skinął głową, najwyraźniej zadowolony z tego, co zobaczył w jej twarzy.

Odczuła zaskoczenie i ulgę – zwykle nie można go było zadowolić nawet półprawdą.

– Biedna Carla – powiedziała, gdy opuścił dłoń. – Nie sądzę, by pogodziła się z faktem, że służba ma wolny weekend i że ty i Angelo zajmujecie się gotowaniem. Chyba uważa, że to poniżej waszej godności.

Dawniej sama mogła tak uważać, kiedy o miliarderze Gianfrancu Brunim, światowcu i bezwzględnym finansiście, wiedziała tyle, ile przeczytała w nagłówkach gazet. Nie chodziło o to, że był człowiekiem, o którym z szacunkiem, podziwem, a czasem i lękiem donosiły finansowe kolumny, ale był kimś więcej. O wiele więcej.

Człowiekiem skomplikowanym, wielowymiarowym. Całego życia nie starczy, by go zrozumieć.

– Nie mam ochoty dyskutować o Carli – oznajmił jej skomplikowany małżonek i strzelił lekceważąco palcami. Następnie skupił całą uwagę na żonie.

Na widok płonącego w jego oczach pożądania temperatura Diany podskoczyła o kilka stopni w czasie wystarczającym na jedno uderzenie serca.

– Carla… – wykrztusiła, z trudem starając się zachować przytomność umysłu.

Gianfranco tylko uśmiechnął się. Była w stanie wybaczyć mu, że zrobił z niej bezmyślną niewolnicę pożądania, bo – o dziwo – w ten sam sposób oddziaływała na niego. Pomimo rudych włosów, piegów i tak dalej. Ten człowiek miał przedziwny gust, ale czyż mogła z nim dyskutować…?

Nadal wpatrując się w oczy żony, Gianfranco przesunął w dół dłoń, musnął kostkami palców kontur jej piersi, zanim otoczył ją palcami i wypełnił dłoń jej ciepłem.

– Wiesz, jak bardzo cię pragnę?

Poczuł, że zadrżała. Kiedy uniosła powieki i spojrzała na niego, jej oczy były mroczne i zamglone, ich zieleń niemal całkowicie zakryły rozszerzone źrenice.

– Gianfranco, nie powinniśmy… – wyszeptała, jednocześnie myśląc: Jeśli tego nie zrobimy, uschnę.

– Powinniśmy. – Przycisnął gorące wargi do jej ust. – Wiesz, jak wspaniale smakujesz? – Zaczął obrysowywać kontur jej twarzy, niemal nie dotykając końcami palców skóry. – Nie mogę przetrwać dnia bez zapachu twojego ciała, bez widoku twojej twarzy, bez dotykania cię…

Pragnęła, by powiedzieć mu „kocham cię”, ale powstrzymała zakazane słowa i szepnęła:

– Pokaż, jak bardzo mnie pragniesz.

Zobaczyła płomień w oczach męża, wspięła się na palce i lekko musnęła wargami jego usta. Gdy zaczęła się odsuwać, wpił się w jej usta. Całował, jak gdyby czerpał z niej życie.

Osunęli się na pokrytą mchem ziemię.

Wyciągnięty leniwie na mchu, z dłonią wsuniętą pod głowę, Gianfranco obserwował żonę, która zaczęła się ubierać. Balansując na jednej nodze, z rękami na plecach, Diana walczyła niezręcznie z zapięciem biustonosza.

– Mógłbyś mi pomóc.

– Jestem ekspertem od zdejmowania bielizny. Poza tym nie potrzebujesz tej części garderoby, choć jest bardzo ładna – przyznał. – Wolę, kiedy jesteś swobodna i niczym nieskrępowana, zwłaszcza pod jedwabną bluzką.

– Chcesz powiedzieć, że jestem płaska – parsknęła, udając urażoną, i wyrwała mu bluzkę z ręki.

Właściwie małżeństwo z nim wyleczyło Dianę z kompleksów na punkcie jej ciała; rozkoszował się nim i nauczył ją, jak to robić.

Zaśmiał się.

– Nie powiedziałbym! Doskonale pasujesz do moich dłoni – przypomniał, wyciągając rękę i poruszając sugestywnie palcami, jakby chciał jej to zademonstrować.

Odwróciła szybko głowę, ale zdążył zobaczyć ognisty rumieniec na jej policzkach. Uśmiechnął się szeroko na myśl, że mogła się rumienić, gdy czuł jeszcze jej smak na swoich wargach, kiedy znał każdy cal jej ciała lepiej od własnego.

– Rumienisz się.

Odrzuciła w tył rude włosy; opadały w nieposłusznych lokach na jej ramiona, gdy zapinała spódnicę.

– Po prostu lubisz mnie dręczyć – zaatakowała z wyrzutem.

Jego spojrzenie ześliznęło się na gładki dekolt Diany. Odgarnął dłonią jej włosy, potem złożył gorący, długi pocałunek na rozchylonych wargach.

– I całkiem słusznie – powiedział – bo i ty mnie dręczysz.

To była prawda, bo choć jego pożądanie nie domagało się już tak gwałtownie zaspokojenia, pojawiało się, ilekroć na nią spojrzał albo choćby nawet pomyślał. Dawniej niczego podobnego nie odczuwał.

– O czym myślisz? – spytał, obserwując jej twarz z denerwującym skupieniem. Zawsze miała wtedy wrażenie, że mógłby czytać w jej myślach.

Potrząsnęła głową.

– Tak sobie rozważałam… Po prostu to wszystko…

Wymownym ruchem szczupłego ramienia wskazała toskański krajobraz, faliste wzgórza nakrapiane oliwkowymi zagajnikami oraz starannie i z wielkim nakładem kosztów odrestaurowane palazzo. Należało do jego rodziny od piętnastego wieku – z wyjątkiem kilku lat, gdy ojciec Gianfranca przegrał je w pokera.

Rok temu życie było o wiele prostsze. Była pielęgniarką filozoficznie odnoszącą się do faktu, że nie może nawet marzyć o własnym mieszkanku w Londynie.

Teraz jest panią tej rozległej posiadłości i kilku innych luksusowych domów w Europie, wliczając w to londyński dom w stylu georgiańskim z nieodzownym basenem oraz kompleksem rekreacyjnym. I żoną tego wpływowego, zagadkowego mężczyzny, który zarobił miliardy, pozwalające to wszystko utrzymać.

– To takie odległe od mojego dawnego życia.

W ciągu roku zaszło tyle zmian, że czasem, gdy przelotnie zobaczyła się w lustrze, z trudem rozpoznawała widoczną w nim kobietę. I nie chodziło tylko o markowe ubrania. Zmiany były o wiele głębsze.

W gruncie rzeczy nie miała wielkiego wyboru. Musiała się dostosować, kiedy nagle znalazła się w całkowicie obcym środowisku, wyrwana dramatycznie z warunków zapewniających jej komfort psychiczny. Aby sobie poradzić, musiała zdobyć nowe umiejętności.

No i została macochą.

Lekka zmarszczka pojawiła się pomiędzy jej brwiami, gdy pomyślała o uwielbianym pasierbie.

To mogło być najtrudniejsze wyzwanie, gdyby Alberto zdradzał choć cień niechęci do swojej macochy. Albo gdyby Gianfranco nie okazał jasno przy jedynej okazji, gdy znalazła się pośrodku sprzeczki między ojcem a synem, że w sprawach potomka on podejmuje wszystkie decyzje.

– Dzieci – oznajmił, najwidoczniej nie zdając sobie sprawy, że ją tym uraził – potrzebują stabilności.

– Chcesz powiedzieć, że dzieci to element stały, a żony – tymczasowy.

W jego nieustępliwym spojrzeniu pojawiła się irytacja, gdy odpowiedział jej chłodno:

– Jeśli chcesz to sformułować w ten sposób…

Wzruszył niedbale ramionami. Zabolało ją to tak, że wymknęła się jej nieostrożna – wiedziała o tym w chwili, gdy te słowa padły z jej ust – aluzja do pierwszej żony.

– Nie sądzę, żebyś powiedział matce Alberta, gdy się jej oświadczałeś, że ten związek nie będzie trwał wiecznie?

Twarz mu zlodowaciała, wydawał się surowy i chłodny.

– Moje małżeństwo z Sarą nie ma z tym związku. Nie ożeniłem się z tobą, żeby dać Albertowi matkę.

– Czasem zastanawiam się, dlaczego w ogóle się ze mną ożeniłeś…

– Poślubiłem cię, bo nie mogłem myśleć logicznie, nie mając cię obok, bo nie będę się tobą dzielić z innym mężczyzną.

Ani słowa o miłości, ale pocałował ją i powiedziała sobie, że to jej nie obchodzi. A jakieś trzy sekundy później przestała zupełnie myśleć.

Westchnęła. Tak działo się zawsze, ilekroć Gianfranco jej dotykał. Duma i zasady ulatniały się. Dlatego została żoną człowieka, który nigdy nie udawał, że ją kocha, choć przez ułamek sekundy – gdy się oświadczał – taka możliwość przemknęła jej przez myśl.

– Ale ty prawie mnie nie znasz! – zaprotestowała. – Trzeba czasu, by się zakochać, i…

Przeniosła zaskoczone spojrzenie na szczupłą, przystojną twarz męża i pomyślała: Naprawdę cię kocham. Z jej rozchylonych ust wyrwało się rozedrgane westchnienie. Uśmiech pełen zdumienia i radości rozjaśnił jej twarz. Zobaczyła, że Gianfranco też się uśmiecha, ale uśmiech wykrzywił jego usta w cynicznym grymasie, a w oczach pojawił się niezwykły chłód.

– Nie szukam miłości.

Uśmiech zastygł na jej twarzy, ale oczy traciły blask, gdy ciągnął swoje wyjaśnienie.

– Jeśli coś takiego w ogóle istnieje…?

– Rozumiem, że w to nie wierzysz.

Uniósł ciemną brew i uśmiechnął się ironicznie.

– Poza światem bajek? Wiesz, ile małżeństw trwa dłużej niż kilka lat?

– Więc kiedy mówisz „na dobre i na złe”, czy to znaczy „dopóki fałszywy połysk nie zblednie” lub „dopóki nie nawinie się coś lepszego?

– A ty uważasz, że szlachetniej i odważniej jest podtrzymywać małżeństwo z poczucia obowiązku? – Wykrzywił usta i potrząsnął głowa. – To nie jest szlachetność. W najlepszym razie – przyzwyczajenie, w najgorszym – lenistwo i strach. Jestem realistą. Wolałabyś, żebym recytował banały, że przeznaczone jest nam być razem przez całą wieczność?

– Są tacy ludzie. Moi rodzice byli małżeństwem od trzydziestu pięciu lat, gdy zginęli.

– W wypadku?

– Autokar, którym podróżowali, rozbił centralną barierkę na autostradzie i zderzył się z ciężarówką jadącą w przeciwnym kierunku. Zginęło dziesięć osób, w tym moi rodzice.

– Ile miałaś lat?

– Osiemnaście, byłam na pierwszym roku studiów pielęgniarskich.

– Bardzo mi przykro. Cieszę się, że małżeństwo twoich rodziców było szczęśliwe, ale nie potrafię przewidywać przyszłości. Nie mam pojęcia, co będę czuł za pięć, dziesięć lat, ale wiem, co czuję teraz. Teraz – powiedział głosem, który wprawił w drżenie każdy nerw w jej ciele – teraz cię pragnę.

To było rok temu, a on nadal jej pragnął i wszystkie plany, o których wspominał, obejmowały i ją.

A co zrobi, kiedy to się zmieni? Ze strachu ścisnęło ją w środku; z cichym okrzykiem odwróciła się i wtuliła twarz w pierś Gianfranca.

– Jestem szczęśliwa! – rzuciła z wyzwaniem.

– Szczęśliwa?

Poczuła dłonie męża na swoich ramionach i z zamkniętymi oczami mocniej wtuliła się w niego.

– Tak, jestem szczęśliwa.

Każdy ma swój przepis na szczęście, ale wiedziała, że jej przepis zawiera jeden ważny składnik. Gianfranco. I dlatego powiedziała „tak”, gdy się jej oświadczył.

Oderwał jej twarz od swej koszuli. Jedna wielka dłoń ujęła z boku jej twarz, druga zatopiła się w gęste, jedwabiste kędziory na karku, gdy uważnie się jej przyglądał.

Przypomniał sobie, jak wyglądała, kiedy mówiła, że nie może za niego wyjść, ponieważ nie będzie miała dzieci. Widział wdzięczność w oczach Diany, kiedy zapewnił ją, że jemu to nie przeszkadza. Najwyraźniej nie uwierzyła w ani jedno słowo, ale w gruncie rzeczy nie próbował rozproszyć jej wiary w jego szlachetność.

Wbrew temu, co sądziła, nie było to z jego strony poświęcenie. Gdy opowiedziała mu o swej tragedii, jego pierwszą reakcją była ulga!

Ulga, że nigdy nie będzie musiał przeprowadzić koszmarnej rozmowy – w której musiałby odgrzebywać dawne błędy.

– Szczęśliwa? – rzucił żartobliwie, ocierając kciukiem migotliwą łzę spływającą po jej policzku. – To jest łza radości?

Nie odpowiedziała. Pochyliła tylko głowę i spytała:

– A ty jesteś szczęśliwy?

– Co to jest szczęście?

Zobaczyła na jego twarzy przebłysk rozdrażnienia i pomyślała: Gdybyś był szczęśliwy, nie musiałbyś zadawać tego pytania.

– Byłbym szczęśliwszy – stwierdził, biorąc ją za rękę – gdyby Carla postanowiła wrócić do domu wieczorem.

ROZDZIAŁ DRUGI

Życzenie Gianfranca nie spełniło się.

Kiedy wrócili do domu, Carla, ubrana w pokryty cekinami kostium kąpielowy, najwidoczniej przeznaczony bardziej do eksponowania idealnego ciała niż pływania w basenie, spytała Gianfranca, czy dałby się uprosić i zabrał ją ze sobą helikopterem następnego ranka.

– Myślałem, że masz jakieś pilne sprawy do załatwienia.

– Nie, jestem cała do twojej dyspozycji – odpowiedziała, najwyraźniej nie zauważając oczywistej sugestii. – A służba już wróciła, więc nie musisz chować się w kuchni. Obaj jesteście dziwakami – mruknęła, potrząsając głową, potem z pięknym uśmiechem poprosiła Gianfranca, by posmarował jej plecy kremem z filtrem.

Diana zesztywniała, instynktownie zacisnęła pięści, gdy zobaczyła w myślach dłonie Gianfranca na rozgrzanej, gładkiej skórze tamtej kobiety.

– Nie sądzę, by groziło ci poparzenie, Carlo. Jest wpół do siódmej.

Diana rzuciła Carli blady uśmiech i podążyła za mężem do środka.

– Nie bądź taki niegrzeczny dla Carli – syknęła.

Uniósł brew.

– Chcesz, żebym smarował kremem inną kobietę? Nie sądzę. Widziałem twoją twarz. Wepchnęłabyś ją do basenu, gdybym spróbował. – Nie sprawiał wrażenia niezadowolonego z tego powodu.

Policzki Diany pokryły się rumieńcem.

– Nie, wepchnęłabym do basenu ciebie, ale Carla taka już jest … Nie miała nic złego na myśli. Ona zachowuje się tak wobec wszystkich mężczyzn.

Skrzywił się z niesmakiem.

– Masz na myśli, że podrywa wszystkich.

Otworzyła szeroko oczy. Przycisnęła dłoń do brzucha, bo nagle poczuła mdłości.

– Ona nigdy… nie próbowała poderwać ciebie, prawda?

– Dżentelmen nie mówi o takich sprawach.

– No to możesz spokojnie rozpuścić język.

Gianfranco odrzucił głowę w tył i wybuchnął śmiechem.

– Ona naprawdę nie jest w moim typie, cara – zapewniał, unosząc dłoń, by pogłaskać Dianę po policzku. – I nie musisz martwić się o jej uczucia. Jest gruboskórna jak nosorożec. O ile nie wskażemy jej drzwi, jesteśmy na nią skazani aż do jutra. Sądzę, że musimy po prostu robić dobrą minę do złej gry.

Podczas kolacji Gianfranco nie okazywał specjalnie chęci, by dostosować się do własnej rady, więc na Dianę spadł obowiązek uśmiechania się.

Zanim dotarła do połowy rozwlekłego opisu sław, o które otarła się podczas aukcji na cele dobroczynne, Dianę rozbolały mięśnie twarzy od nieustannego wysiłku.

– Wspomniałam już, że rozmawiałam z księciem? To czarujący człowiek.

Zanim Diana zdążyła przywołać na twarz wyraz uprzejmego zainteresowania, Gianfranco wtrącił sucho:

– Tak, wspomniałaś… kilkakrotnie.

Diana rzuciła mężowi ostrzegawcze spojrzenia zza rzęs i spytała pogodnie:

– Carlo, jesteś pewna, że nie masz ochoty na kawałek cytrynowej tarty?

– Nie, nie, ja dbam o linię! – Obrzuciła drugi kawałek tarty leżący na talerzu Diany spojrzeniem sugerującym, że i ona powinna robić to samo. – Ale czy mogłabyś pożyczyć mi swego męża na kilka chwil? Takie nudne sprawy finansowe… – Zerknęła pytająco na Gianfranca. – Jeśli to nie sprawi ci kłopotu…?

Zapadło milczenie i przez koszmarną chwilę Diana sądziła, że Gianfranco ma zamiar odpowiedzieć: „Tak, sprawi mi to kłopot”. Jednak wstał, a jego postawa bardziej sugerowała rezygnację niż skwapliwość.

– Czy to pilne?

– Cóż, prawdopodobnie ty byś tak tego nie określił, ale ja się denerwuję.

– Zechcesz przejść do gabinetu?

Zwrócił pytające spojrzenie na Dianę.

– Ja poczekam tutaj.

Carla wygładziła na biodrach nieskazitelnie leżącą spódnicę i poklepała Dianę po ręce.

– Nie martw się, zajmuję mu tylko parę minut.

Te parę minut przeciągnęło się w godzinę; przez ten czas Diana siedziała samotnie przy stole, popijając kawę. Kiedy pojawiła się pokojówka, Diana podziękowała za dolewkę i z uśmiechem poinformowała dziewczynę, że może już sprzątać ze stołu.

Mijając drzwi gabinetu Gianfranca, głośno poinformowała męża o zamiarze udania się na spoczynek, zanim jednak to zrobiła, usłyszała wybuch wielce rozbawionego śmiechu.

– Za chwilę przyjdę! – odkrzyknął Gianfranco.

Okazało się, że jego poczucie czasu nie jest lepsze od Carli. Była już północ, gdy wreszcie zjawił się w sypialni. Słysząc jego kroki w korytarzu, Diana wskoczyła do łóżka, porywając po drodze czasopismo ze stolika.

– Czego chciała?

Zdawała sobie sprawę, że w sytuacji takiej jak ta łatwo o posądzenie, że jest zazdrosna. Starała się więc, by wyglądało, że nie jest zbytnio zainteresowana odpowiedzią Gianfranca.

Prawdę mówiąc, minioną godzinę spędziła, chodząc tam i z powrotem, i bez przerwy zerkała na wskazówki zegara. Nie żeby była zazdrosna o Carlę. Miała pewność, że Gianfranco nie myślał o Włoszce w ten sposób, ale łączyła ich przeszłość, wspomnienia, których ona z nimi nie dzieliła. Carla była bliską przyjaciółką matki Alberta, Sary.

Gianfranco parsknął z irytacją.

– Takie tam historie z udziałami, nic naglącego. – Nie dało się tego powiedzieć o jego pragnieniu, by znaleźć się z żoną w łóżku. – W końcu – powiedział, zbliżając się do łóżka, na którym siedziała, otaczając kolana ramionami – mam cię tylko dla siebie.

Przechyliła głowę i przypomniała mu:

– Ten weekend to był twój pomysł.

– To był zły pomysł. – Rozpinając koszulę, usiadł obok żony. Sięgnął po leżące między nimi czasopismo. Zauważyła kątem oka okładkę i próbowała mu je odebrać. – Co takiego czytasz, że nie chcesz, żebym to zobaczył?

– To nic, nic, oddaj mi je, Gianfranco.

Słysząc niepokój w jej głosie, zmarszczył brwi. Odchylił się, trzymając czasopismo w ręce, i odwrócił je. Przekorny uśmiech znikł z jego twarzy. To było czasopismo medyczne.

Diana westchnęła.

– Och, w porządku, nie chciałam ci powiedzieć w ten sposób, ale lekarz zasugerował, żebym przeczytała ten artykuł…

Artykuł? Spojrzał na czasopismo. Na okładce podano spis treści, łącznie z ostatnimi badaniami poświęconymi nowemu lekowi na raka piersi.

Jego umysł w ułamku sekundy wyciągnął przerażający wniosek. Miał wrażenie, że lodowata dłoń zacisnęła się wokół jego serca.

– Co się stało? – spytał, mówiąc sobie w duchu, że jego uczucia nie są ważne, że chodzi tu o Dianę i ze względu na nią powinien być silny i myśleć pozytywnie.

Jej spojrzenie prześliznęło się w bok, rzęsy musnęły gładkie policzki, gdy odwróciła głowę.

– Nic. Nic złego.

Ujął ją za brodę i zwrócił ku sobie twarzą, przysuwając się bliżej.

– Słuchaj, cokolwiek to jest, stawimy temu czoło razem… Zawsze jest nadzieja… ciągle wynajdują nowe leki na… – Urwał i wziął głęboki oddech… – Rak to tylko słowo.

Otworzyła szeroko oczy.

– Nie, to nic podobnego, Gianfranco. Daję słowo, nie jestem chora.

– Nie jesteś?

Kiedy zdecydowanie potrząsnęła głową, westchnął przeciągle i przygarbił się. Nigdy nie odczuwał takiej ulgi.

– Jesteś pewna?

Ujęła go za ręce, podniosła się na kolana i potarła nosem o jego nos.

– Całkowicie.

Przyciągnął ją szarpnięciem ku sobie i pocałował mocno jej miękkie, rozchylone wargi.

– Jeśli jeszcze raz zrobisz mi coś takiego – powiedział, gdy wreszcie ją puścił – to cię uduszę. Rozumiesz?

Skinęła głową.

– Rozumiem.

– No więc, skoro ustaliliśmy, że mi nie umierasz – pomimo lekkiego tonu musiał wsunąć ręce do kieszeni, by ukryć fakt, że nadal drżały – dlaczego to czytasz?

Popatrzyła na niego przez rzęsy, w zielonych oczach rozbłysły ogniki tłumionego podniecenia.

– Przeczytaj to – zaproponowała, otwierając czasopismo i wskazując palcem stronę, zanim podała je mężowi.

Pobieżne przejrzenie artykułu nie zabrało mu wiele czasu. Kiedy skończył, zamknął czasopismo i odłożył na łóżko. W artykule omawiano współczynnik sukcesu najnowszej kuracji przeciwko niepłodności; jak sugerowano, dawała ona nadzieje kobietom, które wcześniej jej nie miały.

– I co? – spytała z podnieceniem. – Co o tym sądzisz? Szukają odpowiednich kandydatek do następnych badań klinicznych. Wiem, że nie ma gwarancji, ale…

Przerwał jej.

– To z tego powodu doprowadziłaś się do takiego stanu? – Kręcąc głową, wyciągnął do niej ramiona; wtuliła się w nie chętnie, ciepła i miękka. Przytulił ją, wplatając palce w lśniące, słodko pachnące włosy. Przycisnął jej głowę do serca i przypomniał: – Zanim się pobraliśmy, powiedziałem, że nie chcę mieć dzieci.

– Wiem, co powiedziałeś, i to było bardzo miłe…

– To prawda.

Odsunęła się i uniosła ku niemu twarz. Marszcząc czoło, niecierpliwie otarła grzbietem dłoni pojedynczą łzę spływającą po policzku.

– Ty naprawdę nie chcesz mieć dzieci. – Potrząsnęła głową, ściągnęła ze zdumieniem brwi i powiedziała jakby do siebie: – To nie może być prawda. Widziałam cię z Albertem i innymi dziećmi. Jesteś wspaniały i…

– Z dziećmi jest dużo roboty. Uniemożliwiają życie towarzyskie. Nazwij mnie samolubem – lepiej, by on to powiedział, zanim ona to zrobi – ale nie chcę wracać wieczorem do żony, która jest tak wyczerpana, że może tylko zasnąć.

Spojrzała na niego, jakby wyrosła mu druga głowa, i to niezbyt piękna.

– Nie możesz tak uważać, Gianfranco.

– To nie ja zmieniłem zdanie – przypomniał jej ostro – tylko ty.

– Sądziłam, że ucieszy cię, że istnieje szansa – wykrztusiła głosem pełnym łez i rozczarowania. – Kate da Angelowi dziecko, i ja chciałam…

– My to nie Kate i Angelo. To inny przypadek.

– Sądzisz, że o tym nie wiem?

– Ja już mam syna. – Syna, w obronie którego chętnie oddałby życie… jak to zrobiła jego matka.

Ta świadomość pozwoliła mu oprzeć się błaganiu w jej wzroku. Oczywiście wiedział, że nikt nie obwinia go o śmierć Sary, i racjonalnie myśląc, zdawał sobie sprawę, że nie jest to jego wina, ale pozostawało faktem, że gdyby nie był tak nieodpowiedzialny i nie zrobił jej dziecka, gdyby nie skłonił jej do ślubu obietnicą luksusowego życia i nie wyperswadował aborcji, dzisiaj by żyła.

Dolna warga Diany zadrżała, gdy odezwała się drżącym głosem:

– Ale moglibyśmy mieć nasze dziecko. Ja nie mam syna. Nie mam dziecka. Lekarz powiedział, że w ostatnich latach poczyniono wielkie postępy w sztucznym zapłodnieniu.

– I za moimi plecami poszłaś do lekarza… – Wykorzystał gniew, by stłumić poczucie winy.

– Nie patrz tak na mnie, Gianfranco.

– Jak? – spytał chłodno.

Rzuciła mu zrozpaczone spojrzenie.

– Myślę, że byłbyś szczęśliwszy, gdybym powiedziała, że mam romans!

Inny mężczyzna… to było śmieszne.

Patrzył na nią z nieruchomą, kamienną twarzą. Myśl o mężczyźnie dotykającym Diany nie skłaniała go do śmiechu, a nawet do uśmiechu. Rozbudziła w nim wściekłość.

Westchnęła i potrząsnęła przecząco głową. Podjęła świadomy wysiłek, by rozładować narastający antagonizm.

– Nie robiłam niczego poza twoimi plecami… Po prostu chciałam ustalić fakty, zanim omówię je z tobą. Nie zamierzałam rozbudzać twoich nadziei, a lekarz powiedział, że..

Przerwał jej, nie chciał słyszeć, co powiedział jakiś lekarz. To lekarz zapewnił go, że cukrzyca, która rozwinęła się u Sary w okresie ciąży, nie jest powodem do zmartwienia. Cukrzyca ciążowa, tłumaczył, to zjawisko częste, ale rzadko są z nią kłopoty po porodzie.

I uwierzył mu, jak ostatni dureń.

Tymczasem po porodzie choroba Sary rozwinęła się w cukrzycę insulinozależną, wymagającą codziennych zastrzyków. I znowu przekonały go zapewnienia pewnego siebie medycznego eksperta, że nie ma powodu, by Sara nie mogła prowadzić normalnego życia.

Trzy miesiące później pochował żonę, która zmarła z powodu przypadkowego przedawkowania insuliny.

– Myślałem, że nasze małżeństwo opiera się na szczerości?

– Nie nasze małżeństwo… – ucięła i poderwała się z łóżka. Boże, gdyby tego nie zrobiła, mogłaby go udusić! – A co z tym, czego ja chcę? Czego potrzebuję?

– Sądziłem, że daję ci to, czego chcesz i potrzebujesz.

– Chcę tego dziecka.

– Nie ma żadnego dziecka.

– Może być, może! – załkała. Wytrącił ją z równowagi fakt, że nawet nie próbował rozważyć jej słów.

– Znam ludzi, którzy próbowali metody in vitro. Zdominowała ich życie, spowodowała wiele problemów w ich związku, nie mówiąc już o emocjonalnym i fizycznym wpływie tych wszystkich chemikaliów na kobietę.

– Niektórzy uważają, że warto to znieść… a jeśli nawet nie podejmiesz próby, zawsze będziesz się zastanawiał…

– Nie chcę nigdy tego przechodzić. Poza tym z tego, co mi mówiłaś, masz znikome szanse zajścia w ciążę.

Diana przycisnęła pięści do brzucha: zrobiło się jej niedobrze.

– Ale jest szansa.

– Nie, nie chcę dziecka.

Ogarnął ją gniew. Może nie chodziło o to, że nie chciał dziecka. Może nie chciał mieć dziecka z nią.

– Więc może znajdę kogoś…

Gdyby odpowiedział gniewem, gdyby zareagował w jakiś inny sposób, a nie odrzucił w tył głowę i wybuchnął śmiechem, mogłaby ochłonąć. Ale on się zaśmiał.

– Uważasz, że tego nie zrobię?

Przestał się śmiać. Zadrżała, gdy ich oczy się spotkały. Nigdy nie widziała w nich takiego chłodu.

– Wiem, że nie zrobisz. – Bo gdyby kiedyś zobaczył, że jakiś facet za bardzo się z nią spoufala, to już on postara się, żeby obojgu odechciało się takich poufałości!

– Doprawdy? – zapytała spokojnie. – Co ty wiesz? Okazuje się, że nieomylny Gianfranco Bruni jednak nie wie wszystkiego.

– Co robisz? – spytał, kiedy zaczęła biegać po pokoju, otwierając drzwi i szuflady, i wrzucając ich zawartość do torby.

– Pakuję się.

Jego arystokratyczne rysy zastygły; prychnął pogardliwie.

– Jesteś śmieszna.

Wysunęła szufladę i wyciągnęła paszport.

– Nie, nareszcie nie jestem śmieszna. Musiałam być szalona, że za ciebie wyszłam! Jesteś najbardziej samolubnym człowiekiem, jakiego spotkałam. Zabieram samochód. Zostawię go na lotnisku.

ROZDZIAŁ TRZECI

Diana nie miała wątpliwości, gdzie ma się schronić.

Ilekroć wpadała w kłopoty, można było przewidzieć gdzie – albo raczej do kogo – się uda, pewna gorącego przyjęcia. Jak również tego, że jej najlepsza przyjaciółka, Sue, nie będzie nalegać na wyjaśnienia, dopóki ona sama do tego nie dojrzeje.

Zachowanie Diany było tak przewidywalne, że nie mogła nawet udawać, iż milczenie Gianfranca wynika z niemożności odnalezienia jej.

Spojrzała na zegarek i nie potrafiła uwierzyć, że wciąż jest trzecia.

Każda bolesna minuta niekończącego się dnia wydawała się godziną. To ty odeszłaś. A on za tobą nie pobiegł. Nigdy mu tego nie wybaczy.

Jedno było pewne: Jeśli chce zachować choć odrobinę szacunku dla siebie, nie może tak żałośnie tu siedzieć.

Musi zacząć planować swoją przyszłość jako kobieta samotna. Na szczęście miała odpowiednie kwalifikacje, więc bez trudności zarobi na życie, nawet gdyby z początku pracowała na zlecenia.

Wzięła do ręki pilota i – myśląc bez specjalnego entuzjazmu o powrocie do dawnego życia – włączyła telewizor.

Twarz elegancko ubranej prezenterki z dziennika telewizyjnego wypełniła ekran.

– W pierwszą rocznicę tragedii…

Diana otworzyła szeroko oczy, gdy spokojne oblicze prezenterki zastąpił obraz przywodzący na myśl strefę wojny: totalne zniszczenie, kawałki metalu, ryk syren. Potem nastąpiło zbliżenie na zakrwawioną twarz oszołomionego mężczyzny, który wychwalał służby ratunkowe.

– Trwa właśnie żałobne nabożeństwo w intencji ofiar – oznajmił głos zza kadru.

Twarz zaszokowanej Diany straciła wszelki wyraz. Gianfranco, jako jeden z ocalonych, otrzymał zaproszenie na uroczystość, ale uprzejmie je odrzucił. Wierzył, że należy żyć teraźniejszością, nie przeszłością. Nieco zaskakujące podejście w przypadku kogoś, kto nigdy nie doszedł do siebie po śmierci pierwszej żony.

Zapomniałam… Jak to możliwe, zachodziła w głowę, i zaśmiała się cicho, z niedowierzaniem.

Jak mogła zapomnieć o dniu, który zmienił życie tak wielu ludzi?

Teoretycznie miała wolny dzień, ale kiedy w szpitalu, w którym pracowała, ogłoszono stan pogotowia po wybuchu bomby na zatłoczonej ulicy, wezwano ją do pracy, podobnie jak resztę niezbędnego personelu.

Zanim dojechała na miejsce, personel dyżurny na oddziale przygotował możliwie największą liczbę łóżek. Pacjentów w lepszej kondycji przenoszono na oddziały ogólne, by zrobić miejsce dla rannych.

Jednym z nich był mały Alberto Bruni, którego oddano pod opiekę Diany. W chwili, gdy wahadłowe drzwi rozchyliły się, by przepuścić wózek przewożący chłopca z sali operacyjnej, zerknęła na zegarek i ze zdumieniem uprzytomniła sobie, że pracuje od ośmiu godzin.

– Diano, kiedy miałaś przerwę?

Odwróciła się i uśmiechnęła na widok zatroskanej twarzy przełożonego pielęgniarek, Johna Stewarta. Worki pod jego niebieskimi oczami były wyraźniejsze niż wczoraj. Zastanowiła się, czy i ona ma tak zmęczony wygląd.

– Właśnie przewożą mojego pacjenta z bloku operacyjnego, John. Poczekam, dopóki nie znajdzie się na swoim łóżku. – Zerknęła na nazwisko na dokumentacji, którą właśnie dostarczono. – Bruni – odczytała na głos. – Myślisz, że to następny turysta?

– Być może. Nazwisko ma włoskie brzmienie.

Ściągnęła brwi i z namysłem przygryzła dolną wargę.

– Ciekawe, czy zna angielski? – spytała, starając się przewidzieć wszystkie problemy. Nie podejrzewała nawet, że mierzący sześć stóp i pięć cali problem, który miał zmienić jej życie, wkracza właśnie do sali.

– No cóż, jeśli nie – stwierdził John, zniżając głos i pochylając głowę w kierunku drzwi – to on musi go znać. To chyba ojciec, nie sądzisz…? No, to ci dopiero niespodzianka – dorzucił. Nie wyglądał przy tym na zadowolonego.

– Kto…? – Diana odwróciła się i urwała. Otworzyła szeroko oczy, gdy zauważyła, o kim mówił zmęczony pielęgniarz.

Wysoki mężczyzna, który szedł obok wózka, miał fascynujące, płynne ruchy, zwykle kojarzące się z tancerzami i atletami.

Brud i pył pokrywające jego twarz i włosy świadczyły, że był jednym z mniej poszkodowanych, a choć ubranie miał poplamione i pokrwawione, nosił je z taką pewnością siebie, że zauważało się to dopiero po pewnym czasie.

Dotąd tylko czytała o ludziach wyglądających jak on. Prawdę mówiąc, czytała również o tym mężczyźnie, ponieważ okazało się, że jej młody pacjent jest synem samego Gianfranca Bruniego.

Nietrudno było zrozumieć, dlaczego tak fascynował media. Z pewnością nie brakowało włoskich arystokratów, których rodowód sięgał kilka wieków wstecz, ale bardzo niewielu zbudowało finansowe imperium dosłownie z niczego.

Gianfranco Bruni był wyniosły, miał płomienne oczy i zmysłowe usta. Zachwycająco piękne, muskularne ciało, szerokie ramiona. A także cechę trudniejszą do zdefiniowania: silny, nieskrywany seksapil.

– To naprawdę Gianfranco Bruni? – Chociaż raz media nie przesadziły, kiedy wychwalały jego wygląd.

John zaśmiał się.

– Jeśli to nie on, to jego brat bliźniak. Zachowaj czujność przy odbieraniu telefonów. Jak tylko dziennikarze się połapią, opadną nas niczym sępy. A jeśli będzie sprawiał ci kłopoty, odeślij go do mnie.

– Nie martw się, John. Poradzę sobie z nim.

Śmieszne, wtedy naprawdę w to wierzyła!

– Po prostu rób, co do ciebie należy, i zostaw politykowanie panom w garniturach. O wilku mowa… Pójdę zająć się tymi dwoma – powiedział, wskazując niechętnie głową dwóch wysokich urzędników szpitalnych, którzy podążali jak cień za Brunim.

Urwał, gdy podeszła do niego pielęgniarka towarzysząca chłopcu, i zapytał ją gniewnie:

– Dlaczego nie zatrzymałaś ojca na zewnątrz?

– Zatrzymałam – zaprotestowała. – No cóż, próbowałam – poprawiła się. – Ale on… – Zerknęła na wysokiego Włocha i wzruszyła ramionami, wznosząc oczy do nieba. – Co miałam zrobić, kiedy mnie zignorował?

Diana spojrzała na dziewczynę ze współczuciem.

– John, ona ma rację. – Najwyraźniej Bruni był typem człowieka, który nie reaguje na prośby, o ile mu to nie odpowiada.

Przystanął w drzwiach i obrzucił pokój twardym spojrzeniem.

Zadziwiające, zważywszy na to, że miał za sobą przeżycia, po których większość ludzi wylądowałaby w szpitalnych łóżkach, nafaszerowana środkami uspokajającymi.

Gdy obserwowała go z ciekawością, przesunął po niej wzrokiem. Czy wyobraziła sobie, czy też popatrzył na nią dłużej…? Ale ułamek sekundy dłuży się, kiedy człowiek wstrzymuje oddech, jak ona to zrobiła.

Stanąwszy przy nim, zorientowała się, że instrumentariuszka nie była jedyną osobą, którą zignorował w szpitalu. Nie potrafiła uwierzyć, że nikt nie zasugerował mu – nawet przy użyciu przymusu – że należałoby zaszyć otwartą ranę na czole.

Poczuła narastające napięcie, gdy spojrzała w ciemne oczy osłonięte gęstymi, czarnymi rzęsami.

– Dzień dobry, jestem Diana Smith. – Rzuciła mu wyćwiczony, kojący uśmiech, ale nie zareagował. – To ja będę zajmować się Albertem. Druga kabina. – Skinęła głową czekającemu sanitariuszowi. – Jeśli zechce pan poczekać na zewnątrz, ktoś da panu znać, kiedy Alberto znajdzie się w łóżku.

– Nie.

– Słucham?

– Ma pani kłopoty ze słuchem? – rzucił zjadliwie.

Jej uśmiech zbladł; musiała przypomnieć sobie, że ludzie rozmaicie reagują na szok i bolesne przeżycia. Niektórzy stają się agresywni, inni – nieznośni, a od czasu do czasu trafia się ktoś, kto demonstruje oba te zachowania. A może było to typowe zachowanie miliardera?

Ale i tak nie zmieni to sposobu, w jaki będzie się do niego odnosić. W jej oczach był ojcem pacjenta. Stan jego konta bankowego był równie nieistotny jak niesamowita długość rzęs.

– Powiedziałem, nie. Nie zechcę poczekać na zewnątrz.

Zostawił ją i ruszył za sanitariuszami.

Wykrzywiła usta w ponurym grymasie i przyglądała się oddalającym się szerokim plecom. No cóż, udało ci się narzucić mu swój autorytet… Z całą pewnością wie, kto tu rządzi.

Pozbywszy się ważniaków w garniturach, John podszedł do niej i pytająco uniósł brew.

– Wszystko w porządku?

– Oczywiście.

Irytacja na Włocha przeszła jej zupełnie, gdy podeszła do łóżka i zobaczyła wyraz jego twarzy, gdy patrzył na nieruchomą postać swojego nieprzytomnego dziecka. Widziała już wcześniej przyprawiający o mdłości strach i obserwowała ludzi, którzy próbowali nad nim zapanować.

Ogarnęło ją współczucie – Gianfranco Bruni przeżywał koszmar na jawie.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Ciemne oczy spoczęły przez chwilę na Dianie, która rozwijała przewód kroplówki, potem uwaga Gianfranca znowu skupiła się na leżącym chłopcu.

– Jak rozumiem, minie trochę czasu, zanim odzyska przytomność…?

Niski głos, z lekkim cudzoziemskim akcentem, miał w sobie coś, co przyprawiło ją o dreszczyk.

Przywykła radzić sobie z zapłakanymi, zdenerwowanymi krewnymi, ale ten mężczyzna nie mieścił się w tej kategorii. Przynajmniej z pozoru wydawał się całkowicie opanowany.

Nie widziała jego twarzy, gdyż pochylił się i odgarnął pasmo ciemnych włosów z woskowego czoła syna, ale spostrzegła wymowne drżenie długich, smagłych palców.

– Trudno to przewidzieć.

– Proszę spróbować – polecił lakonicznie. – I proszę zmienić wyraz twarzy – dorzucił, nie patrząc na nią.

Drgnęła zmieszana.

– Nie potrzebuję współczucia. Potrzebuję odpowiedzi. – Jego nienaturalna obojętność osłabła nieco, gdy dorzucił gniewnie: – I nie musi pani zbytnio upraszczać wyjaśnień. Mogę nie mieć dyplomu lekarskiego, ale nie jestem idiotą!

Nie czuła się urażona jego zachowaniem. Był ojcem, który szalał z niepokoju o syna, i do jej zadań należało zadbanie, by syn wyzdrowiał, a ojciec przestał się denerwować.

Była w tym dobra.

– Jestem pewna, że lekarze wyjaśnili już sytuację.

Kojący ton, którym uspokajała tak wielu pacjentów, nie wywarł widocznego efektu na tym mężczyźnie. Uciszył ją władczym ruchem głowy.

– Lekarze klepią trzy po trzy i nic nie wyjaśniają!

– I pomyślał pan, że mnie łatwiej będzie tyranizować. Niestety, to tak nie działa.

Uniósł ze zdumieniem brew i wymruczał coś pod nosem po włosku. Musiała dołożyć starań, by zachować spokojny uśmiech, gdy przesunął spojrzenie po jej twarzy, jak gdyby zobaczył ją po raz pierwszy.

Odniosła wrażenie, że niespecjalnie podoba mu się to, co widzi.

– Uważa pani, że jestem tyranem?

– Tego nie wiem, ale jest pan zdenerwowanym ojcem. – Jej spojrzenie złagodniało, gdy popatrzyła na twarz nieprzytomnego chłopca. – Naprawdę, pana syn znajduje się we właściwym miejscu.

– Szkoda, siostro, że nie był we właściwym miejscu dziś o drugiej. – Zaczerpnął tchu, odwrócił głowę i przesunął dłonią po oczach, jak gdyby chciał odgonić koszmarne obrazy.

– Czy chciałby pan, żebym kogoś zawiadomiła? – Jej zdaniem, nikt nie powinien być sam w takiej chwili.

– Gdybym potrzebował do kogoś zadzwonić, już bym to zrobił.

Było jasne, że potrafiłby być jeszcze bardziej nietaktowny, gdyby uznał, że wkroczyła na jego osobisty teren. Świetnie. Przyjęła z uśmiechem ten ostatni afront, ale naraziła się na następny, dorzucając:

– Do matki Alberta albo…

Dłoń mu opadła. Spojrzał chłodno na Dianę.

– Matka Alberta nie żyje.

– Tak mi przykro.

– I żeby oszczędzić pani kłopotu, powiem, że nie jest to łakomy kąsek, za który gazety chciałyby zapłacić. To stara historia, media już ją doszczętnie wyeksploatowały.

Upłynęło kilka sekund, zanim dotarła do niej aluzja. A wtedy rumieniec gniewu zalał jej policzki.

Z wymuszonym uśmiechem wbiła wzrok w jego twarz.

– Mogę zapewnić, panie Bruni, że podobnie jak ja, cały personel szpitala bardzo poważnie przestrzega zasady ochrony prywatności pacjenta.

– Rozgniewałem panią.

Chyba go to zaskoczyło. Dobry Boże, a jak, zdaniem tego okropnego faceta, miała się czuć? Przecież powiedział, że sprzedałaby swoją duszę, byle cena była odpowiednia! Uśmiechnęła się sztucznie.

– Nie gniewam się – skłamała.

Odniosła wrażenie, że to zaprzeczenie go rozbawiło, o ile cyniczne wykrzywienie zmysłowych ust mogło być nazwane uśmiechem.

– Głos w porządku, ale nad wzrokiem musi pani popracować… pani oczy są pełne wyrazu. Nie zamierzałem pani obrazić, siostro… – spojrzenie jego oczu spoczęło na plakietce z nazwiskiem na jej piersi – Smith.

Cyniczna intonacja tak ją zdenerwowała, że z trudem zmusiła się do przypomnienia, że ten człowiek znajduje się w trudnej sytuacji i wymaga specjalnego traktowania.

– To nic osobistego – dorzucił. – Każdy ma swoją cenę.

– Gdybym w to wierzyła, każdego ranka depresja nie pozwoliłaby mi wstać z łóżka, panie Bruni. W poczekalni dla rodzin jest automat do kawy – dorzuciła z nadzieją, że kawa jest wystarczająco bezosobowym tematem, by facet z widoczną alergią na współczucie uznał go za odpowiedni. – Jeśli zechce pan tam pójść, kiedy zajmę się Albertem, żeby było mu wygodniej…

– Powiedziałbym, że to niemożliwe, aby było mu wygodniej, skoro sterczy z niego pół tuzina rurek.

– W automacie jest też herbata i gorąca czekolada. Co prawda niełatwo je rozróżnić – przyznała. – Ale płyn to płyn.

– Herbata… Anglicy myślą, że herbata jest lekarstwem na wszystko.

– Po prostu chciałam być taktowna. Łatwiej będzie mi zająć się pana synem pod pana nieobecność. Krewnym często trudno jest obserwować ukochane osoby…

Przerwał jej, a jego głos przepełniony był zniecierpliwieniem:

– Trudno mi było wykopywać syna spod gruzów.

– To z pewnością było okropne – powiedziała cicho.

Wydawało się, że nie usłyszał jej komentarza; uniósł dłonie i przez kilka sekund wpatrywał się w długie palce pokryte brudem i krwią, potem potrząsnął głową.

– Czuję, że jestem w stanie patrzeć, jak mierzy mu pani ciśnienie, i nie zemdleć. Nie będę pani zawadzać, ale nie ruszę się stąd.

Z przyjemnością odkryła, że wyniki obserwacji młodego Włocha nie dają powodu do niepokoju. W końcu obrzuciła spojrzeniem eksperta bladą twarz chłopca, odgarnęła mu dłonią pasmo ciemnych włosów z czoła i szepnęła:

– To na razie wszystko, Alberto.

Wyprostowała się, przeszła w nogi łóżka i umyła ręce żelem, zanim zwróciła się do ojca.

– Jego stan jest…

– Niech zgadnę – taki, jak można się było spodziewać. Dio, czy nigdy nie skończą się wam bezsensowne frazesy?

– Pana syn jest młody i silny, operacja się udała. Naprawdę nie powinien pan martwić się na zapas.

Skrzywił się lekko, najwyraźniej ten ruch rozchylił poszarpane brzegi głębokiej rany na jego czole.

– Gdyby nie wrócił po tę cholerną grę komputerową… Grę komputerową! – Zamknął oczy i odetchnął głęboko. Pocierając zmarszczkę między brwiami, podniósł się na nogi. – Mój syn mógł zginąć, ponieważ chciałem dać mu lekcję wartości, nauczyć, że bycie jedynakiem bogacza nie oznacza, że nie musi pracować. Wrócił po grę, bo wiedział, że nie odkupię mu czegoś, co stracił przez swoje niedbalstwo. Ta lekcja mogła okazać się bardzo droga… dla Alberta.

Przełknął z trudem ślinę, smagła skóra na szyi zadrgała konwulsyjnie, kiedy próbował zapanować nad potokiem emocji.

– I co? Gdzie „To nie pana wina, panie Bruni”? – wycedził z ironią.

– Jestem pewna, że nie muszę tego panu mówić – powiedziała spokojnie.

– Najwyraźniej nie ma pani dzieci.

Drgnęła, jak gdyby nieumyślnie dotknął bolącego miejsca.

– Nie. Nie mam dzieci. – I nigdy nie będę miała.

– Gra warta kilka funtów, a ja jestem właścicielem firmy…

Spojrzała na jego dłonie tak mocno splecione w bezsilnym gniewie, że pobielały kostki, i zareagowała odruchowo. Wyciągnęła rękę i nakryła jego dłoń.

– To nie była pańska wina – powiedziała gwałtownie. – Tylko tych potworów, które zaplanowały tę masakrę.

Gianfranco Bruni zastygł ze wzrokiem utkwionym w małą dłoń spoczywającą na jego ręce.

Uścisnęła go po raz ostatni i cofnęła rękę, ale zdążyła pomyśleć, że miał ładne dłonie, kształtne i silne, o długich, zwężających się palcach.

– Naprawdę nie wolno panu się oskarżać – nalegała z powagą.

Nastąpiła chwila krępującej ciszy.

– Powinno panią interesować tylko zdrowie mojego syna, siostro. – Uśmiechnął się lodowato i dodał: – Rozumie pani?

Zaczerwieniła się.

– Rozumiem – odpowiedziała, nie zmieniając tonu.

– I dobrze – burknął, podciągnął krzesło bliżej łóżka i usiadł.

– Diano, są jakieś problemy?

Nie zauważyła, że przełożony pielęgniarek zbliżył się do niej, więc drgnęła, gdy się odezwał. Wzięła głęboki oddech.

– Nie, nie ma.

John skinął głową, ale nie wyglądał na przekonanego, gdy przenosił spojrzenie na Włocha.

– Panie Bruni, załatwiłem sanitariusza z wózkiem inwalidzkim, który przewiezie pana na oddział urazowy. Jeden z chirurgów plastycznych jest wolny.

Gianfranco Bruni spojrzał na niego obojętnie.

– Uważa mnie pan za inwalidę?

– Taka jest praktyka szpitalna, a im szybciej zeszyje się ranę na głowie, tym lepiej.

– Na głowie?

Bruni sprawiał wrażenie zbitego z tropu tą wzmianką. Diana zaczęła podejrzewać, że zapomniał o swojej ranie albo nawet jej nie zauważył.

– Ma pan głębokie rozcięcie na czole – wyjaśnił John. – Czy nie stracił pan w pewnej chwili przytomności?

Gianfranco machnął lekceważąco ręką i odwrócił się.

– To tylko draśnięcie – wypalił z irytacją.

Diana nie zdołała zapanować nad rozdrażnieniem.

– Przez to draśnięcie zakrwawił pan podłogę.

Bruni gwałtownie obrócił głowę.

– Co pani sobie wyobraża, siostro? Do kogo pani mówi?

– Do człowieka, który przedkłada posłuch nad prawdę, wyjątkowo upartego, który nie wyrzekłby się kontroli, gdyby od tego zależało jego życie.

Trudno powiedzieć, który z dwóch mężczyzn sprawiał wrażenie bardziej zdumionego jej wybuchem.

– Diano – zaczął John – może byłoby lepiej, gdybyś…

– Krwawię. – Oboje odwrócili się jednocześnie i zobaczyli Gianfranca wpatrującego się w krew na palcach. Jego twarz miała dziwnie obojętny wyraz.

– Proszę się nie niepokoić – ostrzegła, obserwując go czujnie.

Poderwał gwałtownie głowę.

– Ja się nie niepokoję. Dajcie mi tylko plaster… opatrunek, żeby to osłonić.

– W tym szpitalu nie praktykuje się systemu „zrób to sam”, panie Bruni – wtrącił spokojnie John.

– Ona może to zrobić – stwierdził nagle Włoch, wskazując palcem Dianę.

Otworzyła usta.

– Siostra Smith nie może…

– Nie umie?

– Oczywiście, że umie, ale kiedy chirurg zeszyje ranę, prawie nie będzie śladu.

Bruni spojrzał na Johna i warknął:

– Myśli pan, że moja twarz coś mnie obchodzi? Z pewnością chirurg ma dziś ważniejsze sprawy do załatwienia niż zszywanie mojego zadrapania. Nie tylko mój syn walczy o życie – wycedził przez zaciśnięte zęby, wbijając przepełnione bólem oczy w nieruchomą postać na łóżku. – Ja chcę ją – dorzucił, nie patrząc na Dianę. – Siostrę Smith.

John wzruszył ramionami, obrzucił Dianę pytającym spojrzeniem i ku jej konsternacji spytał:

– Nie masz nic przeciwko temu?

Z równą chęcią włożyłaby rękę do gniazdka elektrycznego, ale starała się ukryć irracjonalne przerażenie.

– Proszę się nie martwić. Nie jestem pieniaczem – stwierdził Bruni, widząc jej wahanie.

– Nie martwię się, że poda mnie pan do sądu. – I nie miała wątpliwości, że jest w stanie przeprowadzić ten stosunkowo łatwy zabieg; założyła szwy na setki ran. Nie, jej niechęć płynęła raczej z irracjonalnego i silnego oporu przed dotknięciem tego mężczyzny. – Chirurg plastyczny zrobiłby to o wiele lepiej. Ja zwykle…

– Więc niech się pani dostosuje do sytuacji.

– Bo pan tego nie zrobi?

Przyjrzał się jej uważnie, mrużąc oczy.

– Rozpracowała mnie pani szybciej niż większość ludzi.

Czy to był komplement? Pięć minut później wchodziła do małej, oddzielonej zasłonami kabinki, cały czas intuicyjnie wyczuwając obecność idącego za nią wysokiego mężczyzny. Wskazała mu krzesło i oświetliła jego twarz, potem umyła ręce i włożyła sterylne rękawiczki.

– Przepraszam.

Pod kurzem i krwią jego cera miała szarawy odcień.

– Za co?

– Że sprawiam panu ból.

– Sądzę, że pani cierpi bardziej niż ja. – W głęboko osadzonych oczach pojawił się błysk rozbawienia. – Jest pani pewna, że ma pani odpowiednie predyspozycje do zawodu pielęgniarki?

– Nie wszyscy – odparowała cierpko – uważają, że empatia to coś złego. – Zatrzymała rękę z wacikiem i spytała z nadzieją w głosie: – Jest pan pewien, że nie wolałby pan, żeby zrobił to jeden z lekarzy? Rana jest naprawdę głęboka.

– Proszę brać się do roboty.

– Dobrze, jeśli pan tego chce. Tylko znieczulę…

Potrzasnął z irytacją głową.

– Nie ma mowy. Proszę po prostu zaszyć to cholerstwo.

– Naprawdę nie musi pan udowodniać, jaki z pana macho. Nie ma tu nikogo poza mną.

Spojrzał na nią z pogardliwym uśmiechem.

– A myślałem, że ucieszy się pani, że jestem zdany na jej łaskę.

Jak większość pielęgniarek, Diana musiała niejeden raz uchylić się przed ciosem pijaka na izbie przyjęć, raz miała zwichnięte ramię, gdy niezrównoważony pacjent próbował wyskoczyć przez okno z pierwszego piętra, ale nigdy nikt jej nie zdenerwował tak jak ten mężczyzna. I przy żadnym nie czuła się tak bezbronna.

– Doskonale.

Pracowała najszybciej, jak mogła, przygryzła język zębami, koncentrując się na zszywaniu brzegów poszarpanej rany. Nie drgnął nawet. Może dlatego, że była dobra w tym, co robiła, ale najprawdopodobniej dlatego, że przez głupi upór nie chciał przyznać się do bólu.

– Proszę – powiedziała, cofając się, by rzucić okiem na swoje dzieło. – Skończone. A teraz powoli… może pan…

Nie zdążyła dokończyć zdania, gdy zdjął sterylny ręcznik, który zarzuciła mu na ramiona, i podniósł się na nogi.

– Co mogę, siostro?

– Zemdleć, jeśli wstanie pan za szybko.

Na chwilę błysk białych zębów rozjaśnił szczupłą, smagłą twarz, przez co wyglądał o wiele młodziej i – gdyby to nie było po prostu niemożliwe – jeszcze atrakcyjniej.

– Przykro mi, że panią rozczarowałem.

Mokry płaszcz, rzucony na kanapę obok Diany, gwałtownie przywołał ją do rzeczywistości. Mrugając, przeniosła wzrok z obrazów na ekranie telewizora na postać kierującą się w kierunku kuchni. Dolatujące stamtąd dźwięki dowodziły, że nowo przybyła napełnia czajnik.

Chwilę później Sue wróciła do pokoju.

– Na dworze jest okropnie – oznajmiła, przeczesując palcami wilgotne, ciemne kędziory. – Płakałaś! – wykrzyknęła oskarżycielsko, zerkając na mokrą twarz Diany.

– Nie… – Diana uniosła dłoń do twarzy i poczuła na skórze słoną wilgoć. – No, może płakałam… – przyznała.

– To doprowadza mnie do szału. – Przyjaciółka zrzuciła z nóg buty, które uderzyły w przeciwległą ścianę. – Uszanowałam twoją prywatność, ale jestem tylko człowiekiem. Muszę wiedzieć… Dlaczego porzuciłaś tego rozkosznego Gianfranca, który najwyraźniej uwielbia ziemię, po której stąpasz. – Usiadła na kanapie obok Diany i zrzuciła płaszcz na podłogę. – No, podaj mi wszystkie drastyczne szczegóły.

– On wcale nie uwielbia ziemi, po której stąpam. – Diana uniosła w górę pusty kubek. – Za nowy start!

– Co takiego? – Sue wpatrywała się z troską w zaciętą twarz przyjaciółki.

– Taki toast wzniosła Carla podczas lunchu, na który zaprosiła mnie w pierwszy tydzień po ślubie. Powiedziała, że to cudowne, że Gianfranco mnie spotkał, zaczął od nowa i wszedł w nowy związek bez poczucia winy, że nie dochowuje pamięci Sary.

– Cóż, bardziej lubiłabym ją, gdyby miała pryszcze, ale coś w tym jest…

– Tylko że się myliła – przerwała jej z goryczą Diana. – On nie zaczął od nowa… i wcale mnie nie kocha.

– Nie bądź niemądra. Oczywiście…

– Nie. – Diana powoli pokręciła głową. – Nigdy nie udawał, nadal ją kocha. – Moje życie się nie skończyło, napomniała się w duchu. Tylko tak się wydaje. – Nie chodzi o to, że on nie chce mieć dziecka. Nie chce go mieć ze mną.

Oczy Sue zrobiły się wielkie jak spodki.

– Dziecko! Myślałam, że nie możesz mieć dzieci. Sądziłaś, że zerwie z tobą, gdy mu o tym powiesz – przypomniała przyjaciółce. – Byłaś w siódmym niebie, gdy zapewnił, że to mu nie przeszkadza.

Diana skinęła smutno głową.

– Powiedział, że ma Alberta i nie chce więcej dzieci. Że mamy już gotową rodzinę.

– Ale ty chcesz mieć własne dziecko i jest szansa…?

Przytaknęła. Sue była jedną z niewielu osób, którym opowiedziała o tragicznych skutkach zapalenia otrzewnej, jakie rozwinęło się po perforacji wyrostka, kiedy była nastolatką. Omal wtedy nie umarła.

– Może byłabym w stanie zajść w ciążę – dodała, a łzy zaczęły spływać z jej oczu – ale nie z Gianfrankiem. Muszę wybierać: albo dziecko, albo on.

Gdy zaczęła głośno płakać, Sue otoczyła ją ramionami.

ROZDZIAŁ PIĄTY

– I co o tym sądzicie? – spytał mężczyzna siedzący u szczytu stołu. Uniósł głowę znad arkusza kalkulacyjnego, który uważnie studiował.

W głębokiej ciszy przyglądał się spod opuszczonych powiek każdej twarzy. Na kilku z nich mógł zauważyć oznaki paniki, gdy członkowie zarządu rozpaczliwie usiłowali domyślić się, co chciałby usłyszeć.

Gianfranco odczuł przypływ irytacji – nie lubił otaczać się potakiwaczami.

Wydawało się, że nikt nie ma własnego zdania, a jeśli nawet miał, to nie zamierzał go zdradzać. Czuł, że jego złość rośnie w miarę pogłębiania się ciszy.

– Może wolelibyście być gdzie indziej? – zasugerował ze zjadliwą słodyczą.

Dzwonek telefonu przerwał przedłużające się milczenie. Zaczął liczyć w myślach, zacisnął pięści, aż pobielały mu kostki, gdy walczył z chęcią natychmiastowego wyciągnięcia komórki z kieszeni marynarki.

Nikt z obecnych nie próbował nawet sprawdzić, czy nie jest to telefon do niego.

Dobrze wiedziano, jak bardzo Gianfranco Bruni nie lubi takiego przerywania i nikomu nie przyszłoby do głowy zjawić się na zebraniu, któremu przewodniczył, bez wyłączenia komórki.

To sam Gianfranco po drugim dzwonku wyciągnął aparat z kieszeni na piersi i spojrzawszy na wyświetlacz, wstał gwałtownie, przeprosił i wyszedł.

– Żona – domyśliła się jedyna obecna na spotkaniu kobieta, powtarzając bezwiednie to, co pomyślał Gianfranco po pierwszym dzwonku. Nikt nie zaprzeczył.

Rok temu, przed ślubem, Gianfranco nie zlekceważyłby własnej zasady dotyczącej zakazu przerywania zebrań. Od ślubu, na który nikt, a zwłaszcza dziennikarze, nie został zaproszony, zauważono w nim znaczące zmiany. Chodziły słuchy, że od czasu do czasu brał wolny dzień.

– No cóż, mam nadzieję, że ona powie mu coś, co wprawi go w lepszy humor.

– Tak, dzisiaj nasz szef nie jest tak pogodny jak zawsze, prawda? – stwierdził ktoś oschle.

Rozległy się głośne potakiwania.

– Poznaliście ją? To znaczy żonę? – spytał z zaciekawieniem jakiś mężczyzna.

Ciche rozmowy umilkły, kilka osób potakująco skinęło głowami.

– Moja matka zmusiła mnie, żebym zabrał ją na otwarcie nowego hospicjum dla dzieci – odezwał się jeden z obecnych. – Okazało się, że ten projekt zrodził się w głowie jego żony.

– Przypuszczam, że nawet dama, której głównym zajęciem jest chodzenie na lunch, chciałaby zrobić coś pożytecznego, co mogłaby wpisać do swojego CV.

– Ja też tak myślałem, ale okazało się, że naprawdę się nie oszczędzała. I to dosłownie – mówił mężczyzna, uśmiechając się na to wspomnienie. – Bosonoga pełzała na czworakach i turlała się z jakimiś dzieciakami w trawie.

– Wygląda na to, że nie przypomina innych dziewczyn Gianfranca Bruniego.

– Nie jest jego dziewczyną, tylko żoną. Może stąd ta różnica. Ale się nie mylisz. Ona naprawdę nie jest w jego typie.

– Mimo to przypuszczam, że jest niebrzydka?

– Ładna – przytaknął rozmówca. – Rude włosy, zielone oczy, piegi. – Uśmiechnął się marząco. – Wspaniały, seksowny śmiech.

– Ricardo chyba się zadurzył – rzucił ktoś figlarnie. Rozległy się śmiechy, gdy mężczyzna w średnim wieku zaczerwienił się, ale nie zaprzeczył.

– Nigdy nawet nie widziałem jej zdjęcia.

– Więc ta rudowłosa nie należy do imprezowiczek?

– Ale jest Angielką? – Mężczyzna, który zadał to pytanie, zerknął na zamknięte drzwi, zanim zabrał głos. Przyłapanie na plotkach o żonie szefa nie polepszyłoby jego szans na awans.

– Nie jestem pewien. Ma na imię…

– Diana. – Tej informacji udzieliła kobieta.

– Czy nie była przypadkiem modelką?

– Wątpię. Nie jest na to wystarczająco wysoka.

– Cóż, z tego, co słyszałam…

Mężczyźni pochylili się, by lepiej słyszeć kobietę, bo zniżyła głos do poufnego szeptu.

– Rozumiecie, nie wiem, na ile to pewne, ale kuzyn mojej przyjaciółki pracuje w londyńskim szpitalu, gdzie najwidoczniej pracowała Diana, kiedy poznała szefa.

– Jest lekarzem?

– Nie, pielęgniarką… Zajmowała się jego synem po zamachu terrorystycznym.

Rozległy się szepty, gdy obecni wspominali przerażający incydent.

– Uważam, że to było takie romantyczne – dodała marząco.

Jeden z mężczyzn, najmłodszy, który wcześniej próbował bronić swoich decyzji przed krytycyzmem szefa, zaśmiał się i stwierdził pogardliwie:

– Gianfranco Bruni nie ma w sobie ani krzty romantyzmu. Za parę lat prawdopodobnie wymieni ją na nowszy model.

Gdy Gianfranco wyjął komórkę i nie zobaczył na wyświetlaczu imienia Diany, musiał odwołać się do poważnie uszczuplonych zasobów samokontroli, by zachować choćby pozory spokoju.

Przynajmniej do chwili, gdy wyszedł z sali.

Znalazłszy się na korytarzu, zacisnął zęby i uderzył pięścią o pięść. Minęło czterdzieści osiem godzin i nic, ani słowa!

Równie dobrze mogła leżeć nieprzytomna w szpitalu. Weź się w garść, chłopie, pomyślał, odgarniając zmierzwione włosy z czoła i poprawiając krawat.

Niech ją diabli!

– Gianfranco!

Odwrócił głowę na dźwięk znajomego głosu i zmusił się do uśmiechu. W normalnych warunkach widok Angela Martinosa sprawiłby mu prawdziwą przyjemność.

– Angelo, co cię tu sprowadza? – spytał bez entuzjazmu.

– Zaryzykowałem i wpadłem. Powiedziano mi, że jesteś na zebraniu. – Uniósł pytająco brew i przyjrzał się twarzy przyjaciela. – Niezbyt przyjemnym, jak sądzę…?

I to był jeden z powodów, dla których Angelo był ostatnią osobą, którą w tym momencie chciałby spotkać. Trudno będzie zamydlić mu oczy, poza tym uważał, że przyjaźń daje mu prawo do wścibstwa.

– Wiesz, jak to jest – odpowiedział Gianfranco, ale wątpił, by szczęśliwy przyjaciel wiedział, jakim torturom emocjonalnym potrafi poddać męża żona.

Żona Angela najwyraźniej sądziła, że każde jego słowo jest prawdziwą perłą mądrości, tymczasem małżonka Gianfranca nigdy nie przegapiała okazji, by rzucić mu wyzwanie.

– Masz ochotę na kawę? – spytał Angelo.

Gianfranco potrząsnął głową.

– Właściwie nie – odpowiedział.

Dziewięćdziesięciu dziewięciu ludzi na sto wzięłoby nogi za pas, ale nie Angelo.

– Nie mam co ze sobą zrobić. Kate i jej matka robią zakupy dla dziecka. Tylko im zawadzałem.

– Przepraszam, jestem dziś zawalony pracą. Wyskoczyłem tylko odebrać telefon od Alberta. Powinienem oddzwonić.

– Z trudem poznałem Alberta, gdy go zobaczyłem. Trzynaście lat, a już jest taki wysoki. Nie zazdroszczę mu okresu dojrzewania. To było piekło.

Gianfranco stłumił gorzki śmiech.

– Dla ciebie? Nie sądzę, chyba że piekło nastolatka to zdobywanie wszystkich dziewczyn, na które ma się ochotę i…

– Udawało mi się tylko dlatego, że ty im odmawiałeś – wtrącił jak zwykle praktyczny Angelo. – Kłopot z tobą, przyjacielu, że zawsze stawiałeś kobiety na piedestale.

Na krótko przed dwudziestymi urodzinami Gianfrancowi wydało się, że spotkał kobietę, której miejsce jest na piedestale. Kiedy zrozumiał, że za idealną twarzą o niewinnych oczach – barmanki z miejscowego hotelu – kryje się osoba bardziej zainteresowana jego seksualnymi wyczynami niż filozoficznymi rozważaniami i żałosną poezją, było już za późno.

Zaszła w ciążę i ku przerażeniu rodziny ożenił się z nią, a w wieku dwudziestu lat został ojcem.

– Byłem uczuciowy. – Wzdrygał się teraz na wspomnienie chłopca, którym był. – I głupi.

– Byłeś romantykiem – odparował pobłażliwie Angelo. – A ja byłem płytki, ale teraz obaj jesteśmy starsi i mądrzejsi, nie wspominając nawet, że szczęśliwie żonaci. To był cudowny weekend, i z tego powodu tu jestem. Bardzo byśmy chcieli zrewanżować się za waszą gościnność. Kate chce wiedzieć, czy oboje będziecie wolni osiemnastego…?

– Osiemnastego… Ja chyba tak… nie… nie jestem pewny.

Angelo przyjrzał się uważniej przyjacielowi. Przez dwadzieścia pięć lat, odkąd go znał, nie widział, by Gianfranco nie był czegoś pewny.

– No więc kiedy się upewnisz, poproś Dianę, żeby zadzwoniła do Kate. A jak się ma Diana? – rzucił od niechcenia.

Gianfranco spojrzał przyjacielowi w oczy i skłamał bez zająknienia.

– Dobrze.

Cóż, to właściwie nie było kłamstwo. Mogła się mieć dobrze. Mogła mieć się po prostu doskonale po opuszczeniu męża. Poczuł coraz silniejsze oburzenie połączone z pulsowaniem w skroniach, gdy przed oczami przemknął mu obraz Diany stojącej w drzwiach ich domu.

– Jesteś śmieszna.

Wysunęła podbródek i rzuciła mu gniewne spojrzenie. Miała szmaragdowe oczy, tak niesamowicie zielone, że gdy pierwszy raz ją zobaczył, uznał, że na pewno nosi szkła kontaktowe.

– Nie musisz się tak przejmować, Gianfranco. W końcu nie ma znaczenia, co zrobię.

– O czym ty mówisz?

– No cóż, ja nie jestem ważna. Jestem czymś tymczasowym, przechodniem, kimś, kto nie jest wystarczająco dobry, aby wziąć na siebie odpowiedzialność za twojego syna… Krótko mówiąc, jestem dość dobra, by ze mną spać, ale nie dość dobra, by zostać matką twojego dziecka!

– Totalna bzdura. W naszym małżeństwie nie ma nic tymczasowego.

Zmrużyła oczy i uniosła buntowniczo głowę.

– Więc chcesz mieć dziecko?

Zacisnął zęby i przypomniał jej:

– To ty mówiłaś, że nie musisz mieć dzieci, by czuć, że żyjesz pełnią życia.

Spojrzała na niego z pogardą.

– To było wtedy, idioto, kiedy sądziłam, że nie mogę ich mieć.

– Wiedziałaś, kiedy braliśmy ślub, że nie chcę mieć dzieci. Ja się nie zmieniłem.

– W tym sęk!

– Nie baw się ze mną w słowne gierki.

– Ja już w nic nie gram. Odchodzę.

Zauważył drżenie jej szczupłych pleców, gdy usiłowała otworzyć wielkie, intarsjowane dębiną drzwi. Skupił się na swoim gniewie, by powstrzymać chęć wzięcia jej w ramiona i otarcia łez, które spływały po jej policzkach. Stanął za nią i położył dłoń na jej ramieniu.

– Przyznaję, masz talent aktorski, ale dosyć tego.

Nie odwróciła się, wyszeptała tylko:

– Żegnaj, Gianfranco.

I wyszła.

A on stał i patrzył, nie mogąc uwierzyć, że odeszła. Spodziewał się, że w każdej chwili wbiegnie przez drzwi, wyznając, że nie miała racji.

Ale nikt nie wbiegł.

Opuściła ich dom. Dom, na którym wycisnęła niezatarte piętno.

Przekonawszy się na własnej skórze, że romantyczna miłość to fikcja, rodzaj autohipnozy, nigdy nie przypuszczał, że znowu się ożeni.

Prawdę mówiąc, ożenił się, bo kobieta, której pragnął, nie zaakceptowałaby nic innego. I Diana była czymś, bez czego nie zamierzał żyć – przynajmniej na razie – choć nie wątpił, że przemożna chęć przywiązania jej do siebie z czasem osłabnie.

Intensywność tego uczucia wstrząsnęła nim, ale nie doszukiwał się w tym żadnej magii. Tak intensywne uczucia nie były trwałe; nie oznaczały spotkania bratnich dusz. Problemy pojawiały się, kiedy człowiek zaczynał wierzyć, że tak jest.

Nie zmienił opinii o małżeństwie. Nadal współczuł głupcom, którzy wkraczali w nie z mnóstwem nierealistycznych, sentymentalnych oczekiwań.

Kłopot w tym, że ludzie zapominali, iż małżeństwo jest umową prawną. Zamierzał wypełnić swoją część umowy. Umowy, którą można unieważnić, jeśli zakłócona zostanie równowaga pomiędzy za i przeciw.

Za drugim razem jego oczekiwania były bardziej realistyczne – ale nie sądził, by realizm oznaczał przewidywanie, że po upływie roku żona zmieni reguły gry.

– Wydawało się nam, że była trochę.... milcząca?

Gianfranco potrząsnął głową, by uwolnić się od obrazów, które miał przed oczami. Wzruszył lekceważąco ramionami i udał, że nie widzi pytania w oczach przyjaciela. Gdyby miał się komuś zwierzyć, to tylko Angelowi, ale nie miał zwyczaju obarczać innych swoimi problemami.

– Była trochę zmęczona.

Angelo uśmiechnął się szeroko.

– Dziewięć miesięcy temu Kate miała podobne objawy.

Gianfranco zacisnął zęby.