Do zobaczenia, synku. - Gregory Floyd - ebook
PROMOCJA

Do zobaczenia, synku. ebook

Gregory Floyd

0,0
21,90 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 21,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Książka Gregory’ego Floyda zaczyna się dziwnie – od śmierci głównego bohatera. W spokojny, kwietniowy dzień John-Paul, sześcioletni syn Gregory’ego i Maureen Floydów, wyszedł z bratem na rower. Niewielkie osiedle, przyjaźni sąsiedzi, leniwe popołudnie - nic nie zapowiadało niebezpieczeństwa. A jednak to się stało...

Gdy liczy się przede wszystkim sukces, przebojowość i zaradność łatwo przeoczyć tych, których dotyka coś, z czym poradzić sobie trudno lub wręcz nie można. Śmierć bliskiej osoby, śmierć dziecka potrafi zepchnąć nas w izolację, utratę wiary, depresję. Książka Gregory’ego Floyda, który stracił w wypadku sześcioletniego synka, pokazuje, że jednak nie musi tak być. Świadectwo ojca prowadzi nas szlakiem żałoby – od zupełnej ciemności, poprzez trudną akceptację, aż do chwili, kiedy powrót siły i nadziei okazuje się możliwy.

To książka nie tylko dla tych, którzy sami doświadczyli dramatycznej straty, ale także dla tych, którzy im towarzyszą – członków dalszej rodziny, przyjaciół, duszpasterzy. Autor odważnie wprowadza nas w intymne rejony smutku, bezradności i obaw, ale równie odważnie odsłania przed nami swoje poszukiwanie wiary, sensu i prawdziwego pocieszenia.

„Do zobaczenia, synku” to cenna lektura również dla zbolałych i wątpiących, których dotknęło inne nieszczęście niż śmierć bliskiego. Książka ta, wskazując na wartość rodziny i wspólnoty, odkrywa, że ból nie musi być bezsensowny, przygnębienie nie trwa wiecznie, a więzi z bliskimi trafią pokonać nawet ostateczną rozłąkę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 312

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział I

W jednej chwili zmieniony na zawsze

Weekend upływał cudownie. W tych dniach uczestniczyłem w rekolekcjach dla mężczyzn, które poświęcone były ważnym problemom związanym z pojmowaniem męskości we współczesnym społeczeństwie: bycie synem, ojcostwo, seksualność, męska bierność, przebaczenie, modlitwa i nasze zjednoczenie z Bogiem. Był to czas leczący i pełen łaski, czas, w którym przyglądaliśmy się Jezusowi Chrystusowi jako wzorowi męskości, a zarazem jako Stwórcy, Zbawicielowi i Panu. My – chrześcijańscy mężczyźni – wspólnie modliliśmy się i rozmawialiśmy o rzeczach, o których koniecznie trzeba rozmawiać, a o których rozmawiamy tak rzadko.

Rekolekcje sięgały głęboko, a przenikał je duch wzajemnej otwartości. Bóg działał: pragnął nas leczyć, odbudowywać i jednać. Czułem się wyróżniony, będąc częścią tej grupy, widząc, jak prawda Ewangelii i moc Ducha Świętego przemieniają męskie serca. Pobyt na rekolekcjach oznaczał jednak, że oto spędzam kolejny weekend w oddaleniu od mojej żony Maureen i od naszych dzieci. Postanowiłem więc, że w poniedziałek wezmę wolne.

Był 24 kwietnia 1995 roku. Dzieci miały właśnie ferie wielkanocne. Cała siódemka – w wieku od lat dziesięciu do sześciu tygodni: Gregory, Thérèse, David, John-Paul, Rose, Susanna i Nicole – była w świetnych humorach. Wszyscy jak zwykle szczęśliwi i jak zwykle aż przytłaczający nas swą energią i samą swoją liczbą. Tego ranka Maureen czuła się wykończona.

O wpół do jedenastej rano wszedłem do kuchni i usłyszałem:

– Dłużej już tego nie wytrzymam. Wszyscy wrzeszczą. Każdy czegoś ode mnie chce. Wszyscy na raz czegoś potrzebują…

– Chodź – powiedziałem – zapakujmy dzieciaki do samochodu, kupmy parę kanapek i jedźmy na piknik.

Chociaż wcale nie miała na to ochoty, Maureen przystała na moją propozycję. Wgramoliliśmy się więc wszyscy do samochodu, zajechaliśmy po drodze po kanapki i skierowaliśmy się w stronę parku.

Dzień był jasny, muskany lekkim powiewem wiatru. Gadając i śmiejąc się, usiedliśmy dokoła stołu piknikowego i zaczęliśmy zajadać kanapki. Na zmianę biegaliśmy za Susanną, naszą dwulatką, która wciąż uciekała nam od stołu. Po lunchu bawiliśmy się na drabinkach w zaczarowanego berka. Maureen była znów odprężona i wyraz napięcia zniknął z jej twarzy. To właśnie takie jasne chwile sprawiają, że posiadanie dużej rodziny okazuje się warte wysiłku i poświęcenia. Każda roześmiana buzia, każda machająca nam w zabawie rączka pomnaża naszą radość. To był właśnie jeden z takich rzadkich momentów.

Zbliżała się pora drzemki młodszych dzieciaków, więc postanowiliśmy wracać. W domu Maureen poszła na górę usypiać Rose i Susannę, mnie zaś zostawiła małą Nicole. Poszliśmy z córeczką do dużego pokoju i położyliśmy się razem na kanapie.

Gregory wyszedł na dwór z kolegami, Thérèse rysowała, a John i David bawili się w piwnicy swoimi „ludzikami” – rozmaitymi GI-Joes’ami, space-kadetami, Power Rangersami i innymi stworami, którymi zazwyczaj bawią się mali chłopcy.

Nicole nie spała, więc wziąłem ją do kuchni. Nasz dom ma pewną szczególną cechę, otóż kuchnia znajduje się od strony frontowej, a jej okna wychodzą na ulicę. To spokojna, ślepa uliczka z zaledwie trzynastoma domami. Mieszka przy niej wiele dzieci.

Z tego powodu wszyscy mieszkańcy wiedzą, że jadąc samochodem, trzeba zwolnić i uważać, zwłaszcza w połowie osiedla. Dwadzieścia po trzeciej rozległ się dzwonek do drzwi. Zniecierpliwiło mnie to trochę, bo ktoś dzwonił natarczywie i głośno, a przecież ostrzegałem dzieci, żeby nie hałasowały w czasie popołudniowej drzemki maluchów. Pomyślałem, że zaraz otworzę i pouczę tego kogoś, jak należy się zachowywać. Bardzo się jednak myliłem.

Młody, przystojny człowiek krzyczał rozhisteryzowanym głosem:

– O mój Boże, szybko, proszę szybko! Chyba potrąciłem wasze dzieci!

Puściłem się pędem na górę, żeby zostawić małą Nicole z Thérèse. Thérèse zdążyła już coś usłyszeć i zaczynało się jej zbierać na płacz.

– Nie! – powiedziałem do niej stanowczo. – Nie ma mowy. Bierzesz Nicole i zostajecie tu na górze.

Zbiegłem po schodach i wypadłem na dwór.

Na środku jezdni stał samochód. Dalej, na trawniku przed domem leżało dwóch naszych chłopców – David i Johnny.

Młody kierowca odchodził od zmysłów. Wbiegłem z powrotem do domu, wykręciłem 911 i podałem nasz adres.

– Dwóch chłopców potrąconych… – meldowałem.

Potem pobiegłem na górę, krzycząc do Maureen:

– Kochanie, natychmiast wstawaj! Chłopcy zostali potrąceni! I znów pognałem na zewnątrz.

David płakał i jęczał. Głowę miał całą zakrwawioną, ale przynajmniej wydawał jakieś dźwięki. W tej chwili z domu wybiegła Maureen.

– Leć do Davida – krzyknąłem, sam zaś zająłem się Johnem.

Wargi mu siniały.

– John-Paul, Johnny, proszę – błagałem – syneczku, proszę.

Wsunąłem mu dłoń pod koszulkę, położyłem na piersiach. Czułem, że serce biło, ale nie oddychał. Wokół zdążyło się już zebrać kilkunastu sąsiadów, jeden z nich ukląkł przy mnie.

– Oddycha? – spytał.

– Nic nie czuję – odparłem, pochylony tuż nad Johnem, wyczekując, czy nie poczuję jego tchu na mojej twarzy. Żadnego oddechu.

– Mam mu zrobić sztuczne oddychanie? – zapytałem.

– Tak, spróbuj.

Klęcząc na trawniku przed domem, zacząłem robić Johnny’emu oddychanie usta-usta. Jego piersi napełniały się moim oddechem, wznosiły się i zapadały.

– No, John, Johnny, grzeczny chłopiec… proszę, synku… Dasz radę, malutki… – powtarzałem w kółko, nie będąc w stanie wydusić z siebie nic innego.

Pogotowie przyjechało dwiema karetkami, z dwoma zespołami ratunkowymi. Jeden zajął się Davidem, drugi – Johnem-Paulem. Spojrzałem na Maureen. Nigdy przedtem nie widziałem podobnego wyrazu twarzy – przerażenie przemieszane z miłością.

Zrobiło się mnóstwo zamieszania, gdy lekarze, ratownicy i policja przystąpili do swoich zadań, a w chwilę potem zaczęli się zastanawiać, dokąd należy przewieźć chłopców. Byłem tak bardzo skupiony na rannych dzieciach, że wiele rzeczy, które słyszałem, po prostu do mnie nie docierało. Ważne były tylko dwie sprawy: Co należy robić tu i teraz? Co będzie najlepsze dla chłopców?

Zapanował chaos. Słyszeliśmy: „helikopter”, potem: „Szpital Roberta W. Johnsona” i zaraz: „Szpital Overlock”, albo: „Pennsylvania”, po czym: „Centrum Urazowe Newark”.

Po chwili dotarło do mnie, że chłopcy mają zostać przewiezieni do dwóch różnych szpitali.

– Zaraz, czekajcie – powiedziałem. – Dajcie ich do jednego szpitala. Nie każcie nam jeszcze na dodatek jeździć z miejsca na miejsce.

Miało być jednak inaczej.

Przez cały czas reanimowano Johna-Paula. Odkąd przestałem robić sztuczne oddychanie, ratownicy podawali mu tlen. Przyniesiono nosze i delikatnie przenieśliśmy na nie rannego, a następnie umieściliśmy go w karetce. Powiedziałem Maureen, że Johnny i ja jedziemy do Szpitala Overlock, ona zaś z Davidem do Szpitala Uniwersyteckiego w Newark odległego o około piętnaście mil. W całym tym zamieszaniu poprosiłem jeszcze naszą sąsiadkę Janet, by zajęła się resztą naszych dzieci. To ona zaledwie pół godziny wcześniej rozmawiała z Johnem-Paulem.

Gdy odjeżdżaliśmy, w oczach utkwił mi obraz Maureen tulącej poranione ciało Davida ze smutkiem, a zarazem z zaskoczeniem na twarzy. Wciąż nie byliśmy pewni, dokąd jedziemy.

Ratownicy w karetce mówili:

– Nowy Brunswick.

Ja na to:

– Drogą 78 będzie szybciej do Szpitala Overlock!

Wreszcie, eskortowani przez policję skierowaliśmy się do Overlock. Zacząłem przywiązywać bandażem nosze do łóżka ambulansu tak, aby je unieruchomić. Oto jechałem w karetce, siedząc przy stopach mego syna i powtarzałem:

– No, syneczku… no, Johnny, dasz radę… dasz przecież radę… – w sercu zaś brzmiały mi słowa: „O, Boże, proszę Cię…”

Podjechaliśmy do izby przyjęć i wnieśliśmy nosze. Zespół lekarzy i pielęgniarek już czekał. Szef bloku operacyjnego wydawał polecenia, kierował ruchem i dyrygował członkami personelu. Rozcięli na Johnie ubranie. Widziałem, jak nacinają mu tchawicę i wkładają tam długą rurkę. Jedna z pielęgniarek tłumaczyła mi, co się dzieje. Nie mogłem oderwać oczu od syna.

Lekarz trzymał mu przy twarzy maskę i pompował tlen. Po wstępnym badaniu zabrano Johna na tomografię. Gdy czekałem przed gabinetem, zaczęli schodzić się przyjaciele i rodzina. Zaczęło się długie czuwanie. Późnym popołudniem, gdy dokonano już wreszcie wstępnej diagnozy, do pokoju, w którym siedzieliśmy, wszedł lekarz.

– Doktorze, to moi przyjaciele. Najlepiej będzie, jeśli powie nam pan jasno, jaki jest stan Johna-Paula – powiedziałem.

– Sytuacja jest bardzo poważna – odparł. – Pański synek jest w ciężkim stanie. Czas pokaże. Decydujące będą następne dwadzieścia cztery godziny.

– Czy on oddycha sam? – spytałem.

– Nie, nie oddycha.

– Czy jest w śpiączce?

– Tak – padła odpowiedź.

Śpiączka. Słowo ciemne, ponure i złowróżbne. Padło jak cios. Było czymś strasznym, bezkształtnym, jak cień, który nagle przesłonił mi światło, zabrał jasność myślenia. „Mój syn jest nieprzytomny” – myślałem. – „Mój syn nie może oddychać. Mój syn leży teraz na noszach, a respirator porusza jego piersiami w górę, w dół. Nie myśli, nie czuje ani nie może mówić, a aparat pomiarowy rejestrujący czynność mózgu nie wskazuje niczego”.

Zadzwoniłem na izbę przyjęć do Newark, żeby porozmawiać z Maureen i dowiedzieć się, co z Davidem. Gdy podeszła do telefonu, spytałem:

– Czy są tam twoi rodzice?

– Tak.

– Poproś, żeby podeszli.

Chciałem, by podczas tej rozmowy stali przy niej.

– Jak David? – spytałem, kiedy wróciła do słuchawki.

– Wygląda na to, że wszystko będzie w porządku. Siniaki, skaleczenia, ale nie ma nic złamanego.

– A jak tam Johnny? – zapytała.

– Kochanie, John jest w śpiączce. Nie oddycha samodzielnie. Jest w bardzo poważnym stanie i doktor powiedział, że najbliższe dwadzieścia cztery godziny będą decydujące. Myślę, że powinnaś tu przyjechać.

Byłem przy Johnie-Paulu całą noc, chodząc w tę i z powrotem między naszym a jego pokojem. Ktoś przyniósł Maureen małą Nicole i mieliśmy ją teraz przy sobie. W nocy kilka razy próbowałem się położyć i odpocząć, ale daremnie.

Patrzyliśmy z Maureen na siebie.

– Co będzie z naszym synkiem? – pytała.

Nie byłem w stanie odpocząć. Z ledwością mówiłem i chwilami dziwiłem się wręcz, że jeszcze oddycham. Złapałem się na tym, że z trudem biorę głębszy oddech, czułem, że coś przygniata mi piersi. W chwilach, gdy zaczynałem przeczuwać wagę tego, co się dzieje, ziemia wydawała się osuwać mi spod nóg. To było coś, czego w pełni przyjąć nie mogłem.

Znajdowałem się jakby pomiędzy dwiema rzeczywistościami. Byłem w szoku i organizm odruchowo nie dopuszczał, aby do umysłu dotarło więcej niż mogłem znieść. Wciąż miałem nadzieję, że sytuacja nie jest naprawdę aż tak straszna, na jaką wygląda. Jednocześnie byłem intensywnie obecny i świadomy tego, co się dzieje. Przede wszystkim widziałem cudowną twarz mego syna, jego piegi, włosy, usta. Czułem dotyk jego skóry.

Całowałem go i szeptałem mu do ucha:

– Dalej, Johnny, dasz radę, no, syneczku, zbudź się.

Byłem świadomy szumu urządzeń medycznych, migających kolorowych kontrolek, obecności lekarzy i pielęgniarek. Jednak chronił nas i oddzielał nas od tego wszystkiego jakiś klosz. Nad moim synem i nade mną rozciągał się klosz zbudowany z ojcowskiej miłości. Ten klosz zapewniał nam całkowitą intymność tak, że mogłem swobodnie mówić do Johna. Mówiłem tak, jak gdyby siła mojej miłości miała moc zbudzić go z owego przemożnego snu, w jakim się pogrążył.

Byłem w pełni na nim skupiony, dotykałem go, całowałem, szeptałem mu czule do ucha. Robiłem wszystko, aby dać mu znać, że jestem tuż obok niego, że go kocham, że jest otoczony miłością. Jego piersi poruszały się rytmicznie w górę i w dół, skóra miała normalny kolor, ale stłuczenia i siniaki stawały się już widoczne, a doktor opatrywał mu złamaną nogę. A oczy…

Otworzyłem mu powieki… Oczy nie reagowały na światło ani na dotyk. Spojrzałem w nie – niczego nie widziały. Były tam, ale tak, jakby ich nie było. Jego oczy były nieobecne. Wtedy w głębi duszy pojąłem, że on z tego nie wyjdzie. Mój syn już się nie obudzi. To dziecko umrze.

Z nadejściem świtu, gdy do pokoju zaczęło przesączać się światło dnia, pojechałem wraz z moim teściem do Newark po Davida. Przez całą noc czuwała przy nim babcia. David był bardzo wystraszony i poruszał się jak dziewięćdziesięcioletni starzec. Pielęgniarka powiedziała, że wszystko będzie dobrze.

Aby go przekonać, że naprawdę nie ma nic złamanego, siostra musiała sama przesunąć jego nogi i poruszyć jego rękami. Wyjaśniła nam, że David bardzo się boi, że coś może go zaboleć. Powiedziała, że w wyniku wypadku całe jego ciało jest spięte i naprężone. Pomogłem mu iść, a potem wsiąść do samochodu.

Pojechaliśmy do domu po resztę dzieci. Pierwszym pytaniem, jakie każde z nich zadało, było:

– Co z Johnnym? Dobrze się czuje?

– Zbierzmy się wszyscy, a wtedy wszystkim powiem, powiem wam wszystkim razem – powtarzałem każdemu.

Wreszcie wszyscy się zeszli: Gregory, Thérèse, David, Rose i Susanna. Maureen z małą Nicole była wciąż w szpitalu. Wziąłem głęboki oddech, odmówiłem krótką modlitwę i w końcu powiedziałem:

– John-Paul jest bardzo chory – odczekałem kilka chwil, aby dzieci zrozumiały te słowa. – Wezmę was wszystkich do szpitala, żebyście mogli zobaczyć Johna, dotknąć go i powiedzieć mu coś.

Dwoma samochodami skierowaliśmy się do szpitala. Gdy dojechaliśmy na miejsce, dzieci już zgłodniały, więc kupiłem im po koktajlu mlecznym. Potem poszliśmy na górę, na Pediatryczny Oddział Intensywnej Opieki Medycznej. Wzdłuż całego korytarza stali nasi krewni i przyjaciele, modlili się po cichu, czekali i wbrew nadziei nie ustawali w nadziei. Dzieci przywitały się z mamą i maleńką siostrzyczką, a potem wszyscy razem usiedliśmy w pokoju, w którym my z Maureen spędziliśmy ostatnią noc.

– Dzieciaki, muszę wam coś powiedzieć – zacząłem. – Johnny jest bardzo chory i prawdopodobnie umrze.

Wszyscy wybuchnęli płaczem.

– Płaczcie. Możecie płakać, ile tylko chcecie, bo to rzeczywiście bardzo smutne. To bardzo smutne także dla mamusi i tatusia. Chcę wam jeszcze powiedzieć, jak John teraz wygląda. Po pierwsze – leży w łóżku. Jest przykryty kołdrą, zupełnie jak w domu. Wygląda, jakby spał i ma poprzyczepiane do ciała różne kabelki. To go nie boli. Te kabelki są po to, żeby lekarze i pielęgniarki wiedzieli, jak John się czuje i czy mu czegoś nie potrzeba. Nie martwcie się – Johnny’ego zupełnie nic nie boli.

Ktoś wziął od Maureen naszą malutką córeczkę i wszyscy wyszliśmy na korytarz – Maureen, ja i dzieci. Gdy weszliśmy do sali, gdzie leżał John-Paul, powiedziałem:

– Teraz stańcie tu dookoła łóżka, tak żebyście mogli go widzieć i dotknąć.

Wszyscy podeszliśmy jak najbliżej Johna. Czteroletnia Rose usiadła na łóżku przy stopach Johnny’ego, reszta otoczyła kręgiem łóżko brata. Cała nasza rodzina płakała. Tylko Rose nie rozumiała w pełni tego, co się dzieje. Płakały pielęgniarki. Płakał ksiądz.

– A teraz po kolei niech każdy z nas powie coś Johnny’emu. Niech każdy powie to, co chce – zachęciłem dzieci.

– Johnny, jesteś takim dobrym braciszkiem.

– Johnny, proszę, nie umieraj.

– John, tak bardzo cię kocham.

I tak powtarzaliśmy jedno za drugim, płacząc i delikatnie dotykając jego rąk, nóg i twarzy. Oboje z Maureen wiedzieliśmy, że ta chwila – zawieszona gdzieś pomiędzy niebem a ziemią – musi trwać i trwać, tak długo, jak potrzeba. Wreszcie powiedziałem:

– Kochani, pomódlmy się teraz. To nasza ostatnia wspólna modlitwa z Johnnym. Zaśpiewajmy coś, co on chciałby zaśpiewać.

I zaśpiewaliśmy „Świeć, Jezu, świeć” i kilka innych ulubionych piosenek Johna-Paula. Na koniec Gregory powiedział:

– Myślę, że powinniśmy też przeprosić Johna i poprosić, żeby wybaczył nam wszystko to, co kiedyś mu powiedzieliśmy albo zrobiliśmy, a co nie było dobre.

Każdy więc prosił Johnny’ego o wybaczenie. Była to chwila niezwykłej łaski, łaski, która przyszła za sprawą dziesięcioletniego chłopca.

– Powiedzcie Johnowi to, co chcecie mu jeszcze powiedzieć i ucałujcie go na pożegnanie – zwróciłem się do nich na koniec.

Każde z dzieci podchodziło, nachylało się nad bratem, szeptało mu do ucha kilka słów i całowało go. Opuściliśmy OIOM i wróciliśmy do naszego pokoju. Ktoś zabrał dzieci do domu, a ja i Maureen czuwaliśmy dalej.

Około trzeciej po południu przyszedł lekarz z pielęgniarką, aby z nami porozmawiać. Doktor rozpoczął od tego, że nie łatwo mu mówić to, co ma nam do zakomunikowania. Powiedział, że mózg Johna jest martwy i zaraz zaczął tłumaczyć, jak należy to rozumieć. Brzmiało to tak, jak gdyby chciał nas przekonać, że nasz syn rzeczywiście i naprawdę nie żyje. Po chwili przekazał głos siostrze Cecylii pełniącej funkcję koordynatora do spraw przeszczepów. Objaśniła nam, na czym polega przekazywanie organów i spytała, czy chcielibyśmy darować któryś z narządów Johna-Paula do przeszczepu. Zgodziliśmy się. Pielęgniarka wytłumaczyła, jak przebiega procedura pobrania organów od dawcy. Wspomniała też, że po zabiegu będziemy mogli jeszcze raz pójść do Johnny’ego i pobyć przy nim trochę.

Operacja miała rozpocząć się około dziesiątej wieczorem i potrwać do jakiejś trzeciej nad ranem. Na koniec jeszcze raz odezwał się doktor:

– Wiem, że nic dobrego nie wyniknie już z tego dla Johna, ale przynajmniej będzie to może z pożytkiem dla kogoś innego.

– Doktorze – odparłem cicho – muszę się z panem nie zgodzić. Jesteśmy rodziną chrześcijańską i wierzymy, że może z tego wyniknąć naprawdę wielkie dobro. Wierzymy, że nasz syn jest w niebie i że spotkamy się z nim jeszcze.

– Czy możemy pójść się pożegnać? – spytałem na koniec, przywołując skinieniem przyjaciół i rodzinę. – To nasi bliscy i chcielibyśmy, żeby i oni z nami poszli.

Przeszliśmy znów wzdłuż korytarza do pokoju Johna-Paula.

Było nas ze dwadzieścia osób. Przez kilka chwil modliliśmy się w milczeniu. We dwoje z Maureen staliśmy przy łóżku Johnny’ego, z ledwością pojmując ogrom tego wszystkiego, co stało się naszym udziałem w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. Poprosiłem, by każdy z obecnych powiedział coś Johnowi, pomodlił się w jego intencji i pocałował go na pożegnanie. Potem wyszliśmy. Pojechaliśmy do domu, by zobaczyć się z dziećmi i żeby przygotować się na nasze ostatnie spotkanie z Johnnym, które miało nastąpić o trzeciej w nocy.

Okazało się, że John-Paul nie żył już wtedy, gdy leżał na trawniku przed domem. Śmierć nastąpiła w jednej chwili, gdy uderzony przez samochód doznał urazu pnia mózgu. W tej jednej chwili i nasze życie zmieniło się na zawsze.

Rozdział II

W drodze na Kalwarię

Gdy wróciliśmy do domu, do drzwi zaczęli pukać sąsiedzi i znajomi.

Słyszeliśmy:

– Maryann i ja przynosimy dziś obiad.

– Nancy przynosi jutro.

– Daj mi rzeczy do prania.

– Wezmę twoje prasowanie.

Przyjechali też moi rodzice, żeby pomóc, w czym tylko będzie trzeba i zostać na noc, abyśmy z Maureen mogli pojechać z powrotem do szpitala.

W samym środku dramatu nagle masa drobiazgów domagała się naszej uwagi. Pogrzeb w piątek oznaczał czuwanie w środę wieczorem i przez cały czwartek. A był już wtorek po południu. Ktoś zadzwonił do zakładu pogrzebowego i umówił mnie na wybieranie trumny.

– Pojadę z tobą – powiedział mój ojciec.

I oto jedziemy dwadzieścia osiem godzin po wypadku, jedziemy umawiać pogrzeb i wybierać trumnę.

Wybierać trumnę. Dla mojego syna. Sam nie rozumiałem słów, które wypowiadam.

– Nie mogę uwierzyć w to, co robimy – zwróciłem się do ojca. Na miejscu spotkaliśmy młodą kobietę, która miała pomóc nam w wyborze. Trumny – od sześciuset do dziesięciu tysięcy dolarów… drewno... metal… wyściełane satyną… z mosiądzem. Były nawet zamykane hermetycznie tak, by nic nie mogło naruszyć zawartości.

– Chcę najprostszą, najzwyklejszą, najskromniejszą, jaką macie – powiedziałem dziewczynie. – Przecież nie będzie w niej leżał na zawsze.

Na szczęście mieli jedną prostą, białą trumnę dla dziecka.

– Dlaczego ktoś jest gotowy wydać dziesięć tysięcy dolarów na pudło, które i tak idzie do ziemi? – spytałem sprzedawczynię z nutą humoru przynoszącego chwilową ulgę.

– Bo jest bałwanem – odparła.

Gdy wróciliśmy do domu, zastaliśmy już moich braci. Zjeżdżali się jeden za drugim. Za każdym razem, gdy patrzyłem na Marka, widziałem, jak łzy kręcą się mu w oczach. Justin wydzwaniał do przyjaciół w Anglii, Irlandii, Kanadzie i po całych Stanach Zjednoczonych. Brendan był już w drodze z San Francisco. Rich właśnie dojeżdżał. W miarę, jak wieść się rozchodziła, ze wszystkich stron zaczynali telefonować znajomi i przyjaciele. Moja mama wciąż usiłowała uporać się z zakłóceniami na linii telefonicznej. Annie, nasza bliska przyjaciółka z Meksyku, przyjechała, aby przez najbliższy tydzień pomóc nam przy dzieciach. Gdzieś tam zaświtała mi nagle myśl, że oto w ten sposób doświadczam działania żywego Ciała Chrystusa.

Musieliśmy pójść położyć się wreszcie. Maureen karmiła Nicole piersią, więc potrzebowała odpoczynku, aby mieć pokarm dla dziecka. Obydwoje pragnęliśmy zamknąć oczy i odczarować cały ten horror.

– Czuję, jakbym był aktorem w czyimś spektaklu – powiedziałem. Takie właśnie miałem odczucia – wciąż nie mogłem uwierzyć, że zdarza się to akurat nam. Braliśmy udział w wydarzeniach, które nie miały nic wspólnego z naszym normalnym życiem.

– Ciągle mam nadzieję, że się z tego obudzę i stwierdzę, że to był tylko zły sen – odparła Maureen.

Oboje mieliśmy nadzieję na takie przebudzenie – spoceni, z trudem oddychający, wciąż przerażeni – mieliśmy ją aż do chwili, gdy wreszcie dotarło do nas, że oto nie śnimy, że to, co się dzieje, nie jest jedynie sennym koszmarem.

Kiedy siostra Cecylia wspomniała, że po zabiegu pobrania organów będziemy mogli jeszcze raz przyjść i pobyć z Johnem, odrzekłem:

– Tak, chcielibyśmy.

– Wiesz, muszę go jeszcze zobaczyć – zwróciłem się do Maureen. Przystała na to.

Jedną z najtrudniejszych dla niej rzeczy był fakt, że od chwili wypadku ani razu nie potrzymała, nie przytuliła Johna. Przeniesiono go przecież nieprzytomnego z karetki do szpitala, a potem podłączonego do mnóstwa kabli ułożono na łóżku. Instynkt macierzyński przynaglał Maureen, by czym prędzej przytulić go, pocieszyć, by ulżyć mu w cierpieniu, by w jakikolwiek sposób mu pomóc. Nic z tego jednak uczynić nie mogła. A więc – przytulić syna po raz ostatni – tego potrzebowała, tego pragnęła.

O wpół do czwartej nad ranem zatelefonowała siostra Cecylia.

– Zabieg skończony. Organy pobrano. Możecie teraz przyjechać, jeśli chcecie.

– Będziemy za dwadzieścia minut. Proszę tylko powiedzieć, jak on teraz wygląda, czego mamy się spodziewać? – spytałem, by móc uchronić Maureen przed kolejną traumą.

– Będzie przykryty prześcieradłem i będzie miał zabandażowane oczy. I będzie zimny.

Cicho i szybko ubraliśmy się, uczesaliśmy się i umyliśmy zęby. W ciszy wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy na szpitalną izbę przyjęć. Tam czekała już na nas Cecylia i dwie inne pielęgniarki. Poszliśmy wzdłuż korytarza, trzymając się oboje za ręce. Przez podwójne szpitalne drzwi weszliśmy do dużej, pustej sali. Przeszliśmy przez nią i dotarliśmy do znajdującego się na jej końcu wejścia do mniejszego pokoju. Tam na łóżku z oczami zawiniętymi bandażem leżał nasz ukochany synek. Mały. Jasnowłosy. Piegowaty. Zimny. Martwy. Rzuciliśmy się natychmiast oboje, by go dotknąć, objąć, przytulić. Mogliśmy tylko płakać.

– Och, John, Johnny. Tak bardzo cię kochamy.

Pocałowałem go w czoło, poczochrałem ręką te niesforne jasne włosy. Maureen dotknęła dłońmi jego ust i zaczęła gładzić ramiona i nogi – jeszcze niedawno tak pełne życia. Dotknęliśmy tułowia, ostrożnie jednak, by nie naruszyć bandaży. Była to chwila udręki, chwila rozdzierająca serce, a zarazem święta.

To była nasza własna Kalwaria. Braliśmy udział w ukrzyżowaniu. Tylko tym razem to my byliśmy krzyżowani.

– Czy chcecie go potrzymać? – spytała jedna z pielęgniarek.

– Tak, dajmy go matce.

Maureen usiadła, a my przenieśliśmy go w jej ramiona. I oto oni. Matka i syn. Maryja i Jezus. Maureen i John.

Są chwile tak święte, że nie ośmielamy się oblec ich w nic innego jak tylko w ciszę. Patrzyłem, jak Maureen trzyma w ramionach swe martwe dziecko, jak przygarnia je do piersi, jak dotyka twarzą jego twarzy.

– Johnny, to był zaszczyt być twoją mamą. To był zaszczyt nosić cię w łonie. Natrudziłam się przy twoim porodzie, a gdy już przyszedłeś na świat, karmiłam cię, troszczyłam się o ciebie, kochałam cię. To był zaszczyt patrzeć, jak rośniesz. Byłeś takim dobrym chłopcem, Johnny. Tak bardzo cię kocham. Nie mogę się doczekać, kiedy znowu cię zobaczę. O, Johnny, tak mi smutno, że to się stało. Tak smutno… Módl się za nas, John.

I siedziała tak, pieszcząc go, całując i głaszcząc.

Nie ma takiej poezji, obrazu ani pieśni, które mogłyby oddać ten moment. Na tę chwilę matczynej lamentacji czas się zatrzymał. Była to lamentacja płynąca z najdalszych głębi jej matczynego serca – serca złamanego, zgruchotanego, serca, które nic nie pojmuje, a jednak pełne jest tak mocnej wiary i tak mocnej miłości, że ustępuje przed nimi nawet ponura ciemność szpitalnej sali. Oto matka kołysze syna w swych ramionach, tak jak kołysała go wcześniej tysiące razy.

Nadeszła moja kolej.

– Wezmę go – powiedziałem do pielęgniarek – podniosę.

Tak jak brałem go wcześniej tysiące razy. Zaledwie czterdzieści osiem godzin temu podrzucałem go w górę na basenie.

Wczoraj w porze lunchu bawiliśmy się w berka w parku. Wezmę go. Każdego ranka przychodził do naszej sypialni i pakował się prosto na mnie. Każdego wieczoru chciał, żeby się z nim bawić. Każdego dnia na Mszy św. z mimowolną elegancją brał moją rękę, układał ją sobie na piersi, a swą dłoń umieszczał w mojej.

A więc wziąłem go, uniosłem – całe dwadzieścia dziewięć kilo – potem usiadłem i przygarnąłem go do siebie. Wtedy zapłakałem. Mój synek nie żyje. Szlochałem i szlochałem. Dotykałem go, przytulałem i mówiłem do niego. Było we mnie gwałtowne pragnienie, by trzymać to ogarnięte śmiercią ciało, które tak bardzo kochałem za życia. Nie istniały słowa, które mogłyby opisać mój ból. Było to coś niewyobrażalnego, niepojętego, coś nie do ogarnięcia. Zawsze myślałem, że śmierć dziecka to największy z krzyży, jaki można złożyć na barki rodziców. I oto jesteśmy – my, tutaj – uginający się pod ciężarem takiego właśnie krzyża.

Jednak gdzieś, pod warstwą otaczającej nas ciemności, tlił się żar. Jeszcze nie dość bliski, by nas ogrzać, jeszcze nie dość jasny, by cokolwiek oświetlić. Ale prawdziwy. Żar, który przypomina, który mówi: „Podtrzymam was i ocalę”.