Do widzenia - Aleksander Sowa - ebook

Do widzenia ebook

Aleksander Sowa

0,0

Opis

Tylko w marzeniach możemy być naprawdę wolni

Krótkie i długie. O kobietach, mężczyznach, śmierci, przyjaźni. Każde inne. O miłości, pasji, walce i przeznaczeniu. Historie, które wszystko dzieli ale łączy koniec.

Co się stało w kawiarni pod szkołą filmową? Dlaczego pewien ojciec wspominając szkołę nie powiedział całej prawdy? Jak to możliwe, że serce może bić po śmierci? Co się stało zanim pilot samolotu Ił-62 Tadeusz Kościuszko 9. Maja 1987 roku nadał komunikat radiowy „Do widzenia! Cześć! Giniemy!”.

Czy to prawda, że samobójcy pozostają po śmierci z żywymi? I dlaczego bywa, że wysoko nad ziemią czasem milczy radio…


Zbiór zawiera nagrodzone pierwszym miejscem w konkursie literackim „Mój Belfer” zorganizowanym przez Nauczycielski Klub Literacki przy Zarządzie Okręgu Opolskiego ZNP opowiadanie pt. „Tak jest, kapitanie!”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 141

Rok wydania: 2013

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Aleksander Sowa

Do widzenia

Opowiadania

Copyright by Aleksander Sowa 2013

Okładka: Aleksander Sowa

Zdjęcie na okładce: Aleksander Sowa

Redakcja: Łukasz Mackiewicz – eKorekta24.pl

ISBN 978-83-272-3838-2

-

Aleksander Sowa|Self-Publishing

www.wydawca.net

-

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione.

Opole, grudzień 2013 r.

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Do widzenia

Zdarzyło się to, kiedy nie miałem pojęcia, co robić z życiem. W jednej z tych studenckich, ciasnych i dusz­nych kawiarń gdzieś nieopodal Krakowskiej Szkoły Filmowej. Był maj, powietrze pachniało uroczo, słońce za oknem przyjemnie paliło w oczy. Włóczy­łem się po mieście zakochany Baczyńskim, Szymbor­ską i Gajcym. Zastanawiałem się wtedy, ja, głupi żół­todziób, dlaczego to Ferdydurke jest szkolną lekturą, a nie Pornografia. Wszedłem tam ugasić pragnienie. Zmrużywszy powieki, oddałem się w nastrój błogi, senny, lecz pozornie niewzruszony. Ten spokój lokalu mego chwilę później zburzyła ona.

– Poproszę kawę – rzuciła w kierunku barmana, wchodząc. – Cholerka, pomyliłam godzinę – dodając, błysnęła uroczym uśmiechem.

– Egzamin?

– Z filmu – odparła, trzymając pomiętą kartę pa­pieru.

Włosy spięte w mysi ogonek. Biała koszulka, gra­natowy sweterek, czarna spódniczka do kolan. Wraz z jej wtargnięciem w nasz lokal wlał się przedziwny stan niepokoju. Niewytłumaczalne oczekiwanie na nie wia­domo co, które ma nadejść z nie wiadomo skąd. Ale bez wątpliwości, że przyjdzie.

– Rozumiem – barman odparł uprzejmie. – Ile musi pani czekać?

– Kwadrans.

– A, to akurat na kawę.

Po chwili, gdy filiżanka była już pełna, a barman dodał ciepłe „powodzenia”, skierowała się ku nam. Zaznaczyć bowiem muszę naprędce, że oprócz mnie był jeszcze pewien jegomość. Siedział w kącie salki tego absurdalnego lokalu, a oprócz trzech i pół metra dzieliła nas przepaść bezmiaru nieszczęścia.

W bezruchu, niczym gad jakiś, obserwowałem ją od początku. Nasze spojrzenia spotkały się wreszcie. Lecz cóż to, znad Gombrowiczowskiej mej barykady nie dość, że nie mogłem dostrzec koloru jej ocząt, to zaraz się też okazało, iż może to dobrze. Oczy nieznanego koloru przeniosła bowiem na biedaka przy drugim stoliku i chyżo ruszyła ku niemu.

To mnie zastanowiło. Czym wtedy się kierowała, nie wiem. Może, wybierając, uznała, że czytam? Nie chciała przerywać? Dlatego wybór padł na nieszczę­śnika w kącie? Następne jej słowa miały jednak zdra­dzić powód tej decyzji, pozornie pozbawionej logiki.

– Przepraszam – zagaiła. – Poćwiczy pan ze mną?

Z pewnością miał po czterdziestce i wyglądał jak łach. Albo jak cielę. Nie żebym poczuł się urażony jej karkołomnym wyborem, ale tak miały się fakty. Uza­sadnione zresztą okolicznościami, o czym później. Dość wspomnieć, że łach siedział sam, przegrany, ze spuszczoną głową, w niewoli czarnych myśli, jakby drzemiąc, i nie wyglądał na szczególnie inteligentnego.

– Poćwiczy? – spytał bezmyślnie.

W tym powtórzeniu brak było interpunkcji, czego­kolwiek z emocji, chociażby pytajnika, tak zdawał się pochłonięty myślami i wyobcowany. Przysiągłbym, że tak właśnie wygląda człowiek tuż przed samobójczym skokiem z wieżowca, mostu czy skały.

– No – mała przytaknęła natychmiast – dialog. Tekst mam. Do egzaminu.

– Do egzaminu?

– Uhm. Za piętnaście minut. Najlepsi zagrają w filmie. Wyświadczyłby mi pan… – chwilę się waha – wyświadczyłbyś mi przysługę?

– Przysługę?

– Chciałabym ostatni raz powtórzyć ten dialog.

– Dialog?

– Tylko raz. Proszę – mała naciska uroczo.

Na to mężczyzna odwraca wolno głowę w kierunku toalety, jakby chciał uciec, lecz nie spuszcza wzroku z dziewczyny. W tym ślamazarnym ruchu jest jakiś przymus, niezrozumiała konieczność.

– Raz?

– Tak.

– W porządku.

I tym mnie zdziwił, zaskoczył i zaciekawił. Wyglą­dał przecież tak samo jak każdy z nas, chłopców, męż­czyzn w tej przeklętej chwili. Żałośnie i podle. Próba tekstu wydaje się w takich okolicznościach nawet już nie na miejscu, lecz najzupełniej niedorzeczna. Niczym mrożone pomyje pite przez rurkę jak kolorowy drink z parasolką. A jednak zgodził się, co miało w sobie jesz­cze więcej z groteski. Gombrowicz w sam raz, Witkacy na do widzenia.

– Zaczyna się tutaj. – Dziewczyna wskazuje palcem tekst cielakowi. – „Artur, to koniec!” – mówi. – A pan… ty czytasz następną linijkę. Okej?

– Okej.

– To super. Zaczynajmy. Artur, to koniec!

– Nie rozumiem.

– Ja jestem Julia, a ty jesteś Artur – wyjaśnia nie­szczęśnikowi jak krowie na rowie. – Czytasz kwestię Artura, a ja Julii. I masz powiedzieć – zerka do tekstu – a właśnie, ale heca – uśmiecha się znów – masz po­wiedzieć „nie rozumiem”.

– Aha – odpowiada cielak.

– Artur, to koniec!

– Nie rozumiem.

– A do czego sprowadza się nasze życie? – akto­reczka czyta.

– Do czego?

Po jego słowach dziewczyna przerywa i chwilę pa­trzy w twarz cielakowi. Jego odpowiedź jest jeszcze bardziej bezmyślna. Dziewczę, widać, zapomniało tek­stu i pewnie żałuje wyboru idioty na sparingpartnera do dialogu. Sytuacja z absurdu zmienia się w nie­śmieszną komedię.

– Czekaj, czekaj – prosi łacha po chwili – nie pod­powiadaj. – Mmm… – mrucząc pod nosem, widać stara się przypomnieć kwestię. – Do niczego.

– Niczego? Nie rozumiem – mówi cielak.

Zapada cisza. Słychać jedynie tykanie zegara i przecinające ciepłe powietrze łopaty wentylatora pod sufitem. Dziewczyna nagle uświadamia sobie, co wła­śnie się stało.

– A tak, tak, masz rację. To jest powtarzane kilka razy – mówi.

Cielak widocznie, spoglądając na kartkę, zapamiętał tekst. Nie był trudny wprawdzie, lecz gość sprawiał pozory muła.

– Ja już cię nie kocham – dziewczyna natychmiast dodaje. – Myślałam o tym od dawna, teraz jestem już pewna. Odchodzę. Nie patrz tak na mnie – trajkocze – nie bądź na mnie zły. Przykro mi – dodaje po krótkiej pauzie.

Uśmiecha się zadowolona. Już prawie pamięta. Mężczyźnie jednak nie jest do śmiechu. Jego twarz nie zmienia się ani na chwilę. Muł zdaje się nawet nie mrugać oczami. Milczy. Nic dziwnego. Ta próba, lub coś raczej na jej kształt, próba próby, powiedziałbym, nie ma w sobie odrobiny aktorstwa. Dziewoja ledwie nauczyła się tekstu. Nawet nie recytować, a co dopiero grać – myślę.

– Wstaję i idę do toalety – aktoreczka, zerkając w tekst, wyjaśnia ciąg dalszy – a kiedy wrócę, mam ci powiedzieć: „Cóż, idę. Dasz mi buziaka?”.

– Nie, spadaj – łach odpowiada natychmiast zgod­nie z dialogiem Artura.

– No! I to koniec!

Następuje chwila milczenia. Aktoreczka się cieszy. Ten patrzy tępo w dziewczynę. Wpatruje się w nią ra­czej jak katatonik.

– Niezadowolony, co?

– Niezbyt.

– Zacznijmy od nowa. Artur, to koniec! – mówi. – A do czego sprowadza się nasze życie? – powtarza, pomijając kwestię mężczyzny. – Ja już cię nie kocham. Myślałam o tym od dawna, teraz jestem już pewna. Odchodzę. Nie patrz tak na mnie – terkocze niczym karabin maszynowy – nie bądź na mnie zły. Przykro mi. Cóż, idę. Dasz mi buziaka?

– Nie, spadaj.

Dziewczyna kiwa głową w uznaniu jeszcze bardziej zadowolona. Mężczyzna odzywa się własnymi sło­wami:

– Znasz tekst.

– Dziękuję. Ale brak w nim emocji. Spróbujemy raz jeszcze?

– Jeszcze raz?

– Tak, proszę. Ostatni.

– Ostatni.

– Tak.

– Dobrze.

– Artur, to koniec! – zaczyna, a w jej słowach wreszcie słyszę wypowiedź kobiety odchodzącej od męża albo kochanka. – A do czego sprowadza się na­sze życie? – Z tego zdania przebija jednak sztuczność niczym aspartam zamiast cukru w gazowanych napo­jach. – Ja już cię nie kocham – mówi, lecz teraz jest znów beznadziejnie. – Myślałam o tym od dawna…

– Uśmiechnij się.

– Co?

– Uśmiechnij się – cielak powtarza.

– Mam się uśmiechnąć?

– Tak.

– Ale ona go zostawia, no, tego Artura – wyjaśnia cierpliwie imbecylowi. – W takiej chwili mam uśmiechnąć?

– Tak.

Siedzi w bezruchu niczym szaleniec jakiś, idiota bezsprzeczny, chory na ławce w parku przed szpitalem dla nerwowo i psychicznie chorych. Potwierdza skinię­ciem głowy. Studentka patrzy z niedowierzaniem na obiekt swojego dziwacznego wyboru. Zastanawiam się, czy teraz żałuje. Trudno opisać jej twarz w tamtej chwili, bo słowo „zaskoczona” zbyt płytko oddaje jej wyraz. Lecz mimo to, ku mej konsternacji, po chwili uśmiecha się, jak obłąkany jej radzi, i zaczyna po raz kolejny:

– Artur, to koniec.

– Nie rozumiem.

– A do czego sprowadza się nasze życie? – Uśmie­cha się dalej.

– Do czego?

– Do niczego.

– Niczego?

Dziewczyna skupia wysiłek, by zagrać twarzą, jak jej poradził. I bardzo dobrze. Świetnie jej to teraz wycho­dzi – bestialsko wydaję werdykt. Tym razem w dialogu dostrzegam prawdziwą iskrę. To zaczyna wyglądać realnie – myślę. Tymczasem ona dalej gra wprost fan­tastycznie.

– Nie rozumiem.

I wtedy. Tamta chwila, kiedy TO właśnie się stało. Powietrze w kawiarni, ruch na ulicach i nawet obroty łopat wentylatora przy lampach zdały się na chwilę ustać. Wpatrzona w jego spojrzenie opętanego twardo utkwione w jej wzroku. Dokładnie wtedy uśmiech spływa z twarzy dziewczyny. Mężczyzna dalej, w tej samej pozie, z niezmiennym wyrazem oblicza wpatruje się w studentkę, z tą jednak różnicą, że…

– Ja już cię nie kocham – odpowiada wolno, zupeł­nie inaczej. – Odchodzę – dodaje, zmyliwszy tekst, ale nic to, tym przypadkowym sposobem nadaje swej grze cech niebywałej, wprost fantastycznej wirtuozerii, mógłbym pomyśleć, gdyby nie to, czego świadom by­łem od samego początku.

Naraz w jej oczach błyskają łzy jak dwa sztylety. I staje się dla mnie jasne, że budzi się gdzieś głęboko skryta w niej dziewczynka. Że oto ten prosty dialog, to durne: „Artur, to koniec” przypomniało jej coś, co nie jest filmem, ale pewnie ciernistym wspomnieniem. A twarz jej mówi, krzyczy wprost do mnie, że wcale nie zapomnianym.

– Myślałam o tym od dawna. – Widzę, że słowa z trudem przychodzą jej przez łzy. – Teraz, teraz jestem już pewna – łka we wciąż niewzruszoną twarz szaj­busa. – Nie patrz tak na mnie! – przerywa nagle, pod­nosząc głos.

Słowa dziewczynie zasychają w gardle. Przełyka ślinę. Po chwili dodaje szeptem:

– Nie bądź na mnie zły.

Lecz zdanie to drży jak most, po którym toczy się opasłe cielsko lokomotywy. Dalej jest tylko rozpacz.

I dopada mnie nagle straszna, acz niedorzeczna wątpliwość, że oto może to nie być prawdziwy dialog. Że to tylko świetna gra aktoreczki. A facet gra dobrze, bo jego rolą jest milczeć. To prosta rola przecież. W sam raz dla idioty. Że łzy, pociągnięcia nosem i te jej spojrzenia są udawane. Ale nie. Wiem, że jest inaczej. Zupełnie inaczej.

– Przykro mi – kończy scenę. – Cóż, idę.

Zawstydzona wyciera łzy i spogląda na mężczyznę.

– Muszę lecieć – śmieje się przez płacz.

Mężczyzna tymczasem wygląda tak samo jak przed kilkoma minutami. Nie ma w nim ani cienia zaskocze­nia. Nic się nie zmienia. Brak choćby odrobiny szoku. Wciąż tak samo jest niewzruszony. Szok jednak do­pada mnie i barmana. Teraz dopiero dostrzegam, że nie tylko ja TO obserwowałem. Uświadamiam sobie, że dla chłopaka za barem również i ja jestem jak ogniwo jakiegoś łańcucha, jak część tej osobliwej sceny, choć z moich ust nie pada ani jedno słowo.

Studentka wstaje, zdziwiona tym, co przeżyła. Uśmiecha się delikatnie, ale widać jest zawstydzona. Wychodzi w pospiechu, chyba w gruncie rzeczy zado­wolona.

– Dziękuję – rzuca na pożegnanie.

Jej kawa pozostaje nietknięta. Macha nam ręką nie­pewnie, obraca się i znika. Sekundę później zjawia się ktoś, o kim studentka nigdy ma się już nie dowiedzieć. Z łazienki wraca kat łacha. Od początku o niej wie­działem. Wiedzieliśmy wszyscy z wyjątkiem aktoreczki. Słyszeliśmy rozmowę baby z cielakiem, ja zza tarczy mej Pornografii, barman skryty szańcem bufetu. Tym­czasem tamta zbliża się pewnym krokiem do niecieka­wego, spogląda z uśmiechem i wzdycha głęboko.

– Cóż, idę.

Nie robi to jednak na nikim większego wrażenia, albo wrażenie jest tak duże, że nie potrafimy własnym zmysłom uwierzyć.

– Artur, dasz buziaka?

– Nie, spadaj.

--

Inspirowane filmem On s’embrasse.

Reżyseria: Pierre-Olivier Mornas.

Czwarty dzień grudnia

Spoglądam w kalendarz. Sumienie mnie łaje. Powi­nienem usiąść do klawiatury i pisać. Dziś przecież 4 grudnia, niedziela, we wtorek będzie Mikołaj i zaraz święta. Poza tym dziś mam cholerny deadline. Muszę napisać opowiadanie na konkurs. Nigdy nie lubiłem opowiadań, a tym bardziej konkursów. Do tego temat ma być świąteczny. Znaczy się co – myślę? O karpiach, choince albo kolejny raz wyświetlonym, starym jak arka Noego filmie Kevin sam w domu w Polsatowskim szambie, między reklamami podpasek i zapewnieniami, co jest najlepsze dla mężczyzny?

Sam wiem, co dla mnie najlepsze. Nikt nie musi mi tego mówić. Dziś, Święty Mikołaju, chciałbym dostać natchnienie – drwię z siebie, siadając w ulubionym fo­telu zamiast przy biurku. I nie znoszę grudnia i świąt.

Cholerna niemoc twórcza. Lenistwo, znaczy się – myślę, spoglądając na czerwoną datę. Czasem pewnie każdy pisarz ma tak jak ja teraz. Pisać. Jak to prosto, słodko i pozytywnie brzmi! Pięcioliterowy czasownik, dwie tylko sylaby. Cholerne narzędzie tortur. Przeklęte uczucie. Dziś nie dam rady – usprawiedliwiam własne „ja”. Wolę się napić. Konkretnie soku z wódką. I to wyłącznie polską. Jest za czyje zdrowie wypić i przy tym okazja na bycie patriotą. Sącząc drinka, przymy­kam powieki. Połączyłem słodki smak lat młodości z gorzkim smakiem wspomnień.

Sen przychodzi podstępem. Przynosi bezczelnie re­alną projekcję. Znów mam 20 lat, jeszcze nie palę 20 papierosów dziennie. Siedzę w tym samym fotelu i wiem, że „zapomnieć” to duże słowo, ale proszę wła­śnie o nie…

– Tatusiu, na co patrzysz? – Słyszę głos córki.

– Na zawody. Mistrzostwa świata w lekkiej atletyce.

Jej spojrzenie wędruje na ekran telewizora. Marsz­czy brwi i uważnie patrzy. Chwilę skupia się na sylwet­kach sportowców.

– Ja nie lubię atletyki – odpowiada po chwili.

– Lekkiej atletyki.

– No właśnie. Zresztą nieważne, nie lubię i już.

– Dlaczego?

– Jest głupia. Sport też. Kiedy biegamy, zawsze przegrywam – odpowiada, wskazując postaci sportow­ców.

– Na pewno zawsze?

Dziecko zastanawia się chwilę. Widzę w jej rysach cząstkę siebie jak na zdjęciu z dziecinnych lat. We wło­sach dostrzegam chłopaka, jakim byłem, a w zbyt ob­szernych ruchach nieporadność z pierwszych lat pod­stawówki. Tymczasem Magda przechyla główkę z za­interesowaniem.

– Masz rację – rezolutnie odpowiada. – Czasem udaje się wygrać. Ale wtedy to też jest głupie.

– Dlaczego?

– Dlaczego i dlaczego! Przecież to jasne jak słońce – odpowiada, wzruszając ramionkami. – Kiedy prze­grywam, nie dość, że jestem zmęczona, to jest mi smutno. Biegłam, a ktoś był lepszy. A to nie jest miłe.

– Ale przecież czasem wygrywasz.

– Wtedy jest jeszcze gorzej – mówi poważnie, ki­wając głową. – Tylko przez chwilę jest fajnie. Wygra­łam, myślę, a potem okazuje się, że inni przegrali, i zaraz robi mi się przykro – wyjaśnia.

– Przykro? Przecież wygrałaś. Powinnaś cieszyć się ze zwycięstwa.

– Nic nie rozumiesz, tatusiu. Ktoś inny przegrał przeze mnie.

Ktoś musi przegrać, aby ktoś inny mógł wygrać – myślę. Spojrzenie wędruje w zamyśleniu na ekran. Z obrazem zawodnika w blokach startowych wracają wspomnienia. Widzę siebie młodszego o kilkanaście lat. O żonę, córkę, hipotekę i kilka powieści.

– Wiesz, że też kiedyś biegłem jak oni?

– Naprawdę? – Oczy Magdy robią się wielkie jak pięciozłotówki. – Opowiedz o tym, proszę – mała do­pada mnie niczym pijawka. – Proszę, proszę – mówi, siadając mi na kolanach.

– To było dawno – zaczynam.

– Zanim zostałeś pisarzem?

– O tak! O wiele wcześniej – mówię z uśmiechem. – Chodziłem do drugiej albo trzeciej klasy technikum.

– To ile miałeś lat? – pyta rzeczowo.

– Szesnaście albo siedemnaście.

Spogląda na mnie podejrzliwie. Przechyla główkę i liczy w głowie, ruszając ustami, bez słów, wpatrzona w sufit. Nagle przewraca oczami.

– Coś ci się pomyliło – mówi. – Powinieneś być wtedy jeszcze w gimnazjum.

– Wtedy nie było gimnazjów. Były szkoły zawo­dowe, licea albo technika – wyjaśniam. – Tatuś chodził do technikum właśnie. A w nim był klub sportowy „Sprinter”, w którym trenowaliśmy.

– Tę atletykę?

– Tak. Najbardziej biegi. Akurat biegałem na krót­kich dystansach.

– I występowałeś w zawodach?

– Potem już tak.

– Takich jak te? – mówi, wskazując ekran. – Byłeś w telewizorze?

– Czasem byłem. Ale w takich nie uczestniczyłem nigdy.

– A dlaczego?

Uśmiecham się i przez chwilę myślę, jak wytłuma­czyć dziecku coś, co przecież jest oczywiste. A jednocześnie tak trudne.

– To właśnie o to chodzi, kochanie. Trzeba wygry­wać, chociaż nie to jest najważniejsze. Najpierw trzeba być dobrym w takich biegach, w jakich ty teraz bie­rzesz udział, potem w zawodach na całą szkołę. I trzeba bardzo dużo trenować. I jak się tak dużo tre­nuje, to występuje się na zawodach, gdzie jest już kilka szkół, a potem najlepsi na całą Polskę. I dopiero po­tem takie olbrzymie zawody jak te moje w telewizorze.

– Aha. Ale to strasznie wielu ludziom musi być przykro, że przegrali!

– Inaczej się nie da. Tak samo, jak nie można zaw­sze wygrywać.

– No ja też czasem przegrywam, a czasem wygry­wam.

– Właśnie. I wygrana jest nagrodą za pracę. Za tre­ningi i wysiłek.

– No, ale inni też trenują, a przegrywają.

– To prawda.

– A dużo trzeba trenować?

– Bardzo dużo. A żeby wygrywać, to jeszcze więcej.

– No to bym trenowała tak najbardziej, najwięcej. Wtedy to bym na pewno wygrała.

– Niestety tak się nie da.

– To w takim razie to jest niesprawiedliwe.

Tak, to niesprawiedliwe – myślę. Córka ma rację. Ale sprawiedliwość jest czymś, czego nie ma. To prze­cież pojęcie teoretyczne, nieistniejące jak wszystko, co idealne. Niesprawiedliwość jest za to bardzo realna.

– Opowiem ci dalej, chcesz?

– Opowiadaj! – krzyczy, klaszcząc. – Uwielbiam twoje opowieści.

– Trenowałem kilka lat, raz wygrywałem, a raz przegrywałem. Było mi przykro, kiedy przegrałem, a kiedy indziej cieszyłem się z medali. Czasem byłem zły na siebie, czasem zadowolony. Bywało tak, że miałem stałych rywali. To zwycięstwo nad nimi cieszyło naj­bardziej. Aż pewnego dnia w czasie wakacji do naszej szkoły przyjechali na trening zawodnicy z Litwy i Sło­wacji. Nasz trener postanowił to wykorzystać i zorga­nizowaliśmy zawody.

– Międzynarodowe?

– Właśnie. Wystartowałem w biegu na czterysta metrów, dwieście i sto.

– To na krótkich dystansach, tak?

– Tak. Wygrałem bieg na czterysta i dwieście. Był tam też pewien Słowak. Miał na imię Dávid.

Przypominam sobie jego nazwisko, ale córce o tym nie mówię. Pamiętam drania dokładnie. Miał lepsze warunki fizyczne niż ja. Wyższy, na dłuższych nogach, a na nich umięśniony korpus. Ani grama tłuszczu na brzuchu, tacy przecież wtedy wszyscy byliśmy – myślę, nie chcąc przypominać sobie o tym, co mam powyżej paska u spodni.

– A na sto metrów wygrał Dávid?

– Masz rację – przyznaję. – Jednak wtedy nie to się liczyło.

– A co?