Dama Kameliowa - Aleksander Dumas - ebook

Dama Kameliowa ebook

Aleksander Dumas

4,1

Opis

Małgorzata Gautier, paryska kurtyzana, ma licznych wielbicieli. Jej klientami są panowie z wyższych sfer. Pewnego dnia poznaje młodego i przystojnego Armanda Duvala. Oboje zakochują się w sobie. Jednak związek z kobietą lekkich obyczajów może zaszkodzić mężczyźnie w karierze. Małgorzata na prośbę ojca Duvala porzuca ukochanego, kłamiąc, że już go nie kocha. Życie jest okrutne dla młodej dziewczyny. Zapada ona na gruźlicę, a jej dni są policzone. Zrozpaczony Armand w dniu śmierci ukochanej dowiaduje się, co było przyczyną ich rozstania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 218

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (7 ocen)
4
0
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Od autora

Od autora

Tak jak nie można posłu­gi­wać się nie­zna­nym sobie języ­kiem, nie zna­jąc go, tak i nie zna­jąc czło­wieka – jego cha­rak­teru, oso­bo­wo­ści, oko­licz­no­ści życia – nie spo­sób o nim mówić.

Ponie­waż jako osoba młoda prze­ży­łem zbyt mało, aby pod­jąć tak trudny i poważny temat – w książce tej ogra­ni­czę się jedy­nie do nakre­śle­nia rela­cji ze zda­rzeń, jakie miały miej­sce w Paryżu w I poł. XIX w. Pra­gnę jed­nak pod­kre­ślić, że wszystko, o czym tu napi­szę, jest prawdą i spo­śród osób tu przed­sta­wio­nych żyje jesz­cze wiele – oczy­wi­ście oprócz głów­nej boha­terki – które mogłyby tę prawdę potwier­dzić. Jed­no­cze­śnie jed­nak nikt poza mną nie mógłby zda­rzeń tych przed­sta­wić tak rze­tel­nie i szcze­gó­łowo, bowiem dziw­nym zrzą­dze­niem losu to wła­śnie ja sta­łem się powier­ni­kiem wszyst­kich tych szcze­gó­łów, bez któ­rych rela­cja ta byłaby nie­pełna i kaleka.

A zatem przy­stąpmy do opo­wie­ści…

Roz­dział 1.

1.

W dniu 12 marca 1847 roku na ścia­nie domu w Paryżu przy ulicy Laf­fitte poja­wił się ogromny żółty afisz, infor­mu­jący o sprze­daży mebli i innych przed­mio­tów, nale­żą­cych do pew­nej zmar­łej kobiety. Wpraw­dzie afisz ten nie wymie­niał jej nazwi­ska, ale poda­wał miej­sce i ter­min wyprze­daży: miała ona nastą­pić w dniu 16 marca mię­dzy połu­dniem a godz. 17.00 przy ulicy d’Antin nr 9. Ponadto z ogło­sze­nia wyni­kało, że ist­nieje moż­li­wość oglą­da­nia rze­czy będą­cych przed­mio­tem licy­ta­cji w dniach 13–14 marca.

Ponie­waż zawsze inte­re­so­wały mnie antyki i ładne przed­mioty, posta­no­wi­łem odwie­dzić miej­sce wyprze­daży – jeśli nie dla kupna cze­go­kol­wiek, to przy­naj­mniej dla zoba­cze­nia, co sprze­da­jący mają do zaofe­ro­wa­nia. Z takim nasta­wie­niem uda­łem się w ozna­czo­nym ter­mi­nie pod wska­zany adres.

Mimo że pora dnia była jesz­cze dość wcze­sna, w miesz­ka­niu znaj­do­wało się już wiele ludzi obojga płci; prze­wa­żały jed­nak kobiety z boga­tych domów, na które na ulicy cze­kały ele­ganc­kie pojazdy. Jed­nakże zby­tek, jaki roz­to­czył się przed ich, a także moimi oczami, prze­szedł naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia.

Prze­cha­dza­jąc się pomię­dzy rze­czo­nymi kobie­tami i mimo woli słu­cha­jąc ich roz­mów, zorien­to­wa­łem się, że miesz­ka­nie nale­żało do zmar­łej kur­ty­zany. Maje­stat śmierci, a zapewne także cie­ka­wość – spo­wo­do­wały, że przy­byłe tu damy odrzu­ciły na chwilę swe pury­tań­skie zasady i przy­były do tego gor­szą­cego miej­sca – zapewne nie dla kupna cze­go­kol­wiek, ale w nadziei usły­sze­nia pikant­nych szcze­gó­łów z życia tej zalot­nicy, która była na ustach całego Paryża. Nie­stety jed­nak, tajem­nice życia tej zmar­łej bogini umarły wraz z nią i zawie­dzione damy zna­la­zły tu tylko to, co zna­leźć mogły – a więc wysta­wione do sprze­daży przed­mioty, a nie to, co ich wła­ści­cielka ofe­ro­wała za życia.

Ale także te przed­mioty mogły przy­pra­wić o zawrót głowy swą wspa­nia­ło­ścią. Meble z róża­nego drzewa, wazy z serw­skiej i chiń­skiej por­ce­lany, sta­tu­etki z saskiej, jedwa­bie, zasłony, ada­maszki – to tylko nie­które z rze­czy tu wysta­wio­nych.

Oglą­da­jąc te wszyst­kie przed­mioty zbytku, mimo woli przy­glą­da­łem się także spa­ce­ru­ją­cym tu damom. Wła­śnie dwie takie panie weszły do obi­tego per­ską makatą budu­aru i pra­wie natych­miast stam­tąd wyszły ze wsty­dli­wie spusz­czo­nymi oczyma. Zacie­ka­wiony, wsze­dłem rów­nież do tego pokoju, wypeł­nio­nego przed­mio­tami nie­ro­ze­rwal­nie koja­rzą­cymi się ze śmier­cią. Na sto­ją­cym pod ścianą wiel­kim stole świe­ciły roz­pust­nym bla­skiem prze­pyszne kolek­cje pre­cjo­zów od Aucoca i Odiota, wyko­nane ze złota i sre­bra. Po ich cha­rak­te­rze widać było, że zbiór ten był sys­te­ma­tycz­nie powięk­szany, zapewne za sprawą nie­jed­nej płat­nej miło­ści. Mimo woli nasu­nęła mi się myśl, że Bóg był jed­nak bar­dzo łaskawy wobec ich wła­ści­cielki, pozwa­la­jąc jej umrzeć wśród tych wszyst­kich mister­nie cyze­lo­wa­nych dro­bia­zgów i nie dopusz­cza­jąc do nadej­ścia sta­ro­ści – tej pierw­szej zalot­nicy śmierci. Bo cóż jest smut­niej­szego i bar­dziej upo­ka­rza­ją­cego od widoku występku odar­tego z wdzięku i powabu mło­do­ści? Mimo woli budzi on wie­ku­isty wyrzut – nie tego, że dopusz­cza­jąca się go kobieta szła złą drogą, ale że dała się oma­mić magii pie­nią­dza.

Pozwól, drogi Czy­tel­niku, że ten swój sąd poprę nastę­pu­ją­cym przy­kła­dem.

Zna­łem kie­dyś pewną starą kobietę, która za młodu była pro­sty­tutką. Z prze­szło­ści pozo­stała jej na sta­rość jedy­nie córka – dziew­czyna rów­nie ładna, co jej matka w mło­do­ści, jeśli wie­rzyć oso­bom to pamię­ta­ją­cym. Do tej dziew­czyny matka ni­gdy nie powie­działa „moja córko”, za to za rzecz natu­ralną uwa­żała, że ta powinna ją utrzy­my­wać. Dziew­czyna, która miała na imię Ludwika, posłuszna była zale­ce­niom matki, upra­wia­jąc wyni­ka­jący z tra­dy­cji rodzin­nej naj­star­szy zawód świata. Czy­niła to tak, jakby wyko­ny­wała nie­unik­niony wyrok losu – spo­koj­nie, bez przy­jem­no­ści, bez nadziei…

Ale pew­nego dnia nie­prze­nik­niona dotąd twarz Ludwiki roz­ja­śniła się peł­nym szczę­ścia uśmie­chem – oto powzięła pew­ność, że zosta­nie matką, i wszystko, co w niej było czy­stego, zadrżało z rado­ści. Ludwika pobie­gła do matki, by poin­for­mo­wać ją o swym szczę­ściu – ali­ści ta powie­działa córce, że dla nich obu nie wystar­cza na utrzy­ma­nie, a cóż dopiero dla trojga… Naza­jutrz przy­szła do Ludwiki lekarka, przy­ja­ciółka matki. Po tej wizy­cie dziew­czyna prze­le­żała kilka dni w łóżku, a gdy z niego wstała, była blada i sła­niała się na nogach. Z każ­dym dniem jej wygląd pogar­szał się, aż wresz­cie po trzech mie­sią­cach zaczęto ją leczyć. Było już jed­nak za późno i wkrótce potem Ludwika zmarła. Jej matka zaś cią­gle jesz­cze żyje. Jak? Bóg jeden wie!

W zamy­śle­niu pod­sze­dłem do czło­wieka, który w imie­niu spad­ko­bier­ców zmar­łej pro­wa­dził wyprze­daż.

– Czy mógłby mi pan zdra­dzić nazwi­sko kobiety, która tu miesz­kała? – zapy­ta­łem.

– Osoba ta nazy­wała się Mał­go­rzata Gau­tier.

– Jak to? – zawo­ła­łem, bo nazwi­sko to nie było mi obce. – Więc pani Gau­tier nie żyje?

– W rze­czy samej, pro­szę pana.

– A kiedy zmarła?

– Około trzech tygo­dni temu.

– A dla­czego pozwala się oglą­dać jej miesz­ka­nie?

– Pod pre­sją wie­rzy­cieli, któ­rzy w ten spo­sób spo­dzie­wają się pod­nieść cenę sprze­da­wa­nych rze­czy. Oglą­da­nie zachęca do kupna, pan rozu­mie…

– Pani Gau­tier miała długi?

– Oho, jesz­cze jakie!

– Ale mam nadzieję, że licy­ta­cja jej majątku w pełni je zaspo­koi?

– Ba, nawet je prze­wyż­szy!

– A kto weź­mie nad­wyżkę?

– Zapewne jej rodzina.

– Miała rodzinę?

– Zdaje się, że tak.

Podzię­ko­wa­łem mojemu roz­mówcy, który grzecz­nie mi się skło­nił, ja zaś wkrótce potem wysze­dłem, myśląc o tym, że Mał­go­rzata Gau­tier zapewne zmarła w samot­no­ści, jako że przy­ja­ciół mamy zawsze tylko wtedy, gdy towa­rzy­szy nam powo­dze­nie, nie zaś w chwi­lach nie­szczę­ścia czy cho­roby.

Nie wiem dla­czego, ale żal mi było zmar­łej. Pamię­tam, jak pew­nego razu widzia­łem na ulicy nastę­pu­jącą scenę. Oto dwóch żan­dar­mów pro­wa­dziło dziew­czynę, nio­sącą na rękach dziecko. Nie wiem, jakie ona popeł­niła prze­stęp­stwo, ale do dziś dźwię­czy mi w uszach jej prze­raź­liwy płacz, gdy żan­darm wydzie­rał jej maleń­stwo. Od tej chwili nie potra­fię gar­dzić żadną kobietą – nawet tą naj­go­rzej się pro­wa­dzącą…

Roz­dział 2.

2.

Tak już wspo­mnia­łem uprzed­nio, licy­ta­cję wyzna­czono na 16 marca. Mię­dzy oglą­da­niem miesz­ka­nia a licy­ta­cją zro­biono dzień prze­rwy – a to dla zdję­cia fira­nek, zasłon itp. – czyn­no­ści przy­go­to­wu­ją­cych lokal do licy­ta­cji.

Nie mia­łem pre­ten­sji do rodziny Mał­go­rzaty, że nie powia­do­miła mnie o jej zgo­nie. Cóż, nawet naj­bar­dziej gło­śne życie koń­czy się cichą śmier­cią. Są słońca, które zacho­dzą podob­nie jak wscho­dzą – bez bla­sku. Jedy­nie kochan­ko­wie takich kobiet – jako że wszy­scy ich kochan­ko­wie się znają i żyją w przy­jaźni – wymie­nią pomię­dzy sobą kilka wspo­mnień, po czym życie pły­nie dalej, a po zmar­łej nie pad­nie ani jedna łza. Dzi­siaj, szcze­gól­nie w mło­dym wieku, nie pła­cze się nad byle czym – chyba że czy­nią to krewni, któ­rzy płacą za łzy.

Przy­po­mnia­łem sobie, że w prze­szło­ści czę­sto spo­ty­ka­łem Mał­go­rzatę na Polach Eli­zej­skich, gdzie pra­wie co dzień jeź­dziła swym nie­bie­skim coupé zaprzę­żo­nym w parę prze­pysz­nych koni. Prze­waż­nie była w towa­rzy­stwie, ale że żaden męż­czy­zna nie lubi afi­szo­wać się publicz­nie ze swą kochanką, stąd też zawsze towa­rzy­szyła jej jakaś kobieta – z tych nie­po­sia­da­ją­cych wła­snego powozu lub nale­żą­cych do sta­rych ele­gan­tek, które zawsze chęt­nie udzielą infor­ma­cji o towa­rzy­szą­cej im kobie­cie. Mał­go­rzata rów­nież nie afi­szo­wała się – w zimie otu­lona kasz­mi­ro­wym sza­lem, a w lecie ubrana w let­nią sukienkę – prze­my­kała swym powo­zem przez Pola Eli­zej­skie, zmie­rza­jąc do Lasku Buloń­skiego, gdzie spę­dzała zwy­kle około godziny na spa­ce­rze. Potem, wsiadł­szy ponow­nie do swo­jego coupé, wra­cała szybko do domu.

Dobrze pamię­tam jej postać – drobną, ale wysoką, ubraną w ogo­nia­stą, jedwabną suk­nię, z ele­gancką mufką, któ­rej frędzle uło­żone były z wyszu­ka­nym sma­kiem. Na kształt­nej gło­wie heba­no­wo­czarne włosy uło­żone były w dwa kształtne zwoje. W uszach tkwiły kol­czyki z bry­lan­tami, każ­dym po pięć tysięcy fran­ków. Czarne oczy przy­kryte były powie­kami tak czy­stego rysunku, że zda­wały się być dzie­łem arty­sty. Dłu­gie rzęsy ocie­niały policzki. Nos pro­sty, o szla­chet­nych, nieco roz­war­tych noz­drzach stwa­rzał wyobra­że­nie o gorą­cym, zmy­sło­wym życiu jego posia­daczki. Całość uzu­peł­niały usta, któ­rych wargi lekko odsła­niały białe jak mleko zęby. Ta śliczna twarz spra­wiała wra­że­nie dzie­wi­czo­ści, a nawet dzie­cin­no­ści.

Wszyst­kie te cechy jej wyglądu odtwa­rzam tak dokład­nie rów­nież dla­tego, że po śmierci Mał­go­rzaty przez kilka dni dys­po­no­wa­łem jej por­tre­tem, wyko­na­nym przez Vidala – jedy­nego czło­wieka, który był w sta­nie odtwo­rzyć wszyst­kie szcze­góły tej nie­sa­mo­wi­tej urody.

Mał­go­rzata bywała na wszyst­kich balach i przed­sta­wie­niach teatral­nych. Gdy na deski teatru wcho­dziła nowa sztuka, można było być pew­nym, że w loży ujrzy się Mał­go­rzatę wraz z zawsze towa­rzy­szą­cymi jej rekwi­zy­tami – lor­netką teatralną, pudeł­kiem cukier­ków i bukie­tem kame­lii. Przez pierw­sze dwa­dzie­ścia pięć dni mie­siąca kame­lie te były białe, a przez pięć ostat­nich – czer­wone. Przy­czyny tej nie­zmien­nej sta­ło­ści barw nikt nie znał, ale wszy­scy ją dostrze­gali.

Nie widziano u Mał­go­rzaty innych kwia­tów niż kame­lie. Kupo­wała je nie­zmien­nie wciąż u tej samej kwia­ciarki – pani Barion. Zarówno kwia­ciarka, jak też jej klienci nazy­wali Mał­go­rzatę Damą Kame­liową.

Od bli­sko trzech lat panną Gau­tier opie­ko­wał się pewien cudzo­ziem­ski książę, nad­zwy­czaj bogaty. Zna­jo­mość ta dato­wała się od czasu wyjazdu Mał­go­rzaty do uzdro­wi­ska w Bagne­res, gdzie leka­rze zale­cili jej pobyt z przy­czyn zdro­wot­nych. Wśród pen­sjo­na­riu­szy tego uzdro­wi­ska znaj­do­wała się ciężko chora na gruź­licę córka księ­cia, tak nie­sa­mo­wi­cie podobna do Mał­go­rzaty, że brano ją za jej sio­strę. Nie­stety, młoda księż­niczka była tak bar­dzo chora, że wkrótce potem umarła. Jej zroz­pa­czony ojciec pozo­stał w uzdro­wi­sku, błą­dząc po jego alej­kach śla­dami zmar­łej. Pew­nego razu na jed­nej z alej spo­tkał Mał­go­rzatę. Zda­wało mu się, że oto jego córka zmar­twych­wstała. Jak zacza­ro­wany pod­szedł do spo­tka­nej kobiety, wziął ją za rękę i nie pyta­jąc, kim jest, ze łzami w oczach zapy­tał, czy pozwoli się kochać i być trak­to­waną jak córka. Wzru­szona Mał­go­rzata zgo­dziła się i tak roz­po­czął się ten dziwny zwią­zek.

W Bagne­res znaj­do­wali się ludzie, któ­rzy znali Mał­go­rzatę i wie­dzieli o jej dotych­cza­so­wej pro­fe­sji. Ci ostrze­gli księ­cia, dla któ­rego był to praw­dziwy cios, bowiem w tym miej­scu koń­czyło się podo­bień­stwo pomię­dzy jego córką a nowo poznaną dziew­czyną. Było już jed­nak za późno, bowiem młoda kobieta zdą­żyła pod­bić serce starca – zresztą nie tylko jako zastęp­czyni córki – i stała się dla niego jedy­nym sen­sem życia. Nie czy­nił jej żad­nych wyrzu­tów, bo nie miał do tego prawa, ale zapy­tał ją, czy byłaby skłonna odmie­nić swe życie, gdyby zapew­nił jej utrzy­ma­nie. Mał­go­rzata przy­rze­kła nawró­ce­nie, wie­rząc w jego głę­boki sens. Wyda­wało jej się, że główną przy­czyną jej cho­roby jest wła­śnie naganna prze­szłość, za którą karze ją Bóg. Pewien rodzaj prze­sądu i mło­dzień­cza ufność kazały jej sądzić, że z chwilą nawró­ce­nia Bóg w zamian za nie i za pokutę przy­wróci jej zdro­wie i zapewni urodę przez dłu­gie lata.

Bieg rze­czy jakby potwier­dzał jej mnie­ma­nie – oto pod wpły­wem kli­matu, odpo­czynku, snu zdro­wie zda­wało się powra­cać. Po zakoń­cze­niu pobytu w sana­to­rium książę odwiózł Mał­go­rzatę do Paryża, gdzie odwie­dzał ją nie­mal codzien­nie, podob­nie jak czy­nił to w Bagne­res. Jego zna­jomi ze zdu­mie­niem stwier­dzili, że stary ary­sto­krata zro­bił się nagle nie­sły­cha­nie roz­rzutny i przy­czyny tego stanu rze­czy upa­try­wali, zresztą nie bez racji, w zna­jo­mo­ści z Mał­go­rzatą. Nie zna­jąc praw­dzi­wych przy­czyn tego związku, upa­try­wali ich począt­kowo w roz­pu­ście, jakże czę­stej wśród sta­rych ludzi. A prze­cież uczu­cia tego nowego ojca Mał­go­rzaty były tak czy­ste, że wszelki zwią­zek nie­bę­dący ojcow­skim wyda­wałby mu się zbrod­nią i ni­gdy nawet nie wyrzekł słowa, któ­rego nie mogłaby sły­szeć jego praw­dziwa córka.

Nie jest moim celem prze­mil­cza­nie cze­go­kol­wiek ani ide­ali­zo­wa­nie boha­terki książki. Dla­tego powiem, że póki Mał­go­rzata była w Bagne­res, dotrzy­my­wa­nie danej księ­ciu obiet­nicy przy­cho­dziło jej sto­sun­kowo łatwo. Jed­nakże teraz, w Paryżu, tej dziew­czy­nie, przy­wy­kłej do inten­syw­nego, gorącz­ko­wego życia, do balów, wizyt, przed­sta­wień – samot­ność, prze­ry­wana tylko wizy­tami sta­rego księ­cia, zaczęła coraz bar­dziej doskwie­rać, a palący oddech daw­nego życia cią­żył na jej gło­wie i piersi coraz bar­dziej. Dodajmy, że Mał­go­rzata, wypo­częta i znacz­nie zdrow­sza, wró­ciła ze swego wyjazdu jesz­cze pięk­niej­sza niż była, że miała dopiero 20 lat, a uśpiona, bo prze­cież nie zwy­cię­żona cho­roba płuc sprzy­jała – co jest rze­czą powszech­nie znaną wśród leka­rzy i znaw­ców przed­miotu – wyzwo­le­niu się nowych żądz. Tak więc książę po pew­nym cza­sie dowie­dział się od swych przy­ja­ciół, szpie­gu­ją­cych postę­po­wa­nie kobiety, że przyj­muje ona wizyty męż­czyzn i że wizyty te nie­jed­no­krot­nie prze­cią­gają się aż do rana. Zapy­tana, Mał­go­rzata przy­znała się do wszyst­kiego i powie­działa księ­ciu, że nie czuje się na siłach dłu­żej dotrzy­my­wać przy­rze­cze­nia, a nie chce oszu­ki­wać czło­wieka, od któ­rego doznała tylu dobro­dziejstw.

Był to dla księ­cia drugi cios po śmierci córki. Przez osiem dni nie poka­zał się u Mał­go­rzaty – ale to było wszystko, co mógł zro­bić. Po ośmiu dniach powró­cił, bła­ga­jąc, by Mał­go­rzata przy­jęła go na powrót, i przy­siągł, że odtąd nie będzie czy­nił jej żad­nych wyrzu­tów.

Tak oto miały się rze­czy w trzy mie­siące po powro­cie Mał­go­rzaty z uzdro­wi­ska, to jest w listo­pa­dzie czy grud­niu 1842 roku.

Roz­dział 3.

3.

Jak już wspo­mnia­łem na wstę­pie, dnia 16 marca, około trze­ciej po połu­dniu, wybra­łem się do domu przy ulicy d’Antin nr 9. Już w bra­mie usły­sza­łem głos woź­nego, a w miesz­ka­niu zasta­łem mnó­stwo ludzi. Były tutaj wszyst­kie zna­ko­mi­to­ści Paryża, które przy­były pod pre­tek­stem zain­te­re­so­wa­nia kup­nem, a w rze­czy­wi­sto­ści po to, aby z bli­ska zoba­czyć kobiety wytwor­nego występku, z któ­rymi ni­gdy na co dzień się nie spo­ty­kały i któ­rym w duchu być może zazdro­ściły łatwych przy­jem­no­stek.

Tak więc spo­tkać tu można było samą księżnę de F., nie­omal ocie­ra­jącą się o pannę A. – naj­smut­niej­szy okaz nowo­cze­snej kur­ty­zany; pani mar­kiza de E. wahała się, czy ma kupić jakiś mebel, który licy­to­wała pani D. – kur­ty­zana naj­no­wo­cze­śniej­sza i naj­bar­dziej znana w naszej epoce, nato­miast książę o’Y. – który jeź­dzi do Madrytu, by się zruj­no­wać w Paryżu, i do Paryża, by się zruj­no­wać w Madry­cie – roz­ma­wiał z panną M., jedną z naszych naj­zdol­niej­szych pisa­rek, która od czasu do czasu pisy­wała o tym, o czym zwy­kle mówiła – a teraz patrzyła zna­cząco na pannę N., tę piękną kobietę, która… Była tu jesz­cze panna R., która dzięki swo­jemu talen­towi zyskała pięć razy tyle, ile kobiety mają ze swych posa­gów, i pra­wie tyle, ile mają ze swej miło­ści.

Mógł­bym tutaj przy­to­czyć jesz­cze wiele szcze­gó­łów z życia ludzi zgro­ma­dzo­nych w tym salo­nie, gdyby nie obawa zanu­dze­nia mych Czy­tel­ni­ków.

W salo­nie gło­śno roz­ma­wiano, tu i ówdzie sły­chać było śmiech, a woźni na prze­mian z kup­cami nawo­ły­wali do spo­koju, w któ­rym łatwiej jest pro­wa­dzić dobre inte­resy. Wci­sną­łem się pokor­nie w sam śro­dek tej wrzawy – smutny, bo pamię­ta­jący o tym, że znaj­duję się tuż obok pokoju, w któ­rym wyzio­nęła ducha ta biedna istota, któ­rej meble sprze­da­wano teraz dla pokry­cia jej dłu­gów. Przy­szedł­szy bar­dziej dla obser­wo­wa­nia niż dla kupna, spo­glą­da­łem teraz na kupca, któ­rego twarz przy­bie­rała rado­sny wyraz, gdy cena jakie­goś przed­miotu szy­bo­wała wyżej niż się spo­dzie­wał. Uczciwi ludzie, spe­ku­lu­jący na pro­sty­tu­cji tej kobiety, zyski­wali na niej wie­lo­krot­nie, a ści­gali ją ostem­plo­wa­nym papie­rem aż do ostat­niego momentu jej życia; teraz zaś przy­szli tu po jej śmierci, aby zbie­rać zasłu­żone owoce tej spe­ku­la­cji. Mieli słusz­ność sta­ro­żytni, że usta­no­wili tego samego boga dla kup­ców i zło­dziei!1

Suk­nie, kasz­miry i klej­noty sprze­da­wały się nie­zwy­kle szybko, ale mnie nic z tych rze­czy nie inte­re­so­wało. Nagle usły­sza­łem: „Książka prze­pysz­nie oprawna, zło­cona na brze­gach, zaty­tu­ło­wana Manon Lescaut, z odręcz­nym napi­sem na pierw­szej stro­nie – dzie­sięć fran­ków!”.

– Dwa­na­ście – ode­zwał się ktoś po chwili mil­cze­nia.

– Pięt­na­ście – zary­zy­ko­wa­łem. Dla­czego? – sam nie wiem; praw­do­po­dob­nie chcia­łem zoba­czyć, co tam było napi­sane na pierw­szej stro­nie.

– Pięt­na­ście – powtó­rzył jak echo woźny.

– Trzy­dzie­ści – zawo­łał pierw­szy licy­tant pew­nym sie­bie gło­sem, z któ­rego biło nie­złomne prze­ko­na­nie, że jest to cena osta­teczna.

– Trzy­dzie­ści pięć – wykrzyk­ną­łem tym samym tonem.

– Czter­dzie­ści!

– Pięć­dzie­siąt!

– Sześć­dzie­siąt!

– Sto!

Przy­znaję, że tą ostat­nią ceną chcia­łem wywo­łać efekt i osią­gną­łem go, ponie­waż po jej wywo­ła­niu zapa­no­wała cisza i wszy­scy spoj­rzeli na mnie z cie­ka­wo­ścią, zapewne zasta­na­wia­jąc się, kim jest ten ktoś, kto płaci tak nie­do­rzecz­nie wysoką cenę za książkę wartą naj­wy­żej dzie­sięć fran­ków. Zdaje się, że efekt ten osta­tecz­nie prze­ko­nał mego kon­ku­renta, bowiem ten grzecz­nie się kła­nia­jąc, powie­dział: „Ustę­puję panu”. Tak więc książka stała się moją wła­sno­ścią.

Nie ufa­jąc sobie i lęka­jąc się napadu nowego sza­leń­stwa, jakże szko­dli­wego dla mojej kie­szeni, kaza­łem zapi­sać moje nazwi­sko i pozo­sta­wiw­szy książkę, wysze­dłem. W godzinę póź­niej wysła­łem po nią posłańca.

Pierw­szą czyn­no­ścią, jaką wyko­na­łem po uzy­ska­niu książki, było zoba­cze­nie, co znaj­duje się na jej pierw­szej stro­nie. Wid­niała tam ozdob­nie napi­sana dedy­ka­cja:

Manon dla Mał­go­rzaty

„Pokora”

Pod­pi­sano: Armand Duval

Co mogło ozna­czać tu słowo „pokora”? Czy miało sens nega­tywny, czy pozy­tywny? Ina­czej mówiąc: czy wypo­mniało wystę­pek i zale­cało w związku z tym pokorę i eks­pia­cję, czy odwrot­nie – było śla­dem miło­ści i przy­wią­za­nia? Po dłuż­szym zasta­no­wie­niu dosze­dłem do wnio­sku, że chyba to dru­gie, bowiem wypo­mi­na­nie oso­bie obda­ro­wa­nej występku byłoby jawną imper­ty­nen­cją, któ­rej Mał­go­rzata nie­wąt­pli­wie by nie znio­sła. Z taką kon­klu­zją odło­ży­łem całą sprawę do wie­czora, kiedy to, leżąc już w łóżku, ponow­nie zaczą­łem nad nią roz­my­ślać.

Bez wąt­pie­nia Manon Lescaut jest powie­ścią rzewną i ckliwą, ale jed­no­cze­śnie budzi moją sym­pa­tię, gdy ją otwie­ram i wraz z wybranką księ­dza Pre­vo­sta oddaję się marze­niom. Jed­no­cze­śnie boha­terka książki ma w sobie tyle cech psy­cho­lo­gicz­nej prawdy, że wydaje mi się, jak­bym ją znał za życia. Dodat­kowo dodaje jej uroku widoczny zwią­zek z Mał­go­rzatą, wzma­ga­jący moją litość i pra­wie miłość do bied­nej (oczy­wi­ście nie mate­rial­nie) dziew­czyny, któ­rej winien byłem tę książkę. Wpraw­dzie Manon umarła w gor­szych oko­licz­no­ściach, bo na pustyni, ale za to w obję­ciach kocha­ją­cego ją męż­czy­zny, który wła­snymi rękami ją pocho­wał, zlał mogiłę łzami i zło­żył w niej wraz ze zmarłą swoje serce – pod­czas gdy Mał­go­rzata, także grzesz­nica, ale być może także nawró­cona, umarła wpraw­dzie we wła­snym łóżku, ale przez wszyst­kich opusz­czona, w pustyni serca bar­dziej suchej i bar­dziej bez­li­to­snej niż pusty­nia Manon.

Moja myśl pobie­gła w kie­runku wszyst­kich dziew­cząt pokroju Manon i Mał­go­rzaty. Biedne istoty! Jeżeli miłość do nich jest czymś nie­sto­sow­nym, miejmy przy­naj­mniej dla nich litość! Litu­jemy się nad śle­pym, który nie widzi słońca, nad głu­chym, o któ­rego ucho nie obił się ni­gdy dźwięk życia, nad nie­mym, który ni­gdy nie wyda głosu swo­jej duszy – a okrut­nie mil­czymy nad śle­potą, głu­chotą i ciszą serca, które ni­gdy nie pozwala doj­rzeć dobra, ni­gdy nie dopu­ści do sie­bie głosu Boga i języka miło­ści i wiary.

Wik­tor Hugo napi­sał Marion Delorme, Albert Mus­set – Fre­de­rica i Ber­ne­rette, a Alek­san­der Dumas, mój ojciec – Fer­nandę; ci oraz inni pisa­rze i poeci nie­śli tym bied­nym isto­tom iskry miło­sier­dzia i nie­raz zda­rzało się, że jakiś wielki czło­wiek reha­bi­li­to­wał je swoją miło­ścią, a nawet imie­niem. Pod­kre­ślam ten fakt z obawy, że wielu czy­tel­ni­ków może odrzu­cić moją książkę, trak­tu­jąc ją jako apo­lo­gię występku i grze­chu, co naj­wy­żej uspra­wie­dli­wioną mło­dym wie­kiem jej autora. Jed­nakże jestem prze­ko­nany, że tym, któ­rych życie nie nauczyło wiele dobrego, Bóg otwiera swoje ścieżki poprzez boleść i miłość. Kobiety te po dro­dze do Niego krwa­wią swe stopy, ranią ręce, lecz pozo­sta­wiają na niej prze­pych zbytku i przy­by­wają do celu ubrane tylko w swą nagość, któ­rej nikt się nie wsty­dzi w obli­czu Pana. Ci, któ­rzy spo­ty­kają na dro­dze życia te wędru­jące istoty, winni je wes­przeć i powie­dzieć wszyst­kim, że je tam spo­tkali – bo dobro nie polega na tym, aby przy bra­mie życia posta­wić dwa naczy­nia z napi­sami: „droga dobra” i „droga zła” i mówić do prze­cho­dzą­cych: „wybie­raj­cie” – ale trzeba, podob­nie jak Chry­stus, wska­zy­wać ścieżki wio­dące od zła do dobra, a nade wszystko na ścież­kach tych nie usta­wiać nie­moż­li­wych do prze­by­cia prze­szkód.

W swej cudow­nej przy­po­wie­ści o synu mar­no­traw­nym chry­stia­nizm zaleca nam wyro­zu­mia­łość i prze­ba­cza­nie. Jezus gorąco kochał dusze zra­nione namięt­no­ściami, gdy mówił do Mag­da­leny: „Będzie ci wiele prze­ba­czone, boś wiele miło­wała”. Dla­czego mie­li­by­śmy być surow­szymi od Niego? Dla­czego mie­li­by­śmy odrzu­cać pokrwa­wione, pora­nione dusze, z któ­rych wypływa – podob­nie jak u cho­rego zła krew – zło ich prze­szło­ści i które cze­kają na przy­ja­zną rękę, mogącą pomóc w wyle­cze­niu ich serc?

Mówię to do ludzi mego poko­le­nia – do tych wszyst­kich, któ­rzy na szczę­ście uwol­nili się już od cyni­zmu Vol­ta­ire’a, bowiem mniej wię­cej od pięt­na­stu lat ludz­kość weszła, na szczę­ście, w epokę wiary. Wie­dza na temat dobra i zła staje się powszechną wła­sno­ścią, odra­dza się wiara, przy­wraca się posza­no­wa­nie rze­czy świę­tych – i świat, jeśli nie jest jesz­cze zupeł­nie dobrym, to przy­naj­mniej staje się lep­szym. Zło jest tylko próż­no­ścią; miejmy dumę dobrego, a przede wszyst­kim nie roz­pa­czajmy! Nie gardźmy kobietą, która nie jest matką ani żoną; nie ogra­ni­czajmy swego sza­cunku tylko do tra­dy­cyj­nej rodziny, wyro­zu­mia­ło­ści tylko do ego­izmu, ponie­waż wiara naucza nas, że Niebo bar­dziej się cie­szy z nawró­ce­nia jed­nego grzesz­nika niż ze stu spra­wie­dli­wych. Zosta­wiajmy na naszej dro­dze ofiarę prze­ba­cze­nia dla tych wszyst­kich, któ­rych zgu­biły ziem­skie żądze, lecz być może wybawi Boża nadzieja, i – jak mówią stare, mądre kobiety, radzące zaży­cia jakie­goś domo­wego lekar­stwa – jeśli nawet ono nie pomoże, to na pewno nie zaszko­dzi.

Byłoby z mojej strony zuchwal­stwem mnie­mać, że wszyst­kie pożą­dane rezul­taty będą owo­cem tej skrom­nej powie­ści – lecz należę do tych, któ­rzy wie­rzą, że wszystko, co wiel­kie, znaj­duje swój począ­tek w małym. Dziecko jest małe, a prze­cież nie­sie w sobie nadzieję wiel­ko­ści; mózg jest cia­sny, a prze­cież zawiera wiel­kie myśli; oko jest tylko punk­ci­kiem, a ogar­nia prze­strze­nie…

Roz­dział 4.

4.

Dwa dni póź­niej licy­ta­cja zakoń­czyła się cał­ko­wi­cie. Przy­nio­sła dochód 150 tys. fran­ków – z czego wie­rzy­ciele zabrali dwie trze­cie, a rodzi­nie, zło­żo­nej z sio­stry zmar­łej i jej małego syna, przy­pa­dła reszta. Sio­stra była zachwy­cona tak wielką for­tuną, bowiem od sze­ściu czy sied­miu lat nic nie wie­działa o Mał­go­rza­cie, która pew­nego dnia znik­nęła jej z oczu. Tak więc dzie­dziczka 50 tys. fran­ków, która oka­zała się być zdrową, wiej­ską kobieta, przy­była pospiesz­nie do Paryża, aby ode­brać spa­dek. Odzie­dzi­czony mają­tek zabez­pie­czał cał­ko­wi­cie przy­szłość jej i syna. Ode­braw­szy odzie­dzi­czone pie­nią­dze, kobieta ta wró­ciła na swoją wieś, uno­sząc ze sobą wielki smu­tek po zmar­łej.

Te wszyst­kie plotki powta­rzano w Paryżu, mie­ście skan­da­lów, wkrótce jed­nak zaczęto o nich zapo­mi­nać. Zapewne zapo­mniał­bym i ja, gdyby pewien wypa­dek nie pozwo­lił mi poznać nowych szcze­gó­łów z życia Mał­go­rzaty, które spo­wo­do­wały osta­tecz­nie pod­ję­cie decy­zji o napi­sa­niu tej powie­ści.

Pew­nego poranka ktoś zadzwo­nił do moich drzwi. Słu­żący, a raczej peł­niący obo­wiązki słu­żą­cego stróż, poszedł otwo­rzyć i wró­cił z bile­tem wizy­to­wym i infor­ma­cją, że wła­ści­ciel biletu prosi mnie o roz­mowę. Gdy rzu­ci­łem wzro­kiem na bilet, zoba­czy­łem nazwi­sko znane mi z dedy­ka­cji na książce: Armand Duval. Czego chce ode mnie ten czło­wiek? Kaza­łem go nie­zwłocz­nie popro­sić.

Ujrza­łem mło­dego, wyso­kiego blon­dyna w stroju podróż­nym, któ­rego naj­wy­raź­niej nie zmie­niał od kilku dni, a nawet nie czy­ścił, bo cały pokryty był kurzem. Naj­wi­docz­niej jed­nak jego wła­ści­ciel nie był w sta­nie tego zro­bić, o czym świad­czył jego stan emo­cjo­nalny – męż­czy­zna ten cały drżał z pod­nie­ce­nia i nawet nie pró­bo­wał ukryć swego stanu.

– Pro­szę mi wyba­czyć to naj­ście – powie­dział. – Przy­by­wam pro­sto z podróży, bowiem chcia­łem się z panem nie­zwłocz­nie zoba­czyć, w związku z czym nawet jesz­cze nie posze­dłem do hotelu, dokąd wysła­łem swoje rze­czy. Przy­by­wam z samego rana z obawy, że póź­niej mógł­bym pana nie zastać.

– Pro­szę mówić, jestem na pana roz­kazy – odpo­wie­dzia­łem grzecz­nie.

– Pan brał udział w licy­ta­cji rze­czy pozo­sta­łych po zmar­łej pani Mał­go­rza­cie Gau­tier – bar­dziej stwier­dził, niż zapy­tał przy­były.

– Tak, rze­czy­wi­ście – odpo­wie­dzia­łem.

– Pew­nie wydam się panu śmieszny, ale jestem panu bar­dzo wdzięczny za spo­sób, w jaki mnie pan przyj­muje.

– Pro­szę pana – powie­dzia­łem – jeśli moja przy­sługa, któ­rej pan naj­wy­raź­niej ode mnie ocze­kuje, mogłaby w jakiś spo­sób usu­nąć przy­czynę zmar­twie­nia, jakie pan nie­wąt­pli­wie prze­żywa, to pro­szę mi ją natych­miast wyja­wić, a ja z przy­jem­no­ścią panu pomogę, jeśli tylko będę mógł.

– Pan coś kupił na licy­ta­cji?

– Tak, kupi­łem książkę.

– Ta książka to Manon Lescaut?

– Tak, rze­czy­wi­ście.

– Czy pan ją jesz­cze ma?

– Jest w mojej sypialni.

Pyta­jący ode­tchnął z widoczną ulgą; naj­wy­raź­niej sama ta infor­ma­cja była dla niego bar­dzo pomyślna. Podzię­ko­wał mi, jak gdy­bym już wyrzą­dził mu przy­sługę, o którą przy­szedł popro­sić. Wsta­łem więc z miej­sca, posze­dłem do sypialni i przy­nio­słem książkę, którą poda­łem Arman­dowi. Ten wziął ją do ręki, otwo­rzył na pierw­szej stro­nie i ze wzru­sze­niem popa­trzył na dedy­ka­cję.

– Ta sama – powie­dział cicho, a dwie łzy z jego oczu spa­dły na papier. – Pro­szę pana – zapy­tał – czy panu bar­dzo zależy na tej książce?

– Dla­czego pan pyta?

– Bo chciał­bym pana bar­dzo pro­sić, by mi pan ją odstą­pił. Bar­dzo mi na niej zależy.

– Pro­szę mi wyba­czyć – powie­dzia­łem. – To pan ofia­ro­wał ją Mał­go­rza­cie Gau­tier?

– Tak, to ja.

– A więc książka należy do pana – powie­dzia­łem. – Jestem szczę­śliwy, że mogę ją panu zwró­cić.

Na jego twa­rzy odbiło się zakło­po­ta­nie.

– Ale prze­cież pan za nią zapła­cił… i to, o ile wiem, aż sto fran­ków.

– Skąd pan o tym wie? Bar­dzo chcia­łem przy­być do Paryża na czas licy­ta­cji, aby zdo­być tam przy­naj­mniej jakąś rzecz po Mał­go­rza­cie, która by mi ją przy­po­mi­nała. Pobie­głem więc do komor­nika i popro­si­łem, aby udo­stęp­nił mi listę rze­czy będą­cych przed­mio­tem licy­ta­cji, a także nazwi­ska osób, które je kupiły. W ten spo­sób dowie­dzia­łem się, że książkę tę kupił wła­śnie pan i przy­sze­dłem pro­sić, aby pan mi ją odstą­pił.

– Zna­łem panią Gau­tier tylko z widze­nia – powie­dzia­łem, pra­gnąc go pocie­szyć – ale jej śmierć zro­biła na mnie duże wra­że­nie, jakie zwy­kle śmierć pięk­nej, mło­dej kobiety robi na mło­dym męż­czyź­nie. Chcia­łem cokol­wiek kupić na licy­ta­cji i zapę­dzi­łem się bar­dzo wysoko, licy­tu­jąc prze­ciwko pew­nemu panu, który pew­nie miał podobne zamiary. Powta­rzam więc: książka należy do pana i pro­szę ją przy­jąć nie tak, jak przyj­muje się od komor­nika, ale jako pre­zent od przy­ja­ciela, któ­rym mam nadzieje się stać.

– Dzię­kuję – powie­dział wzru­szony Armad. – Będę panu wdzięczny do końca życia.

Mia­łem wielką ochotę zapy­tać go o jego zwią­zek z Mał­go­rzatą, który naj­wy­raź­niej ist­niał, o czym świad­czyła zarówno dedy­ka­cja, jak i wzru­sze­nie Armanda, ale oba­wia­łem się, że potrak­tuje on mój pre­zent jako pre­tekst do wtrą­ca­nia się w jego oso­bi­ste sprawy. Tak więc powstrzy­ma­łem swą cie­ka­wość, ale mój roz­mówca ją odgadł.

– Czy pan czy­tał tę książkę? – zapy­tał.

– Ow­szem.

– Co pan sądzi o mojej dedy­ka­cji?

– Przy­pusz­czam, że ta biedna dziew­czyna, któ­rej pan tę książkę dedy­ko­wał, była dla pana kimś bar­dzo waż­nym.

– Ma pan słusz­ność. Ta dziew­czyna była anio­łem. Pro­szę prze­czy­tać ten list – to mówiąc, podał mi zło­żony w czworo arku­sik papieru. Otwo­rzy­łem go i czy­ta­łem:

Mój drogi Arman­dzie,

otrzy­ma­łam Twój list; jesteś dla mnie dobry i dzię­kuję ci za to. Tak, mój drogi przy­ja­cielu, jestem chora i to chora nie na żarty, lecz twoje zaję­cie się mną, jakie oka­zu­jesz, znacz­nie zmniej­sza moje cier­pie­nia. Ja bez wąt­pie­nia nie będę żyła tak długo, bym miała szczę­ście uści­śnię­cia ręki, która napi­sała ten list. Bez wąt­pie­nia czło­wiek byłby mnie na pewno wyle­czył, gdyby to w ogóle było moż­liwe. Nie zoba­czę Cię już, bo dzielą nas setki mil, a ja jestem bar­dzo bli­ska śmierci. Mój biedny przy­ja­cielu! Twoja dawna Mał­go­rzata już nie ist­nieje, a obecna wygląda tak, że lepiej jest, iż jej teraz nie oglą­dasz. Pytasz mnie, czy ci prze­ba­czam? O tak, prze­ba­czam Ci z całego serca, mój drogi, gdyż zło, jakie mi wyrzą­dzi­łeś, wyni­kało z miło­ści. Już mie­siąc mija, jak leżę w łóżku, i tak bar­dzo zależy mi na Twoim sza­cunku, że mimo trud­no­ści spi­suję cią­gle dzien­nik mojego życia, abyś mógł dokład­nie je zro­zu­mieć. Będę go pisała, dopóki tylko star­czy mi sił. Jeżeli, Arman­dzie, istot­nie Cię ono inte­re­suje, to pójdź, pro­szę, do Julii Duprat, która ci odda ten zapis. Znaj­dziesz tu wytłu­ma­cze­nie tego wszyst­kiego, co zaszło mię­dzy nami. Julia jest dla mnie bar­dzo dobra i czę­sto z nią roz­ma­wiam o Tobie. Była przy mnie wtedy, gdy nad­szedł ten list; pła­cząc, czy­ta­ły­śmy go obie. Gdy­byś jed­nak z jakichś powo­dów nie mógł o sobie dać znać, zobo­wią­za­łam ją do odda­nia Ci tych papie­rów po Twoim powro­cie do Fran­cji. Nie bądź mi wdzięczny – to jedyny spo­sób przy­wo­ła­nia tych cza­sów, gdy oboje byli­śmy tacy szczę­śliwi i jest dla mnie praw­dziwą roz­ko­szą – tym bar­dziej, że cią­gle myślę, iż Ty w czy­ta­niu tego dzien­nika znaj­dziesz uza­sad­nie­nie mojego postępku i to spra­wia mi wielką ulgę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. W mito­lo­gii rzym­skiej bogiem kup­ców i zło­dziei jest Mer­kury [przyp. red.]. [wróć]