Czy to się mogło zdarzyć - Ambrose Bierce - ebook

Czy to się mogło zdarzyć ebook

Ambrose Bierce

0,0

Opis

"Tak przeraźliwego krzyku nigdy dotąd nie słyszałem ani nie mogłem sobie wyobrazić. Poraził mnie całkowicie. Przez chwilę nie uświadamiałem sobie niczego prócz własnego przerażenia! Na szczęście natrafiłem wreszcie ręką na broń, której szukałem, i znajomy kształt nieco mnie uspokoił. Zerwałem się na równe nogi, wytężając wzrok, by przeniknąć ciemność. Gwałtowne hałasy ustały, lecz usłyszałem bardziej jeszcze, przerażające, słabe, przerywane rzężenie jakiegoś żywego, konającego stworzenia!" (fragment) Tagi: po polsku, polskie, klasyka, bestseller

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 156

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Czy to się mogło zdarzyć?

Ambrose Bierce

Strona redakcyjna

Spis treści ISBN: 978-83-7991-047-2 Licencja: Tekst z domeny publicznej. Źródło: Polska Biblioteka Internetowa Opracowanie tej wersji elektronicznej: © Masterlab, 2013. Na podstawie publikacji z roku 1893. Język i pisownia mogą być miejscami archaiczne - zgodnie z oryginałem. Zdjęcie na okładce: Tip-Top Weekly - April 28, 1906
MASTERLAB Wydawanie i konwersja ebooków E-mail: [email protected] www.masterlab.pl

TAJEMNICA WĄWOZU MACARGERA

Na północny zachód od Indian Hill, około dziewięciu mil lotem ptaka, leży Wąwóz Macargera. Nie jest to właściwie wąwóz — zaledwie niecka pomiędzy dwoma zalesionymi, niewielkimi wzniesieniami. Odległość od wlotu do wylotu — albowiem wąwozy, podobnie jak rzeki, posiadają własną anatomię — nie przekracza dwóch mil, a szerokość dna w jednym tylko miejscu przewyższa dwanaście jardów, brzegi małego potoku, który wylewa zimą, a wysycha wczesną wiosną, wznoszą się na prawie całej jego długości od razu pionowo ku górze. Strome zbocza wzgórz, pokryte nieprzeniknionym niemal gąszczem manzanilli, rozdzielone są jedynie szerokością wstęgi strumienia. Nikt, prócz przypadkowego przedsiębiorczego myśliwego z owych okolic, nigdy nie zapuszcza się w głąb Wąwozu Macargera, który poza zasięgiem pięciu mil nie jest znany nawet z nazwy. W tymże promieniu we wszystkich kierunkach wznoszą się znacznie okazalsze punkty topograficzne bez nazw i na próżno by próbować dociekać na miejscu pochodzenia nazwy owego wąwozu.

Mniej więcej w pół drogi między wlotem a wylotem Wąwozu Macargera zbocze po prawej stronie, idąc w górę wąwozu, przecięte jest innym parowem, krótkim i suchym, a w miejscu ich połączenia rozciąga się płaski teren o powierzchni dwóch czy trzech akrów, tam przed kilkoma laty stała stara, sklecona z desek chata o jednej małej izbie. Jak części składowe owego domku, aczkolwiek nieliczne i proste, złożono w całość na tym nieomal niedostępnym odludziu, pozostaje zagadką, której rozwiązanie mogłoby dać więcej satysfakcji niż korzyści. Prawdopodobnie łożysko potoku było ongiś drogą. Nie ulega wątpliwości, że swego czasu wąwóz został bardzo dokładnie spenetrowany przez poszukiwaczy złota, którzy musieli w jakiś sposób doń dotrzeć, i to z jucznymi zwierzętami dźwigającymi narzędzia i zapasy. Najwidoczniej jednak ich zyski nie były na tyle wysokie, by uzasadnić mogły konieczność większych nakładów celem połączenia Wąwozu Macargera z jakimś ośrodkiem cywilizacji cieszącym się wyróżnieniem, jakim było posiadanie tartaku. Dom wszakże stał tam jeszcze prawie nienaruszony. Brakowało mu drzwi i ramy okiennej, a komin z gliny i kamienia zawalił się, tworząc niekształtną kupę gruzu porośniętą wybujałym zielskiem. Skromne umeblowanie, jakie mogło tam ongiś się znajdować, i większa część zewnętrznego oszalowania ścian posłużyły myśliwym do rozpalania ognisk; podobny los spotkał prawdopodobnie obudowę starej studni, która w czasach przeze mnie opisywanych istniała już tylko w postaci dość szerokiego, lecz niezbyt głębokiego dołu nie opodal chaty.

Pewnego popołudnia latem 1874 roku wszedłem do Wąwozu Macargera z wąskiej doliny, która doń prowadzi, posuwając się wzdłuż wyschłego koryta potoku. Polowałem na kuropatwy i miałem już w torbie około tuzina ptaków, kiedy to dotarłem do wyżej opisanej chaty, o której istnieniu dotychczas nie wiedziałem. Po dość pobieżnych oględzinach zniszczonego domostwa powróciłem do swego zajęcia i wobec" dobrych wyników polowania przeciągnąłem je aż do zachodu słońca; wówczas uświadomiłem sobie, że jestem daleko od jakiejkolwiek ludzkiej osady — zbyt daleko, by dotrzeć doń przed zapadnięciem nocy. W torbie myśliwskiej miałem jednak żywność, a stary dom dawał schronienie, o ile w ogóle schronienie było potrzebne w równie ciepłą i bezdżdżystą noc na podgórzu Sierra Nevada, gdzie można wygodnie spać na posłaniu z sosnowego igliwia bez żadnego przykrycia. Lubię samotność i kocham noc, tak więc niewiele myśląc postanowiłem rozłożyć się biwakiem i o zmierzchu miałem już umoszczone w rogu izby posłanie z gałązek i trawy, a na ogniu roznieconym na palenisku piekła się kuropatwa. Dym ulatywał przez zawalony komin, ogień oświetlał pokój ciepłym blaskiem i w trakcie spożywania skromnego posiłku z pospolitego ptaka, popijanego resztkami czerwonego wina zastępującego mi przez całe popołudnie wodę, której brakowało w tamtejszej okolicy, doznałem uczucia błogości, jakiego nawet lepsza strawa i wygodniejsze pomieszczenie nie zawsze są w stanie zapewnić.

Niemniej jednak czegoś mi było brak. Miałem poczucie wygody, lecz nie bezpieczeństwa. Przyłapałem się na częstszym spoglądaniu w ziejący pustką otwór drzwiowy i okienny, niżby sytuacja tego wymagała. Na zewnątrz rozpościerała się czerń i nie mogłem wyzbyć się pewnego uczucia lęku, moja wyobraźnia bowiem odmalowywała zewnętrzny świat zapełniając go nieprzyjaznymi stworami naturalnymi i nadprzyrodzonymi — a głównymi spośród nich, każdy w swej kategorii, były szary niedźwiedź, którego, jak wiedziałem, sporadycznie widywano w okolicy, oraz duch, co do którego miałem podstawy przypuszczać, że się tu nie pojawiał. Niestety, nasze uczucia nie zawsze uznają zasadę prawdopodobieństwa, a dla mnie owej nocy możliwe i niemożliwe było jednako niepokojące.

Każdy, kto ma doświadczenie w tej sprawie, zauważył zapewne, że z mniejszym lękiem stawia się czoło prawdziwym i wyobrażonym nocnym strachom na otwartej przestrzeni niż w domu o rozwartych drzwiach. Doświadczałem tego teraz, leżąc na mym posłaniu z liści przy kominie w rogu izby i pozwalając, by ogień zagasał. Tak silnie jąłem odczuwać obecność w tym miejscu czegoś złego i zagrażającego mi, że byłem prawie niezdolny do oderwania wzroku od otworu, w miarę jak stawał się coraz mniej widoczny w gęstniejącym mroku. A kiedy ostatni płomyczek zamigotał i zgasł, chwyciłem strzelbę, którą poprzednio położyłem u swego boku, i skierowałem lufą ku niewidocznemu teraz wejściu, z kciukiem na jednym z kurków, gotowym, by go odwieść. Wstrzymałem oddech. Mięśnie miałem sztywne z napięcia, lecz w chwilę później odłożyłem broń z uczuciem wstydu i upokorzenia. Czego się lękałem i czemu? — Ja, dla którego noc miała bardziej swojskie niż człowiek oblicze...

Ja, dla którego ów pierwiastek dziedzicznych przesądów, od jakich nikt z nas nie jest całkowicie wolny, dodawał samotności, ciemności i ciszy jedynie więcej powabu i uroku! Nie byłem w stanie pojąć mego szaleństwa i gubiąc się w domysłach zasnąłem. A wówczas miałem widzenie senne.

Byłem w wielkim mieście w obcym kraju — mieście, którego mieszkańcy należeli do tej samej co ja narodowości, choć różnili się nieco mową i ubiorem; lecz o jakie to chodziło różnice, nie umiałbym dokładnie powiedzieć; pojmowałem je bardzo niejasno. Nad miastem górował wielki zamek na wysokim wzgórzu, którego nazwą znałem, lecz nie potrafiłem wymówić. Przemierzyłem wiele ulic, niektóre szerokie i proste, obrzeżone wysokimi, nowoczesnymi budynkami, inne wąskie, mroczne i kręte, wijące się pod szczytami dachów dziwnych starych domów, których nadwieszone izbice, kunsztownie ozdobione rzeźbami w drzewie i kamieniu, niemal stykały się nad moją głową.

Szukałem kogoś, kogo nigdy nie widziałem, choć byłem pewny, że rozpoznam go, gdy go odnajdę. Nie działałem bezcelowo i chaotycznie, lecz podług pewnego określonego systemu; skręcałem z jednej ulicy w drugą bez wahania, przeciskałem się przez labirynt zawiłych przejść bez obawy zgubienia drogi.

W pewnej chwili stanąłem przed niskimi drzwiami domu z ciosanego kamienia, który to dom mógłby być mieszkaniem rzemieślnika wyższej klasy, i wszedłem bez zapowiedzi. W pokoju, dość skąpo umeblowanym i rozjaśnionym światłem padającym z jedynego okna o małych szybkach w kształcie rombu, znajdowało się dwoje tylko ludzi: mężczyzna i kobieta. Nie zwrócili najmniejszej uwagi na moje wtargnięcie, która to okoliczność, jak to bywa w snach, wydawała się całkiem naturalna. Nie rozmawiali; siedzieli osobno, niczym nie zajęci i markotni.

Kobieta była młoda i dość tęga, o pięknych dużych oczach i niepokojącej urodzie. Zachowałem żywe wspomnienie wyrazu jej twarzy, lecz w snach nie dostrzega się szczegółów ludzkiej fizjonomii. Ramiona miała okryte grubym szalem w szkocką kratę.

Mężczyzna był starszy od niej, brunet o złym obliczu, które długa blizna biegnąca ukośnie w dół od lewej skroni aż do czarnych wąsów czyniła bardziej jeszcze złowrogim, choć w moim śnie szrama ta istniała raczej jako oddzielne zjawisko — nie potrafię tego inaczej wyrazić — miast należeć do jego twarzy. Od pierwszej chwili, kiedy ujrzałem mężczyznę i kobietę, wiedziałem, że są małżeństwem.

Co nastąpiło później, pamiętam niejasno. Wszystko się przemieszało i stało niewyraźne — spowodowały to zapewne przebłyski świadomości. Jak gdyby dwa obrazy — sceny ze snu i z mojego rzeczywistego otoczenia — stopiły się ze sobą, nałożyły na siebie, aż ten pierwszy, blednąc stopniowo, wreszcie znikł; wówczas całkiem się rozbudziłem i znalazłem ponownie w opustoszałej izbie, spokojny i jasno świadom mej sytuacji.

Mój niemądry strach pierzchł i otworzywszy oczy zobaczyłem, że ogień, który nie wygasł zupełnie, znowu buchnął płomieniem i rozświetlał pokój, jedno z polan bowiem spadło w żar. Prawdopodobnie spałem zaledwie kilka minut, lecz ów banalny sen wywarł na mnie tak silne wrażenie, że odeszła mnie wszelka senność. Po chwili wstałem, zsunąłem razem żarzące się głownie i zapaliwszy fajkę pogrążyłem się w rozpamiętywaniu snu w sposób niedorzecznie metodyczny.

Sam byłbym zaskoczony, gdyby mi przyszło powiedzieć, dla jakiej przyczyny ów sen zasługiwał na uwagę. Po chwili poważnego zastanowienia się nad tą sprawą stwierdziłem, że miastem z mego snu jest Edynburg, gdzie nigdy dotąd nie byłem. Jeśli więc sen był wspomnieniem, było to wspomnienie obrazów i opisów. Owo rozpoznanie wstrząsnęło mną głęboko, jak gdyby coś w mym umyśle buntowniczo nalegało, wbrew woli i rozumowi, by uznać wagę tego wszystkiego. I owa siła, czymkolwiek była, opanowała także moją mowę.

— Z pewnością — rzekłem na głos całkiem mimowolnie — McGregorowie musieli przybyć tu z Edynburga.

W pierwszej chwili ani treść tej uwagi, ani fakt wypowiedzenia jej w najmniejszym stopniu nie zdziwiły mnie. Wydawało się to całkiem naturalne, że powinienem znać nazwisko postaci z mego snu i kilka szczegółów z ich życia. Wnet jednak niedorzeczność całej tej historii dotarła do mej śwadomości. Roześmiałem się głośno, strząsnąłem popiół z fajki i znów wyciągnąłem się na posłaniu z gałęzi i trawy, gdzie leżałem patrząc z roztargnieniem na dogasający ogień i nie powracając już myślami ani do mego snu, ani otoczenia. Nagle jeden jedyny pozostały języczek ognia przycupnął na chwilę, a potem wystrzelając w górę, wyswobodził się z popiołów i zagasł w powietrzu. Zapadła całkowita ciemność.

W tej samej chwili — nim jeszcze blask płomyka zdążył całkiem zagasnąć przed mymi oczyma — wydało mi się, że słyszę tępy, głuchy łoskot, jak gdyby jakieś ciężkie cielsko runęło na podłogę, która zatrzęsła się pod mym posłaniem. Gwałtownie usiadłem i jąłem szukać po omacku strzelby wokół siebie. Byłem przekonany, że jakaś dzika bestia wskoczyła do środka przez otwarte okno. Gdy wątła budowla wciąż jeszcze drżała od siły uderzenia, usłyszałem odgłos ciosów, szuranie stóp po podłodze, a później przenikliwy krzyk kobiety w agonii, dochodzący, zdawałoby się, z miejsca nieomal w zasięgu mego ramienia. Tak przeraźliwego krzyku nigdy dotąd nie słyszałem ani nie mogłem sobie wyobrazić. Poraził mnie całkowicie. Przez chwilę nie uświadamiałem sobie niczego prócz własnego przerażenia! Na szczęście natrafiłem wreszcie ręką na broń, której szukałem, i znajomy kształt nieco mnie uspokoił. Zerwałem się na równe nogi, wytężając wzrok, by przeniknąć ciemność. Gwałtowne hałasy ustały, lecz usłyszałem bardziej jeszcze, przerażające, słabe, przerywane rzężenie jakiegoś żywego, konającego stworzenia!

W miarę jak moje oczy oswajały się z mdłym światłem tlącego się popiołu, począłem rozpoznawać zarysy drzwi i okna, odbijające głębszą czernią od czerni ścian. Następnie odróżniłem ścianę od podłogi, której kształt dojrzałem wreszcie w całej rozciągłości, wzdłuż i wszerz. Niczego tam nie było i panowała niezmącona cisza.

Jedną ręką, nieco drżąc, podsyciłem ogień i wciąż trzymając w drugiej broń, bacznie rozejrzałem się po całej izbie. Nigdzie nie było najmniejszego śladu, który by wskazywał, że ktoś wtargnął do chaty. Me własne ślady rysowały się w kurzu pokrywającym podłogę, lecz nie było widać żadnych innych. Zapaliłem fajkę, dorzuciłem do ognia jedną czy dwie deski, które oderwałem od ściany — nie miałem ochoty wychodzić z domu w ciemność — i spędziłem resztę nocy paląc, rozmyślając i podsycając ogień. Za żadne skarby świata nie dopuściłbym do ponownego wygaśnięcia tych kilku małych płomyków.

W kilka lat później spotkałem się w Sacramento z pewnym człowiekiem nazwiskiem Morgan, do którego miałem list polecający od mego przyjaciela z San Francisco. Pewnego wieczoru, spożywając z nim wieczerzę w jego domu, spostrzegłem na ścianie rozmaite „trofea" zdradzające jego zamiłowanie do myślistwa. Okazało się, że tak jest w istocie; opowiadając o jednym ze swych wyczynów wspomniał o pobycie w okolicach, gdzie rozegrała się moja przygoda.

— Panie Morgan — zagadnąłem znienacka — czy zna pan tam pewne miejsce zwane Wąwozem Macargera?

— Mam powody, by je znać — odparł — to ja właśnie przekazałem do gazet przeszłego roku wiadomość o znalezieniu tam ludzkiego szkieletu.

Nie słyszałem o tym. Okazało się, że wiadomość ta ukazała się w prasie wówczas, kiedy nie było mnie na Wschodzie.

— A propos — rzekł Morgan — nazwa wąwqzu została przekręcona. Powinna ona brzmieć „Wąwóz McGregora". Moja droga — zwrócił się do żony — panu Eldersonowi rozlało się wino.

Prawda wyglądała nieco inaczej — kieliszek z winem po prostu wypadł mi z ręki.

— Niegdyś stała w wąwozie stara chata — podjął Morgan, kiedy ślady katastrofy spowodowanej moją niezręcznością zostały usunięte — lecz tuż przed moim tam przybyciem rozpadła się, lub raczej została zburzona, jej debris bowiem porozrzucane były wokół, podłoga cała zerwana deska po desce. Pomiędzy dwoma belkami tkwiącymi jeszcze we właściwym miejscu ja i mój towarzysz dojrzeliśmy resztki szkockiego szala, a przypatrzywszy się bliżej, odkryliśmy, że był on owinięty wokół ramion kobiety, z której pozostało niewiele prócz kości częściowo pokrytych strzępami odzienia i sczerniałą, wyschłą skórą. Miejmy jednak wzgląd na panią Morgan — dodał z uśmiechem.

Dama owa w istocie zdradzała oznaki odrazy raczej niż współczucia.

— Należy jednakże zaznaczyć — podjął — że czaszka pęknięta była w kilku miejscach, jak gdyby od ciosów zadanych jakimś tępym narzędziem; zresztą to narzędzie — motyka, jeszcze ze śladami krwi — leżało obok pod deskami.

Pan Morgan zwrócił się do żony.

— Wybacz mi, moja droga — powiedział z przesadną powagą — żem wspomniał te nieprzyjemne szczegóły zwykłych, choć pożałowania godnych incydentów małżeńskiej sprzeczki — wynikłej niewątpliwie z niefortunnego nieposłuszeństwa żony.

— Powinnam się na to zdobyć — odparła dama z godnością — tyle już razy prosiłeś mnie o to dokładnie tymi samymi słowy.

Odniosłem wrażenie, że jest raczej zadowolony mogąc snuć dalej swą opowieść.

— Na podstawie tej, jak i innych okoliczności — mówił — sędziowie przysięgli orzekli, że zmarła Janet McGregor poniosła śmierć w wyniku ciosów zadanych przez osobę nie znaną sądowi; zaznaczono jednakże, iż istnieją poważne poszlaki wskazujące na winę jej męża, Tomasza McGregora. Tomasza McGregora nigdy jednak nie odnaleziono i nikt o nim więcej nie słyszał. Dowiedziano się, że para ta przybyła z Edynburga, lecz nie... moja droga, czyż nie widzisz, że talerzyk pana Eldersona na kości pełen jest wody?

Włożyłem kości z kurczaka w miseczkę do płukania palców.

— W małym kredensiku znalazłem fotografię McGregora, lecz nie przyczyniła się ona do jego ujęcia.

— Czy mógłbym ją zobaczyć? — spytałem.

Zdjęcie przedstawiało bruneta o złej twarzy, której odrażający wyraz potęgowała jeszcze długa blizna biegnąca od skroni ukośnie w dół ku czarnym wąsom.

— Przy sposobności, panie Elderson — rzekł mój gościnny gospodarz — czy mogę wiedzieć, czemu pyta pan o Wąwóz Macargera?

— Kiedyś niedaleko stamtąd zginął mi muł — odparłem — i ta pechowa okoliczność... całkiem... całkiem wytrąciła mnie z równowagi.

— Moja droga — powiedział pan Morgan z bezwiedną intonacją tłumacza dokonującego przekładu — utrata muła spowodowała, że pan Elderson nasypał sobie pieprzu do kawy.

PEWNEJ LETNIEJ NOCY...

Fakt, że Henry Armstrong został pochowany, nie wydawał się jemu samemu dostatecznym dowodem na to, iż nie żyje. Zawsze trudno go było przekonać. O tym, że istotnie został pogrzebany, świadczyły jego zmysły, które zmuszały go do uznania tej okoliczności. Ułożenie ciała — płasko na wznak, z rękoma skrzyżowanymi na brzuchu i związanymi czymś, co z łatwością rozerwał, choć to bynajmniej nie zmieniło sytuacji na korzystniejszą — uwięzienie całej jego osoby i całkowite ograniczenie swobody ruchów, czarna ciemność i głęboka cisza stanowiły materiał dowodowy niemożliwy do obalenia, pogodził się więc z tym bez oporu.

Lecz martwy... nie; był jedynie bardzo, bardzo chory. Cierpiał równocześnie na chorobliwą apatię i niezbyt przejmowała go niezwykłość losu, jaki stał się jego udziałem. Nie był wcale filozofem — po prostu zwykłym, pospolitym człowiekiem obdarzonym na jakiś czas patologicznym zobojętnieniem. Organ, którym odczuwa się strach przed tym, co ma nastąpić, był odrętwiały. Przeto bez szczególnych obaw co do swej bliskiej przyszłości Henry Armstrong usnął i stał się uosobieniem spokoju.

Tymczasem na powierzchni coś się działo. Ową letnią ciemną noc przecinały jasne błyskawice cicho oświetlające chmurę wiszącą nisko na zachodzie i zwiastującą burzę. Owe krótkie, urywane błyski ukazywały z upiorną wyrazistością nagrobki i pomniki cmentarne, jak gdyby zachęcając je do tańca. Nie była to noc, podczas której jakikolwiek wiarogodny świadek mógłby błąkać się po cmentarzu, przeto trzej ludzie, którzy rozkopywali grób Henry'ego Armstronga, czuli się względnie bezpiecznie.

Dwóch z nich było studentami uczelni medycznej oddalonej o kilka mil od cmentarza; trzecim był olbrzymi

Murzyn znany pod imieniem Jess. Od wielu już lat Jess był zatrudniony na cmentarzu jako człowiek do wszystkiego, a jego ulubionym żartem było powiedzonko, że nie ma tu „żywej duszy", której by nie znał. Sądząc po tym, co teraz robił, można by wywnioskować, że miejsce to nie było tak gęsto zaludnione, jak wskazywały na to księgi cmentarne.

Na zewnątrz muru, na terenie oddalonym nieco od drogi czekał koń i lekki powozik.

Kopanie nie szło ciężko: nie ubita ziemia, którą wypełniono grób przed kilkoma godzinami, stawiała niewielki opór i niebawem ją usunięto. Wyciągnięcie trumny z mogiły okazało się mniej łatwe, lecz wyjęto ją, stanowiła ona bowiem uboczny zarobek Jessa, który ostrożnie odśrubowawszy wieko, odłożył je na bok, odsłaniając ciało w czarnych spodniach i białej koszuli. W tej samej chwili powietrze stanęło nagle w płomieniach, rozdzierający huk pioruna wstrząsnął ogłuszonym światem i Henry Armstrong spokojnie usiadł. Z nieartykułowanym wrzaskiem młodzieńcy rzucili się do ucieczki w śmiertelnej trwodze, każdy w innym kierunku. Za nic na świecie nie daliby się namówić do powrotu. Lecz Jess był z innej gliny.

O szarym poranku dwaj studenci, bladzi i wymizerowani, w których na myśl o przeżytej grozie wciąż jeszcze burzyła się krew, spotkali się przed uczelnią medyczną.

— Widziałeś to? — wykrzyknął jeden z nich.

— O Boże! Tak... co mamy teraz zrobić?

Przeszli na tyły budynku, gdzie ujrzeli konia zaprzęgniętego do lekkiego powozu i uwiązanego do słupka bramy przy wejściu do prosektorium. Machinalnie weszli do sali. Na ławce w półmroku siedział Murzyn Jess. Podniósł się, szczerząc zęby w uśmiechu i mrużąc oczy.

— Czekam na zapłatę — rzekł.

Na długim stole leżały wyciągnięte nagie zwłoki Henry'ego Armstronga z głową poplamioną krwią i gliną od uderzenia łopatą.

NAWIEDZONA DOLINA

I. JAK ŚCINA SIĘ DRZEWA W CHINACH