Cztery kobiety: Filomena, Lotka, Beatrice, Garcinda - Paul Heyse - ebook

Cztery kobiety: Filomena, Lotka, Beatrice, Garcinda ebook

Paul Heyse

3,9

Opis

Książka autora docenionego Literacką Nagrodą Nobla!

Cztery kobiety, cztery wstrząsające dramaty. Splot niemożliwych do pogodzenia racji, godny pióra Sofoklesa lub Shakespeare'a, wyraża się tutaj w zwięzłych nowelach. Cztery bohaterki cierpią za nie swoje winy, cztery historie pięknej, czystej miłości kończą się jakże nieszczęśliwie. Beatrice w odludnej willi na obrzeżach małego włoskiego miasteczka, Garcinda wezwana przez ojca z klasztornej szkółki, Filomena naznaczona tragicznym losem starszej siostry, wreszcie Lotka samodzielnie próbująca przezwyciężyć rodzinną hańbę.

Można te opowieści potraktować jako okazję do wzruszeń, ale dziś, kiedy minęła moda na łzawe, nieszczęśliwe zakończenia, widać wyraźnie, że celem Paula Heyse nie było wyłącznie dostarczenie czytelnikowi pożywki dla osobistego katharsis.

W tych tragediach nie mają udziału bogowie ani czary, każda z nich mogła się wydarzyć i na pewno wielokrotnie wydarzała się — niedaleko i niedawno. Każda z nich obnaża bowiem okrucieństwo i obłudę tradycyjnego europejskiego społeczeństwa, w którym „obyczajowość nie ma nic wspólnego z moralnością”. Ofiarą jest kobieta, ale cierpi także mężczyzna, jeżeli jest uczciwy wobec swoich uczuć — taki przekaz płynie z nowel przyszłego noblisty.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 249

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (8 ocen)
3
1
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




FILOMENA

Na wschód od Meranu prowadzi z wierzchołka góry Ifinger w dolinę Adygi głęboki parów. Środkiem toczy się po wyłomach skalnych i żwirze płytki potok górski, latem zupełnie wysychający; tylko na wiosnę, gdy w górach śniegi topnieją, parów wypełnia się szumiącymi, brudnymi wodami, podmulającymi skały. Staczają się one potem wzdłuż wąwozu w dolinę; słychać wtedy gwałtowny huk i łomot, jakby się ziemia zatrzęsła. Ale niebawem uspokaja się wszystko i aż do jesieni cisza panuje w parowie…

W piękny poranek czerwcowy szedł parowem starszy wiekiem człowiek. Miał na sobie ubranie z szarego, prostego płótna; pomarszczoną twarz, okoloną siwą brodą, osłaniał przed słońcem stary kapelusz słomkowy z szeroką kresą; przez ramię miał przewieszoną żółtą skórzaną torbę, do której wkładał od czasu do czasu jakiś niezwykły okaz minerału lub skamieniałej rośliny, naniesionej z wiosną przez fale. Choć słońce mocno świeciło, nie widać było na nim śladów zmęczenia. Maszerował żołnierskim krokiem, przystając niekiedy, by ciupagą opukać skały i pochylić się nad jakimś kamieniem. Rysy jego twarzy były również jakby skamieniałe, zwietrzałe. Nie zwracał wcale uwagi na ciche piękno przyrody, wspaniałe drzewa kasztanowe i orzechowe; nie spoglądał ani w dolinę ścielącą się u stóp góry, ani na stada owiec pasących się na stokach pokrytych bujną zielenią.

Właśnie dotarł do miejsca, w którym parów się rozszerzał i zaczynała się droga wiodąca do Meranu. Tuż obok wiła się ścieżka obramiona po obu bokach drzewami morwowymi, wiodąca do zbudowanej na stoku przepysznej willi.

W tej chwili do starca zbliżył się, idąc ścieżką z willi, niski, elegancko wystrojony młodzieniec. Stary nie zwrócił wcale na niego uwagi i ruszył w stronę gościńca. A kiedy usłyszał za sobą wołanie młodzieńca, szybko skierował swe kroki na przełaj poprzez krzewy rosnące na zboczu, jakby chciał uniknąć spotkania z kimkolwiek.

– Ucieka pan przede mną, panie pułkowniku, ale to panu nie pomoże – wołał za nim młodzieniec – musi mnie pan wysłuchać! Kogoś przecież muszę znaleźć, kto by mi poradził, komu mógłbym się zwierzyć. Czy pan wie, skąd przychodzę? Tak, może się pan domyślić, bo widział mnie pan na drodze wiodącej z willi… Ale że po raz ostatni tam byłem, tego pan nie wie. Muszę panu opowiedzieć, dlaczego sobie poprzysiągłem, że więcej noga moja tych progów nie przestąpi.

– Nie jestem wcale ciekaw – mruknął stary, nie zatrzymując się. – Zapewne Węgierka dała panu kosza. Dobrze tak panu. Niech pan podziękuje Panu Bogu, żeś się pozbył tej czarownicy. Lepiej od razu niż potem, gdy byłoby za późno…

– Drogi przyjacielu – odparł młodzieniec melancholijnym, cichym głosem – jest pan wielkim znawcą ludzi. Raz tylko z daleka przypatrywał się pan tej niebezpiecznej kobiecie i już ją pan przejrzał. Ale ta kobieta, która dla pana zawsze była antypatyczna, miała nade mną taką władzę…

– Proszę pana – przerwał stary – niech mi pan zaoszczędzi tych wyznań; już dość zaprzątał mi pan głowę swymi uczuciami. Pan wie, że przy takich rozmowach łatwo tracę cierpliwość.

– Nie dziwię się panu! – zawołał młodzieniec. – Wszak i ja, pozostając tak długo pod jej urokiem, niejednokrotnie byłem narażony na najcięższe próby. Dziś nadzieja, jutro rozpacz; dziś jagnię niewinne, jutro drapieżna pantera. Jestem optymistą; pan wie o tym. Nigdy nie pojmowałem pańskiej zasady, aby zawsze i o wszystkim myśleć jak najgorzej. Ale tu wreszcie uświadomiłem sobie, że jestem zabawką w rękach złej, przewrotnej kobiety. Wyobraź pan sobie: wczoraj przejeżdża ona na swym mule przed moim domem; za nią służący dźwigający w koszu mnóstwo róż alpejskich; siedzę właśnie na balkonie, palę i przyglądam się ruchowi ulicznemu. Gdy mnie ujrzała, zsiadła ze zwierzęcia i wraz ze służącym weszła do domu; po chwili była przy mnie na balkonie. Uśmiechając się rozkosznie, podała mi rękę, potem rozsypała na stole wszystkie róże i poczęła mi robić wymówki, że tak dawno u niej nie byłem, że zaniedbuję ją… Wyśmieje mnie pan, gdy powiem, że byłem na tyle głupi, iż dziś poszedłem do niej z formalnymi oświadczynami. Ale pan wcale się nie śmieje! A gdybym panu opowiedział, jaką komedię dziś odegrała, śmiałby się pan zapewne…

Stary nie odpowiadał. Szli obok siebie w cieniu drzew, pogrążeni w myślach. Młodzieniec jednak nie mógł długo wytrzymać milczenia. Począł znowu:

– Tak, szanowny panie, szczęście, że nie dałem się odstraszyć pańską opryskliwością i staram się dotrzeć do pana, choć pan tak starannie unika ludzi. Chcę, aby mnie pan wziął pod swą opiekę, aby pan wypędził ze mnie tę nieszczęsną wrażliwość i dobroduszność, która naraża mnie na coraz nowe rozczarowania. Chcę być pańskim uczniem, chcę, aby mnie pan nauczył dostrzegania plam na każdym słońcu, węża w kielichu każdego kwiatu. Naucz mnie pan ludzi nienawidzić, pogardzać nimi, a będę panu wdzięczny do zgonu.

Stary chrząknął; nie wiadomo, czy był to wyraz śmiechu, czy złości. Przystanął, zmierzył młodego człowieka od stóp do głów i rzekł:

– Za naukę trzeba płacić, panie hrabio. Czy pan myśli, że kilka kropli potu, które z powodu jakiejś kokietki sperliły pańskie czoło, to dostateczna zapłata? Nie wie pan sam, co pan mówi.

– O, pan ze mnie kpi; już wiem, że u ludzi nie znajdę pocieszenia, jeśli nawet pan mnie nie rozumie. Będę szukał uspokojenia tam, gdzie i pan je znalazł: w przyrodzie!

Po tych słowach usiadł na murawie obok drogi. Naprzeciw rosły wysokie drzewa orzechowe, których listowie przesłaniało stary mur zamkowy okryty powojem; z muru tego padał szeroki cień na drogę.

Stary stanął obok hrabiego i wpatrywał się weń, jak głodny żebrak wpatruje się w wystrojonego dzieciaka, żalącego się, że zepsuła mu się zabawka.

– Uspokojenie?… spokój?… w przyrodzie chce pan szukać spokoju, uspokojenia?… Niech pan szuka, gdzie pan tylko chce, w pracy, w konfesjonale, w butelce – tylko nie w przyrodzie. Chyba żeby pan zwrócił się, tak jak ja, do… kamieni. Ale pańska „przyroda”, która ma pana rzekomo uspokoić, to tylko coś w rodzaju kulis teatralnych: kilka słomianych dachów, zachodzące słońce, fletnie pastusze, beczące jagnięta, poszum potoku, w którym pan łowiłby pstrągi na kolację… A potem, gdy pan już będzie miał te kulisy i orkiestrę, czym prędzej zacznie się pan rozglądać za jakąś primadonną, która zmąci ten pański „spokój”, a właściwie… nudę. Pan jest zanadto zamożny, rozpieszczony, samolubny, by zdobyć spokój tam, gdzie jedynie można go znaleźć i gdzie go święci mężowie faktycznie znaleźli.

– A mianowicie?

– W pustyni.

– W pustyni? Nie, mój panie, to nie są słowa na serio. A dlaczego pan tam się nie wybrał, aby wielbłądom i szakalom prawić kazania o nienawiści do człowieka, zamiast żyć w tych dość kulturalnych okolicach?

– Powtarzam, że nie rozumie pan, co pan mówi – rzekł stary ponuro. – Tam gdzie ja od lat wielu żyję, między skałami i lodowcami, są warunki gorsze niż na podzwrotnikowych pustyniach. Zszedłem w te doliny tylko po to, by się przekonać, czy łagodniejsze powietrze nie pomoże mi na reumatyzm, srodze mnie trapiący od pewnego czasu. Gdyby nie to, żadna siła nie skusiłaby mnie, bym tu bawił. Jest tu zbyt rojno… motłoch ludzki psuje powietrze… Interesować mnie mogą chyba tylko kamienie w parowie… Ale chodźmy już; upał wzmaga się coraz bardziej.

Stary wszedł na stromą ścieżynę, wijącą się tuż obok muru zamkowego między niskimi krzewami. Niski rów biegł koło muru. Nagle stary zatrzymał się i począł wpatrywać się w niewielką kałużę, połyskującą w rowie.

– Co pan tu odkrył?

– Ów spokój w przyrodzie, który pan tak zachwalał. Widzi pan tego czarnego robaka na skraju kałuży? I widzi pan tę pijawkę, która się zakrada… o, patrz pan… chwyciła go… patrz pan, jak się wije z bólu ten ślimak!

– Wstrętne! Podaj mi pan laskę, usunę zbója od ofiary.

– Moją laskę? Czym głupiec, abym pomagał robić głupstwa?

– Panie pułkowniku!

– Obraził się pan? Jak pan uważa… Ale niech się pan najpierw zastanowi, czy ma pan prawo grać na cudzy koszt rolę zbawiciela. Gdyby anioł przechodził obok rzeźni i rzeźnikowi, mającemu ubić wołu, w szlachetnym oburzeniu zdruzgotał mieczem rękę, cóż by pan na to powiedział? A może pan podejmie się żywić wszystkie pijawki w rowach własną krwią lub założyć stację ratunkową dla ślimaków?

– Przyznaję: nie możemy zapobiec wiecznemu stanowi wojny w przyrodzie… Ale winne grona nie jęczą, gdy się je ścina, zboże nie płacze, gdy się je miele, a ludzie, którzy widzą, jak owoce ziemi wokół nich dojrzewają, zyskują taki spokój wewnętrzny, jakiego zaprawdę nie ma na tak zwanym wielkim świecie. Czy przypatrzył się pan twarzom ludu tutejszego? Prawda, pan odwraca głowę, ilekroć w pobliżu jest twarz ludzka.

– Mam swoje powody – odparł stary głucho i począł iść tak szybko, że hrabia tylko z trudem mógł za nim nadążyć.

Niebawem obeszli dokoła okrągłą wieżę wystającą z muru i przekonali się, że wysokie ruiny zamku tworzą czworobok, nowy bowiem mur prowadził do następnej wieży, jeszcze bujniej obroś­niętej powojem. Niemniej obficie listowie pokrywało powierzchnię muru i pustych okien. Całe miejsce to było doskonale chronione przed wiatrem; drzewa orzechowe stały jakby straż dokoła olbrzymiego czworoboku. Gdy wędrowcy dotarli do trzeciej wieży, ujrzeli bramę zabitą deskami; było w niej jednak pozostawione niewielkie wejście, tyle tylko, by człowiek mógł się przecisnąć. Naprzeciw bramy znajdowała się niewielka winnica i miniaturowy ogródek warzywny.

– Co za romantyczny zakątek! – krzyknął entuzjastycznie hrabia. – Jak z bajki! Muszę to zwiedzić… Patrz pan, tam pasie się kilka wieprzy, a w ogródku są kury. Kto tu może mieszkać?

– Nie mam wcale ochoty przekonać się o tym… – mruknął stary.

– A ja nie lękałbym się wcale…

– Lękać się? Nie, mój panie. Dobrze, zobaczymy, co się tu dzieje.

Przedostali się przez ciasne wejście i stanęli na obszernym podwórzu zamkowym. Najpierw uderzyło ich zupełne zaniedbanie tego miejsca. Tu dopiero dostrzegli, że jedno skrzydło zamku jest jeszcze jako tako utrzymane, natomiast reszta znajdowała się w kompletnej ruinie. Nie było wokół żadnego śladu, jakoby tu ludzie mieszkali. Pod niewielkim daszkiem, zbitym z gontów, a przytykającym do muru, leżały wprawdzie rozmaite narzędzia rolnicze, pług, kilka połamanych grabi, jakieś stare deski, żerdzie – ale wszystko to było pokryte warstwą kurzu. Stała tu też stara karoca; miała taki wygląd, jakby co najmniej przez kilkadziesiąt lat sterczała tu nieużywana i narażona na niszczące działanie deszczu i śniegu; żelazne szprychy kół były zardzewiałe, skórzane poduszki popękane i wypłowiałe. Na koźle leżał wielki szary kot i spał.

– Myślę, że zaspokoił pan już swą ciekawość – rzekł stary. – Chodźmy stąd, zanim czarownica, do której należy ten kocur, pojawi się w oknie.

Młody hrabia stał w zamyśleniu.

– Nie – rzekł – mam wielką ochotę zwiedzić wnętrze tych ruin. Jeśli pana, panie pułkowniku, to nie interesuje, pójdę sam. Co za rozkoszna cisza. Żaden dźwięk tu nie dolatuje; tylko najwyższe szczyty gór dostrzec można z tego podwórza. Jak malownicze jest wszystko, co tu widzimy! Oto pustynia, pułkowniku, w której mógłbym spędzić życie. Od młodości marzyłem o takim kącie odosobnionym od świata, a pełnym romantycznego uroku…

Wtem rozległ się z oddali strzał.

– Słyszy pan? – rzekł stary.

– Ktoś poluje.

– Albo też ktoś strzelił do człowieka lub też do samego siebie.

– Co za romanse pan wymyśla?

– Romanse! – mruknął stary. – Czy mógłby pan na pewno twierdzić, że każda stopa ziemi, po której pan stąpa, nie została kiedyś użyźniona krwią ludzką?

Młody hrabia nie odpowiadał. Zamyślił się nad słowami starca.

– A jednak te ruiny są zamieszkane… – rzekł wreszcie, rozglądając się dokoła. – Czy nie słyszy pan tam na pierwszym piętrze jakichś dziwnych dźwięków?… Zobaczmy, co się tam dzieje…

Przystąpili do na wpół uchylonych drzwi. Ciemne drewniane schody prowadziły na piętro. Oczy z trudem przyzwyczajały się do półmroku panującego na schodach.

Ze zdumieniem rozejrzeli się dokoła siebie. Oto byli w olbrzymiej, bardzo wysokiej, mrocznej sali. Przez szpary zabitych deskami okien wnikało skąpe światło. Ostry zapach suszonych roślin i swądu idącego z jakiegoś pieca kuchennego drażnił gardło.

Na drugim końcu sali były otwarte małe drzwi i przez nie można było zajrzeć do niewielkiej izby, której ściany wyłożono deskami o wypełzłej już, żółtawej politurze. Obok okna w tej izbie, pod starym krucyfiksem ozdobionym różnymi kwiatami leśnymi siedziała przy kołowrotku młoda dziewczyna i spała. W kącie izby na łóżku leżała jakaś stara kobieta, również pogrążona w głębokim śnie.

– Pułkowniku – szepnął hrabia – weszliśmy w krainę baśni. Jesteśmy w zaczarowanym pałacu. Ta dziewczyna siedząca na ławce przy kołowrotku to chyba królewna, o której nam w dzieciństwie niańka opowiadała, a ta stara, leżąca na łóżku, to czarownica, wiedźma…

– Marzycielu! Czy chce pan odegrać rolę księcia, wyzwalającego tę dziewczynę spod władzy wiedźmy?

Rozmowa ta, acz szeptem się odbywająca, zbudziła jednak „zaczarowaną królewnę”.

– Kto tam? – szepnęła drżącym głosem i zwróciła przestraszoną twarz w stronę olbrzymiej hali, starając się poprzez panujący mrok dojrzeć tych, którzy ją obudzili.

– Dwaj obcy, chcący zwiedzić ten zamek – rzekł hrabia i wszedł do izby. – Widzę, że przychodzimy nie w porę… Proszę wybaczyć…

– Babka śpi… ojca nie ma w domu… W zamku nie ma nic do zwiedzania… to opuszczone ruiny…

Hrabia z rosnącym wciąż zdumieniem rozglądał się po izbie. Nędza wyzierała z każdego kąta. Na stole w popękanej glinianej misie leżały resztki polenty; dzban z mlekiem obsiadły niezliczone muchy; stara, łatana bielizna wisiała na sznurach w pobliżu tynkowanego niskiego pieca. Również i strój dziewczyny świadczył o wielkim ubóstwie; tylko gładko zaczesane ciemne włosy, spięte starym mosiężnym grzebieniem, dowodziły pewnej dbałości.

– Moje dziecko – rzekł hrabia – bardzo mi przykro, że zbudziłem cię ze snu. Ale że już się to stało, czy nie byłabyś łaskawa oprowadzić mnie po zamku? Miałbym ochotę zakupić te ruiny, oczywiście gdyby właściciel się zgodził.

– Ojciec jutro dopiero wróci. Proszę z nim pomówić. On ma klucze od wyższych pięter. A tu są same puste komnaty.

– Czy zamek należy do ojca?

– Nie, panie. Ojciec jest tylko dozorcą.

– A od dawna tu mieszkacie?

– My?…. Nie wiem. Może od trzech lat.

– A gdzie byliście przedtem?

– Tego nie wolno mi powiedzieć. Ojciec zabronił!

Twarz jej pokrył silny rumieniec. Dopiero teraz młody hrabia dostrzegł, że twarz jej, mimo zaniedbanego stroju, jest wybitnie piękna. Rysy tej twarzy były jednak jakieś obce, ostrzejsze, cera ciemniejsza niż u kobiet z okolicy Meranu.

– Już od trzech lat! – powtórzył. – A ile masz lat, moje dziecko?

– Dwadzieścia, panie, a może i więcej.

Zdziwił się, gdyż nie wyglądała więcej niż na szesnaście.

– Powiedz mi, jak się nazywasz – prosił.

– Filomena – szepnęła.

Przez parę chwil panowało milczenie. Nagle dziewczyna podbiegła do łóżka i szarpnęła rękę śpiącej staruchy.

– Babko – zawołała – jest tu jakiś pan; chce zwiedzić zamek.

Miotając niezrozumiałe wyrazy we włoskim dialekcie, stara podniosła się, odgarnęła chudymi palcami włosy z czoła i patrząc gniewnie na przybysza, zbliżyła się do niego. Mimo woli hrabia rozejrzał się za swym towarzyszem, gdyż niezbyt pewnie czuł się w towarzystwie tej wiedźmy. Ale pułkownika nie było…

Starucha ręką zrobiła ruch wypraszający go za drzwi. Dziewczyna siadła spokojnie przy kołowrotku i zupełnie nie interesowała się tym, co się rozgrywa w izbie.

Było zgoła niemożliwe porozumieć się ze starą. Czystego włoskiego języka, którym hrabia próbował z nią się dogadać, nie rozumiała; nie chciała również przyjąć pieniędzy, które jej ofiarował za oprowadzenie go po ruinach zamkowych.

– Babka jest głucha – szepnęła dziewczyna. – Porozumieć się umie tylko z ojcem i ze mną.

– A więc dlaczego ją obudziłaś? – rzekł młody hrabia, spoglądając na nią z wyrzutem. – Powiadasz, że ojciec jutro będzie? Dobrze więc, przyjdę tu jutro. A tymczasem do widzenia, Filomeno!

Dziewczyna milczała. Wracając po ciemnych i ciasnych schodach, hrabia słyszał skrzek staruchy, gniewnie z wnuczką rozprawiającej.

Odetchnął swobodnie, gdy znalazł się wreszcie na podwórzu zalanym potokiem promieni słonecznych. Również i tu nie zastał pułkownika. Opuścił więc podwórze i opodal zamku, blisko dróżki wijącej się w cieniu drzew orzechowych, położył się na mchu, by odpocząć przed wyruszeniem w dalszą drogę.

Po pewnym czasie usłyszał zbliżające się kroki i niebawem na dróżce pojawiła się młoda kobieta dźwigająca na grzbiecie wielki kosz.

– Dokąd? – zapytał.

– Roznoszę chleb z miasta po dworkach okolicznych.

– Ciężka to droga w takim skwarze…

– Ha, cóż robić…

– Czy przynosisz chleb również i do tego starego zamku?

– Tak.

– Jak nazywają ludzie te ruiny?

– Planta. Właściciela już od niepamiętnych czasów tu nie było. Mieszka tylko rządca z córką i matką… diablica ta starucha… szczerzy do każdego dwa zęby, które jeszcze tkwią w dziąsłach… Rzadko rządcę zastać tu można.

– A gdzie się włóczy całymi dniami?

– Jest zawołanym strzelcem. Znaleźć go można na wszystkich turniejach strzeleckich. Usiedzieć nie może w domu. Co prawda, niewiele miałby tu do roboty. Wszystkie pola i winnice są wydzierżawione.

– Czy to chłop tutejszy?

– Nie, panie. Nikt nie wie, skąd pochodzi. Ani on, ani matka i córka z nikim tu nie przestają. Już rok minął, odkąd im dwa razy tygodniowo przynoszę chleb, a wiem tyle o nich, co pierwszego dnia. Co miesiąc punktualnie otrzymuję pieniądze, a reszta mnie nie obchodzi. Żal mi tylko dziewczyny. Piękna, dorodna i jeszcze byłaby ponętniejsza, gdyby miała coś przyzwoitego do ubrania. Nawet w święta idzie na mszę do kościoła raniutko, bo nie ma co na siebie wdziać. No, ale dość gadania, trzeba się śpieszyć, bo przede mną jeszcze daleka droga.

Hrabia wstał, by jeszcze przed porą obiadową dostać się z powrotem do miasta. Przeżycia poranne wywarły na nim silne wrażenie. Zajście, jakie miał z fałszywą, kapryśną kokietką, która go przywabiła, aby go zawstydzić, zeszło na drugi plan. Natomiast na pierwszy wysunął się obraz dziewczęcia, które ujrzał śpiące przy kołowrotku. Odczuwał litość nad tą zaniedbaną istotą, z której jednak promieniował jakiś zagadkowy czar. Był rad, że nie ma teraz przy sobie pułkownika, starego zrzędy, który swym sarkazmem zmąciłby wrażenia zaznane w ruinach zamkowych. Schodząc po stoku góry, wciąż myślał o fantastycznej romantyce tego opuszczonego zamku i tej zagadkowej istocie przy kołowrotku…

„Szaleństwo – snuło mu się po głowie. – Majaczenia! Pułkownik ma rację; tylko ludzie nadmiernie wyczuleni mogą szukać ukojenia w przyrodzie i u prostych ludzi. Ta niesamowita rodzina, o której nikt nie wie, skąd pochodzi i jaka jej przeszłość – może stanowić dla mnie tylko tło do obrazu fantastycznych ruin, ale naprawdę nie powinna mnie zupełnie obchodzić. Byłoby to również nonsensem, gdybym chciał te ruiny nabyć i odbudować w nich dom mieszkalny. Cóż bym począł ze stu izbami, które można by tam wystawić? Założyć rodzinę i umieścić ją na odludziu? Nonsens!”

Przyszło mu na myśl, że przecież dziwne jest, iż zimna kokietka, która go dziś tak upokorzyła, przez tyle miesięcy wytrzymuje w samotnej willi. Co prawda, piękna Węgierka zebrała wokół siebie towarzystwo, bawi u niej często okoliczna arystokracja, przybywają oficerowie z garnizonu w Meranie. Ale czyż to może jej zastąpić życie towarzyskie wielkiego miasta?

„Czy nie uczyniłby lepiej, opuszczając tę okolicę?” – przemknęło mu po głowie. Węgierka będzie zapewne wszystkim rozpowiadać, jak okrutnie sobie zakpiła z niego; narazi go na śmieszność, a to jest zabójcze dla młodego człowieka. Wróciwszy do hotelu, hrabia kazał sobie obiad przynieść do pokoju; nie miał dziś wcale ochoty spotkać się z ludźmi we wspólnej sali jadalnej. Polecił też służbie, by nikogo do niego nie wpuszczano.

Hrabia należał do tych ludzi, którym z biegiem czasu coraz bardziej ciążyć poczyna zupełna niezależność i brak zajęcia; szukał jakiegoś stałego punktu, jakiegoś oparcia dla swych myśli i uczuć. Należał do natur nieproduktywnych, niemających konkretnych zadań w życiu, niezdążających do żadnego wytkniętego celu; ludzie ci stale żyją jakby podczas wakacji i urlopu, szukają przygodnych wrażeń, wytwarzają sobie sami tysiączne drobne obowiązki, starają się niepokój wewnętrzny opanować przez imanie się różnych mało ważnych zadań lub problematycznych zagadnień.

Zainteresowanie się dumną i kapryśną Węgierką było właśnie jednym z takich przejawów; hrabia wmówił w siebie, że czeka go tu piękne i wdzięczne zadanie: chciał ujarzmić naturę tej przewrotnej kobiety i uszlachetnić ją swym wiernym uczuciem. Ten cel pedagogiczny zajmował go silniej niż sama kobieta, choć nie zdawał sobie z tego należycie sprawy. Wytrzeźwiał dziś rano zupełnie i uczuł pustkę w sercu; i oto znowu ogarnęła go gorączka działania: ledwo spojrzał na dziewczę w opuszczonym zamku, powziął jeszcze bardziej fantastyczny plan, który go zaprzątał intensywnie przez całe popołudnie.

Chętnie byłby teraz odszukał pułkownika, by z nim porozmawiać; czuł, że ironia i sarkazm starego zrzędy w tym wypadku nie miałyby takiej pożywki jak rano, gdy mowa była o nieudanych zalotach do węgierskiej kokietki.

Stary pułkownik nie podał mu jednak nigdy swego adresu. Choć w Moranie wszyscy znali tego zagadkowego człowieka, nikt nie umiał o nim powiedzieć nic dokładniejszego; wiedziano, że mieszka w jakiejś górskiej wiosce i że od miesięcy z ciupagą w ręku włóczy się po okolicy. Nie znano też jego nazwiska; nieliczni, z którymi w ogóle rozmawiał, nazywali go pułkownikiem, nie wiedząc zresztą, czy ta ranga mu przysługuje. Że był wojskowym, poznać można było od razu z jego postawy i chodu. Hrabia nic więcej o nim nie wiedział.

Wieczorem położył się wcześnie do łóżka i we śnie ujrzał się w ruinach zamkowych…

Nazajutrz po południu wybrał się w drogę. Znał ją doskonale. Przynajmniej do tego miejsca u wylotu parowu, skąd prowadziły dwa odgałęzienia; na lewo do ruin zamku Planta, na prawo do willi kokietki.

Właśnie znalazł się na rozdrożu, gdy z prawej strony nadeszła osobliwa para. Młodzieniec, który prowadził pod ramię uroczą swą towarzyszkę, nosił wytworny, jasny garnitur letni, na głowie miał lekki słomkowy kapelusz. Był średniego wzrostu, smukły i zgrabny. Hrabia spotykał go w Meranie, nie zwracał jednak na niego zbytniej uwagi. Należał do nielicznych elegantów i lowelasów tego małego miasta, którzy dzień spędzają na ulicy lub w kawiarni i regularnie wychodzą na dworzec kolejowy, by przypatrzyć się przyjezdnym. Ojciec jego miał wielki sklep w Meranie i obszerne winnice w okolicy. Młody elegant prowadził pod ramię pokojówkę Węgierki. Nie była już pierwszej młodości; twarz miała przekwitłą, z śladami burzliwych nocy i niejednej miłostki. Obok młodego wytwornego lowelasa tym bardziej to się uwydatniało.

Na widok młodej pary hrabia skrył się w krzewach gęsto rosnących obok drogi. Dopiero gdy minęli go młodzi, zatopieni w ożywionej rozmowie, poszedł pośpiesznie w stronę zamczyska.

W dolinie leżały już głębokie cienie, ale wysokie pokryte powojem ściany zamku skąpane były jeszcze w potokach słońca. Myśli hrabiego od wczorajszego dnia tak często krążyły wokół tych murów, iż miał teraz wrażenie, jakby tu było stałe jego miejsce pobytu, a teraz wracał znowu po dłuższej nieobecności. Filomenę zastał na podwórzu; rozłupywała siekierą na wielkim pniu jakąś zeschłą deskę; widocznie szykowała opał do kuchni. Teraz, w świetle słonecznym, suknia jej wydała mu się jeszcze nędzniejsza niż wczoraj; sprawiało mu to pewną przykrość, bo przecież w swych snach wystroił ją tak czarownie…

Przez kilka chwil spoglądał na nią w milczeniu i nie zadał pytania, które cisnęło mu się na wargi.

Widocznie przeczuła, o co chce zapytać, gdyż odpowiedziała:

– Nie ma jeszcze ojca w domu. Nie wiem też, kiedy wróci.

Powiedziawszy to, zabrała się znowu spokojnie do swej roboty.

– Jestem zmęczony długim marszem. Czy wolno mi tu trochę wypocząć? – spytał wreszcie i nie czekając na odpowiedź, usiadł na zbutwiałej ławie pod murem.

– A dokąd ojciec poszedł? – zapytał po chwili.

– Na strzelnicę do Lany.

– Czy często bawi poza domem przez szereg dni?

– Jak się zdarzy. Może z Lany uda się do Bolzano, bo i tam ma się odbyć strzelanie z nagrodami.

– A nie przykro ci tu samej, Filomeno?

Spojrzała na niego, jakby nie rozumiała wcale tego pytania, i nic nie odrzekła.

– Czy babka nie dokucza ci?

– O nie – rzekła i po chwili głęboko westchnęła.

– A nie boisz się być tu z tą starą, głuchą kobietą? Włóczy się przecież często po górach mnóstwo drabów. A gdyby kiedy napad­li na was?

– Nie, nie – rzekła. – Nikt tu nie przychodzi, nikt o nas nie dba… jesteśmy biedni… A gdyby przyszedł w nocy, już by babka to zmiarkowała. Babka śpi tylko za dnia, w nocy siedzi przy kołowrotku, widzi w ciemności lepiej niż sowa… Nie, nie, nikt do nas nie przychodzi… Babka zmiarkowałaby to natychmiast… Chyba żeby wypiła za dużo wina…

Ostatnie słowa wymknęły się jej widocznie mimo woli, gdyż wyraz przestrachu pojawił się na jej twarzy.

– A czy nie masz nigdy ochoty zobaczyć innych ludzi, pójść do miasta, zwłaszcza w dni targowe?

– A cóż bym tam sobie kupiła? – odparła spokojnie.

– Znaleźliby się już tacy, którzy by ci kupili najpiękniejsze rzeczy, gdybyś tylko chciała uprzejmie na nich spojrzeć.

Twarz jej nagle poczerwieniała. Zaczęła tak silnie uderzać siekierą w drzewo, że drzazgi padały daleko od pnia.

– Nie mam doprawdy nic złego na myśli, moje dziecko. Przecież nie spędzisz całego życia w tych murach… Dostaniesz za męża poczciwego chłopaka i zamieszkasz z nim w mieszkaniu o wiele lepszym niż ta wasza izba, w której byłem wczoraj. Czy nie chciałabyś tego, Filomeno?

– Nie chcę opuścić ojca – rzekła głuchym tonem.

– A cóż byś na to powiedziała, gdybym kupił ten zamek i kazał w nim odbudować dla siebie i dla was mieszkania? Czy wtedy zostałabyś wraz z ojcem przy mnie?

Zanim zdążyła odpowiedzieć, otwarły się w jednym z okien na piętrze okiennice i starucha poczęła skrzeczącym głosem miotać niezrozumiałe dla hrabiego słowa. Dziewczyna pośpiesznie zebrała do fartucha porąbane na opał drzewo i pobiegła do małych drewnianych drzwi, wiodących do wnętrza tej części zamku, w której znajdowało się mieszkanie rządcy. Hrabia czas jakiś przeczekał na podwórzu, łudząc się, że może przecież dziewczyna jeszcze zejdzie. Gdy jednak po dłuższym oczekiwaniu nie zjawiła się, opuścił teren zamczyska.

Przy najbliższym rozdrożu natknął się na starego pułkownika.

– Dlaczego mnie pan wczoraj opuścił? – zapytał hrabia.

– Nie łażę tam, gdzie nie mam nic do roboty – mruknął stary i ostro wpatrując się w hrabiego, zapytał: – Awantura rozwija się zupełnie normalnie? Czy ptaszek w klatce już obłaskawiony?

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

LOTKA

Dostępne w wersji pełnej

BEATRICE

Dostępne w wersji pełnej

GARCINDA

Dostępne w wersji pełnej

Tytuł oryginału: Beatrice, Garcinda, Filomena, Lotka

Copyright © 2019, MG

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-552-1

Projekt okładki: Elżbieta Chojna

Korekta: Dorota Ring

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

[email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka