Czerwone koło. Le Cercle rouge - Maurice Leblanc - ebook

Czerwone koło. Le Cercle rouge ebook

Leblanc Maurice

0,0

Opis

Oto zadziwiająca i budząca dreszcz emocji historia Czerwonego Koła, owego straszliwego piętna, które w każdym pokoleniu naznacza niby pieczęcią jednego z członków rodziny Bardenów brakiem równowagi psychicznej. Gdy ostatni przedstawiciele rodziny, bandyta Jim Barden i jego syn Bob, umierają, uważa się, że klątwa zniknie wraz z nimi. Ale oto fatalny znak pojawia się ponownie na dłoni tajemniczej kobiety… a co będzie dalej, dowie się czytelnik, po przeczytaniu całej powieści. Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et français.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 926

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Maurice Leblanc

 

Czerwone koło

Le Cercle rouge

 

 

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej.

Version bilingue: polonaise et français.

 

Na język polski przetłumaczył J. W.

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekstpolskiwg edycji z roku 1927 

Tekstfrancuskiwg edycji z roku 1922 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-078-9 

 

 

 

Czerwone koło

Prolog.

 – Widzisz więc, stary Dzimie, powiedział dozorca, klepiąc po ramieniu więźnia, pomalowano ci świeżo mury twej celi. Jeżeli je zaczniesz zasmarowywać nanowo, to biada ci! Słyszysz! żadnych napisów. Bo...

 Człowiek nie ruszał się, skulony na stołku. Dozorca popatrzył na niego przez chwilkę, a potem, głosem łagodniejszym, w którym przebijała litość, dodał:

 – No, widzę, że jesteś spokojniejszy. Pomogła ci samotność. Ach, gałganie, dałeś się nam we znaki temi paroksyzmami. Ale już skończone z niemi? Tem lepiej. No, to do widzenia, stary Dzimie.

 Człowiek pozostał sam w swej celi, oświetlonej niepewnym światłem, płynącem z dwóch otworów wyciętych wysoko w grubości muru. Milczenie grobowe przerywane było od czasu do czasu wyciem dochodzącem z oddali.

 Dżim wyglądał na lat pięćdziesiąt. Siwe włosy opadały kosmykami na czoło. Pod ubraniem w paski jakie noszą więźniowie w Stanach Zjednoczonych, przeglądała jego chudość, ale i atletyczna budowa. Twarz jego, o cerze ziemistej, o dużych, ciężkich rysach, zastygła w błędnym wyrazie.

 Dżim wstał i zbliżył się do kraty, służącej jednocześnie za drzwi od celi. Potężnemi rękami chwycił za żelaza i oczy jego, apatycznie obojętne, błądziły przez chwilę w cieniu kurytarza, skąd oddalił się dozorca. Potem zaczął chodzić wzdłuż i wszerz swej celi.

 Chód jego był ciężki i zarazem elastyczny, jak chód wielkiego zwierza leśnego. I nagle zatrzymał się, tak, jak się zatrzymuje zwierzę, pod nagłem uderzeniem wrażenia jakiegoś: pragnienia, które się budzi, instynktu szukającego zaspokojenia.

 Oczy jego wpatrzyły się najpierw w nagi mur, na prawo od kraty, nawprost otworów okiennych. Ściany były pomalowane farbą bronzową, prawie czarną, jak to oznajmił dozorca. Więźnia zdawało się to wprowadzać w zakłopotanie. Palce jego zadrżały, niecierpliwie i kurczowo zaciśnięte. Ale w kącie znajdowała się mała szafka w murze, gdzie stawiano dzbanek z wodą i chleb. Otworzył ją. Wewnątrz tynk był biały, gładki i czysty.

 Wówczas Dżim powrócił do swego stołka, chwycił go oburącz i wywinął nim w powietrzu młynka. Pod siedzeniem drzewo było pęknięte. Do szczeliny tej wsunął paznokieć i wyciągnął z niej kawałek ołówka o czerwieni szkarłatu.

 Trzymając ołówek między palcem wielkim a wskazującym, powrócił do szafki. Tam, stojąc, z łokciem opartym o półeczkę, poważnie, z naprężeniem całej swej siły, zaczął rysować coś na białej ścianie.

 Kiedy skończył, cofnął się o parę kroków by podziwiać swoje dzieło.

 Narysował koło czerwone.

 Koło szerokości mniej więcej bransoletki kobiecej, koło prawie regularne i symetryczne w przecięciu, ale nierówne w grubej linji tworzącej je linji, czasem węższej, czasem bardziej wydętej; koło krwi, możnaby powiedzieć. Dżim przyglądał mu się długo, długo z szybko zmieniającym się wyrazem twarzy, skurczającym jego rysy, z wyrazem wściekłości, nienawiści, rozpaczy, rezygnacji dzikiej. Oczy jego napełniły się tym czerwonym kołem dziwacznym, tą małą geometryczną figurą zagadkową, zdającą się mu mówić tyle rzeczy strasznych i bolesnych. I nagle cierpienie jego doszło do takiego napięcia, że zamknął gwałtownie drzwiczki szafki i odwrócił się.

 Ale nie zrobił nawet czterech kroków wstecz, gdy zadrżał, dusząc w sobie okrzyk przerażenia.

 Naprzeciw niego, na ścianie, pomiędzy szafką a kratą, było czerwone koło.

 Nie wahał się ani sekundy przyjmując jako pewnik myśl, zalewającą mu mózg. Koło, które widział, było to samo, jakie narysował.

 Dwoma susami znalazł się przy szafce i otworzył ją: pierwsze koło było wewnątrz.

 Więc to drugie?... Koło, wyskakujące na gołej ścianie?... Odwrócił głowę i patrzał w bok, trzęsąc się cały, z nadzieją, że już nie ujrzy znaku i z pewnością głęboką, że przecież ono zostanie.

 Zobaczył je.

 Zobaczył. Wzrok jego zdawał się być do niego przygwożdżony. Drugie koło było obrazem pierwszego... a jednocześnie różniło się... W czem?... W czem?... Ta sama wielkość, tenże wygląd, ten połysk krwawy... a jednak...

 Podstępnemi krokami, cichaczem, Dżim zbliżył się posuwając się wzdłuż ściany i nagle rzucił się gwałtownie z ręką otwartą.

 Trzymał je! Zdusił je, jak dusi zwierzę szkodliwe. Zgładził je ze świata! Ach, co za ulga!

 Odjął dłoń. I tym razem nie mógł powstrzymać krzyku przerażenia, rozdzierającego mu gardło.

 Czerwone koło było dalej, o jakieś trzydzieści centymetrów.

 I oto stała się rzecz, nieoczekiwana i zdumiewająca:

 Czerwone kolo poruszyło się znowu! Zaczęło tańczyć po gołej ścianie, niknąć, ukazując się i podskakując.

 Nieraz pod zamkniętą powieką naszą, punkt świetlny tańczy, rośnie, zmniejsza się, staje się dyskiem drżącym, mnoży się, dzieląc się w błędnę ogniki, które grają w zamkniętej świątyni naszej wizji. Podobnie Dżim widział, ale oczami szeroko rozwartemi, całą fantasmagorję kół czerwonych, punktów świetlnych, plam krwawych, wieńców szkarłatnych, kulek ognistych, a wszystko to wirowało w jakimś obłąkanym tańcu.

 Umysł jego uległ zamroczeniu. Rzucił się na mur i potężnemi pięściami zaczął walić bez przerwy, jak wariat a z gardła jego wyrywały się okrzyki szału.

 – Cóż to, Dżim? Znowu? Więc jeszcze te napady wciekłości cię nie opuściły?

 Był to dozorca, który zwabiony krzykiem, zaglądał przez kratę.

 Dżim opamiętał się i wielkim wysiłkiem zmusił siebie do milczenia, nie dlatego, by się obawiał, ale nie chciał, by dozorca wszedł i zobaczył czerwone kolo na ścianie.

 Dozorca bacznie spoglądał na Dżima. Krople potu lśniły na twarzy i na szyji. Jednakże wydawał się on obecnie spokojny i opanowany.

 – Skończone już? nieprawdaż, Dżimie? A teraz trzeba trochę milczenia! powiedział dozorca i odszedł.

 Dżim nie ruszył się. Znowu patrzał uparcie w ścianę.

 Kolo czerwone zniknęło.

 Jednocześnie, przez jakiś fenomen niewytłómaczony, ale w którego straszliwe istnienie nie mógł wątpić ani chwili, miał on poczucie jasne, niezaprzeczalne, że koło czerwone przechodzi przez materiał ubrania, wpija mu się w plecy, prze w ciało i piecze go, jak żelazo, rozpalone do białości.

 Uczucie djabelskie! A jednak – jak zaprzeczyć temu? Nie, było to nie do zniesienia! Jednym susem Dżim skoczył w bok, jakby dając swobodne przejście tej rzeczy niepojętej, torturującej go okrutnie, a rzecz ta rzuciła się na ścianę, jakby rzucona tam z mocą nieposkromioną.

 Czerwone koło było znów.

 A potem, nagle, znikło. Nic. Ściana była znów pusta.

 Dżim odetchnął.

 Ale znów ukazały się, raz po raz, dwie kule świetlane, jakby wyskakujące z muru. Znowu przerwa. I znów cała seria błysków, oddzielonych jeden od drugiego regularnemi odstępami.

 Machinalnie Dżim je policzył, tak jak się liczy błyski latarni morskiej.

 Było ich piętnaście.

 Nowa przerwa. Potem dwa błyski.

 Dżim czekał. Ale już nic więcej się nie ukazało i po paru minutach myślał, że to jest koniec zjawiska.

 – Dwa... Piętnaście... Dwa... mruczał, przypominając sobie liczbę tych serji jasnych kół czerwonych.

 Nie miało to dla niego z początku żadnego znaczenia, gdyż nie szukał go wcale. Ale po chwili wpadło mu na myśl, zupełnie podświadomie coprawda, by każdą z tych liczb skonfrontować z literą, odpowiadającą danej liczbie w alfabecie.

 Otrzymał w ten sposób „B”, potem „O”, potem znów „B”.

 Wówczas ogarnęło go zdumienie bez granic. Te trzy litery razem złączone, tworzyły wyraz, a raczej imię: Bob.

 A Bob – było to imię jego syna.

 Ze wzruszenia zachwiał się i, aby nie stracić równowagi, musiał usiąść na stołku. Ale owo przerażenie przed tajemniczem zjawiskiem przeszło bez śladu. Nie miał on przed sobą żadnego cudu nie rozumiejąc jeszcze kryzysu, przez jaki przeszedł, nie rozumiejąc, że był igraszką swego chorego mózgu i że koło czerwone przez niego narysowane, poplątało się wskutek naturalnej u niego halucynacji, z plamą świetlna, tańczącą na ścianie i przynoszącą mu sygnały syna jego Boba, pojął, przynajmniej, pochodzenie tych plam i znaczenie sygnałów.

 Ogarnął go wielki spokój. Koszmar podstępny i okropny czegoś nadprzyrodzonego i niepojętego, oddalił się. Teraz on wiedział.

 Wiedział! Gdzieś, leżąc wysoko na jakimś sąsiednim dachu. Bob poprzez otwór okna jego celi, dawał mu znaki zapomocą małego lusterka kieszonkowego, które zbierało promienie słońca i posyłał ie do ciemnej celi.

II.

 Okienko to, przez które trochę powietrza i światła wchodziło do celi, było zawsze otwarte. Wycięte w murze grubym na dwa metry, rozszerzało się na zewnątrz.

 Często Dżim wślizgiwał się aż do otworu, zbyt wąskiego by więzień mógł uciec tamtędy, i tam, przez długie godziny, pogrążał wzrok, ponury i znudzony, w małem podwórku, ciemnem jak studnia, wybrukowanem wilgotnemi, zielonkowemi kamieniami. Upewniwszy się, że na kurytarzu niema nikogo, Dżim powtórzył swój manewr. Plecy jego, zbyt szerokie, uderzyły o kamienie muru, ale głowa wysunęła się na zewnątrz.

 Z naprzeciwka, nieco wyżej, usłyszał lekki gwizd.

 Podniósł oczy.

 Bob znajdował się na dachu, po przeciwnej stronie podwórza, u dołu pochyłości dachówek, pochyłości tak spadzistej, że było prawdziwem szaleństwem znajdować się tamże. Dwa duże kominy wznosiły się powyżej i Dżim spostrzegł, bez wielkiego zdziwienia zresztą, – wiedział bowiem, że syn jego był mało odważny – że sznur przewiązywał go wpół i że ktoś najwidoczniej stojący w tyle za kominem, trzymał go mocno.

 Trzy metry najwyżej oddzielały syna od ojca. Bob zamierzał mówić, ale Dżim szepnął:

 – Milcz. Ani słowa!

 Wówczas Bob schwycił znajdującą się obok niego na dachówkach deskę i przerzucił ją jak most wiszący pomiędzy dachem a brzegiem okienka.

 – Nie! – zaprotestował Dżim. – To idjotyzm! Złapią tu ciebie!

 Cofnął się z przerażeniem i zobaczył swego syna, spuszczającego się po desce.

 Dżim skrył się w głębi celi. Bob, młodzieniec długi i szczupły, podobny do akrobaty z powodu wygimnastykowanych członków, przelazł bez wielkiego trudu przez otwór okna i znalazł się obok ojca. Powoli rozwiązał opasujący go sznur.

 Wszystko to nie trwało nawet dwóch minut.

 Słońce zapewne przez ten czas schowało się poza wysokie sąsiednie budynki, cień zapanował wszechwładnie wewnątrz cel, tak, że Dżim z trudem rozpoznał rysy twarzy syna.

 Mruknął:

 – Proszę cię – cichooo... dozorca znajduje się tuż...

 Oparł rękę na plecach Boba i popchnął go do kąta, gdzie nie można było zobaczyć go przez kratę, poczem szepnął głosem urywanym i surowym:

 – Czego chcesz odemnie?.. Po co tu przyszedłeś? Mów...

 Bob znajdował się pod wpływem reakcji swego wysiłku i niebezpieczeństwa, przez jakie przeszedł. Być może również, że obawiał się swego ojca. Blady był straszliwie i trząsł się na całem ciele. Wreszcie rozpoczął opowiadać o swojem przedsięwzięciu. „Miał pomysł razem z jednym swoich przyjaciół” wyleźć na dach sąsiedniego domu; zawahał się jednak przed otworem okna w murze więzienia.

 – Nie wiedziałem, które to okno... I w jaki sposób dać tobie znać?... Trzy razy przychodziliśmy tutaj...

 Dżim przerwał:

 – Przestań gadać głupstwa. Mów do rzeczy... Poco tu przyszedłeś? Czego chcesz odemnie?...

 – Więc!.. otóż... – jąkał się Bob – bo... dlatego, że może mógłbyś uciec stąd...

 – Uciec?.. Jakim sposobem? Nie jestem wężem, nie mogę się prześliznąć.. A potem, ty przecie wiesz dobrze, że nie chcę wcale uciekać! Bandyta taki jak ja musi pozostać w ciasnej klatce... Tutaj nie mogę nikomu szkodzić!... Zadużo już zrobiłem złego... Słowa te rzucił ponurym głosem. Potem, zastanowiwszy się chwilę, dodał:

 – A zresztą, ty przecie łżesz. Wcale ci nie chodzi o to, bym był wolny... Nie będziesz mi przecie zawracał głowy uczuciem, co? Nie miłość tobą kieruje... Ani mna, również...  Robiłeś wszystko co mogłeś, aby tak cbyło... Chciałem mieć syna... prawdziwego syna... Człowieka pracującego, żyjącego z uczciwego rzemiosła... A ty...

 Nie puszczał ram Boba, ściskając je ręką brutalną.

 – A co ty robisz obecnie? Jeszcze przed sześciu miesiącami, gdy byłem na wolności, znalazłem ci miejsce porządne... Co? Co mówisz? Wypędzono ciebie? A więc? Z czego żyjesz teraz? U kogo pracujesz? Bo chyba pracujesz, mam nadzieję?

 – Tak jest, pracuję, – mruknął Bob.

 – U kogo? Odpowiadaj?...

 – U... u Sama Smillinga.

 Dżim skoczył.

 – U Sama Smillinga! U tego szewca przeklętego!... Ach, tego to już zawiele!

 – Ależ to przecie jeden z twych przyjaciół! – zaryzykował Bob.

 – Milcz! To bandyta!... Prawdziwy bandyta... O, tak, on wie, co robi...

 – Ależ, ojcze, zapewniam cię, on zajmuje się mną, daje mi dobre rady.

 – Nie gadaj! Sam Smilling! O, znam dobrze jego rady... Ahaha! więc ty „pracujesz” u niego! Więc teraz rozumiem już... Przyznaj się: to on posyła tu ciebie? Dżim drżał cały ze złości. Powstrzymał się jednak, by nie przerażać swego syna i otrzymać od niego zupełne wyznanie.

 – No więc tak, – mruknął Bob, – to on mnie przysyła tutaj.. Zresztą nic nie mam do ukrywania... Przeciwnie... To w celu dobrego uczynku, – dokończył z emfazą.

 – Dobrego uczynku? – powtórzył Dżim zaciskając pięści. – A zresztą, opowiedz... zobaczymy potem.

 – Więc tak, – powiedział Bob, zupełnie już ośmielony. – Jak się dowiedziałem, przed trzema laty oddaliście obydwaj wielką usługę bankierowi na Far-West. A on powiedział wam wówczas, że jeżeli zgłosicie się do niego, do San Francisko, gdzie on mieszka, to w razie jego nieobecności przyjmie was jego córka, którą on uprzedził. Dla rozpoznania macie jej pokazać, tej córce...

 – Pokazać co?

 – Otóż właśnie, bransoletę... Bransoletę koralową, która należała do ciebie... a przedtem należała do...

 – Do mojej żony, – wtrącił Dżim głucho.

 – I wówczas, podobno, pewnego dnia przyszło między Samem a tobą do wielkiej kłótni i bransoletkę połamano... Sam wziął połowę... Obecnie bankier pojechał do Europy i Sam dowiedział się przypadkiem, że chcą go ograbić... Wiec dlatego też chce on uprzedzić o tem córkę, ale na to, by ona mu zaufała, prosi cię o wydanie mu drugiej połowy bransolety... Widzisz, jakie to proste...

 – Tak, – powiedział Dżim, który czynił najwyższe wysiłki, by pozostać panem siebie... – Tak, to bardzo proste. I istotnie, Sam nie namęczył się bardzo, by wymyśleć tę historyjkę. Ale widocznie sądzi on, że stałem się już idjotą i że mógłbym dać się wziąć na lep tej bajeczki... Tak, tak, prawdą jest, że chce on udać się do San Francisco, że chce zdobyć zaufanie i że raz już będąc na miejscu, będzie kradł i mordował... a ty będziesz jego spójnikiem.

 – Ja też byłem pewny, że ty odmówisz, – szepnął Bob, – ale on chciał za wszelką cenę, abym ja spróbował...

 – I to on przyprowadził ciebie tutaj? To on trzymał ciebie za sznur?...

 Dżim nie skończył. Złość nurtowała w nim, podnosiła się i dusiła go. Ciężkie milczenie zapadło między ojcem i synem. Kąt, w którym się znajdowali, oświetlało trochę drugie okienko a promień jasny padał właśnie na drżące ręce starego Dżima.

 I nagle Dżim spostrzegł, że syn jego zaczął się trząść, a głos przeszedł w jęk, wyrażający przerażenie bez granic.

 – Ach! Koło Czerwone!... Koło Czerwone na twej ręce!... Ach, nie rób mi nic złego... Łaski!... To sam Smalling kazał mi tu przyjść...

 Z początku Dżim nie drgnął. Wiedział, że Koło Czerwone odbiło się na jego prawej ręce i że ten straszny stygmat, znany jego synowi, znany wszystkim, że ten straszny stygmat, znak widomy jego kryminalnych instynktów, zaokrąglał się krwawym wieńcem na jego chropowatej skórze. Wiedział o tem również z wrzenia złych myśli, z rozpętania sił nieokiełznanych, pchających go niechybnie do czynu gwałtownego.

 Minęła chwila straszliwa, Bob trząsł się jak w febrze, nie mając odwagi uciekać lub bronić się, nie mogąc wydać krzyku o ratunek. Ojciec naprężał się jakby w napięciu całej energji, naciągającej muskuły jego jak sznury.

 A Koło, różowe najpierw, potem żywo-czerwone, nabiegało purpurą krwi, wychodząc wypukle na skórą.

 – Koło Czerwone! – wyjąkał Bob... – boję się... boję się... to koło!...

 Nie skończył. Ojciec chwycił go za gardło obiema rękami w najwyższej rozpaczy i chłopak zwalił się na podłogę.

 Nie było walki. Nie było oporu. Dżim nielitościwy, klęcząc, dusił go.

 W cieniu połyskiwał krwawy stygmat a przynajmniej Dżimowi zdawało się, że widzi jego kształt i kolor. Widział to tylko, wpatrywał się w to jedynie, w ten płomień, biegający mu pod skórą, w tego węża ognistego, kręcącego się bez przerwy dokoła siebie samego, nieruchomego napozór, lecz żyjącego jakiemś piekielnem życiem. Zdawało mu się. że jego obie ręce złączone zakreślają wokoło szyji syna jego najokropniejsze koło – koło śmierci.

 Nagle puścił ofiarę. Ta wizja śmierci była dla niego nie do zniesienia. Jego syn zaduszony przez niego! Przez kilka chwil zły genjusz instynktu trzymany był na wodzy – ale jedynie podczas tych paru chwil. Kolo Czerwone nie znikło.

 Jednym susem Dżim znalazł się przy kracie. Zdawało mu się, że słyszy kroki dozorcy, robiącego swój obchód.

 W tej chwili Bob, wciąż rozciągnięty na podłodze, nie mogący lub nie chcący wstać, jęknął głośno.

 Wówczas Dżim stracił głowę. Kryzys jego wzrastał ale zmieniał podmiot wściekłości. Dozorca powinien był nadejść. A wówczas nastąpiłoby zaaresztowanie Boba i syn jego byłby w więzieniu.

 A Koło Czerwone wciskało mu się w ciało: o męczarnie niewypowiedziane! Koło Czerwone wciągało jego myśli jakiś wir zawrotny, gdzie były płomienie i krew.

 Kroki zbliżały się.

 Wówczas Dżim szalonym wysiłkiem chwycił syna wpół posunął go aż do otwartego okna. Jakaś przeszkoda. Potem łoskot rzeczy padającej, na bruk podwórza. Była to deska, owi most powietrzny, łączący z sąsiednim dachem.

 Ostatnie popchnięcie.

 Bob zniknął.

 Kiedy dozorca wszedł do celi, znalazł tam starego Dżima leżącego na ziemi i łkającego koawulsyjnie, bez pamięci...

Rozdział I. Stygmat dziedziczny.

 Zrana, we wtorek, 13. czerwca doktór Maks Lamar, lekarz sądowy, zajęty przy administracji policji w Los Angelos, pracował ze swą stenografistką w swem biurze urzędowem, pokoju dużym, ponurym i zimnym!

 Stenografistka, pna Hayes, powtórzyła półgłosem ostatnie dyktowane sobie zdanie: „Streszczając więc, odpowiedzialność danego osobnika zdaje się być bardzo zmniejszona wskutek ciążącej na nim dziedziczności...”

 I z ołówkiem w ręku oczekiwała dalszego ciągu, wpatrzona w swego szefa.

 Szef milczał. Siedząc przed dużem biurkiem, zawalonem instrumentami, papierami i dokumentami najrozmaitszego rodzaju, odczytał z uwagą jakąś notatkę.

 Ale czas uciekał. Doktór Lamar spieszył się z robotą. Wstał z krzesła i zaczął przechadzać się po pokoju wielkimi krokami.

 – Gdzieśmy się zatrzymali, proszę pani? – zapytał.

 Panna Hayes odczytała niedokończone zdanie.

 Doktór zapalił papierosa i podjął dyktowanie głosem wolnym i dobitnym.

 Maks Lamar wywoływał zawsze zdziwienie u tych, którzy znając go z reputacji, stykali się z nim osobiście poraz pierwszy.

 Zważywszy jego głębokie doświadczenie oraz sumę wiedzy, zebranej z głębokich studjów o kryminalistyce, o popędach zbrodniczych, o dziedziczności fizycznej i moralnej, możnaby oczekiwać spotkania się z człowiekiem dojrzałym, nerwowym, przedwcześnie zestarzałym.

 Maks Lemar przedstawiał zupełnie co innego. Mając lat trzydzieści sześć, zachował wygląd młodzieńca; wysoki, szczupły, muskularny; elegancki w swojem ubraniu ciemnem i dobrze skrajanem, przedstawiając obraz siły giętkiej i prędko spełniającej rozkazy.

 Inteligencja widniała na jego czole szerokiem, które odsłaniała gęsta, ciemna czupryna. W jego szarych oczach, przenikliwych, jasnych i spokojnych, we wszystkich linjach jego wygolonej twarzy, o rysach regularnych i cerze matowej, wyczytać można było decyzję, domyślność i energję, energję dochodzącą aż do postanowienia najbardziej nielitościwego... Ale gdy uśmiechnął się, gdy jakieś uczucie miłosierdzia lub tkliwości rozjaśniało mu rysy, wówczas można było bez trudu zdać sobie sprawę z całej dobroci, tak starannie ukrywanej pod jego zwykłą flegmą.

 Przyjaciele jego mówili o nim, że jest to najpewniejszy i najusłużniejszy z ludzi, a zdanie to podzielali wszyscy ci nieszczęśliwi, którymi doktór zainteresował się podczas swoich badań i których wspomagał z życzliwością mądrą i zawsze dyskretną.

 Wrogowie jego – t. j. niektórzy z najgorszych jego kljentów – bali się go straszliwie. Cała ta zwierzyna więzień i przytułków, które on odwiedzał, wszyscy wykolejeńcy, alkoholicy, półwariaci, monomani, których on badał wady i obciążenia dziedziczne, drżeli pod jego badawczem okiem i przed nim zapominali swych kłamstw.

 Ale Maks Lamer miał jeszcze innych nieprzyjaciół: mała ilość kolegów miernej wartości, nie mogących mu przebaczyć że w tak stosunkowo młodym wieku zdobył sobie stanowisko znaczne i wysokie.

 Koledzy ci twierdzili, iż Maks Lemar tak daleko posunął miłość swego zawodu, że przekraczał granice swych zadań i że czasami zdawało mu się dać unieść przez ciekawość zawodową, przez pasję w dochodzeniach kryminalistycznych, że wpędzał się aż na tereny, nie będące już odpowiednie dla lekarza, lecz dla detektywa.

 Ale on, choć echo tych krytyk obijało się kilkakrotnie o jego uszy, odpowiadał, śmiejąc się spokojnie:

 – To prawda. Rozwiązanie problemu psychologicznego więcej ma dla mnie wartości, niż rozwiązanie zadania nauki czystej. Trudno mi oprzeć się pokusie, rozwiązania zagadki chwytającej mię zawsze na widok śladu, jakie pozostawia po sobie zręczny złoczyńca. A zresztą, czyż nie jest dla mnie rzeczą konieczną studjować zbrodnię, by poznać zbrodniarza? Nie z książek przecie uczymy się medycyny, ale w szpitalach; nie w biurze zamkniętem można rozstrzygnąć kwestję odpowiedzialności lub nieodpowiedzialności danego osobnika. Moje laboratorjum – to rojenie się poczwarek ludzkich, uwijających się w nizinach wielkiego miasta. Ja analizuję planę społeczeństwa tak, jak chemik bada ciało, złożone z pierwiastków jeszcze nieznanych. 

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

 Po ukończeniu swego raportu doktór Lamer powrócił do swego biurka.

 Wybiło właśnie jedenaście. Podyktował tuż dwa listy i zamierzał zabrać się do trzeciego, kiedy otworzyły się drzwi, prowadzące do pokoju sekretarzy.

 Wszedł urzędnik, niosąc list, który Maks Lamar otworzył natychmiast.

 Czytając, zadrżał nieznacznie i wyraz żywego zainteresowania odbił się na jego twarzy. Położył list przed sobą i chwilę siedział milczący i zamyślony.

 – Proszę pani – zwrócił się wreszcie do swej stenografistki, – jest rzeczą prawdopodobną, że nie przyjdę tu dzisiaj, a i jutro również.

 – Będę miał bardzo dużo do roboty w czasie tych kilku dni – dodał półgłosem, jakby mówiąc do siebie.., – ale jest to praca warta zachodu...

 Zagłębiony w fotelu, pogrążył się w rozmyślaniach.

 – Tak, tak, – dodał w parę chwil później, – praca warta zachodu... Zażąda pani z administracji aktów Dżima Bardena... Słyszy pani, panno Hayes? Zapewne będę miał dużo do skompletowania tych aktów...

 – Akty Dżima Bardena? Dobrze, proszę pana, – odpowiedziała stenografistka, zapisując sobie w notatniku.

 Podniosła wzrok na szefa i zapytała:

 – Czy to jest zbrodniarz?

 – Oto, proszę niech pani sobie to przeczyta, a dowie się pani wszystkiego, – odpowiedział Lamar, podając stenografistce list.

 Mój kochany Maksie.

 Słynny Dżim Barden, znajdujący się u nas w celi pod kluczem w szpitalu obłąkanych, ma być wypuszczony na wolność z powodu korzystnej opinii naczelnego lekarza.

 Spieszę uwiadomić o tem ciebie, abyś mógł roztoczyć swą czynną opiekę i dozór, jak to zwykle czyniłeś.

Serdecznie ci oddany

Ralf Allen – szef policji.

 – Więc Dżim Barden jest obłąkany? – spytała stenografistka.

 – Widzi pani, że nie, ponieważ lekarz naczelny podpisał mu jego zwolnienie, – odpowiedział doktór Lamar z lekkim uśmiechem.

 – A zresztą, wzruszając ramionami, – czy Dżim Barden jest obłąkany czy nie – trudno mi to dzisiaj stanowczo stwierdzić. Wiem tylko, że jest to człowiek najniebezpieczniejszy dla społeczeństwa. Badam go już od kilku lat. Trzy razy musiałem go już kazać zamknąć w przytułku obłąkanych i trzy razy został on niebawem wypuszczony na wolność.

 – Więc dlaczego wypuszczają go, kiedy to wariat?

 Wypuszczają go, gdy już nie zdradza cech obłąkania. Warjuje on okresami i nigdy w zupełności. Możnaby o nim powiedzieć, że perjodycznie zmienia on duszę. O ile mogłem stwierdzić, w Dżimie jest dwóch różnych ludzi. Po przerwach nieregularnych, w odstępach których obliczyć niepodobna, powstaje w nim pęd niepohamowany, pchający go do złego i czyniący z niego złoczyńcę zdecydowanego, bardzo zręcznego, przebiegłego i strasznego. Wówczas nie zna on nic więcej, jak swe okrutne instynkty i rozbujałą gwałtowność. A wogóle jest to człowiek ponury, brutalny i podejrzliwy; ale w okresach pokoju miewa on, o ile mi się zdaje, wyrzuty sumienia za zbrodnie, popełnione w perjodach chorobliwych. Obserwowałem jego sen i widziałem, jak czasem wije się pod ciężarem zmor straszliwych.

 – Jakież popełnił on zbrodnie? – spytała sekretarka.

 – Nie znam wszystkich, a i te, o które go posądzają, nie są mu dowiedzione, bowiem odznacza się on wielką zręcznością. Przyjaciel mój, Randolf Allen, szef policji, ten właśnie, który mnie uprzedza o zwolnieniu jego, jest również przekonany, że na Dżimie ciężą rozmaite zbrodnie, popełnione z równem zuchwalstwem, jak przebiegłością.

 – I niema na to kary?

 – Prawo jest prawem. Dżima Bardena kryje jego djabelska zręczność, a przytem, powtarzam raz jeszcze, jest on nietylko przestępcą ale i chorym. Znajduje się pod wpływem okropnej dziedziczności i nosi na sobie znak swego przeznaczenia.

 Panna Hayes popatrzyła ze zdziwieniem ma doktora Lamara.

 – Znak swego przeznaczenia? – powtórzyła.

 – Tak. Dżim Barden znajduje się pod wpływem Czerwonego Koła.

 – Czerwone Koło? A co to jest, panie doktorze? – zapytała sekretarka, coraz bardziej zaintrygowana. – Czy to jakieś koło anarchistów? – dodała po chwili namysłu.

 Maks Lamar pokręcił głową.

 – Nie. Jest to fenomen fizjologiczny, tajemniczy i mało znany. W chwilach, kiedy Dżim staje się impulsywnym, opanowanym przez swe zbrodnicze instynkty, kiedy jest jak zwierz dziki, szukający ofiary, w chwilach tych na grzbiecie jego prawej ręki ukazuje się znak. Jest to najpierw cień różowy, zaledwie widoczny, który szybko nabiera ciemniejszego koloru, staje się stygmatem okrągławym, nieregularnym, szkarłatnym, jak krwawy wieniec.

 – Panie doktorze, skąd to pochodzi? – wyszeptała drżąca z przerażenia panna Hayes.

  – Nie wiem. Jest to szczególny znak fizjologiczny, analogiczny z plamami, zwanemi „noevus”, które są zwane pospolicie jako „plamy winne”. Widywała i pani zapewne rozmaite znaki fjoletowe, czerwone lub brunatne, przyrodzone wielu osobom.

 – Ale tamto czerwienieje tylko w pewnych razach?

 Jakie to jest możliwem?

 – Chce pani wiedzieć zbyt wiele, panno Hayes, a mówiłem przecie pani, że jest to kwestja nie do wytłómaczenia. Przez analogję można chyba zauważyć, że u niektórych osobników twarz pod wpływem wzruszenia pokrywa się rumieńcem. Otóż twarz Dżima Bardena nie czerwienieje nigdy, nawet w atakach najgwałtowniejszej furji. Ale na ręku jego pojawia się wówczas Czerwone Koło. W niskich warstwach społeczeństwa gdzie przebywa ten człowiek, osobliwość ta jest znaną i powoduje ona pewien rodzaj przesądnego strachu. Nazywają go „Dżim – Czerwone – Koło” i opowiadają o nim – nie sprawdziłem dotychczas, czy nie jest to legendą – że stygmat ten jest dziedziczny. Twierdzą, że w przeszłości, z pokolenia na pokolenie, był zawsze jakiś człowiek rodziny Bardenów, będący istotą upośledzoną z urodzenia, moralnie obciążoną, obłąkaną lub zbrodniczą i noszącą zawsze, na grzbiecie ręki prawej, tenże sam znak tajemniczy.

 Doktor Lamar umilkł na chwilę. Zapalił papierosa, popatrzył w zamyśleniu na kółka dymu niebieskiego, wypływające mu z ust i mówił dalej:

 – Dżim Barden ma syna. Jest to skończony typ tego, co Francuzi nazywają młodym apaszem, bez żadnych względów dla przodków tych dzielnych i walecznych wojowników na naszych prerjach. Syn ten liczy obecnie około dwudziestu lat i zadawalniał się dotychczas życiem poza nawiasem społeczeństwa, włócząc się od szynku do szynku i chowając do kieszeni wszystko, co znalazło się mu pod ręką. Ale dotychczas nie złapano go w żadnej poważniejszej sprawie i nie słyszałem jeszcze, by ktokolwiek ujrzał na ręku jego straszliwą pieczęć Czerwonego Koła.

 Doktór Lamar wstał i popatrzył na zegarek.

 – Oto wszystkie dane tej zagadki. Teraz wie pani tyleż, co ja. Ale już dochodzi południe, tj. chwila, kiedy Dżim Barden będzie wypuszczony na wolność. Będę go oczekiwał przy wyjściu, bo chcę wiedzieć, co on uczyni i jednocześnie zamierzam dawać baczność na jego czyny. Zapewne zechce on zobaczyć się z synem a potem pójdzie do siebie, to jest do schronienia tajemniczego, jakie posiada, według zdania policji, gdyż umie on znikać, gdy chce i policja nie może wówczas go wytropić.

 Doktor Lamar włożył kapelusz i otworzył szufladę w biurku. Wyjął stamtąd rewolwer i parę stalowych kajdanków i oba te przedmioty schował do kieszeni.

 – A teraz muszę się spieszyć, jeżeli chcę być obecnym przy wypuszczeniu dzikiego zwierza, – mruknął do siebie, opuszczając biuro.

Rozdział II. Wypuszczenie na wolność.

 Więzienie karne, duży masywny budynek o oknach zakratowanych, wydawało się jeszcze bardziej ponure w blaskach promiennego słońca wiosennego południa.

 Luksusowy samochód objechał okrężną aleję i zatrzymał się przed ciężką zakratowaną bramą więzienia.

 Z auta wysiadły dwie eleganckie kobiety. Najpierw młoda panienka wyskoczyła lekko na chodnik i podała rękę swej towarzyszce, kobiecie w pewnym wieku.

 Młoda dziewczyna zadzwoniła do bramy. Ukazał się dozorca, ukłonił się paniom, które, zdawało się, że zna, wpuścił je za ogrodzenie i oddalił się. Za chwilę powrócił, mówiąc, że dyrektor oczekuje panią Travis i pannę Florę Travis.

 Pani Travis, licząca około pięćdziesięciu lat, o twarzy spokojnej i dobrej, okolonej włosami prawie zupełnie siwemi, zwróciła się do córki:

 – Idziemy, Florciu? – zapytała z akcentem, wyrażającym całą jej tkliwość.

 Florcia – to spieszczenie śliczne, bardzo było odpowiednie dla tej promiennej dziewczyny, której piękność zdawała się rozjaśniać to ponure wiezienie.

 Zdawała się ona wysoka i smukła w miękkiej sukni z czarnego aksamitu w szerokie białe pasy. Wycięty stanik odsłaniał ładnie zarysowaną szyję, przykrytą kołnierzem z białego lisa. Jej śliczną twarzyczkę o czystej cerze i ustach świeżych rozpromieniały oczy duże, chwilami marzące i prawie poważne, chwilami zaś sypiące skrami jakby dziecięcej wesołości. Na białe czoło zwisały się loki puszystych ciemnych włosów, uwięzionych pod lekkim białym kapeluszem. Wszystko w niej było harmonijne j pociągające a humor kapryśny i fantazyjny Flory Travis, jej pogarda dla błahych zajęć, jakim oddawały się jej rówieśniczki, szczera oryginalność gustów i nieoczekiwane pomysły tej młodej panny czyniły z niej osobistość niezwykłą i podbijającą wszystkich, ale osobistość o charakterze niepodległym, bardzo odrębnym, jednaki zawsze bardzo prostolinijnym i szczerym, którego wybitną cechą było gorące, serdeczne współczucie dla wszystkich niedoli i wszystkich nieszczęśliwych. I to właśnie uczucie, podzielone przez panią Travis, spowodowało Florę i jej matkę do przybycia w piękne wiosenne południe do pewnego przytułku, gdzie tyle nędznych rozbitków zbrodni i szaleństwa odsiadywało lata całe.

 Dozorca wpuścił panie do gabinetu dyrektora.

 Dyrektor ten, p. Miller, był to człowiek zimny, ponury i uroczysty.

 Ale nikt nie uniknął wpływu wdzięku Flory. Widząc ją p. dyrektor przypomniał sobie, że ludzkość cała nie składa się li tylko z więźniów i dozorców. Uśmiechnął się nawet uprzejmie, wskazując krzesła.

 – Więc pani nie traci odwagi, panno Floro? – spytał. – Prowadzi pani dalej swoje piękne dzieło, mimo rozczarowań, jakie pani przyniosło?

 – Dlaczegobym miała stracić odwagę? – przerwała Flora. – Chyba nie z powodu tych kilku rozczarowań, o jakich pan wspomina... Tak, tak, panie dyrektorze, – dodała śmiejąc się, – wiem, że Dżons, którym zajmowałam się ubiegłej zimy, próbował okraść naszą rezydencję Blanc-Castel. Ale wiem również, że udawało mi się dobrze częściej, niż przeciwnie i że kilku z pańskich dawnych pensjonariuszy, dzięki pomocy, jakiej im dostarczyłyśmy, wróciło obecnie na dobrą drogę i uczciwie pracuje na życie. Trudno przecie, by każde staranie uwieńczone było powodzeniem, nieprawdaż, panie Miller? Dobrze, jeżeli powiedzie się czasem... Tyle mam współczucia dla tych wydziedziczonych, dla tych biednych rozbitków życiowych, którzy częściej zasługują na współczucie, niż na potępienie...

 Zatrzymała się. Oczy jej błyszczały, piękna twarzyczka płonęła wzruszeniem.

 Dyrektor spoglądał na nią z podziwem, z pewną domieszką zdziwienia szyderczego.

 – Niestety! panno Travis, – powiedział, – widzę tu entuzjazm, którego podzielić nie może taki stary urzędnik, jak ja. Zbyt wiele już widziałem. Ale to nie przeszkadza nie podziwiać pani zajęcia humanitarne... i pani niezmęczoną gorliwość... Pani jest taka odmienna od swych rówieśniczek!

 – Nie wiem, czy jestem od nich różna, ale w każdym razie niema w tem wielkiej mojej zasługi, gdyż to wszystko, co zajmuje i bawi inne panny, nie bawi mnie wcale. A jeżeli przytem jeszcze jest się bogatą i szczęśliwą, jak my, to jut będzie prostym obowiązkiem zająć się biedakami...

 – Zapewne, zapewne... – odpowiedział p. Miller. – Alę proszę panie za mną, jeżeli chcą panie widzieć słynnego Dżima Bardena, którego właśnie zwalniamy... Jeżeli wpływ pani dosięgnie tego człowieka, no – to będę bardzo zdziwiony... Zresztą, najlepiej wydam rozkaz, by go przyprowadzono tutaj.

 Dyrektor zadzwonił. Ukazał się dozorca, któremu wydał odpowiednie zarządzenia.

* * *

 W oddziale, przeznaczonym dla więźniów najniebezpieczniejszych, Dżim stał koło drzwi swej celi.

 Poprzez pręty swej ciężkiej kraty wysunął prawą rękę, tak, że dłoń zwisała nazewnątrz. Jego oczy nieruchome wpatrzyły się wprost, zdając się nic nie widzieć i tak stał więzień, jak ponury obraz buntu bezsilnego i skamieniałej rozpaczy.

 Nagle na jego prawej ręce zarysował się znak, stygmat okrągły, różowy z początku, potem ciemniejszy wreszcie jak wieniec szkarłatny: Czerwone Koło. Dżim Barden wchodził w atak furji.

 Podniósł rękę do wysokości oczu, popatrzył na pieczęć tajemniczą i odezwał się głuchym jękiem warjata. W tej chwili dały się słyszeć kroki. Dżim schował rękę. Ukazał się dozorca, otworzył drzwi i wszedł, niosąc pakiet ubrania, które rzucił więźniowi.

 – Ubieraj się, – rozkazał. – Pójdzież ze mną do dyrektora i wypuszczą cię na wolność.

 Po chwili dodał.

 – Tak, tak, stary Dżimie! Na wolność! Widzisz, co znaczy być rozsądnym. Od kilku miesięcy nie mam ci nic do zarzucenia, taki jesteś grzeczny! Zauważyłem, że to od tego dnia, kiedy cię znalazłem tutaj, na ziemi, płaczącego jak dziecko... Tak, odtąd ani jednego kryzysu. Więc zasłużyłeś sobie na wolność, mój chłopcze!  Bez słowa, nie okazując najmniejszego zdziwienia, wzruszenia lub radości, bez ostatniego spojrzenia na swą celę, Dżim ubrał się w swoje stare ubranie, garnitur szary, zniszczony i poplamiony i wyszedł za dozorcą do dyrektora.

 – A, jesteście, Dżimie Barden, wychodzicie więc na wolność, – powiedział mu dyrektor. – Te oto panie chcą zająć się wami...

 Dżim Barden, wchodząc do biura dyrektora, rzucił spojrzenie na Florę i jej matkę, ale teraz, po słowach dyrektora, nie zwrócił nawet głowy w ich kierunku.

 – Nie chcę niczego, – odpowiedział twardo.

 Flora wstała i zbliżyła się parę kroków ku niemu.

 – Wiemy, że pan niczego nie chce, – powiedziała łagodnie, – ale byłybyśmy bardzo szczęśliwe, gdybyśmy mogły dopomóc panu.

 – Tak, – dorzuciła pani Travis, – przecie pan się znajdzie bez pieniędzy, bez mieszkania...

 – To już moja rzecz, – przerwał brutalnie Barden. – Ja nie potrzebuję nikogo. Wrzucono mnie do klatki, ale to nie powód, by przychodzono oglądać mnie jak dzikie zwierzę. Nałożył mocno kapelusz na głowę i zrobił ruch do wyjścia, ale Flora podbiegła ku niemu i położyła mu swoją białą i delikatną rączkę na rękawie.

 – Nie, nie! proszę tak nie odchodzić! Rozumiem pana dobrze! Pan wycierpiał tyle!... Ale proszę nie myśleć, że przyprowadza nas tu zwykła ciekawość... Chcę, aby pan stał się nanowo uczciwym człowiekiem. I szczęśliwym... Nie jest na to zapóźno... Zapewne pan nie jest sam na świecie? Ma pan rodzinę?... Żonę?...

 Drżenie przebiegło ciężkie plecy więźnia. Bolesny skurcz skrzywił mu twarz.

 – Żona?... och żona... Jest dwadzieścia lat, jak zmarła, powiedział głucho.

 – Och, przepraszam pana... zrobiłam panu mimowoli przykrość... – szepnęła panna, wzruszona przebłyskiem wzruszenia na tej ponurej twarzy. – Ale jeżeli pańska żona umarła, to może pan ma dzieci, któremi trzeba zaopiekować się, poprowadzić w życiu, a które będą pana kochały i będą podporą starości... Córka?... Syn?

 – Syn... – rzekł Dżim cicho, z odcieniem goryczy w głosie.

 Pozostał tak chwilkę, zamyślony, potem nagle odsunął dłoń Flory ze swego ramienia i bardziej ponury, niż zwykle, skierował się ku wyjściu.

 Dozorca wzrokiem zapytał dyrektora, a gdy tenże skinął potakująco głową, dozorca przepuścił Dżima i towarzyszył mu wzdłuż posępnych, ciemnych kurytarzy.

 – Widzi pani, oto próba mało zachęcająca, panno Floro, – zaczął dyrektor Miller.

 Ale panna Flora, jakby skamieniała na miejscu, gdzie ją opuścił Barden, przerwała dyrektorowi tok jego przemowy?

 – Nie, nie, to niemożliwe! Nie mogę mu pozwolić tak odejść! Pobiegnę za nim, spróbuję jeszcze...

 I mimo wołania matki, młoda dziewczyna wybiegła z gabinetu dyrektora i puściła się w pogoń za uwolnionym więźniem.

 Właśnie otwarto przed nim bramę. Dżim przeszedł ją i znalazł się w pustej aleji. Na chwilę znieruchomiał po opuszczeniu cienia wewnętrznego.

 Właśnie wówczas Flora znalazła się przy nim.

 Dziewczę znów położyło mu dłoń na ramię.

 Dżim obrócił się a twarz jego skurczyła się pod wpływem dzikiego zniecierpliwienia.

 – Proszę mnie posłuchać, – rzekła panna Flora z najmilszym swoim uśmiechem – mam jeszcze parę słów panu do powiedzenia. Zdaje mi się, że przed chwilą zirytowałam pana. Nie chciałam źle zrobić, proszę mi wybaczyć! I proszę przyjąć odemnie ten drobiazg, aby pan mógł spokojnie przeżyć, zanim znajdzie się jaka praca.

 To mówiąc, wyciągnęła z torebki zwitek banknotów.

 Dżim Barden rzucił się zniecierpliwiony. Gniew błysnął w jego wzroku. Brutalnie wyrwał z ręki młodej dziewczyny banknoty, zmiął je i rzucił na ziemię.

 – Nie chcę tych pieniędzy, – burknął szorstko.

 – Proszę pana bardzo, nalegała Flora.

 Wtem słowa uwięzły jej w gardle. Przed nią znajdował się jakby inny człowiek. Dżim Barden szalał w ataku wściekłej furji.

 – Czy zostawicie mnie w spokoju! – ryczał.

 Był tak groźny, że dozorca uznał za stosowne obezwładnić go, chwytając wpół.

 Dżim wydał ze siebie głos, podobny do zduszonego ryku a jego potężne ręce zacisnęły się dokoła szyji dozorcy.

 Walka trwała krótko. Człowiek z Czerwonym Kołem rzucił na ziemię przeciwnika i furja jego zwróciła się teraz przeciwko dziewczynie.

 Ale silna ręka schwyciła groźne ramię. Szaleniec ujrzał przed oczami swemi lufę rewolweru.

 – Ręce do góry! – rozkazał Maks Lamar, który tak w porę zainterweniował.

 Wychodząc z biura, skierował kroki swe, jak to oznajmił sekretarce, do gmachu więziennego.

 Tam, znalazłszy kryjówkę w załomie muru, skąd dobrze można było obserwować bramę, schował się, oczekując wyjścia straszliwego człowieka, którego zamierzał śledzić. Z tego punktu obserwacyjnego był świadkiem gwałtownej sceny między Dżimem a młodą dziewczyną i pospieszył na jej ratunek.

 – To znowu pan doktór, – mruczał Barden

 – Ręce do góry! – powtórzył Lamar.

 Dżim-Czerwone-Koło zawahał się chwilę ale gwałtowne napięcie ataku już minęło. Podniósł więc ręce, mrucząc złowrogo, jak pojmane zwierzę.

 Maks Lamar nie spuszczając z niego wzroku, wyciągnął z kieszeni parę kajdanków.

 – Włóżcie mu te bransolety, – rozkazał dozorcy.

 Flora nie cofnęła się przed Dżimem. Spokojna, zdecydowana, piękniejsza jeszcze, niż kiedykolwiek w swem śmiałem postanowieniu, widziała jak jej zbawca zwyciężył szaleńca. Ale gdy dozorca zabierał się do usłuchania rozkazu nałożenia kajdanków, dziewczyna rzuciła się ku doktorowi, głęboko wstrząśnięta litością.

 – Nie nie! – zawołała. – Panie, proszę mu pozwolić odejść, błagam pana!... To z mojej winy, z mojej niezręczności. Ja doprowadziłam go do tej pasji przez moje nalegania niedyskretne... Proszę pana puścić go wolno.

 Oczy jej błagały. Maks był oczarowany pięknością młodej dziewczyny.

 – Dobrze, możesz odejść, – powiedział do starego bandyty. – Jesteś wolny! Podziękuj tej pani, na którą napadłeś, a która wspaniałomyślnie prosi, by nie odsyłać ciebie tam, skąd wychodzisz.

 Dżim Barden nie odpowiedział ani słówka. Nacisnął kapelusz na oczy i oddalił się ciężkim krokiem.

 Flora patrzyła wślad za nim. Na ślicznej jej twarzyczce malował się wyraz ogromnego miłosierdzia. Potem zwróci a się do Maksa Lamara, dziękując mu serdecznie.

 – Floro, dziecino moja, czy nic się tobie nie stało? – wołała z przerażeniem pani Travis, nadbiegająca pospiesznie.

 – Nie, nie, mateńko! Dzięki panu jestem cala i zdrowa.

 Maks Lamar uczuł pewne zmieszanie wobec tego pięknego dziewczęcia, wyrażającego mu swą wdzięczność. Machinalnie nachylił się, pozbierał banknoty, zmięte ręką Dżima i zwrócił je Florze. Gdy pani Travis zarzucała go z kolei swemi podziękowaniami, doktorowi wróciła jego pewność siebie.

 – Ależ, proszę pani, spełniłem tylko mój obowiązek. To mój zawód... Nie, nie jestem detektywem, – dodał śmiejąc się, – jestem lekarzem – doktór Maks Lamar – przedstawił się paniom – a rolą moją jest czasem opanowywać szaleńców.

 – Tak, tak, prawda, że ten atak furji to choroba? – zawołała panna. – Bo i cóż ja mu zrobiłam złego?

 – To warjat, ale nietylko warjat, – rzekł Maks Lamar. – Jest to człowiek bardzo groźny dla społeczeństwa, obecnie puszczony na wolność. Obawiam się, że pani szlachetność kazała mi popełnić wielką nieostrożność.

 – Człowiek ten interesuje mnie i budzi litość, – mówiła Flora do młodego lekarza. – I jeżeli pan, panie doktorze, zechcesz poświęcić mi parę minut czasu by opowiedzieć o swoich pracach i poszukiwaniach w tym kierunku, będę panu bardzo zobowiązana... Kwestje te są tak bardzo zajmujące, a nikt tak ich nie badał, jak pan...

 Pani Travis przyłączyła swe zaproszenie do słów córki i Maks Lamar obiecał złożyć wizytę paniom.

 Flora i matka w siadły do samochodu. Doktór, stojąc na miejscu, wpatrywał się w auto, aż znikło za drzewami.

 Wówczas dopiero oddalił się w kierunku, w którym poszedł Dżim Barden.

 W samochodzie, unoszącym kobiety całą szybkością, Flora starała się uspokoić matkę i była weselsza, niż zwykle. Chwilami jednak chmurka smutku przelotnie ukazywała się na lej obliczu.

 W aleji, po obu stronach której wznosiły się bogate pałace prywatne, samochód zatrzymał się przed bramą wspaniałego ogrodu, pośród drzew widać było zbytkowną willę. Był to pałacyk Blanc-Castel, rezydencja pań Travis. Matka weszła do mieszkania, córka zaś skierowała się powoli w głąb parku. Tam spotkała ją kobieta lat czterdziestu pięcia – sześciu, ubrana czarno, o twarzy energicznej i dobrej. Nazywała się Mary i była ongiś mamką Flory; potem zaś pozostała przy niej, bardziej jako nieoceniona, wierna przyjaciółka, niż guwernantka młodej dziewczyny, którą otaczała przywiązaniem i poświęceniem niestrudzonem. Zamieniła z wychowanką swą parę słów, a widząc ją zamyśloną, odeszła.

 Flora pozostała sama. W roztargnieniu zrobiła parę kroków wśród podzwrotnikowej roślinności i znalazłszy się nad brzegiem dużej sadzawki usiadła na ławeczce trzcinowej. Powoli twarz jej przybierała wyraz coraz bardziej smutny i nagle, jakby czując gwałtowny ból, przycisnęła rękę do piersi.

 – Floro, dziecino moja, co ci jest? Cierpisz, kochanko? – szepnął obok niej głos niespokojny.

 Flora obejrzała się i zahaczyła wierną swą guwernantkę, która będąc niespokojna o swą wychowankę, poszła w jej ślady.

 – Nie, Mary, upewniam cię, że nie. Nic mi nie jest. Dlaczegożbym miała cierpieć?

 – Nie wiem, dlaczego, ale widzę, że Jesteś inna, niż zwykle. Co z tobą?

 – Doprawdy, droga Mary, nie wiem. Może to wskutek wzruszenia sceną, jaką przeżyłam... Ale nie...

 Zamilkła, a po chwili głosem przyciszonym, powiedziała:

 – To coś innego... To jakieś przeczucie, które mnie opanowało, przeczucie nieszczęścia, jakie mnie spotka...

 Drgnęła nerwowo, rozejrzała się dokoła z przerażeniem i jeszcze ciszej, szeptem prawie, dodała:

 – Nieszczęścia, jakie mnie spotkało... w tej chwili właśnie... nieszczęścia niepowetowanego... To szaleństwo, ale mam wrażenie jasne i okrutne, że ktoś z moich zginął...

 Drżąca cała oparła się na ramieniu swej wiernej towarzyszki. Mary przytuliła ją do siebie z czułością i starała się uspokoić łagodnymi słowami.

 Ale i głos Mary był dziwnie zmieniony i w oczach jej przebijała trwoga.

Rozdział III. W jaki sposób Bob pojmuje sport.

 Pan Robert Barden, którego najbliżsi jego przyjaciele tj. włóczęgi rozmaite i początkujący włamywacze, eks-bokserzy czarni, oddający się pijaństwu i napadom nocnym, dawni służący chińscy obecnie złodzieje i fałszerze i rozmaici łotrzykowie płci obojga nazywali familjarnie: „Bob”, był młodzieńcem, rokującym wielkie nadzieje. Nie dlatego bynajmniej, by się odznaczał jakimś głośnym czynem. Nie, dotychczas brakło mu sposobności, jak opowiadał wszem i wobec, niejako w celu usprawiedliwienia. Ale liczył dopiero lat dwadzieścia, miał więc jeszcze czas się poprawić!

 Był to tymczasem młody gentleman o cerze nalanej, ziemistej, o włosach przyklejonych do skroni pod czapką zbyt głęboko nasuniętą, o oczach fałszywych, biegających niespokojnie. Ubranie jego było bardzo zaniedbane, chód niepewny a wysłowienie nie dla wszystkich zrozumiałe.

 Żywił on dla pracy pod jakąkolwiekbądź postacią, wstręt instyktowny, chorobliwy prawie, uważając natomiast dobro bliźniego jako swoje własne. Pozatem nie chodziło mu wcale o popełnienie kradzieży, nie lubił bowiem willegjatur, jakie rząd amerykański ofiarowuje bezpłatnie ludziom tej kategorji. Ponieważ jednak przedewszystkiem wolał on nic nie robić, zsuwał się więc coraz niżej po pochyłości, po której pchały go lenistwo i wady, a która kończy się zwykle nie słomą więzienną, gdyż dzisiejsze więzienia amerykańskie jej nie posiadają, ale robotami przymusowemi, co dla ludzi pokroju Boba jest o wiele gorsze.

 Pan Bob Barden dnia tego był w bardzo złym humorze.

 Od rana spotykały go same przeciwności losu. Najpierw właściciel mieszkania, człowiek najwidoczniej brutalny, wyrzucił go na ulicę, dokuczyło mu bowiem nie pobierać nigdy zapłaty za nędzny pokoik. Z wielkim trudem Bob otrzymał pozwolenie zabrania swych ruchomości, składających się z trzech kołnierzyków, dwóch dziurawych chustek do nosa i grzebyka z połamanemi zębami.

 Potem napróżno oczekiwał na naznaczonem rendez-vous jednego z najlepszych swych przyjaciół, Izaaka Hands‘a, mającego mu przynieść należną mu część ze sprzedaży roweru, znalezionego zupełnie osamotnionego przedwczoraj, na rogu ulicy.

 A wreszcie kroki, poczynione z rozpaczy w celu pożyczenia jednego dolara od jednego również serdecznego znajomego, zawiodły na całej linji.

 O zwróceniu się zaś do Sama Smillinga nie warto nawet myśleć. Po nieudaniu się próby wydobycia od Dżima Bardena drugiej połowy bransoletki koralowej, Sam Smilling, mimo iż Bob o mały włos nie pogruchotał sobie kości podczas swej niefortunnej misji, wyrzucił chłopca za drzwi a Bob zanadto obawiał się straszliwego szewca, by pokazywać się mu znów na oczy. W skutek tych niepowodzeń około godziny jedenastej Bob znajdował się w szynku bardzo podejrzanym i siedząc przed szklanką alkoholu, wydanego mu im kredyt, apatyczny i zniechęcony, przysłuchiwał się jednem uchem rozmowie, prowadzonej w żargonie przez trzech rzezimieszków, bliżej mu znanych.

 – Więc to banda Sama Smillinga znowu się odznaczyła? Wspaniała rzecz! – szepnął młodzieniec chudy i blady. – Zapewne wiesz szczegóły, Wilsonie?

 – Tak, – odpowiedział Wilson, człek czerwony i dobrze odżywiony. – To Sam, który obmyślił wszystko.

 – Ach, on zawsze, mądry i dowcipny, ten szewc, – zachwycał się trzeci z towarzystwa, Mulat.

 – To należy mu przyznać, – zgodził się Wilson. – Zna się na rzeczy a rzecz warta była roboty... Stary Sam kierował wszystkiem razem z Paddy’m i Chińczykiem, jako swymi adjutantami. Wynajęli oni sklep za jubilerem. Jacek, siostrzeniec starego Sama, urządził tam zakład fryzjerski. To dopiero pomysł! Bo klijenci, rzecz naturalna, to byli sami z bandy; wchodzili, wychodzili i nikt się temu nie dziwił. I tak wreszcie przedziurawili mur od swojej piwnicy do piwnicy jubilera. Stróż był w porozumieniu, obiecali mu tysiąc dolarów, pozwolił się związać i zakneblować. Co nie przeszkadza, że przed opuszczeniem lokalu wsadzili mu majcher pod żebro, aby go nie wzięła czasem chęć gadać... O, tak! można powiedzieć, że on zna się na swojem rzemiośle, Sam Smilling. Pamiętacie, jak on oszukał doktorów i powiedzieli o nim, że jest klep... keloto... keltoman czy jak to! Koniec końców, zabrali biżuterji więcej jak na czterdzieści tysięcy dolarów.

 – Psia mać! to sztuka! – zawołał zachwycony Bob Barden. – Coś takiego przydałoby się mnie bardzo.

 – Iii.. masz dobry gust, nie mogę ci zaprzeczyć, ale do takich rzeczy należy mieć więcej nerwów, niż ty, chłopaczku, – powiedział z pogardą Wilson. Bob wyszedł za nimi, ale pozwolił im się wyprzedzić. Czuł się bowiem głęboko zraniony tonem pogardliwym Wilsona i nie chciało mi się żyć na świecie tak bez grosza przy duszy.

 Wkrótce jednak poszedł żwawiej, skierowując się na plac sąsiedni, gdzie zgromadziła się liczna ciżba ludzi. Tego poranku bowiem rozgrywano turniej sportowy, którego rezultaty, w miarę, jak nadchodziły, były ogłaszane olbrzymiemi literami przed biurem agencji:

 Bob zmieszał się z tłumem, przybierając wygląd spacerowicza, przechadzającego się powolnie.

 Wreszcie zbliżając się do grupy publiczności, bardziej w tem miejscu stłoczonej, stanął obok jednego z gapiów, o wyglądzie prowincjonalnym i bardzo naiwnym. Nie zwrócił on najmniejszej uwagi na podejrzane indywiduum, które stanęło przy nim, cały pochłonięty oczekiwaniem rezultatów sportowych, które agencja ogłaszała. Z kieszeni jego kamizelki zwieszał się piękny łańcuszek od zegarka, zakończony ciężkim złotym medalem.

 Bob rozejrzał się w prawo i w lewo i zbliżył się jeszcze bardziej.

 W tejże chwili Dżim Barden, wypuszczony na wolność dzięki interwencji Flory Travis, znalazł się również na placu.

 Nagle zadrżał i wlepił wzrok przed siebie. Rzucając bowiem okiem na tłum zgromadzony, ujrzał tam swego syna.

 Syn jego! Zapewne Dżim zdawał sobie dobrze sprawę, że Bob nie zginał wówczas, gdy on wyrzucił go przez okienko w murze celi. Obecnie Dżim był spokojny i widząc Boba, doznał pewnego wzruszenia, które jednak minęło szybko ma myśl, jakiemu dziwnemu zajęciu oddawał się tutaj jego syn.

 Obserwował go chwilą, potem, skradając się, stanął tuż poza nim.

 Bob nie zauważył tego: jego obecne zajęcie pochłaniało wszystkie jego zdolności i zmysły. Niby to nie Patrząc wcale, wpatrywał się z pod oka w sąsiada, a ręka jego zbliżała się chyłkiem, powolusieńku do pięknego łańcuszka. I zanim Dżim miał czas zatrzymać jego ramię, schwycił przedmiot swego pożądania z zadziwiającą zręcznością.

 Nieszczęściem dla siebie w tejże chwili zobaczył z boku swego ojca ze wzrokiem utkwionym w niego. Nie mógł opanować ruchu przerażenia, a wówczas gość z prowincji, szarpnięty niebacznie, spostrzegł kradzież.

 – Złodziej! Złodziej! – zaczął krzyczeć potężnym głosem.

 – Łapać złodzieja!

 I byłby napewno złapał Boba, gdyby nie stary Dżim, który odepchnął go tak gwałtownie, iż stracił równowagę. Korzystając z tej chwili, Dżim schwycił sam swego syna za kołnierz i pchając go przed sobą z niepohamowaną siłą, wyciągnął go z tłumu, poczerń zaczęli uciekać co sił w nogach.

 Tłum niepokoił się, nie wiedząc, o co chodzi. Nadbiegło dwóch policjantów ale nikt nie mógł im dać objaśnienia, gdy Maks Lamar, w poszukiwaniu śladów Dżima, znalazł się na miejscu wypadku. W jednej chwili zorjentował się, o co chodzi. W oddali zobaczył uciekających Dżima z synem.

 – Prędzej! Prędzej! gońmy tych ludzi! – krzyknął, pokazując zbiegów policjantom.

 Wówczas obydwaj, oraz doktór, puścili się w pogoń. Pobiegła za nimi również grupa ochotników z publiczności, ale wkrótce zaczęli, zadyszani i zmęczeni, odpadać jeden za drugim.

 Dżim pchając ciągle przed sobą młodego rzezimieszka, który niezadowolony ze swej niezgrabności i przerażony ukazaniem się ojca słuchał biernie, przebiegł całym rozpędem parę ulic.

 Oglądnąwszy się, poznał Maksa Lamara w towarzystwie dwóch policjantów. Na ręce jego, trzymającej żelaznym uściskiem syna za kołnierz, krwawy wieniec Koła Czerwonego odmierzał jego wściekły szał.

 Pogoń przybliżała się.

 Najwyższym wysiłkiem, pchając Boba jeszcze silniej, zdyszany Dżim przyspieszył biegu. Zagłębił się teraz w pusty zaułek, pobiegł jeszcze około stu metrów i skręcił w ścieżkę wąską i ciemną.

 Tu pobiegł do wysokiego parkanu, okalającego puste place, zarzucone starem drzewem. Na rogu parkanu Dżim zatrzymał się. Pogoni jeszcze nie było widać. Wówczas schwycił wystający kół w parkanie, wyciągnął go bez wielkiego wysiłku, prześliznął się z Bobem przez otwór w ten sposób uczyniony i złożył kół na swoje miejsce.

 Wówczas, biorąc syna znów za kołnierz, ukrył się razem z nim między starym baniakiem do prania bielizny a dwiema beczkami, ustawionemi jedna na drugiej. Z dachu jednej szopy, przylegającej do pustych placów, chłopak w łachmanach obserwował z ciekawością przebieg całego zdarzenia.

Rozdział IV. Dwu trupy i to, co przeżyto.

 W kryjówce swej Dżim z synem przykucnęli nieruchomo, wstrzymując nawet oddech.

 Wkrótce rozległy się w aleji przyspieszone kroki Maksa Lamara i dwóch agentów policyjnych.

 Dżim wsłuchiwał się, gotów do skoku, zdecydowany wałczyć aż do śmierci.

 Pogoń przeszła nie podejrzewając wcale, że ci, których poszukują, znajdują się w oddaleniu paru metrów, z drugiej strony parkanu, tak szczelnie zamkniętego. Stary Barden, wyciągając szyję, mógł przez szpary pomiędzy deskami, zobaczyć swoich wrogów.

 Kiedy odgłos ich kroków zginął w oddaleniu, stary bandyta, ciągnąc za sobą Boba, wyszedł z kryjówki.

 – No, było gorąco... – zaczął drwić młody rzezimieszek, zadowolony, iż jest w miejscu bezpiecznem.

 Ale Dżim straszliwym gestem nakazał mu milczenie i pociągnął go ze sobą do wielkiego śmietnika, złożonego z resztek i łachmanów najrozmaitszego gatunku. Śmietnik, ten jednym bokiem opierał się o parkan.

 Dżim nachylił się w prawym rogu i zaczął rozgarniać śmiecie. Pomiędzy staremi kawałkami desek natrafił na kółko żelazne, bardzo zardzewiałe, schwycił je i z wielkim wysiłkiem, pociągnął do góry. Najniespodziewaniej podniosła się klapa drewniana, zupełnie przykryta śmieciem i deszczułkami, które razem z nią pojechały do góry. Wówczas u nóg starego Bardena ukazała się głęboka jama, niby studnia bez dna, gdzie w ciemności można było dostrzec pierwsze stopnie drabiny, zczerniałej od wilgoci.

 Dżim, nie mówiąc ani słowa, pokazał palcem otwór swemu synowi. Bob cofnął się przerażony.

 Ale już stary swym niemiłosiernym uściskiem pchnął go do studni i Bob, mrucząc i wzdrygając się, musiał spuścić do dziury. Dżim zszedł za nim, zamykając klapę. Śmietnik przybrał swój poprzedni wygląd i nawet najbardziej badawcze oko nie mogło w nim znaleźć nic podejrzanego.

 – Ha, ha, a to ci dopiero heca! – zawołał głosik dzieciny.

 Był to ów chłopczyk, który przed chwilą siedząc na dachu zrujnowanej szopy, był świadkiem ucieczki dwóch ludzi. Skorzystał on z chwili, gdy oni skryli się za beczkami, by zleźć ostrożnie ze swego punktu obserwacyjnego i przybliżyć się do nich niepostrzeżenie.

 To, co zobaczył, zadziwiło go i wprawiło w stan zachwytu. Więc na jego terenach była klapa, której nie znał! I klapa ta pożerała ludzi, zamykała się potem i wyglądała jak kupa starego drewna!

 Z rękami w kieszeniach swych podartych spodni, z włosami rozczochranemi i głową opuszczoną nisko, malec stal przy tajemniczym śmietniku, wpatrując się z zaciekawieniem w milczące deski.

 Nagle zdecydował się, ukląkł i zaczął gorączkowo myszkować między kawałkami zbutwiałych deszczułek, aż natrafił na żelazne kółko. Pochwycił je radośnie, próbując otworzyć. Ale słabe siły dziecka nie starczyły, na pociągniecie, klapa była niewidzialna i nieruchoma.

 Zdyszony i rozczarowany chłopak powstał. W tejże chwili posłyszał odgłos kroków w pustyni zaułku. Rzucił się do parkanu, rozsunął szparę między deskami i prześlizgnął i się jak wąż, zaczepiając przechodnia.

 – Panie! Panie! proszę poczekać! Mam panu coś do powiedzenia!... A a to przecie pan doktor Lamar!

 Istotnie, był to Maks Lamar, który po daremnem gonieniu Dżima powracał zły, iż zgubił ślady przestępców. Widział przecie, jak stary popchnął swego syna w aleję, którą w minutę później, przeszedł z dwoma policjantami. Ale dobiegłszy do końca, nie znalazł najmniejszego śladu zbiegów. Pożegnał więc agentów policyjnych i powracał tąż samą drogą, gdy malec go zaczepił:

 – Ja znam pana doktora, pan doktor leczył w przytułku moją ciotkę Deborę, gdy miała atak... Ja jestem Janek Mac Quaid... Tatu jest zamiataczem ulic i mieszka tam...

 Wyciągnięty palec ukazywał biedną lepiankę, przytuloną do zrujnowanej szopy.

 – Więc mam panu coś do pokazania, doktorze Lamar, – mówił malec z miną bardzo poważną, – coś bardzo niezwykłego. Proszę iść tędy. To na placu. A wejść tu wcale nie jest trudno, trzeba tylko pociągnąć tę belkę w parkanie, a otworzy się sama...

 Zainteresowanie doktora wzrastało z każdą chwilą, bez wahania poszedł za Jankiem, który mu opowiedział wszystko, czego był świadkiem. Wypróbował sam owe kółko i zbadał że klapa się podnosi. Opuścił ją, usiadł obok i zaczął kombinować.

 Po chwili wyciągnął portfel, wyjął bilet wizytowy i nakreślił na nim kilka słów ołówkiem.

 Potem, podając bilet Jankowi, rzekł:

 – Uważaj, chłopcze! Daję ci tutaj bardzo ważną misję. Pobiegniesz jak możesz najprędzej z tym biletem i oddasz to pierwszemu spotkanemu policjantowi. Zrozumiałeś?

 – Lecę już, panie doktorze!

 Maks Lamar wyciągnął jeszcze z kieszeni parę sztuk monety i wręczył malcowi.

 Janek wziął nogi za pas.

 Pozostawszy sam Maks Lamar chodził jakiś czas rozmyślając nad sytuacją.

 Czekanie bezczynne irytowało go. Czy Dżim Barden, którego, niespodziewanym zbiegiem okoliczności, udało się mu odnaleźć ślady, nie skorzysta z tej przerwy, by znowu uciec? I, nie mogąc wytrzymać, wrócił do klapy, otworzył ją i odważnie zapuścił się w głąb czarnej czeluści.

 Tymczasem Janek Mac Quaid siedząc na wysokim taborecie przed bufetem szynku, zamówił sobie z całą powagą szklankę grogu. Bilet Maksa Lamara spoczywał spokojnie w kieszeni chłopaka. Zamierzał on doręczyć go za chwilę. Tymczasem miał pragnienie, więc popijał. Zdawało mu się, że jest człowiekiem, że ma pieniądze, że był świadkiem niezwykłych wypadków, że obarczono go misją doniosłą, że ziemia nie była godną go nosić.

 Dopiero gdy wypił swój alkohol i gdy majestatycznie zapłacił rachunek, wówczas opuścił szynk i udał się na poszukiwanie policjanta.

 Niedaleko, bo na rogu ulicy. ujrzał aż dwóch, rozmawiających z ożywieniem.

 – Mówię ci, że oni napewno skręcili na lewo, wychodząc z aleji, – mówił jeden do swego kolegi.

 – Hallo, – rzekł Janek, ciągnąc go za rękaw, czy chce pan coś zobaczyć?

 – Policjant ze zdziwieniem przeczytał bilet:

MAKS LAMAR

dr. med. lekarz sądowy.

Proszę iść z tym chłopcem. Potrzebuję pomocy.

 Policjanci, napotkani przez Janka, byli tymi samymi, którzy towarzyszyli Maksowi Lamarowi w jego pogoni. Nie pytając więc o nic więcej, pobiegli za Jankem na plac, ogrodowy parkanem.

 Doktora już tam nie znaleźli, ale Janek wytłómaczył im tajemnicę kryjówki i pokazał klapę. Policjanci podnieśli ją i spuścili się w głąb po drabinie, przypuszczając słusznie, że doktór ich tam wyprzedził. Ale nie pozwolili Jankowi, który pałał chęcią doznania niezwykłych przygód, towarzyszyć im do nieznanej czeluści.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

 Kiedy stary Barden opuścił nad swoją głową klapę, popchnął Boba, trzymanego wciąż żelazną dłonią, na ziemię, w głąb po drabinie.

 Bob znalazłszy się w tej nieznanej studni, w nieprzeniknionych ciemnościach, na drabinie, trzeszczącej mu pod nogami, był przerażony bardziej, niż kiedykolwiek i słuchał ulegle.

 Drabina prowadziła do wąskiej piwnicy, skąpo oświetlonej przez małą szybkę u góry. Za piwnicą otwierał się ciasny kurytarz, prowadzący do drugiej piwnicy, napełnionej odpadkami wszelkiego rodzaju i pustemi flaszkami. Dżim obracał i się tu ze znajomością terenu, gdyż odrzuciwszy kilka flaszek w kącie, natrafił na małe schodki, gdzie zaczął schodzić, pchając przed sobą syna. Po paru minutach podniósł w ścianie klapę i zaciągnął tam Boba ze sobą. Znaleźli się teraz w małej izbie, oświetlonej ponurem światłem brudnego okienka. Za całe umeblowanie były tu stary kredens, stół z desek i dwa nadłamane krzesła, wyplatane słomą.

 Dzim Barden opuścił klapę.

 Niemiłosierny, zwrócił się teraz do syna:

 – Ty! Ty jesteś bandytą! Tak, otom się z ciebie dochował pociechy! – warczał głosem zduszonym ze wściekłości. – A dlaczego? Przecie nigdy ci na niczem nie zbywało! Otaczałem ciebie opieką i staraniem od lat dziecinnych! Strzegłem ciebie od tego! Miałeś wszystko, czego ja nie miałem! Ach, istoty takie, jak ty, nie mają prawa do życia!

 Bob przerażony nie odzywał się. Ojciec popchnął go brutalnie i zdyszany, z twarzą wykrzywioną konwulsyjni, zamilkł na chwilę.

 Potem, jakby po namyśle, zbliżył się znów do syna, schwycił go za ramię i wepchnął do izby sąsiedniej. Był to pokoik jeszcze mniejszy. Znajdowało się tam stare łóżko żelazne, stołek z połamanem siedzeniem i mała szafka, na której stała miednica i dzbanek nadszczerbiony. Na ścianie, obok podartego oleodruku wisiał brudny ręcznik, zasłaniający kurek od gazu.

 Gwałtownym ruchem Dżim rzucił syna swego na łóżko i potrząsnął nad nim, jak maczugą, swą potężną pięścią. Chcąc zasłonić się przed ciosami, jakie czuł, że się zbliżają, podniósł Bob obie ręce na wysokość twarzy, ale stary Barden uspokoił się najwyższym wysiłkiem. Nie ruszając syna, opuścił swe maczugi, poczem wyszedł do pierwszej izby i usiadł przed stołem, oparłszy głowę w dłoniach.

 – To ci dopiero heca! Ależ ja mam pecha, – mruczał do siebie Bob, widząc że jest sam. Ale tu pocieszał się tem, że widocznie u ojca kryzys minął i na ten raz jeszcze jest ocalony.

 Przeciągnął się. Wypity naczczo alkohol zamroczył go, a szalone tempo ucieczki zmęczyło go bardzo. Wzruszył cynicznie ramionami i obojętnie zupełnie ułożywszy się na bok, zasnął snem kamiennym.

 Tymczasem Dżim Barden długą chwilę siedział pogrążony w smutnych myślach.

 Jego furja ustąpiła, miejsca rozpaczy. Milczący, nieruchomy, był on obecnie człowiekiem zupełnie złamanym, którego przygniata wciąż wzrastający straszliwy ciężar choroby dziedzicznej, która – on wie już dobrze, – jest nieuleczalna i wzmagająca się z wiekiem. W przeżywanych obecnie uczuciach strachu, wstrętu, wyrzutów sumienia, bezradności, powracało wciąż, jak dzwon żałobny, zdanie, które wykrzyczał śpiącemu obecnie obok snem sprawiedliwych nędznikowi:

 – My nie mamy prawa do życia!

 Zdanie to dzwoniło mu w uszach a właściwie słyszał je w mózgu swoim już od szeregu miesięcy. Obecnie zaś, powzięta decyzja wpłynęła na niego uspokajająco.

 – My nie mamy prawa do życia!

 Dżim Barden wstał z krzesła. I głucho, z głębi serca, powtórzył to zdanie:

 – My nie mamy prawa do życia!

 Z wzrokiem osłupiałym, jakby patrząc w głąb siebie, mówił dalej:

 – Jesteśmy dwaj ostatni, on i ja... Kiedy my umrzemy, rasa przeklęta przestanie istnieć. Musimy zginąć.

 Żadnej innej walki... Żadnego innego rozumowania. Decyzja nieodwołalna.

 Z twarzą bardziej ziemistą, niż kiedykolwiek, zbliżył się do drzwi, otworzył je cicho, podszedł do łóżka, naktórem syn jego spał dalej snem ciężkim, nachylił się nad nim i długo patrzył w jego twarz koloru ołowiu, przedwcześnie zniszczoną nadużyciem alkoholu i cyniczną w wyrazie.

 Dżim Barden podniósł głowę: ostatnia chwila wahania...

 Potem gwałtownie chwycił kurek od gazu i odkręcił go. Wrócił znów do izby sąsiedniej, zamknął cichutko drzwi i oparł się o nie, wyczerpany zupełnie.

 – Umrze, nie zdając sobie sprawy, – szepnął do siebie. – Nie chcę, by cierpiał. Czyż nie jest on również ofiarą, on również!... jak ja... Czyż nie jest on pod wpływem Czerwonego Koła, jeżeli jest moim synem?

 Nagle drgnął jak zwierz dziki, czujący niebezpieczeństwo, pochylił się naprzód, z oczami utkwionemi w podłogę, skulony, gotów do skoku.

 Klapa w podłodze podnosiła się.

 Podnosiła się pomału, bez hałasu, podnoszona mocnym wysiłkiem.

 Najpierw ukazał się jakiś przedmiot, będący lufą rewolweru, potem ręka, trzymająca broń.

 Dżim Barden, skulony, milczący, posunął się znienacka i raptownie chwycił w obie swe potężne dłonie rękę z rewolwerem.

 Kilka chwil trwała walka. Nadchodzący, jeszcze niewidzialny, bronił się rozpaczliwie. Stary bandyta był tu jednakże górą. Wyrwał rewolwer z zaciśniętych palców i pociągnął brutalnie nieznajomego w górę, do izby.

 Dżim-Czerwone-Koło poznał w przybyszu Maksa Lamara. Skurcz furji wykrzywił mu twarz. Zdobyty rewolwer wycelował w pierś doktora.

 – Ręce do góry! warknął.

 Maks Lamar usłuchał z najdoskonalszą zimną krwią.

 Chwilę trwało groźne milczenie.

 – Aa... ty mnie trzy razy kazałeś zamykać do szpitala wariatów, ty, przeklęty doktorze! Ale teraz to ja ciebie trzymam w ręku...

 – Widzę to i stwierdzam, jak to zresztą już przedtem zauważyłem, że zbyt wcześnie wypuszczono was, Dżimie Barden, na wolność, – odpowiedział spokojnie doktor Lamar. – Widzę, że wcale nie jesteście wyleczeni...

 – Siadaj tam, – przerwał bandyta, wskazując mu krzesło lufą rewolweru. – Mamy do pogadania ze sobą.

 I sam trzymając wciąż doktora pod groźbą nabitej broni, upadł na drugie krzesło po przeciwnej stronie stołu i podniósł wysoko rękę prawą, na której widniał, czerwony, jak krew, stygmat dziedziczny.

 – A, a to widziałeś? Czy znasz to? To mój znaki Czy wiesz, co on znaczy? Zawsze, od niepamiętnych czasów, był z pokolenia w pokolenie Jeden Barden z tym znakiem na ręku. I ten Barden był istotą obciążoną dziedzicznie, chorą lub oryginalną, zbrodniczą lub szaloną...

 – Myślałem zawsze, że dziedziczność tego niezwykłego stygmatu jest legendą, – oznajmił, wciąż bardzo spokojnie, Maks Lamar, śledzący bacznie wzrokiem każde poruszenie swego niebezpiecznego interlokutora.

 – Nadeszła chwila, gdy dziedziczność ustanie, – mówił dalej Dżim. – Trzeba, by nasza przeklęta rasa zginęła! Jest nas obecnie dwóch tylko, mój syn i ja... Dla syna, to już się rozpoczęło... Tam (tu uczynił ruch wskazujący na drugą izbę), posłuchaj! Nie słyszysz jak on jęczy, uduszony gazem?... A teraz, moja kolej... Ty mnie dostarczyłeś broni. Ale, ale bój się, nie zostawię cię, wezmę ciebie ze sobą, doktorze Lamar, ponieważ ty sam przybyłeś tu na postukiwanie mnie.

 Ze skurczu twarzy Bardena Lamar poznał, że nadeszła chwila decydująca, że bandyta strzeli. Szybkim jak błyskawica ruchem schwycił rewolwer, starając się rozbroić szaleńca.