Cywil w Berlinie - Antoni Sobański - ebook + audiobook + książka

Cywil w Berlinie ebook i audiobook

Sobański Antoni

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Autor Cywila w Berlinie znał świetnie język i kulturę niemiecką, w stolicy Niemiec bywał często, miał tu wielu przyjaciół i znajomych. W końcu kwietnia lub na początku maja 1933 roku Sobański przyjechał do Berlina, wysłany tu przez redakcję „Wiadomości Literackich”, a nadsyłane przez niego reportaże z Niemiec hitlerowskich ukazywały się na łamach tygodnika od czerwca do sierpnia. W roku 1934 złożyły się na książkę, którą wydał „Rój”. Także później, w latach 1934–1936 Sobański kilkakrotnie jeździł do Niemiec, m.in. do Norymbergi, publikując w „WL” kolejne reportaże, które jednak nie doczekały się przed wojną książkowego wydania. Zostały one dołączone do powojennej edycji Cywila w Berlinie, które ukazało się w roku 2006 nakładem Wyd. Sic! we wnikliwym opracowaniu Tomasza Szaroty. Rok później książka miała wydanie niemieckie, jako Nachrichten aus Berlin 1933-36.

Reportaże Sobańskiego z Trzeciej Rzeszy przyjmowane były w latach 30. z wielkim zainteresowaniem. Spotkały się również z krytyką i to ze skrajnie odmiennych pozycji: publicysta „Gazety Polskiej” Jan Emil Skiwski wyszydzał pacyfizm autora, przeciwstawiając mu faszystowską „krzepę”, a z kolei na łamach lewicowego „Robotnika” ubolewano, że nastawienie Sobańskiego do faszyzmu jest rzekomo zbyt miękkie. Wielkim admiratorem książki był natomiast Antoni Słonimski, którego łączyła z Sobańskim nie tylko osobista przyjaźń, ale też liberalne i antyfaszystowskie poglądy.

Książka Sobańskiego to zapewne najważniejsze świadectwo o nastrojach i atmosferze panujących w Niemczech w pierwszych latach władzy nazistów, jakie wyszło spod pióra polskiego autora. Poza rozmaitością reporterskich szczegółów dotyczących życia społeczno-politycznego czy kultury — a raczej objawów jej upadku — w Trzeciej Rzeszy, najcenniejszy dla czytelnika był opis wydarzeń, w których Sobański uczestniczył jako świadek. Widział palenie książek na berlińskim placu Opery. Wziął udział w konferencji prasowej redaktora „Der Stürmer” Juliusa Streichera w Norymberdze, oglądał też milionowe parteitagi i uliczne przejazdy Hitlera, obserwował zebrania i słuchał przemówień nazistowskich dygnitarzy. Nie mniej interesował go wygląd miast, kawiarń, scenki uliczne, stroje, mundury a nade wszystko: rozmowy z Niemcami, którzy jednak, jak zauważył, zaczęli się obawiać otwartych rozmów z cudzoziemcami. Świadectwo Sobańskiego - zaprzysięgłego liberała i antyfaszysty - było tym bardziej autentyczne, że ze względu na swoją życzliwość wobec Niemców chciał się przekonać, że „nie jest tak źle” i że niewiele się zmieniło od czasów Republiki Weimarskiej. Notował więc każdy objaw oporu czy choćby dystansu Niemców wobec reżimu i szukał wszelkich znaków, które mogłyby mu dawać nadzieję - niewiele ich jednak znajdował.

Cywil w Berlinie to niezwykła książka o kraju pod nazistowską dyktaturą, bo napisana subtelnie, delikatnie, nawet - dowcipnie, bo taki był styl Sobańskiego. Niemniej jest to lektura przerażająca. Zdaniem Jarosława Iwaszkiewicza „był to wielki głos ostrzeżenia, ale, jak wiadomo, w tamtych latach żadnych ostrzeżeń nie brano poważnie”.

Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.

Antoni Sobański
Cywil w Berlinie
Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne Rodzaj: Epika Gatunek: Reportaż

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 260

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 49 min

Lektor:

Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Antoni Sobański

Cywil w Berlinie

Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.

Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.

ISBN 978-83-288-6394-1

Cywil w Berlinie

Książka, którą czytasz, pochodzi z Wolnych Lektur. Naszą misją jest wspieranie dzieciaków w dostępie do lektur szkolnych oraz zachęcanie ich do czytania. Miło Cię poznać!

Cywil w Berlinie

Pannie Marii Chrzanowskiej — wdzięczny autor

Przyjazd

W Warszawie straszyli. Przyjaciele i znajomi prawie mnie „żegnali”. Zalecano ostrożność. Anglik zamieszkały stale w Berlinie opowiadał rzeczy naprawdę dość straszne. Znam go jako człowieka prawdomównego. Czy wierzyć tym wszystkim dochodzącym nas wiadomościom? Czy w Zbąszyniu przestraszę się na widok zielonego munduru niemieckiego urzędnika celnego? Od dzieciństwa był to dla mnie symbol zagranicy, wyjazdu, czaru podróży.

Ten niemiecki urzędnik kolejowy czy celny, który na pierwszy rzut oka zdawał się nieco szorstki, ba, nawet brutalny, jakże był uczynny i ojcowski w razie zgubienia biletu czy bagażu. Reprezentował on w moich oczach stosunek Niemca w okresie powojennym do zagranicznego turysty. Czyż to wszystko się zmieniło? Czy wrogość spotka mnie już na samym progu Trzeciej Rzeszy? Tak bardzo nie chcę, by to się stało. Tak bardzo chcę zachować moje sympatie dla tej dziwnej zbiorowości (bo dziwną pozostała i za republiki weimarskiej). Tak bardzo chcę odnaleźć wszystkie dodatnie pierwiastki tego z ducha i celów obcego mi przewrotu. Będę szczęśliwy, jeśli mnie choć trochę na swoją wiarę nawrócą. Dla Niemców miałem zawsze wiele poważania (nie analizuję tego określenia) i teraz tak bardzo się boję, czy nie będę zmuszony usunąć spod nich piedestału; czy nie będę zmuszony przyznać racji tym wszystkim, którzy Niemców sądzili według wspomnień z czasów Kulturkampfu i kolonizacji w Wielkopolsce i w Afryce; czy nie będę zmuszony uderzyć w ton bogoojczyźniany. Boję się. A nuż endecy mają rację. Ale głównie boję się dać jeszcze jedną karabelę do rąk naszych licznych zuchów — Wołodyjowskich ze wszystkich obozów; do rąk tych wszystkich młodych, którzy tylko czekają na hasło nienawiści, by stworzyć nasze rodzime Sturmabteilungi1. Boję się, że w mojej najskromniejszej mierze mogę przeszkodzić tej wspaniale godnej, męskiej, imponująco niedemagogicznej polityce zagranicznej, jaką prowadzi obecny rząd polski.

Więc boję się. Jeszcze raz to powtarzam, ale pisać będę prawdę. Choć należę do powojennego pokolenia, jestem staroświeckim liberałem i młodsi oraz nowocześniejsi ode mnie wymawiają mi moje przywiązanie do uczciwej bezstronności. Ja się snobuję na obiektywizm — oni nim gardzą. Twierdzą, że ludzie silni i twórczy nie mogą być obiektywnymi; że nic nie zbudują. Możliwe. Ja w tej chwili nie chcę nic budować. Chciałbym ratować mój śmieszny, liberalny, ginący dzisiaj świat. Ale kto mi w tym pomoże? Moi młodsi rówieśnicy mają kult czynu i ideowego, choćby nawet najbrutalniejszego kłamstwa. Zdaje się, że po obydwu stronach kordonu pod tym względem młodzi są sobie podobni.

Zresztą zobaczymy. Jadę trzecią klasą. W przedziale jedzie młody Żyd, może ma lat piętnaście. Wyjeżdża sam jeden do ojca do Kolumbii. Ma ze sobą dwie walizki, a kufer nadany został wprost do portu kolumbijskiego. Ma też jedną markę niemiecką na wydatki między Warszawą a Amsterdamem, gdzie wsiada na statek.

W Poznaniu do mojego przedziału wsiada dwóch Niemców. Jeden z nich, poznaniak, odbył służbę wojskową polską i wielce ją sobie, a także swoim przygodnym towarzyszom podróży chwali. Drugi to Reichsdeutsche2, podróżujący często po Polsce, a obecnie powracający do Berlina po trzytygodniowej nieobecności. Obaj ci panowie interesują się Żydkiem, który tak daleko ma jechać, a mówi tylko po polsku i żydowsku. Z typowo niemiecką systematycznością dają mu wskazówki na drogę, kłopoczą się, naradzają, a po przyjeździe do Berlina biorą dla niego tragarza, który ma się nim zająć i wsadzić go cztery godziny później do amsterdamskiego pociągu. Reichsdeutsche w dodatku ofiaruje chłopcu jeszcze pięć marek, a ten z rozczulenia całuje Niemca w rękę na peronie Schlesischer Bahnhof i mówi, że już teraz nie boi się podróży, gdy wie, że istnieją tak dobrzy ludzie. Rozpisałem się. Ale czy nie jest to nieoczekiwany wstęp do moich niemieckich „studiów”?

Na granicy ta sama dobroduszna uprzejmość; na dworcach te same co dawniej, pogodnie uśmiechnięte twarze. Między nimi, jak zawsze bywało, pojawia się z rzadka surowa twarz typowego Prusaka; budzi ona raczej śmiech swoim brakiem zmysłu humoru niż przerażenie. Te same brzydkie, ale wysportowane, o cudnych cerach panny, objęte wpół przez dziwacznie-sportowo ubranych chłopców, wyglądających zawsze o wiele młodziej od swych niewiast. A gdzież są objawy hitleryzmu? No tak, jest ich trochę. Szpilka ze swastyką w krawacie kontrolera paszportów, a we Frankfurcie nad Odrą i na przedmieściach Berlina na wszystkich parkanach wykaligrafowane bardzo porządnie, choć kredą, Heil Hitler!, i znowu swastyka. Ale wszystko to już zmazane i tylko widać blade ślady; widocznie sprzykrzyłoby się na co dzień.

A co można wywnioskować z prasy? Zaopatrzyłem się na drogę jeszcze w Warszawie w ostatni numer „Die Neue Weltbuhne”, pismo radykalne, które oczywiście przestało wychodzić w Berlinie i po wydaniu kilku numerów w Wiedniu osiadło obecnie w Pradze. Dziwi mnie treść tego tygodnika. Jest to przeważnie dość sucha i fachowa polemika z zamierzeniami i posunięciami Hitlera, ale nie znajduję tam prawie wzmianek o terrorze i antysemityzmie. Może numer, który czytałem, był w drodze wyjątku wolnym od tych — bądź co bądź — wysoce aktualnych tematów; a może mieli rację moi znajomi, socjaldemokraci niemieccy, którzy mi tłumaczyli później, że jest to tylko taktyka zmierzająca do odzyskania prawa ukazywania się w Niemczech, gdy tylko sytuacja nieco się odpręży. Przed Zbąszyniem mój egzemplarz „Die Neue Weltbuhne”, rzecz prosta, wyleciał przez okno, a polski konduktor uprzejmie poprosił o podarowanie mu polskich pism, gdyż „i tak szanowny pan zapewne nie będzie chciał wziąć ich ze sobą do Niemiec”.

Więc teraz w Niemczech zaopatruję się w berlińską prasę codzienną. Ciekaw jestem, co w niej znajdę. Naturalnie, pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy, jest to, że opozycja głosu nie ma, a wszystkie pisma twierdzą, że właściwie opozycja ta wcale nie istnieje; nawet te pisma, które do 5 marca3 były właśnie podporą opozycji.

Na widocznym miejscu drukuje się listę ważniejszych cudzoziemców odwiedzających Berlin. Ma to dowodzić, że jest tu spokojnie i bezpiecznie. Na czele tej listy figuruje wzmianka: „wielki przemysłowiec angielski pan Albert Mond, kuzyn lorda Melchetta, który odgrywa wielką rolę w angielskim przemyśle chemicznym”. Więc i Żydom zagranicznym, zdawałoby się, nic nie grozi.

Znajduję dużo wzmianek o nowych członkach zarządów i rad nadzorczych w bankach i spółkach akcyjnych. Nigdzie nie jest powiedziane, kogo zastąpili. To samo dotyczy licznych nominacji lekarzy na stanowiska ordynariuszy różnych oddziałów szpitali berlińskich. Nasuwa to wiele przypuszczeń. Poprzednik mógł być Żydem, mógł być komunistą, mógł być, o zgrozo, pacyfistą lub socjalistą. A gdzie jest obecnie? Może nie żyje, może jeszcze jeden wypadek „samobójstwa”, może jest za granicą, a może odbywa ćwiczenia wojskowe w więzieniu lub obozie koncentracyjnym dla politycznie nieodpowiednio zorientowanych?

Pisze się o wystawie sztuki kolonialnej, że poza eksponatami jest wiele obrazów „z naszych dawnych kolonii, które to obrazy rozbudzają na nowo pragnienie odebrania tych terytoriów”. O wystawie „Zdrowie, sport i higiena” — że jest to wystawa czysto narodowa. Domyślam się, że firmy żydowskie mało tam wystawiają.

Patrzę na rubrykę teatrów. W Berlinie przecież teatry były zawsze tak wybitnie ciekawe, tak śmiałe w dotykaniu najdrażliwszych tematów i w walce z przesądami. Widzę, że to się skończyło. No i aktorów i reżyserów musi być brak, przecież tylu wśród nich było Żydów. A w dziedzinie muzyki? — szał Wagnera. Dwa teatry operowe przez cały miesiąc będą grały jedynie Wagnera. Może potrwa to i dłużej. Program jest drukowany tylko na miesiąc.

„Deutsche Illustrierte Zeitung” na czterdzieści dwa zdjęcia podaje dwadzieścia dziewięć hitlerowskich, a trzynaście samego wodza. Poza tym na tematy nie-niemieckie cztery zdjęcia, i to przestarzałe i błahe. Później miałem okazję stwierdzić, że bywają numery mniej partyjnie nastawione. Zaraz widać jednak, że w kompletnym opanowaniu przez partię rządzącą prasa Niemiec dzisiejszych nie różni się niczym od prasy sowieckiej, a jest nieporównanie mniej niezależna od włoskiej.

Nareszcie Berlin. Jadąc o siódmej wieczorem przez całą długość miasta, spotkałem pięciu spacerujących hitlerowców w mundurach oraz dwóch członków Stahlhelmu4. Flagi ze swastyką widać wszędzie i kolorystycznie wyglądają świetnie. To może najbardziej udana flaga, jaką znam. Jest dekoracyjna w duchu chińsko-japońskim.

Widzę, że dość dużo ludzi odwiedza, dawniej tak małym pietyzmem otoczony, Grób Nieznanego Żołnierza. A jednakże grób ten jest bez wątpienia najbardziej nastrojowy i architektonicznie udany ze wszystkich, jakie widziałem w Europie.

W hotelu, gdzie się od lat zatrzymuję, witają mnie wprost serdecznie. Nie. Coś tu nie jest w porządku. Zaraz pierwsze wrażenie syntetyczne — jeżeli terror i ksenofobia istnieją, objawy ich muszą być bardzo skryte i podziemne. Pierwsze pytanie portiera, kasjera, windziarza czy fryzjera hotelowego, którzy są wszyscy starymi znajomymi, jest jednobrzmiące: „Co o nas myślą i mówią za granicą?” Pytanie to jest zadane prawie pokornie, a zainteresowanie opinią zagranicy palące i bardzo szczere. Pytanie to zresztą zadawała mi, chyba bez wyjątku, każda nowo spotkana osoba w Berlinie, choćby ta osoba stała u samego źródła informacji, jakim jest na przykład ministerstwo spraw zagranicznych. Pewna obawa, którą można by ująć w słowa: „Może idziemy za daleko?” — istnieje prawie u wszystkich; a u najtrzeźwiejszych dochodzi do tego pytanie: „Czy się nie ośmieszamy?” Moja odpowiedź, że decydująca opinia zagraniczna uważa przewrót w Niemczech za proces, który bynajmniej końca jeszcze nie dobiegł i że żadna krystalizacja stosunków, jak dotąd, jeszcze nie nastąpiła — wywołuje szeroki uśmiech ulgi, prawie że wdzięczności za tę sprawiedliwą ocenę sytuacji.

Po przyjeździe do późnego wieczora staram się nawiązać kontakt ze znajomymi. Rezultaty są dość nikłe: nikogo nie ma w domu. Ciągle myślę z obawą: a nuż nie będą chcieli mnie znać? Strach i patriotyzm często już zwyciężały nawet najlojalniejszą przyjaźń. Szczęśliwy jestem, że mogę tu stwierdzić, że pobyt mój w Berlinie nie usprawiedliwił tych przykrych przypuszczeń. Doznałem od wszystkich przyjaciół i znajomych, bez względu na ich orientację partyjną lub przynależność rasową, równie serdecznego i gościnnego przyjęcia, jak za „wyuzdanych” czasów weimarskich; jak gdyby słowa „międzynarodowy” nie wykreślono z hitlerowskiego słownika; jak gdyby duch Goethego, przeciwko któremu generał Ludendorff5 ma tak wiele osobistych zarzutów i którego obecny „kurs” uważa za podejrzanego kosmopolitę, promieniował jeszcze szlachetnie nawet w sto pierwszym roku swej nieśmiertelności. To prawda, że 10 maja palono książki, ale prawdą też jest, że pomyślałem o Goethem, gdy znajomy mój kelner z kawiarni na Unter den Linden, skąd przyglądałem się pochodowi poprzedzającemu potworne autodafe6, zapytał mnie głosem stłumionym nie ze strachu, ale ze wstydu, czy podobną hańbą okrył się już kiedyś naród cywilizowany.

Dość dygresji. A tak trudno ich uniknąć. Niemcy całe i każdy człowiek uczciwy i myślący przechodzą tam obecnie przesilenie jak w ciężkiej chorobie. Jest i gorączka, i majaczenie, i możliwość najróżniejszych komplikacji, a przede wszystkim niepewność co do końca choroby. Stary lekarz wiejski, mówiąc o jakimś beznadziejnym przypadku, wyrażał się: „A potem zapewne nastąpi to, co my w języku lekarskim nazywamy mors”. Obawa śmierci duchowej jest bez wątpienia jedną z upiornych, choć ufam, że mało prawdopodobnych, możliwości tej choroby. Znam ludzi, dla których obawa duchowego zdziczenia Niemiec i zaprzepaszczenia ich kulturalnej spuścizny jest zmorą spędzającą im sen z powiek.

Zrobiło się późno. Wychodzę z hotelu, by coś przekąsić i zobaczyć przynajmniej, jak wygląda nocne życie odrodzonego duchowo Berlina. Wszak jedynie w Berlinie istniało niesztuczne życie nocne: berlińczyk bawił się, a prowincjonał i cudzoziemiec bardzo mało dodawali ruchu i życia. Jadę do zachodniej, nowoczesnej dzielnicy, gdzie znajduje się większość dobrych restauracji i eleganckich lub zabawnych lokali nocnych i barów. Jakież będzie moje powierzchowne pierwsze wrażenie? Wiem, że więzienia są przepełnione, że wielu ludzi umarło w strasznych mękach i może w tej chwili umiera. Czy zobaczę odbicie tego w wyglądzie rozbawionej zazwyczaj ulicy?

Wszystkie restauracje są otwarte i... puste. Kawiarnie prawie wszystkie są czynne. Jedna czy dwie zamknięte. Właściciel był Żydem. Co, jak — nic nie wiadomo. Dość, że zamknięte. Inne zaś, też stanowiące własność Żydów — otwarte. Ale tylko kilka kawiarni cieszy się dużą frekwencją. Większość świeci pustkami. W jednej z wytworniejszych na Kurfürstendammie, głównej arterii tej dzielnicy, była niedawno obława policyjna, tak zwana Polizeirazzia. Powód nieznany. Dość, że wszystkich zrewidowano, wylegitymowano, nikogo nie zatrzymano, ale rezultat był taki, że nazajutrz już prawie nikt tej kawiarni nie odwiedził i stoi pusta. Może szukano handlarzy kokainy, może socjaldemokratów, a może po prostu chciano „wykończyć” lokal.

Lokale nocne świecą pustkami, tak że są zamykane jedne po drugich. Przeważającą część gości stanowili tam bogaci Żydzi lub ludzie w ten czy inny sposób od nich zależni. Ta kategoria klienteli dziś nie istnieje. Żydzi częściowo obawiają się pokazywać, częściowo oszczędzają. Przecież przyszłość jest tak niepewna... Bogaty Niemiec Aryjczyk też chowa się z pieniędzmi. Jeżeli jest choć trochę politycznie podejrzany, a podejrzanym jest każdy, kto nie opowiedział się wyraźnie za obecnym ustrojem, nie wolno dużo wydawać; łatwo takiemu dowieść korupcji i nadużyć finansowych; tak najskuteczniej go się niszczy.

Różne są też drobne, ale charakterystyczne powody obecnej stagnacji życia nocnego. Muzyka jazzowa jest źle widziana w sferach narodowych socjalistów. W mojej obecności członek partii zażądał zaprzestania fokstrota i rozkazał grać marsza. Gdy wchodzi ktoś z odznaką partyjną w klapie marynarki lub w krawacie, zapada cisza i pewien chłód. Członek Stahlhelmu jest o wiele milej widziany i zupełnie inaczej się zachowuje: mniej więcej jak polski oficer po cywilnemu. Od czasu do czasu do lokalu wchodzi patrol SA (Sturmabteilung) głównie po to, by sprawdzić, czy nie ma innych SA lub SS (Schutzstafel). Bojówkarze hitlerowscy nie mają prawa przebywać w lokalach po ósmej wieczór, jeżeli są w mundurach. Mają oni swoje kawiarnie, piwiarnie i restauracje, tak zwane Sturmlokale. Są to przedsiębiorstwa, których właściciele zostali uznani za wyjątkowo prawomyślnych. U wejścia do takiego Sturmlokalu wisi chorągiew ze swastyką. Jest to zwykle lokal tańszy, do którego zresztą każdemu wolno wejść. Muzyka gra tam marsze oraz pieśni patriotyczne i wojenne. Znana żydowska koszerna restauracja w pasażu przy Unter den Linden jest obecnie Sturmlokalem, a szyld zapewnia, że zarząd jest „czysto narodowy”. W Sturmlokalach goście często powstają i stojąc, piją piwo. Jest to skomplikowany rytuał. Nie zdołałem zbadać wszystkich jego tajemnic. Jest to trochę jak u proboszcza na odpuście. Nigdy nie wiadomo, kto kogo i dlaczego ma po obiedzie całować w łokieć.

W związku z nocnym życiem trzeba chyba wspomnieć o kobietach. Wyszły przepisy co do głębokości dekoltu zawodowej fordanserki (ci ludzie o wszystkim pamiętają). Nie sądzę jednak, aby ten przepis był po drakońsku wprowadzany w życie. Płatnej fordanserki nie wolno po tańcu zaprosić do stolika lub baru. Jeżeli ktoś chce mieć towarzystwo kobiece, musi je sobie sprokurować zawczasu na zewnątrz i związać się na cały wieczór. Wielu panów mówi, że woli nie. Podobne stosunki każą mi zapytać się przyjaciół, jak to się dzieje: z jednej strony purytanizm i pruderia (kanclerza Hitlera podobno nic nie kosztuje powściągliwość płciowa), a z drugiej strony te rzesze prostytutek bardziej niż kiedykolwiek natarczywych i ciągnących mężczyzn za rękaw do bram. Nie można wprost wieczorem wrócić do hotelu, nie okupiwszy się przynajmniej papierosem. Na to słyszę odpowiedź, że choć ideałem narodowego socjalizmu jest rozmnażanie się, a więc małżeństwo, jednakże stosunek płciowy jako akt wybitnie męski może być tolerowany, byle mężczyzna okazywał kobiecie, która nie ma zamiaru zostać matką, należytą pogardę i brutalność.

A propos brutalności. Na Leipzigerplatz i koło sklepów KaDeWe7 można było spotkać późnym wieczorem kobiety w wysokich, czerwonych, sznurowanych butach. Spacerowały, wymachując zalotnie szpicrutą. Czekały na panów, którzy rozumieją tę podwójną symbolikę. Mam na myśli bardziej brutalne formy miłości, jeżeli to można tak nazwać. Otóż pewnej nocy przychodzi Polizeirazzia i wszystkie te panie brutalnie zabiera. Ale biciem nie da się ich nastraszyć, więc w trzy dni później zjawiają się znowu na dawnych posterunkach, trochę obolałe, ale z piersią ozdobioną żetonem narodowosocjalistycznym. Nikt ich dziś podobno nie śmie maltretować, z wyjątkiem oczywiście starych, jeżeli nie stałych klientów.

Ale na ogół biedne są dzisiaj kobiety w Niemczech. Życie im się stanowczo nie uśmiecha. Wicekanclerz von Papen8 mówi, że rolą życiową Niemki — o ironio! — jest umrzeć; tak, umrzeć. Mężczyzna powinien umrzeć za ojczyznę z bronią w ręku na polu bitwy (tych pól ma zawsze jakoby wystarczyć), a kobieta ma umrzeć w połogu; ale oczywiście nie w pierwszym, tylko przynajmniej w dziesiątym.

W drugą niedzielę maja obchodzi się zwykle w Niemczech Dzień Matki. W tym roku odbywał się on pod hasłem gloryfikacji licznych rodzin. Aby zachęcić panny na wydaniu i początkujące mężatki, wszystkie pisma ilustrowane zamieściły fotografie i artykuły o matkach zasłużonych, czyli takich, które straciły wielu synów na wojnie. Nie wiem doprawdy, kto ma dziwaczniejszą mentalność: redaktor propagandzista czy kobieta, która się na taką propagandę da złapać. Poza rolą matki ruch narodowosocjalistyczny nie przyznaje innej roli kobiecie. Istnieje wprawdzie dziewczęca organizacja hitlerowska9 (coś w rodzaju harcerek), ale, jak mi mówiono, jest ona traktowana po macoszemu. Biedule te paskudnie wyglądają. Każą im nosić długie włosy, a że od wyborów nie zdążyły im jeszcze wyrosnąć warkocze à la Lorelei, więc chodzą z malutkimi, sztywnymi warkoczykami, istne karykatury przedwojennych „gąsek” warszawskich. Partia życzy sobie, żeby kobieta Niemka nosiła długie włosy, nie szminkowała twarzy, nie karminowała warg i nie paliła w publicznych lokalach. Podobno rzeczywiście Leichner i inne firmy kosmetyczne odczuwają już dotkliwie duży spadek popytu na ich artykuły. Trzynastoletnia córka mojej dobrej znajomej doznała wielkich przykrości w szkole od koleżanek z powodu swego żydowskiego pochodzenia, o którym w ogóle dotychczas nie wiedziała. Przecierpiała bardzo głęboko fakt, że choć się czuje Niemką, nadal nie będzie za Niemkę uważana. Jestem u jej matki na herbacie; wpada nagle do salonu i mówi uradowana: „A ja będę mogła ładnie się ubierać, ja zawsze będę szykowna, bo jestem Żydówką i mnie wolno”. Eureka!

Wszystko to są fakty i wrażenia, które, choć same w sobie nieważne, przyczyniają się do stworzenia tła codzienności dla tych licznych i bynajmniej niecodziennych wydarzeń i fenomenów, jakie dziś w Niemczech można zaobserwować. Te po większej części drobne szczegóły życia, które przytoczyłem, przychodzą mi na myśl, gdy wspominam mój pierwszy samotny wieczór w Berlinie.

Jeszcze nikogo nie zdążyłem zobaczyć, wypytać, nie zdążyłem się nawet przekonać, jak trudno mi to wypytywanie przyjdzie.

Naród w mundurze

Pierwszy poranek w Berlinie. Wychodzę z hotelu. Zaraz rozumiem, że wrażenia poprzedniego wieczoru niezupełnie odpowiadają rzeczywistości. Dziś widzę, że wygląd ulicy bardzo się zmienił. W dzielnicy zachodniej mniej to było znać. Lecz tu, gdzie mieszkam, w centrum (do niedawna zwanym z angielska city, a wymawianym z niemiecka ziti), widać dwie główne zmiany: morze mundurów i nieobecność cudzoziemców.

Najpierw powiem o turystach cudzoziemskich, bo z nimi sprawa krótka: po prostu nie ma ich. Byłem wszędzie, gdzie się ich dawniej niechybnie spotykało: Wagons-Lits i inne biura podróży, halle i bary pierwszorzędnych hoteli. W ciągu dziesięciodniowego pobytu słyszałem dwa razy mowę francuską i ani razu angielskiej. W American Expressie, gdzie co dzień zmieniałem pieniądze, byłem kilkanaście razy, a spotkałem wszystkiego trzech cudzoziemców. Dawniej pomimo kryzysu roiło się tam od nich przez calutki dzień.

Na Unter den Linden, gdzie zawsze stał sznur autokarów obwożących turystów po Sehenswürdigkeitach10 Berlina, z tłumaczami wykrzykującymi w różnych językach uroki Rundfahrtu11, widać jeden taki wehikuł z trudnością zapełniający się do połowy Niemcami z prowincji.

Napływ z prowincji jest dość znaczny, bo w ogóle Niemiec lubi zwiedzać swoją ojczyznę, a poza tym rewolucja hitlerowska spowodowała tyle zjazdów, obchodów, demonstracji itp., których Berlin jest ośrodkiem, że hotele, głównie tańsze, i ulica nie robią wrażenia zamarłych.

Powracając do cudzoziemców, wyjątek stanowią Włosi, których spotkałem dość wielu, oraz różni młodzi Azjaci, zapewne studenci. Podobno fakt, że od wojny Niemcy nie posiadają koncesji w Chinach, ogromnie tam podniósł ich popularność i stąd ten frapujący napływ żółtej młodzieży akademickiej.

Czym wytłumaczyć kompletny zanik napływu turystów zagranicznych, doprawdy nie wiem. Niemcy jak zawsze pozostały idealnym krajem dla wycieczek. Poza wielkimi ośrodkami miejskimi można wszędzie urządzić się bardzo tanio. Dobroduszna życzliwość jednostki w stosunku do cudzoziemców nie straciła nic ze swego dawnego uroku. Trzeba stwierdzić, że turysta zagraniczny jest dziś milej niż kiedykolwiek widziany; Fremdenverkehr12 dorósł do rangi ideału. Nie wahałbym się urządzić całkowicie polskiej wycieczki po Niemczech i wiem, że o żadnych przykrościach nie byłoby mowy. Może bym nie zwiedzał Śląska. Moi znajomi Francuzi przejechali całe Niemcy samochodem i nie natrafili nawet na cień jakiejkolwiek nieżyczliwości. Jedynie może tylko samotnie podróżujący Żydzi mogliby się spotkać z objawami rasowych antagonizmów w jakichś małych prowincjonalnych dziurach. A i to zresztą wydaje mi się wysoce nieprawdopodobne.

Oczywiście, mówiąc o nieobecności cudzoziemców, nie mam na myśli zagranicznych dziennikarzy czy dyplomatów, stale mieszkających w Berlinie. Dziennikarze ci schodzą się w południe w barze hotelu Adlon; a późnym wieczorem we włoskiej knajpie Die Taverne. Nasłuchałem się tam wielu rzeczy ciekawych i pouczających, częściowo w rozmowach, jakie tam prowadziłem, częściowo rzetelną, choć męczącą metodą podsłuchu. Zrozumiałem zaraz przy pierwszym zetknięciu z dziennikarzami anglosaskimi, którzy do tak niedawna, bo jeszcze do stycznia, byli wyraźnie pod wpływem prestiżu Niemiec, że Trzecia Rzesza, która stworzyła specjalne ministerstwo „wyjaśniania i propagandy”, tymi panami jeszcze się nie zajęła. Nastroje wśród nich są dziwnie sceptyczne. Powstało nagle wielkie zainteresowanie Polską. W barze Adlonu usłyszałem dialog między dwoma dziennikarzami amerykańskimi, pracującymi w Berlinie prawie od zawieszenia broni, a więc bardzo „miejscowymi” ludźmi.

„Widzisz, zawsze mówiłeś, że Polacy pierwsi stworzą zamęt w Europie, a teraz patrz, jacy są spokojni i opanowani”. Odpowiedzią na to było gniewne burknięcie człowieka, który stawiał na faworyta w biegu, gdzie przyszedł fuks.

Ludzie ci są równie zdezorientowani, jak byle jaki laik za granicą. Wszak przewrót w Niemczech jest tak rzeczywiście „cudowny” (od słowa cud) — nie tłumaczy się ani logiką, ani w ogóle żadnymi naturalnymi prawami fizyki dziejowej.

A teraz trochę o mundurach. Choć jakże tu można powiedzieć „trochę”, kiedy temat jest tak obszerny. Odmian mundurów jest bez końca. Wymagałyby one właściwie obszernej, kilkutomowej publikacji z kilkudziesięcioma kolorowymi planszami. Dzieło wypadłoby drogo, no i trochę smutno.

Budzi mnie rano pierwszy telefon od pierwszego znajomego, który nawiązuje ze mną kontakt. Zastanawiałem się poprzednio, jakże się też on ustosunkował do przewrotu. Słucham więc ciekawie: „No więc co? Jesteś w Berlinie? A masz jakiś mundur? Nie? No to w ogóle nie jesteś nikim. Zresztą przez telefon lepiej ostrożnie”. Widzę, że swój człowiek.

Wychodzę wczesnym rankiem z mojego pokoju w hotelu i widzę przed kilkoma drzwiami buty z cholewami. Dopiero po jakimś czasie obraz ten uwypukla się w mojej świadomości. Przecież dawniej, szczególnie w rozbrojonych Niemczech, tego się nie widziało. Ten obrazek nasuwa mi myśl o możliwości bardziej imponującej nature morte, gdy iperyt13 i patriotyzm nareszcie wypowiedzą się za pomocą jedynego właściwego sobie medium.

Więc przede wszystkiem jest SA (Sturmabteilung), brązowe koszule. Ten specyficzny kolor brązowy jest chyba najbrzydszym z rodziny brązowych odcieni. Ujdzie jeszcze na płótnie, ale sukienne mundury wyższych dygnitarzy, których zresztą widać rzadko, są wprost ohydne.

Poza tym istnieje SS (Schutzstaffel). Jest to jakby gwardia bojówek hitlerowskich. Ludzie specjalnie zaufani oraz lepiej wojskowo wyszkoleni. Noszą bardzo szykowne czarne mundury. Właśnie szykiem różnią się bardzo od SA, gdyż ci bez wyjątku wyglądają jakoś jak pomięci i niezamaszyści.

Potem idzie organizacja Stahlhelm o charakterze wybitnie konserwatywnym, przeważnie monarchistycznym, grupująca w większej części byłych kombatantów i w ramach swego temperamentu — apolityczna. Organizacja ta jest karna i państwowo myśląca i mogłaby stać się skutecznym hamulcem na radykalność bojówek. Mundur Stahlhelmu tak mało różni się od munduru wojskowego (Reichswehry), że trudno zauważyć różnicę.

Mówiąc o Stahlhelmie, trudno nie wspomnieć o kobiecym odpowiedniku tej organizacji, a mianowicie Die Kölubu Damen. Choć rolę odgrywa w ogóle niewspółmiernie mniejszą, ale obserwator zagraniczny nie może pominąć tej organizacji milczeniem, tyle ma w sobie „couleur locale”14, czyli po polsku barwności. Przede wszystkim te panie, przeważnie starsze, przeważnie tłuste, przeważnie brzydkie, o niesłychanie rumianych, zdrowych, jakby tartą cegłą pielęgnowanych cerach, wyglądające jedna w drugą na zasłużone matki, wzorowe żony, typowe gute Hausfrauen15, noszą suknie o nieokreślonym, pokrowcowym fasonie z sukna chabrowego, a to dlatego, że chabry były ukochanym kwiatem królowej pruskiej Ludwiki16 (patrz Napoleon), duchowej patronki organizacji, gdyż Kölubu jest skrótem od Königin Louise Bund17. Pierś tych pań, często dość pokaźną, zdobi srebrna broszka z literą „L”. Panie te to patriotki o zasadach wybitnie zachowawczych. Jak na swój przeciętny wiek i tuszę bardzo dzielnie kroczą za muzyką wojskową, gdy w południe maszeruje przez Unter den Linden przy zmianie warty. Ceremoniał ten odbywa się od maja według dawnego, przedwojennego protokołu i wywołuje łzę rozrzewnienia w niejednym oku Kölubu Dam. Sądząc jednakże z ich stanowczego wyrazu twarzy, żadna z nich nie poszłaby na dyplomatyczny kompromis, gdyby jakiś nowy Napoleon postawił im alternatywę. Większość dam z Kölubu, jakie miałem sposobność spotkać, niewątpliwie przybyła z prowincji. Zdradzało to wiele oznak: przez jedno ramię przewieszony aparat fotograficzny, przez drugie woreczek niewiarygodnie staroświecki, zamykany na kluczyk, a co najważniejsze — dowolny kapelusik. Kobieta w Berlinie jest dziś świetnie ubrana, a kapelusze tych naszych konserwatystek nie zdradzają jakiegokolwiek pokrewieństwa z prądami mody paryskiej. Panie te dużo jeżdżą tramwajami i autobusami licznymi, dość hałaśliwymi grupami, nawołują się serdecznie, są uradowane, że przyjechały do Berlina, że w tym Berlinie duch Niemiec się odradza, wyglądają poczciwie, trochę śmiesznie i bardzo sympatycznie. Chciałoby się każdą z nich zaadoptować na matkę, tylko że nie wiadomo, czy w razie wojny to jest właśnie ten typ matki, która pomoże uciec do neutralnego państwa. Tak mi się coś zdaje, że nie.

Za mojego pobytu istnieli jeszcze niemieckonarodowi18. Mieli oni też swoją umundurowaną organizację, tak zwany Bismarck Bund. Czarne spodnie, zielona koszula, czapka wojskowa, a na ręku czerwono-biało-czarna opaska z nazwą organizacji. Z powodu znacznego upośledzenia w stosunku do innych „mundurów”, bismarckbundowcy najgwałtowniej karotowali19. Bo trzeba wiedzieć, że hitlerowcy i Stahlhelm wciąż żebrzą.

Na wszystkich głównych i ruchliwych skrzyżowaniach ulic, nawet w najbiedniejszych dzielnicach, spotyka się przedstawicieli mundurowych ugrupowań, a każdy z nich potrząsa skarbonką. Stahlhelmowiec, który najgodniej i najmniej natarczywie szuka zapomogi, trzyma wojenny hełm stalowy przerobiony na skarbonkę. Monety wrzucane do hełmu to chyba nie olej wlewany do głowy przyszłych ofiar przyszłej rzezi. Myślę, że ten, co hełm ów nosił pod Verdun czy na polach Flandrii, gdyby dzisiaj żył, tak by się już starał głową potrząsać, żeby żadna moneta nie dostała się do środka hełmu.

Hitlerowcy też nie próżnują, jeżeli chodzi o zbieranie funduszy: czy będzie to w nocnym lokalu, czy w restauracji, czy w kawiarni, wszędzie podchodzi do stolika taki ultramarsowo wyglądający drab i proponuje kupno pocztówki z podobizną wodza. Z początku pobytu robi to wrażenie i wymaga pewnej odwagi cywilnej, żeby nie zgodzić się na transakcję. Nie widziałem ani śladu przymusu w tej sprawie, ale gdybym miał rysy semickie, wyjechałbym z Berlina zaopatrzony w kilkadziesiąt wizerunków Führera.

Jakież są jeszcze mundury? Nie potrafię ich wyliczyć, bo o wielu nie mogłem w ogóle dowiedzieć się, jaką organizację przyodziewają. Zacytuję więc tylko kilka: rosyjscy hitlerowcy, Hitlerjugend (organizacja mająca zastąpić bardzo źle widziane, bo międzynarodowe harcerstwo), pensjonariusze obozów dobrowolnej pracy (eksbezrobotni), policja i policja pomocnicza (ta ostatnia jest organizacją czysto hitlerowską, używaną głównie przy wielkich obławach policyjnych, masowych aresztowaniach itp.) — no i nareszcie właściwe wojsko. Wojskowych widać wszędzie. Naturalnie nie tylu, co u nas, ale o wiele więcej niż pół roku temu.

Poza szeregami obywateli w mundurach istnieją jeszcze o wiele liczniejsze szeregi cywilnych sympatyków z musu lub przekonania. Poza dość nieznaczną liczbą skoszarowanych SA, większość ich, kiedy nie pełni służby (prace czysto partyjne oraz ćwiczenia wojskowe), chodzi po cywilnemu i tylko nosi odznakę w klapie od marynarki lub w krawacie. Odznak tych jest tyle, że nie sposób się połapać, pomimo że stanowi to ciągły temat ożywionych dyskusji. Wszystko, co jest mundurem lub odznaką, ma ogromne znaczenie i kwestia, kto do noszenia czego jest upoważniony, zabiera wiele czasu w rozmowach i nasuwa wiele podejrzeń lojalnemu puryście od szlif i żetonów.

Więc Stahlhelm nosi miniaturowy hełm stalowy w klapie, a żeton oznaczający przynależność do SA upoważnia do powitania faszystowskiego. Nieopisanie pocieszny widok przedstawia dwóch krępych starszych panów z tekami pod pachą, którzy krzyżując się na ulicy, z kompletnie obojętnym wyrazem twarzy wyrzucają nagle naprzód i w górę rękę zakończoną krótkimi, artretycznymi palcami.

Gest ten przywykliśmy kojarzyć w myśli z najgroźniejszą stroną w kinematografii, mianowicie z filmami o starożytnym Rzymie. Quo vadis i W cieniu krzyża hitlerowskiego — cóż za świetne tytuły dla filmów o obecnych Niemczech.

Ale wracam raz jeszcze do mundurów i odznak, a wracać będę z natury samego tematu — ciągle. Należy zaznaczyć, że niejeden bezrobotny, z którego cywilne ubranie wprost spadało w łachmanach, od chwili, kiedy dostał mundur SA, choć nie należy do uprzywilejowanej grupy skoszarowanych, munduru tego już oczywiście nie zdejmuje. A mundur taki wypada niedrogo, bo zdaje się, że kompletny ekwipunek „fasowany” w partii kosztuje dwanaście marek, a spłaca się go dowolnie, byle co miesiąc coś wpłacić. Można podobno nawet mniej jak markę.

Mówię „podobno”, bo dowiedzieć się prawdy i szczegółów o sytuacji i organizacji finansowej partii narodowosocjalistycznej jest rzeczą niemożliwą. Miarodajna opinia mówi, że Skarb Państwa nie wspiera bezpośrednio partii; że po prostu nie stać go na to. Podobno składka członkowska wynosi trzy marki miesięcznie z nieco wyższym jednorazowym wpisowym, a znowu (też podobno) w formie diet wypłaca się szturmowcom na służbie trzy marki dziennie. Cyfra ta wydaje mi się przesadzona, ale w każdym razie wydatki związane z tak czynną i liczną organizacją muszą sięgać wielu milionów, a skarbonki i pocztówki chyba tyle nie dają.

Poza odznaką przynależności do SA najczęściej spotykany żeton to odznaka członkostwa tak zwanej Betriebszeile, czyli komórki albo jaczejki narodowosocjalistycznej. W każdej firmie czy instytucji dającej zatrudnienie chociażby najmniejszej grupie pracowników musi istnieć taka Betriebszeile. Misją takiej jaczejki jest szerzenie ducha rewolucji narodowej w danym zbiorowisku pracowników i reprezentowanie go wobec władz, ale głównie na manifestacjach. To coś w rodzaju komitetów robotniczych, tylko że zadaniem głównym jest przyjmowanie rozkazów, a nie wyrażanie żądań. Dziwnie też wyglądają niektórzy moi socjalistyczni czy komunizujący znajomi ozdobieni tym żetonem. Ale wyboru nie mieli — inni ich wyznaczyli. Partia połapała się zresztą dość szybko i zrozumiała niebezpieczeństwo wprowadzania do organizacji tylu ludzi obcych duchowi hitleryzmu i zatrzymała przyjmowanie czy naznaczanie nowych członków do Betriebszeile, tak samo zresztą jak do partii w ogóle. Kiedy wybory 5 marca wykazały kompletne zwycięstwo Hitlera, wówczas wśród komunistów padł mot d’ordre20 — wstępować do SA i w ogóle do partii narodowosocjalistycznej. Oczywiście, że powyższy fakt nie jest podawany przez czynniki rządowe czy partyjne jako przyczyna ograniczenia w przyjmowaniu nowych członków. Oficjalnie mówi się, że skoro nastąpiła Gleichschaltung21 (koordynacja) całego ruchu robotniczego i zawodowego pod sztandarem narodowego socjalizmu — to ipso facto22 jaczejki tej partii i rozszerzenie samego członkostwa partii są zbyteczne. Każdy Niemiec jest w duchu nazistą, choć nie udokumentował tego oficjalnym przystąpieniem do ruchu. Tak przynajmniej daje się do zrozumienia.

Pewne poczucie niepewności co do elementu, na którym opiera się rząd, obawa przed szaleńczymi poczynaniami młodych oraz w ogóle przed zbytnim zradykalizowaniem ruchu narodowosocjalistycznego — podyktowały też wszystkie rozporządzenia dotyczące „odpolitykowania”, czyli zakazy należenia do partii narodowosocjalistycznej funkcjonariuszom policji i wojskowym. Są to jedne z niewielu wybitnie rozsądnych i niedemagogicznych posunięć rządu, a trzeba być w Niemczech, aby móc docenić odwagę wydania podobnych zarządzeń.

Idę ulicą. Po jednej stronie wielki napis na szybie wystawowej sklepu z gramofonami głosi: „Tu można nabyć wszystkie płyty narodowego odrodzenia” (Erhebung). Po drugiej, prawie naprzeciwko, nie można się wprost docisnąć, aby spojrzeć na wystawę grawera. Na szybie napis: „Znów dekoracje, ordery i odznaki honorowe”, a za szybą istny skarbiec wszelakich możliwych krzyży, gwiazd i wstęg wielkości naturalnej i w miniaturze. Oczy ludziom wprost z głowy wyłażą; są wprost zaczarowani urokiem tego, co oglądają. Bez wątpienia wystawa ta budzi wspomnienia czasów świetności. Żelazne Krzyże to heroizm i męski czyn męskich lat wojny. (Przymiotnik „męski” jest w ogóle używany jako synonim wszystkiego, co jest wybitnie dodatnie). Ale czy ustanowiono już nowy order do nagradzania czynów odwagi cywilnej? Nic o tym nie słyszałem. A może nie ma jeszcze kandydatów?