Cyngiel Temidy - Marcin Wolski - ebook + książka

Cyngiel Temidy ebook

Marcin Wolski

4,4

Opis

Młoda prokurator odkrywa serię tajemniczych zgonów i wpada na trop tajnej organizacji sterującej losami Trzeciej Najjaśniejszej. Stary prokurator zniszczony przez system powraca do ojczyzny jako bezlitosny mściciel. Zawodowa zabójczyni z komunistycznych służb szuka sposobu na odkupienie swych win ...

Powieść, w której pełno jest napięcia i zwrotów akcji, to odpowiedź na pragnienia wielu Polaków, żeby całe zło trawiące ich ojczyznę zostało wreszcie nazwane i ukarane. Pytanie, na które będą musieli odpowiedzieć bohaterowie brzmi, czy sprawiedliwość można osiągnąć w ramach przestrzegania prawa i czy godzi się odpowiadać zbrodnią na zbrodnię?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 332

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (19 ocen)
11
5
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
paulciaaa92_2

Całkiem niezła

"Cyngiel Temidy" premierę miał pod koniec października i wtedy zacierałam na niego rączki. Ostatecznie, gdy odebrałam paczkę od Wydawnictwa Zysk i S-ka musiałam położyć ją na stosiku w kolejce i czekała tam dosłownie kilka dni, bo spieszyło mi się do lektury. Dlaczego? Bo o ile opis bardzo mnie zachęcił do przeczytania, tak okładka nie leży mi tak bardzo, że aż mi z tym źle. Ale nie zawsze za okładką kryje się to, czego się spodziewamy, prawda? Zatem, o czym jest ta książka?" Cyngiel Temidy" zabiera nas, czytelników po części do czasów PRL. Pewnie stąd ta okładka, ale wybaczcie, mi ona kojarzy się jedynie z jakimś dzikim Safari. W każdym razie poznajemy prokuratora Kociszewskiego i z nim cofamy się właśnie w przeszłość, a w teraźniejszości z kolei poznajemy inną bohaterkę, Panią prokurator, aczkolwiek młodziutką i mamy okazję obserwować jak sobie radzi ze sprawą, która na pierwszy rzut oka wygląda na dziwną serię zgonów, ale ostatecznie może się okazać, że wcale nie są takie pr...
00
berek1965

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjnie napisana książka, bardzo wciąga. Dawno nie zarwałem nocki nad książką, a tej udało się mnie do tego skłonić. Polecam! Mam nadzieję, że szybko powstanie kontynuacja.
00

Popularność




Marcin Wolski Cyngiel Temidy ISBN Copyright © Marcin Wolski, 2021All rights reserved Redaktor Paulina Jeske-Choińska Projekt okładki i stron tytułowych Agnieszka Herman Skład i łamanie Teodor Jeske-Choiński Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Część I

I. Pusty dom

Była wściekła, zanim na dobre przystąpiła do pracy. Najpierw zdenerwował ją dziad w tramwaju, łakomie spoglądający na jej kolana, na które nie dało się naciągnąć gustownej midi. (Ale w czym, do cholery, chodzić latem, w burce? „W spodniach, w spodniach, pani Karolino!” — powiedziałby jej zapewne profesor prawa karnego Maciej Andrzejczyk, uchodzący zawsze za arbitra elegancji). Potem wkurzył ją jakiś interesant wychodzący z urzędu (za samą mordę pięć lat bez wyroku), który na jej widok przeciągle zagwizdał. Wreszcie w trakcie porannej odprawy czarę goryczy przelał naczelnik Burski, ostentacyjnie zaglądający w jej dekolt. Niby normalka, ale jakże irytująca.

— Czy nikt nie może traktować mnie poważnie? — Nieomal codziennie żaliła się Jadzi Krysiak, notariuszce, u której wynajmowała pokój z widokiem na świeżo wyremontowane przedwojenne podwórko. — Czy każdy musi wyobrażać mnie sobie jako seksualną zabawkę?

— Oj, dziecko, dziecko! — wzdychała pani Jadzia, świeżo upieczona sześćdziesiątka, która sądząc po zdjęciach przechowywanych w pudełku po czekoladkach, za młodu musiała być pierwszorzędną laską, a i teraz zachowała smukła sylwetkę. — Ile ja bym dała, żeby móc się z tobą zamienić.

— Ale ja nie mogę pozwalać, żeby mnie lekceważono, mam 28 lat, skończyłam studia, odbyłam aplikację, jestem kompetentna i pracowita, a wszyscy traktują mnie w najlepszym razie jak nastolatkę… Co ja mam zrobić, żeby się to wreszcie skończyło?!

— Zestarzeć się albo wyjść za mąż, co w sumie na jedno wyjdzie.

Rada była może i mądra, aliści Karolina Karpicka nie miała w zasięgu wzroku nikogo, kogo można byłoby wykorzystać w tym charakterze.

Zenek, z którym prowadzała się w liceum, przejął po swoim ojcu warsztat lakierniczy i maniery. Kiedy go spotkała po kilku latach, w wygolonym na łyso brzuchaczu nie poznała gwiazdy szkolnego szczypiorniaka. Mówił „chiba”, w charakterze przecinka wtrącał słowo „kurna” i zdziwił się, że nie chce natychmiast pojechać z nim na daczę nad Narwią. Z kolei Marian, który w trakcie studiów był partnerem długich rozmów o życiu i sztuce, niestety odnalazł w końcu swoją orientację. I nie była ona bynajmniej hetero. A Rafał? W końcu mieszkali razem na ostatnim roku całe trzy miesiące. Miał wprawdzie złote serce, ale jak się okazało — za wielkie. Mieszkanie z Karoliną zupełnie mu nie przeszkadzało w sypianiu z jej koleżankami. Był wreszcie Marcin, jej opiekun podczas aplikacji prokuratorskiej. Czuły, opiekuńczy i biegły w ars amandi, dopóki nie okazało się, że nie tylko jest żonaty (w tym wieku wszyscy są), ale mimo wielokrotnych zapewnień, iż jest z żoną w separacji i rozwiedzie się z nią przy pierwszej nadarzającej się okazji — w trakcie ich płomiennego romansu zmajstrował swej ślubnej bliźniaki jednojajowe.

Najchętniej zabiłaby go tępym narzędziem. Niestety, był to czyn zabroniony przez Kodeks karny, a ona należała do legalistek. Na szczęście po egzaminie i przejściu do prokuratury rejonowej zniknął z jej widnokręgu. Ostatnie doświadczenie sprawiło, że postanowiła być sama. Przynajmniej przez jakiś czas.

„Jaka szkoda, że nie urodziłam się lesbijką” — myślała, przyglądając się sędzi Marioli Michalskiej, która wygląd pulchnej babeczki drożdżowej łączyła z surowością dorównującą świętej inkwizycji.

Środowa odprawa się skończyła, w drzwiach uderzyła się boleśnie o framugę, pragnąc uniknąć otarcia się o prokuratora Burskiego, starego seksisty, dla którego nowoczesne standardy „równego traktowania” były jedną wielką kupą bredni. O kobietach mówił „dupeczki” lub „babusy”, potrafił rzucać uwagi o zwłokach denatki nielicujące z powagą urzędu ani majestatem śmierci, a jego ulubionym powiedzonkiem było „I nie wzwódź mnie na pokuszenie!”.

Tymczasem zaczynał się kolejny nudny dzień w pracy, w której było tyle życia, ile w topielcu, którego wyłowili wczoraj z Wisły. Niestety, nie było to samobójstwo ani tym bardziej morderstwo. Dureń założył się po pijaku, że przepłynie rzekę, która wezbrała po gwałtownych opadach gdzieś w Małopolsce. I przegrał zakład.

Po pół roku pracy mogła wreszcie zauważyć, że skomplikowane sprawy, godne Sherlocka Holmesa, o których marzyła, idąc na prawo, zdarzały się rzadko, i czasami żałowała, że nie zajęła się przestępczością gospodarczą. Tam przynajmniej sporo się działo. Dodatkowo przygnębiające było miejsce, w którym przyszło jej pracować. Prokuratura Pragi-Południe, choć mogła być zlokalizowana na snobistycznej Saskiej Kępie albo w zielonym Międzylesiu, zajmowała ponurą kamienicę na ulicy nomen omen Kamiennej, na dobitkę położoną w konkurencyjnej dzielnicy Praga-Północ, co ustawicznie wprowadzało w błąd interesantów.

Dobrze chociaż, że z mieszkaniem trafiło jej się jak ślepej kurze ziarno. Na anons pani Krysiak trafiła trzeciego dnia pracy na tablicy ogłoszeń wiszącej niedaleko wejścia. Natychmiast zadzwoniła pod podany numer, przekonana, że ze względu na lokalizację cena przekroczy jej możliwości. Tymczasem oferta była ciągle aktualna, a cena zaskakująco przystępna.

Spotkały się w barku w hotelu Polonia i błyskawicznie przypadły sobie do gustu.

— Jadzia jestem — powiedziała Krysiakowa. Mimo że była ponad dwa razy starsza od młodej pani prokurator, zaproponowała natychmiastowe przejście na ty. — Mieszkanie możemy zobaczyć zaraz. To parę kroków stąd.

Lokal rzeczywiście był uroczy, przytulny, a oprócz własnej obszernej sypialni Karolina mogła korzystać z salonu i kuchni.

— Ja dość rzadko bywam w domu — wyjaśniła pani Jadzia. — Prowadzę rozliczne konsultacje z interesantami w całej Polsce, no i przynajmniej raz w tygodniu chodzę na całonocne brydże do przyjaciół. Dogadamy się, mam tylko jeden warunek: żadnych dzieci, psów i kotów, a co do wizyt mężczyzn — właścicielka uśmiechnęła się — tylko pod warunkiem, że będą ciebie warci.

Pół roku po wprowadzeniu się do mieszkania Karolina nadal uważała, że był to świetny wybór.

— Interesantka do pani! — powiedziała sekretarka Wandzia, kiedy mijała ją w drodze do pokoju, z którego sezon urlopowy wymiótł pozostałych kolegów.

— Do mnie? — zdziwiła się Karolina.

— W zasadzie do prokuratora Muchy, ale ten nie żyje od pół roku.

— Niech wejdzie.

Nie dane jej było poznać swego poprzednika, którego nagły zawał zwolnił dla niej miejsce. Słyszała, że był człowiekiem wesołym, lubił zaglądać do kieliszka i pozostawił mnóstwo rozgrzebanych spraw, z których większość musieli przejąć jej starsi koledzy.

Interesantka była jeszcze młodsza od niej, choć jaskrawo umalowane usta miały podkreślać jej dorosłość. Czarnowłosa, smagła, z kolczykiem w nosie i tatuażem na brzuchu wychodzącym spod przykrótkiej koszulki.

— Agata Pałęcka — przedstawiła się krótko. — Słyszałam, że Henio Mucha kopnął w kalendarz. Szkoda. Moje kondolencje.

— Dziękuję — odparła sztywno, czując, że znienawidzi szczeniarę od pierwszego wejrzenia. — Niestety, jestem tu od niedawna i nie miałam przyjemności poznać pana prokuratora.

— No to żałuj, żadnej nie przepuścił. A blondynkom — przeciągnęła po niej wzrokiem — już szczególnie.

Dlaczego nie wyrzuciła aroganckiej dziewczyny za drzwi? Czemu zainteresowała się sprawą nieleżącą w zakresie jej obowiązków? Miała szczerą ochotę, ale wtedy coś usłyszała, niewyraźny głos w głębi głowy, należący być może do jej anioła stróża, a raczej do osobistej intuicji: „Wysłuchaj jej!”. Dlatego zamiast zasłonić się brakiem czasu przybrała minę numer trzy (umiarkowane zainteresowanie) i zapytała:

— W czym mogę pomóc?

— Chodzi o mego dziadka, od tygodnia nie mogę się z nim skontaktować. Wiele razy telefonowałam, wysyłałam SMS-y, byłam pod domem… I nic.

— Może wyjechał?

— Może. Ale nigdy dotąd nie zapominał o moich urodzinach. Dwa razy w roku miałam pewny zastrzyk kasiory. Od dziesięciu lat nie zdarzyło się, żeby nie odezwał się do mnie w tym dniu.

— Rozumiem, że poza wspomnianymi okazjami nie byliście z dziadkiem zbyt blisko?

— Blisko to ja jestem z mymi kumplami, a i to nie z wszystkimi — odparła ostro. — Lubiłam zgreda, zwłaszcza że nie musiałam się z nim często spotykać.

— A co myślą o tym braku kontaktu rodzice?

— Trzepią funty w Zjednoczonym Królestwie, a ja gówno ich obchodzę!

Karpicka nie skomentowała.

— Wróćmy do dziadka. Co zdaniem pani mogło mu się stać? Może chorował?

— To samo zapytały mnie gliny, zanim wysłały mnie na drzewo. Niczego nie podejrzewam. Chciałabym sprawdzić, czy nic mu się nie stało.

Karolina westchnęła, wyjście z dusznego biura nie było najgorszym pomysłem, poza tym ta intuicja…

— Dobrze, sprawdzimy. Potrzebuję podstawowych danych.

— Jakub Rajchert, lat 75, zamieszkały Parasolowa 17. Wdowiec — wyrecytowała Pałęcka.

*

„Przynajmniej będzie jakaś odmiana od przekładania papierków” — pocieszała się Karolina Karpicka, stając w towarzystwie dwóch policjantów i panny Agaty przed masywną furtką posesji pana Rajcherta. Domek wyglądał z zewnątrz niepozornie — nieduży, nie za bogaty, choć również nie za biedny, ale i tak odbiegał od wypasionych willi ciągnących się wzdłuż Parasolowej. W trzech czwartych porastała go winorośl z jakiejś wyjątkowo wcześnie dojrzewającej odmiany, co sprawiało, że jeszcze mniej rzucał się w oczy.

— Ma pani klucze?

Pałęcka pokręciła głową.

— Nie wyobrażam sobie, żeby dziadek powierzył klucze komukolwiek na dłużej niż pół godziny.

Sierżant Mantorski, świński blondyn o świdrujących oczkach i z nieodmiennymi plamami potu pod pachami, wprawnie dwoma drutami otworzył zamek yale ogrodowej furteczki.

— Proszę, pani prokurator! — rzekł z galanterią przedmiejskiego eleganta. — Panie mają pierwszeństwo!

Po wtopionych w trawnik płytkach podeszli do domu, płosząc całe chmary szpaków żerujących na dojrzałych gronach, o których zebranie nikt jakoś nie zadbał.

— Nie ma tu żadnego psa? — upewniała się Karolina, która w dzieciństwie miała nieprzyjemną scysję z pitbulem.

— Dziadek nie cierpi żywych zwierząt, a i za ludźmi nie przepada — odparła wnuczka.

Dzwonek przy furtce był zepsuty, jednak ten przy drzwiach wejściowych dzwonił tak donośnie, że doskonale słychać go było na zewnątrz.

— Nikt nie reaguje — stwierdził Mantorski. Zatrzymał wzrok na rubinowym oczku pulsującym pod okapem. — Widać, że są włączone kamery i alarm. Może rzeczywiście wyjechał.

— Ale jego samochód stoi na podjeździe. Nie odjechał nim, a gdyby udał się gdzieś na dłużej, na pewno wprowadziłby go do garażu — zauważyła Agata, wskazując bmw na podjeździe. — To pedant, a w stosunku do swego wozu jest bardziej czuły niż do kogokolwiek w rodzinie.

— Z tymi drzwiami będzie trudno, pani prokurator. — Drugi z policjantów, nazwiskiem Marczuk, krytycznie przyglądał się trzem otworom zamków. — Trzeba będzie wyważyć.

— Wcześniej proponowałabym spróbować kuchennego wejścia — podsunęła wnuczka.

Faktycznie, był tam jeden tradycyjny zamek. Od środka wspierała go wprawdzie zasuwka, ale tu wystarczyło tylko zbić szybę, a ustąpiła gładko.

Natychmiast rozdzwonił się alarm, zdolny obudzić umarłego. Weszły. Ręka Karoliny mimowolnie sięgnęła do kieszeni. Miała tam chusteczki zapachowe i gotowa była ich użyć, gdyby zetknęła się z fetorem śmierci.

— Kod alarmu to 1944 — poinstruowała Agata. — Skrzynka jest przy drzwiach, po lewej.

„1944. Data urodzenia starszego pana albo wspomnienie manifestu PKWN. Na jedno wychodzi!” — pomyślała Karolina.

Mantorski pobiegł wyłączyć instalację, której hałas wręcz rozrywał im bębenki. Karolina ruszyła za nim, naciągając rękawiczki. Szła powoli, rozglądając się uważnie, przekonana, że prędzej czy później natrafi na zwłoki. Chwilowo wszędzie zaskakiwał wzorowy porządek. Kuchnia, jeśli nie liczyć cienkiej warstwy kurzu na blatach, wyglądała jak po wyjściu sprzątaczki. Puste zlewy, opróżniona zmywarka. Lodówka za to pełna i tylko chleb w skrzynce z pieczywem wysechł na kamień. Żadnego bałaganu nie zastali też w salonie, wypełniającym większość parteru, urządzonym solidnie, ale tradycyjnie meblami z Ikei. Pewne urozmaicenie wnosiła mnogość trofeów łowieckich na ścianach.

— Kiedyś dziadek lubił polować — wyjaśniła Agata. — Ale ja tych czasów nie pamiętam.

Komplet broni myśliwskiej pysznił się widoczny przez szybę (niewątpliwie pancerną) w szafie pod zegarem. Nie wyglądało na to, by czegoś brakowało.

W łazience deska była opuszczona, a przybory toaletowe ułożone jak terakotowa armia. Również w pomieszczeniach na górze nie zauważyli niczego ekstraordynaryjnego. W sypialni łóżko pana domu było zasłane z wojskową precyzją. Absolutny porządek panował w szafach, w książkach (głównie kryminałach), podobnie w gabinecie obok. Trzeci pokój wyglądał na rzadko używany.

— Pomyślano go jako gościnny — powiedziała Agata — tyle że nie pamiętam, żeby ktokolwiek odwiedzał dziadka. Przynajmniej od śmierci babci dziesięć lat temu. Ja sama nocowałam tu najwyżej dwa razy. I strasznie się bałam.

— Czego?

— Tych owadów. — Wskazała dziesiątkę gablot przyozdabiających wszystkie ściany pomieszczenia. — Dziadek łapał je od dzieciństwa i nabijał na szpilki. Barbarzyństwo! Kiedy byłam mała, chciał mnie do tego zachęcić, ale nie dał rady. Porzygałam się na widok wielkiej ćmy, kiedy na mnie usiadła. A ten kosmaty ptasznik… Zawsze obawiałam się, że w nocy wylezie ze skrzynki…

„Amazonia, Uganda, Indonezja” — napisy na gablotkach dowodziły dalekich podróży kolekcjonera.

Karolina obeszła całe piętro, próbując wyobrazić sobie gospodarza. Nie zauważyła nigdzie zdjęć ani portretów, dopiero wnuczka wyjęła fotografię Jakuba i jego żony Doroty z szufladki nocnej szafki. Oboje piękni i młodzi, on w mundurze podoficera LWP, ona wiośniana ze słowiańskim warkoczem. „Rok 1975” — zauważyła napis na odwrocie.

— Dziadek był wojskowym? — zapytała Karolina.

— Tak, ale na długo pod moim narodzeniem przeszedł do cywila.

— A ile masz lat? — Nawet nie zauważyła, kiedy przeszła na ty.

— Dwadzieścia.

— Dobrze by było do celów poszukiwań mieć jakieś nowsze zdjęcie pana Rajcherta — zauważył Mantorski.

— Mam w swojej komórce! — Agata się ożywiła. — Przysłał mi fotkę na Dzień Dziecka z rejsu na Karaiby dwa miesiące temu. Miałam nadzieję, że wreszcie się pozbierał po śmierci babci i znów przypomniał sobie, że życie może być piękne.

Z fotografii spoglądał na nie człowiek stary, ale jary, o umięśnionym torsie. Gdyby nie śnieżnobiałe włosy, mógłby uchodzić za o ćwierć wieku młodszego.

Karolina nie miała wielkiej praktyki w przeszukiwaniu mieszkań. Ale nawet ze swojego doświadczenia wiedziała, że każdy dom pachnie. Sosnową boazerią, lakierem do podłogi, pastą, wodą kolońską.

Tu panował zaduch z powodu zamkniętych okien, nic ponadto. Poza odrobiną kurzu dom Rajcherta wydawał się idealnie bezwonny.

Jeszcze raz obeszła piętro, zauważając, że nawet tu okna zaopatrzone zostały w kraty. Tę rozsuwaną od balkonu zabezpieczała solidna kłódka.

— Pomyśl dobrze, czy niczego tu nie brakuje — zwróciła się do Agaty. Ta zmarszczyła swój perkaty nosek.

— Laptopa — odpowiedziała po chwili. — Zawsze stał pośrodku biurka.

— Jeśli pan Rajchert gdzieś wyjechał, to pewnie zabrał go ze sobą — podsunął Mantorski. Tę wersję uprawdopodabniał fakt, że w całym domu nie znaleźli paszportu.

Poza tym wizyta w garażu, penetrowanie piwnic i strychu nie przyniosły żadnych namacalnych efektów. Odkryli kilka trudno zauważalnych kamer, jednak nie natrafili na nagrywającą centralkę.

— Dziadek miał wszystko podłączone do laptopa — wyjaśniła wnuczka.

— Nie było połączenia z firmą ochroniarską?

— Tylko alarm! Dziadek bardzo chronił swoją prywatność.

Otworzyli sejf w gabinecie — duplikat klucza posiadała Agata, którą Rajchert zabezpieczył na wypadek, gdyby nieoczekiwanie opuścił ten padół łez. Trudno uznać, że znaleźli tam jakieś szczególne rewelacje. Parę cennych zegarków, mała sztabka złota, siedem monet dziesięciodolarowych, jakieś stare obligacje, srebrna papierośnica i w foliowej torebce kolekcja pierścionków, bransoletek i naszyjników należących do zmarłej żony (rak piersi!) — ot, całe bogactwo samotnego mężczyzny.

Obchód zakończyli w ogrodzie — nikt nie podlewał go od tygodnia, a żadna grządka nie nosiła najmniejszego śladu przekopywania.

— Na pierwszy rzut oka widać, że nie doszło tu do napadu rabunkowego — powiedział Mantorski. — Tylko jaka ewentualność nam zostaje? Starszy pan nadepnął komuś na odcisk i postanowiono go „zniknąć”?

— Sprawdzimy — powiedziała Karolina. Zauważyła, że Agata wygląda na zaskoczoną miernymi efektami przeszukania. Ale może tylko udawała. Kiedy w sejfie znaleźli odpis testamentu, zostawiającego cały majątek zbuntowanej dziewczynie, wyglądała na absolutnie zaskoczoną.

— Nie wiedziałam! — wyszeptała i zabrzmiało to dość wiarygodnie.

— A wiesz, dlaczego postanowił wydziedziczyć twoją matkę?

— Mogę się tylko domyślać. Wiem, że nigdy nie wybaczył jej emigracji! Myśli pani, że może nie żyć? — W jej oczach pojawiły się łzy.

Udawała? — Karolina zastanawiała się nad problemem jeszcze długo po tym, jak Agata po zaklejeniu kuchennego okienka folią włączyła alarm i zamknęła dom. Możliwe, że dziewczyna mówiła prawdę, choć jednocześnie miała całkiem niezły powód, aby pozbyć się dziadunia. Dla sprawdzenia tej ewentualności zleciła Marczukowi przyjrzenie się towarzystwu, w którym na co dzień obracała się panna Pałęcka.

Inna sprawa, że jeśli ciało Rajcherta nie zostanie odnalezione, a on sam nie da śladu życia, uznanie go za zmarłego i przejęcie majątku znacznie się oddali.

Po skończonej wizji lokalnej Marczuk obiecał odwieźć Agatę do centrum, a potem po nich wrócić, natomiast pani prokurator wraz z sierżantem Mantorskim postanowiła pokręcić się po okolicy i zasięgnąć języka. Przekraczało to wprawdzie typowy dla jej obowiązków nadzór nad śledztwem, ale przecież nie było zabronione. Od nikogo z sąsiadów nie usłyszeli jednak nic ciekawego. Ani wiekowe małżeństwo z rozwalającego się drewniaka, pamiętającego czasy międzywojnia, sąsiadujące z lewej, ani wynajmujący dom z prawej robotnicy z Ukrainy nie przyznawali się do żadnych kontaktów z Rajchertem.

Niewiele wniosło spotkanie z długonogą dziewczyną, która otworzyła drzwi wypasionej willi stojącej vis-à-vis posesji pana Jakuba.

— Alfred będzie wieczorem! — powiedziała krótko, a spytana o Rajcherta, stwierdziła: — Mieszkam tu dwa miesiące, ale widziałam tego gościa może ze dwa razy. Podobno od śmierci żony nie utrzymywał żadnych kontaktów z sąsiadami. Zresztą możecie państwo zadzwonić do Alfa. Udzieli wszelkich potrzebnych informacji. — Podała elegancką wizytówkę z napisem „Supermedia. Alfred Krętek, członek zarządu”.

— To pani ojciec? — zapytała Karolina.

— Będzie, jeśli mnie adoptuje! — Panna, która mogłaby być młodszą siostrą Karpickiej, roześmiała się śmiechem czystym, perlistym.

— Widzę, że pani prokurator nie studiuje „Pudelka” — zauważył funkcjonariusz, kiedy wrócili na ulicę. — Romans dyrektora Krętka z trzecią wicemiss Polski od kilku miesięcy dostarcza stałej pożywki plotkarzom.

Karolina nie miała ochoty rozmawiać o plotkach — oczywiście słyszała o medialnym potentacie przezywanym przez konkurencję „krętkiem bladym”, do niedawno trzymającym żelazną ręką kanały informacyjne Supermediów. Obecnie, by nie drażnić dobrej zmiany, wycofano go z pierwszej linii frontu ideologicznego na ciepłą synekurę w zarządzie.

Widząc, że pani prokurator ma wyraźnie dość pracy w terenie, a Marczuk ciągle nie wraca, Mantorski zaproponował, aby wpadli do pobliskiego piwnego baru podsumować to, co udało się ustalić do tej pory.

— Nie piję piwa! — skłamała Karolina. Nie miała ochoty zaprzyjaźniać się z policjantem, który reagował na nią jak typowy samiec, a co gorsza, z tego powodu pocił się jeszcze bardziej.

Zaproponowała stolik przed barem na świeżym powietrzu i zamówiła dla siebie colę, której skądinąd nie cierpiała.

— Podsumujmy — zaczęła. — Mamy niewiele, ale pod jednym względem wszystkie zebrane zeznania są zgodne. Od piątku 2 sierpnia z domu pod numerem siedemnastym nie dobiegały żadne odgłosy życia. Przestała się zapalać nocna iluminacja. Tylko co z tego wynika?

— Moim zdaniem staruszkowi znudziła się samotność i ruszył w Polskę. — Mantorski usiłował rzecz bagatelizować.

Karolina pomyślała o chorobie Alzheimera. Istniała przecież możliwość, że Jakub Rajchert wyszedł z domu i stracił pamięć. Mało prawdopodobne, ale jednak możliwe. W każdym razie do powrotu Marczuka nie wymyślili niczego oryginalnego.

Poszukiwania w Warszawie i okolicach przeprowadzone w następnych dniach nie przyniosły żadnych rezultatów. Nie trafiono na trop nikogo, kto mógł być Jakubem Rajchertem, nie należało do niego żadne z ciał ofiar wypadków drogowych, a po rozmowie z lekarzem, u którego emeryt robił systematycznie badania, wykluczono wersję starczego otępienia.

— Miał pamięć słonia i kondycję czterdziestolatka — stwierdził doktor.

Ciekawsza okazała się historia konta bankowego, na które przychodziła emerytura pana Jakuba. Przez ostatnie miesiące nie było żadnych większych wydatków, poza zleceniami stałymi, typu gaz, światło, telefon, abonament RTV. I co interesujące, nie pojawiła się żadna wypłata, żadne obciążenie karty kredytowej od 3 sierpnia, kiedy to przypadała wigilia urodzin Agaty. Jeszcze rankiem poprzedniego dnia zbliżeniowo zapłacił 37 złotych w osiedlowym sklepiku, co zresztą zapamiętała ekspedientka. Potem nikt nie zainteresował się rachunkiem Rajcherta.

— Na dziewięćdziesiąt procent nie żyje! — ocenił Mantorski.

— Albo został uprowadzony — stwierdziła Karolina.

— A kto miałby go uprowadzać? — żachnął się policjant. — A jeśli nawet, to już by się zgłosił do rodziny, żądając kasy.

Skontaktowali się z Pałęcką i w sobotę po południu jeszcze raz odwiedzili dom. W środku nic się nie zmieniło. Marczuk, którego zabrali ze sobą, przybył niezadowolony, że musi pracować w sobotę, ale naciskany przez Karolinę, zbadał klamki i biurko proszkiem daktyloskopijnym. Zastanawiające! Wyglądało na to, że właściciel nie tylko nie pachnie, ale również nie zostawia odcisków palców. Negatywny wynik dały fotografie zrobione w podczerwieni. Nigdzie, z łazienką włącznie, nie znaleziono śladów krwi. Jeśli Rajcherta zabito, nie zrobiono tego w jego domu. Tylko co się z nim mogło stać?

Wywiad Marczuka w sprawie Agaty też nie przyniósł nic ciekawego. Dziewczyna faktycznie była dość rozrywkowa, obracała się w towarzystwie muzyków rockowych, regularnie współżyła z perkusistą, używki stosowała w normie i jak dotąd nie weszła w konflikt z prawem.

Tymczasem w niedzielę 11 sierpnia z Londynu wrócili jej rodzice i jeszcze tego dnia spotkali się z panią prokurator. Ale i oni nie wnieśli niczego nowego do sprawy. Barbara Rajchert-Pałęcka opuściła dom rodzinny w połowie lat dziewięćdziesiątych i nigdy nie zamieszkała na Parasolowej. Nie znała kontaktów zawodowych ojca. Lata osiemdziesiąte, gdy służył w wojsku, pamiętała jak przez mgłę, zresztą w tamtym czasie Jakuba prawie nigdy nie było w domu. O późniejszych zajęciach Rajcherta też niewiele wiedziała. Firma ochroniarska Argus, w której zarządzie działał, przestała istnieć z początkiem nowego tysiąclecia, a jej aktywa weszły w skład jakiejś innej korporacji. Były wiceprezes przeszedł na emeryturę. Polował, podróżował po świecie, kolekcjonował motyle, choć po śmierci żony zrezygnował z większości rozrywek.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki