Powrót Almanzora - Marcin Wolski - ebook + książka

Powrót Almanzora ebook

Marcin Wolski

4,4

Opis

Porwanie prezydenta Rosji z komnat na Wawelu kończy się jedynie połowicznym sukcesem. Porwany okazuje się sobowtórem Władymira Pobiedina. Zanim dosięgną go macki GRU, podzieli się z porywaczami swoją wiedzą na temat planu „Samodzierżcy”, który ma zmienić przyszłość cywilizacji Zachodu. Los Europy, na której rubieżach narasta muzułmańska fala, wydaje się przesądzony.

Na szczęście czuwa inżynier Igor Rykow i jego drużyna znana z powieści 7.27 do Smoleńska i Dzień zapłaty, których przeciwnikami okażą się klony hitlerowskich przywódców. Czasu, by uratować świat, pozostało naprawdę niewiele…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 388

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (19 ocen)
12
3
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kubsyl

Nie oderwiesz się od lektury

fajna
00

Popularność




Marcin Wolski Powrót Almanzora ISBN Copyright © Marcin Wolski, 2017All rights reserved Redaktor prowadzący Jan Grzegorczyk Redaktor Paulina Jeske-Choińska Projekt okładki i stron tytułowych Agnieszka Herman Skład i łamanie Teodor Jeske-Choiński Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Alpuhara

Już w gruzach leżą Maurów posady,

Naród ich dźwiga żelaza,

Bronią się jeszcze twierdze Grenady,

Ale w Grenadzie zaraza.

Broni się jeszcze z wież Alpuhary

Almanzor z garstką rycerzy,

Hiszpan pod miastem zatknął sztandary,

Jutro do szturmu uderzy.

O wschodzie słońca ryknęły spiże,

Rwą się okopy, mur wali,

Już z minaretów błysnęły krzyże,

Hiszpanie zamku dostali.

Jeden Almanzor, widząc swe roty

Zbite w upiornej obronie,

Przerżnął się między szable i groty,

Uciekł i zmylił pogonie.

Hiszpan na świeżej zamku ruinie,

Pomiędzy gruzy i trupy,

Zastawia ucztę, kąpie się w winie,

Rozdziela brańce i łupy.

Wtem straż odźwierna wodzom donosi,

Że rycerz z obcej krainy

O posłuchanie co rychlej prosi,

Ważne przywożąc nowiny.

Był to Almanzor, król muzułmanów,

Rzucił bezpieczne ukrycie,

Sam się oddaje w ręce Hiszpanów

I tylko błaga o życie.

„Hiszpanie — woła — na waszym progu

Przychodzę czołem uderzyć,

Przychodzę służyć waszemu Bogu,

Waszym prorokom uwierzyć.

Niechaj rozgłosi sława przed światem,

Że Arab, że król zwalczony,

Swoich zwycięzców chce zostać bratem,

Wasalem obcej korony”.

Hiszpanie męstwo cenić umieją;

Gdy Almanzora poznali,

Wódz go uścisnął, inni koleją

Jak towarzysza witali.

Almanzor wszystkich wzajemnie witał,

Wodza najczulej uścisnął,

Objął za szyję, za ręce chwytał,

Na ustach jego zawisnął.

A wtem osłabnął, padł na kolana,

Ale rękami drżącemi

Wiążąc swój zawój do nóg Hiszpana,

Ciągnął się za nim po ziemi.

Spojrzał dokoła, wszystkich zadziwił,

Zbladłe, zsiniałe miał lice,

Śmiechem okropnym usta wykrzywił,

Krwią mu nabiegły źrenice.

„Patrzcie, o giaury! jam siny, blady,

Zgadnijcie, czyim ja posłem?

Jam was oszukał, wracam z Grenady,

Ja wam zarazę przyniosłem.

Pocałowaniem wszczepiłem w duszę

Jad, co was będzie pożerać,

Pójdźcie i patrzcie na me katusze:

Wy tak musicie umierać!”

Rzuca się, krzyczy, ściąga ramiona,

Chciałby uściśnieniem wiecznym

Wszystkich Hiszpanów przykuć do łona;

Śmieje się — śmiechem serdecznym.

Śmiał się — już skonał — jeszcze powieki,

Jeszcze się usta nie zwarły,

I śmiech piekielny został na wieki

Do zimnych liców przymarły.

Hiszpanie trwożni z miasta uciekli,

Dżuma za nimi w ślad biegła;

Z gór Alpuhary nim się wywlekli,

Reszta ich wojska poległa.

(Adam Mickiewicz, Konrad Wallenrod)

1. Pewnego dnia owego lata

Na polach leżała jeszcze mgła. Łagodne wzgórza wyłaniały się z niej na podobieństwo pływających w mleku grzanek, które złociście oświetlało wschodzące słońce. Było jeszcze dosyć wcześnie i świat cały zdawał się spać, ale Gizela Kovacs uwielbiała spacery właśnie o takiej porze. Ucieczka z Budapesztu na łono natury, do domu dziadków, który przycupnął na skraju resztek węgierskiej puszty, dawała jej zawsze ogromną porcję spokoju i radości. Miała siedemnaście lat i tu odczuwała najmocniej zadziwiającą więź z przyrodą, z dojrzałym urokiem złocistych pól, z których zebrano już plony, z zielenią lasu na jednym ze wzniesień, błękitem nieba. Bill, jej biszkoptowy labrador, szalał wśród spalonych słońcem traw, nurkował w zaroślach, po czym zdyszany przypadał do jej nóg, czekając na akceptację.

Tak bardzo żałowała, że nie może z nim porozmawiać. Chłonęła świat wszystkimi dostępnymi zmysłami: wzrokiem, węchem, dotykiem, smakowała dojrzałe owoce. Nie mogła go jedynie usłyszeć.

Od dziecka była głuchoniema.

Tuż pod szczytem pagórka, na ścieżce opadającej ku ciąg­le niewidocznej drodze przycupnęła kapliczka, stareńka, ale jak mawiali miejscowi, postawiona w miejsce starszej, która też miała swą poprzedniczkę. Podobno tę najwcześniejszą ufundował polski król uchodzący na wygnanie, po tym jak wzburzył lud swój, zabijając biskupa. Może tak było, a może zupełnie inaczej, w każdym razie przychodzili Wenecjanie, Andegawenowie, Turcy, Austriacy, a ikona świętego, którego nikt nie potrafił zidentyfikować, trwała.

Gizela przystanęła i zmówiła krótką modlitwę. Nie było dnia, by nie modliła się do Pana Boga, Matki Boskiej i wszystkich świętych o wybawienie jej z kalectwa, które mimo urody, inteligencji i ambicji skazywało ją na samotność.

Czy żądała wiele? Jej defekt zastanawiał lekarzy. Krtań pracowała prawidłowo, narządy słuchu też były w należytym stanie, a jednak ani nie mówiła, ani niczego nie słyszała.

„To musi być coś w mózgu”, mówili po każdorazowej konsultacji budapeszteńscy lekarze, co potrafiła odczytać z ruchu ich warg. Nie pamiętała najwcześniejszego dzieciństwa, ale podobno urodziła się normalna, bystra, żywa, rozwijała się szybciej niż inne dzieci. Niestety, kiedy miała dwa latka, zdarzyło się coś, co sprawiło, że otoczyła ją strefa ciszy. Co to było, nie miała pojęcia…

Grzmot, który zakołysał światem, dotarł do niej jedynie za pośrednictwem wibracji.

Zauważyła, że Bill — pies jak by nie było myśliwski, który nie bał się noworocznych fajerwerków ani telewizyjnych westernów — raptownie skulił się i przywarł do jej nóg.

Co to było? Trzęsienie ziemi. Ruszyła ku drodze, zwykle słabo uczęszczanej, prowadzącej ku dawnej strażnicy Wojsk Ochrony Pogranicza, obecnie zajmowanej przez punkt obserwacji płotu dzielącego Węgry od ościennej Serbii.

Powiał wiatr, mgła się uniosła jak kurtyna.

Ukazało się czoło fali. Czoło ludzkiego tsunami, którego krańca nie było widać!

Morze głów falowało, pożerając drogę przed sobą, dążąc niepowstrzymanie, coraz śmielej.

„Gdzie straż graniczna, gdzie policja?” — przemknęło przez myśl Gizeli.

Nie słyszała strzałów ani wrzawy i dopiero gdy pojawił się dym od strony granicznych zabudowań, domyśliła się, co się stało.

Chciała rzucić się do ucieczki, wbiegła na wzgórze. I zdrętwiała. Drugie ramię pochodu maszerowało już za jej plecami. Szli głównie młodzi mężczyźni z plecakami i workami podróżnymi. Nie obciążały ich żadne wózki czy walizki, zwykle towarzyszące uchodźcom. Ręce, jeśli nie liczyć drewnianych lasek, mieli swobodne. Znieruchomiała, poszukując wzrokiem kobiet i dzieci, tak chętnie pokazywanych przez telewizję.

Może kryły się gdzieś w dalszych szeregach. W postępującej, na ogół ciemnoskórej tłuszczy było coś przerażającego. Dziewczynę przeszyło lodowe ostrze strachu. Tu, wśród pól, w swojej różowej sukience była widoczna z każdej strony. I nie miała dokąd uciec.

„Matko chwalebna, Panno błogosławiona!” — szeptała bezgłośnie.

Byli od niej o parę kroków — wiatr wiejący od strony idących niósł zwielokrotniony zapach potu, obcości, nienawiści.

„Pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko…”. Czy Matka Boska mogła usłyszeć głuchoniemą?

Idący na przodzie wielki brodaty mężczyzna musiał zobaczyć ją pierwszy. Gębę rozdziawił w szczerbatym uśmiechu. A ona w ułamku sekundy ujrzała, co z nią zrobi w najbliższych minutach.

Odrze z szat, rzuci na trawę, pohańbi, potem ustąpi innym, a sam obali świętą kapliczkę.

„Orędowniczko nasza, Pocieszycielko nasza…”.

Przylgnęła plecami do kapliczki, zasłoniła sobą święty obrazek i czekała na nieuchronne.

— Bill, nie! — chciała zawołać. Ale przecież nie mogła.

Tymczasem jakaś nadzwyczajna odwaga wstąpiła w psinę, na co dzień utkaną z samej łagodności. Labrador skoczył ku przodowi i wbił zęby w ogorzałą łydę przewodnika stada.

Ten go kopnął, a następnie przydeptał. Rozległ się krótki skowyt i chrzęst łamanych kości.

Gizeli wydawało się, że na moment traci przytomność. Nogi ugięły się pod nią, oczy zaszły mgłą.

Kiedy parę sekund potem przetarła oczy, skonstatowała, że klęczy wśród traw, a prowodyr minął ją wraz z czołem pochodu. Tak jakby naraz stała się powietrzem. Za nim poszli inni, nie zwracając najmniejszej uwagi ani na nią, ani na ciągle zasłanianą kapliczkę. Czyżby stali się niewidzialni, przezroczyści? Ktoś odtrącił truchło psa, które wpadło do rowu.

Gizela trwała nieruchomo, obawiając się oddychać, i patrzyła, jak ludzka tysiącnoga masa idzie, dąży nieprzerwanie dalej ku północy, ku krajom i ludom sytym, bogatym a bezbronnym. Zda się cały Trzeci Świat szedł w tej wędrówce ludów. Brodaci przybysze z gór Afganistanu, jasnolicy Kurdowie, żwawi, zawsze gotowi do interesów Syryjczycy, spaleni słońcem mieszkańcy Erytrei o zadziwiająco europejskich rysach czekoladowych twarzy, Somalijczycy ze zbójectwem wypisanym na twarzach, rozbójnicy z Jemenu, na poły zeświecczeni młodzieńcy z Libii, którym zdarzało się smakować grzechów Zachodu, i inni dalsi zwabieni wizją podboju od Senegalu po Etiopię. Nie głodomory, uciekinierzy, rozbitkowie, tylko zdeterminowana, w tym pozornym bałaganie, karna armia rycerzy Allaha.

Kolumna zdawała się nie mieć końca. I dopiero po dwóch godzinach, gdy przeszli ostatni z maruderów, pojawiła się garstka żołnierzy pogranicznych, policjanci i kilka karetek.

Do tego czasu dziewczyna trwała jak skamieniała, na klęczkach.

Podszedł do niej młody jasnowłosy oficer.

— Nic się pani nie stało? — spytał zdumiony, bo zewsząd napływały meldunki, że za przerwanym w pięciu miejscach płotem dochodzi do rabunków i gwałtów. — Nic pani nie zrobili? — powtórzył.

Popatrzyła mu prosto w oczy, a potem zaczęła krzyczeć, zdumiona, że go słyszy i sama może wydać dźwięk.

— Proszę się uspokoić, jest pani bezpieczna, jest z nami lekarz. — Wyciągnął rękę, odskoczyła jak oparzona. Oczy miała błędne.

— „A gdy się skończy tysiąc lat, z więzienia swego szatan zostanie zwolniony i wyjdzie, aby omamić narody z czterech narożników Ziemi, Goga i Magoga, by zgromadzić na bój, a liczba ich jak piasek morski…” — powiedziała, sama się zdumiewając, że mówi po aramejsku.

Chwilę później pojawił się lekarz, życzliwy, zatroskany, ale ona wyminęła go i podbiegła do rowu, w którym leżał trup labradora. Pochyliła się nad nim, objęła…

Bill uniósł łeb i szczeknął wesoło.

Tymczasem niebo mimo słonecznego dnia pociemniało, jakby przysłonięte chmarą szarańczy.

— Apokalipsa nastała — powiedziała Gizela do lekarza. — Ale sprawiedliwi ocaleją.

2. Dwadzieścia miesięcy wcześniej

Drony nie mają serca, duszy ani mózgu, nie przeżywają rozterek, nie znają litości, nie odczuwają empatii, która potrafi się objawić u najlepiej nawet wykwalifikowanych zabójców.

Zresztą ów nr 234 z serii „giez”, niewiele większy od gołębia, nie posiadał żadnego morderczego uzbrojenia, miał jeden cel: namierzyć obiekt, sfilmować i przekazać dalej. Sygnał z satelity wskazywał na Bronowice, krakowskie przedmieście, w którym przed ponad wiekiem odbyło się słynne weselisko poety z chłopką, będące metaforą polskiej niemocy. Drona oczywiście nie interesowała etnografia ani historia, obchodził go jedynie niewielki czujnik, który precyzyjnie wstrzelony pod skórę, pozwalał zlokalizować nosiciela i przekazać dane na temat miejsca jego pobytu do Centrali.

Uprowadzenie z komnat wawelskich Aleksieja Mordakowa — jak nazywał się wedle informacji znanych ledwie kilku ludziom w Imperium pierwszy i podobno najlepszy dubler prezydenta Władimira Władimirowicza Pobiedina — wykryto po półgodzinie. Uruchomienie namierzania zajęło kilkanaście następnych minut — ze względu na całkowite zachmurzenie podgląd z satelity był niestety niemożliwy, w grę wchodził jedynie nasłuch lokalizatora. Na wysłanie z magazynu pewnej białoruskiej firmy przewozowej w Podgórzu wspomnianego urządzenia potrzeba było kolejnego kwadransa. Dron doleciał na miejsce tym łatwiej, że od pewnego czasu czujnik już się nie przemieszczał.

Kontroler nadzorujący tego dnia w Centrali całość bezpieczeństwa zewnętrznego nienawidził fuszerki i nie miał niczego na usprawiedliwienie swojego podkomendnego, odpowiedzialnego za ochronę prezydenta Rosji podczas wizyty w Polszy. Na szczęście Najwyższy Zwierzchnik nie palił się do jakichś większych represji w resorcie, tym bardziej że odpowiedzialny za zaniedbania, Andriej Szukszyn, sam wymierzył sobie karę.

„Strzelił sobie w głowę, i chuj z nim! — zabrzmiał krótki komentarz szefa państwa. — Do świtu sytuacja ma być opanowana!”.

Jeśli idzie o sobowtóra numer dwa — Dymitra Lipkina — odnaleziono go w ciągu godziny i wyekspediowano do Polszy, tak aby o właściwej porze stawił się na uroczystości rocznicowej w obozie oświęcimskim. Była to jednak łatwiejsza część zadania.

Człowiek uważany przez cały świat za suwerena Federacji Rosyjskiej pozostawał nadal w rękach jakichś amatorów, realizujących zamówienie miliardera Czerkasowa. — Jebionnaja żopa! — zżymał się Kontroler, nazywany przez swego szefa Lwem Iwanowiczem. — Kąsa trzy lata po śmierci!

Dodatkowy gniew generała GRU wzbudzał fakt, że sam wykonawca ostatniej woli zbiegłego na Wyspy Brytyjskie oligarchy (i tak śmierci się nie wywinął), mecenas Bortnik, nie tylko wyszedł cało z rąk speckomanda na Wyspach Dziewiczych, ale znajdował się także pod czułą opieką amerykańskich sił specjalnych.

Mimo że „upiór Kremla” przez innych zwany „Minotaurem” przyjął meldunek dość spokojnie, Kontroler nie miał wątpliwości, że ktoś za to zapłaci! Ostatnimi czasy często stawał mu przed oczami los kilku poprzedników, którzy zawiedli w podobnych sprawach — jeden z nich utopił się podczas wczasów w Malezji, drugi zginął w wypadku drogowym, a trzeci, zawołany alpinista, odpadł od ściany pamirskiego szczytu, który jeszcze całkiem niedawno nosił nazwę Pik Komunizma.

Pod tym względem pozbawiony uczuć i wahań dron był w znacznie lepszej sytuacji.

Noc sprzyjała jego akcji. Niezauważony przez nikogo — wszystkie polskie służby zajęte były dogaszaniem zamieszek pod Wawelem — doleciał do miejsca, skąd pochodził sygnał, i ustalił, że elektroniczne cacko znalazło się na dnie studzienki kanalizacyjnej. Na śniegu obok włazu zarejestrował kilka plamek krwi dowodzących tego, że ktoś usuwający nadajnik z ciała prezydenta specjalnie się nie patyczkował, a zarazem był obeznany zarówno ze sztuką chirurgii, jak i z wykrywaniem tego rodzaju implantów.

„Fachowiec!” — przemknęło przez myśl Kontrolerowi. W Polsce było tylko kilku takich, a jeden pasował szczególnie do roli uczestnika porwania: doktor Filip Majewski, „lekarz rządowy”, pułkownik MSW, prawdopodobnie od 1989 roku współpracujący z CIA, który najwyraźniej bez zgody swych polskich zwierzchników zaangażował się w tę brawurową operację. „Już nie żyjesz!” — dodał w duchu Kontroler.

Lista osób zamieszanych w sprawę, których szybka eliminacja była konieczna, powiększała się z każdą chwilą, obok Bortnika, grzejącego się w słońcu Karaibów, na jej czele znajdował się stary znajomy Organów — inżynier Igor Rykow, który bardzo skomplikował wydarzenia w pamiętnym kwietniu 2010 roku — i jego młoda żona Zinaida, która umiejętnie odegrała rolę kochanki prezydenta, wślizgnęła się na wawelskie wzgórze i do dawnej sypialni Hansa Franka.

Jednak odnalezienie Mordakowa miało najwyższy priorytet. Jego obecność w obcych rękach stanowiła najwyższe zagrożenie dla państwa. Nie w Polsce; jej przywództwo w osobie wiecznie rozhisteryzowanej babiny, którą Najwyższy Szef nazywał „Salową”, czy kabotyńskiego prezydenta, który trzymany był na krótkich sznurkach otaczających go agentów, nie odważyłoby się im zagrozić, nawet gdyby zawiniętego w dywan Pobiedina podrzucono na dziedziniec Belwederu, jednak gdyby sobowtór wpadł w ręce Amerykanów, sytuacja stałaby się dramatyczna. I nie chodziło nawet o możliwość pojawienia się sobowtóra na jakiejś konferencji prasowej — to ostatnie, choć kłopotliwe, pewnie jakoś by zdementowali, w końcu mieli zapasowego Pobiedina — gorzej gdyby Mordakow, trafiwszy w ręce amerykańskich służb, znalazł się na terenie jakiejś bazy w kraju nieprzestrzegającym praw człowieka… Dubler z konieczności poprawnego odgrywania swojej roli znał sporo tajemnic, których ujawnienie mogłoby Kreml drogo kosztować. Oczywiście, Kontroler nie miał wątpliwości co do lojalności towarzysza Aleksieja. Ale czy w krytycznej sytuacji zdobyłby się na samobójstwo? Zresztą jeśli w trakcie porwania został uśpiony, to doktor Majewski niewątpliwie pozbawił go trucizny, ukrytej pod sztucznym paznokciem, równie łatwo, jakby chodziło o obranie krewetki. Wot problema! Przy odpowiedniej obróbce, zwłaszcza w miejscu niepodlegającym konwencjom międzynarodowym, nawet ryby zaczynają śpiewać.

Dron tymczasem dokonał analizy terenu; wprawdzie śnieg padał coraz gęstszy, ale pozostały jeszcze ślady samochodu, zaparkowanego wcześniej kilka kroków od studzienki i miejsca, w którym porzucono karetkę, służącą spiskowcom do ewakuacji z centrum miasta.

Rozstaw kół samochodu wskazywał na jakiś większy wóz, zapewne z napędem na cztery koła i niewątpliwie ze sporym bagażnikiem, zdolnym pomieścić nieprzytomnego Mordakowa. Ślad urywał się po dojechaniu do głównej drogi. Opodal był wjazd na autostradę. Przy takim zachmurzeniu szukaj wiatru w polu!

Pozostawało zdać się na ludzi. Rzecz jasna Kontroler nie zamierzał wtajemniczać Polaków ani nikogo z zewnątrz. Za wszelką cenę pragnął uniknąć ogłoszenia alarmu, co mogłoby wywołać niebywałe konsekwencje. Oficjalnie nic przecież w ową styczniową noc się nie wydarzyło. Rano Pobiedin nr 3 odegra swoją rolę bez zarzutu, a odpowiedni ludzie wytropią Pobiedina nr 2, zanim ten zrobi cokolwiek naprawdę szkodliwego.

*

Tymczasem sam zainteresowany Aleksiej Antonowicz Mordakow — ostatni stopień służbowy porucznik, oficjalnie poległy w Afganistanie w roku 1985, a później już zawsze pozostający poza ewidencją generał tajnej rezerwy FSB — znajdował się w sytuacji, w której nie był w stanie zagrozić nawet sobie. Przebywał w piwnicy przysypanej śniegiem chatynki, gdzieś na skraju Pustyni Błędowskiej. Dyskomfort potęgowały nogi przykute do łóżka i ręce spięte kajdankami. Do skromnych aktywów należało ciągłe utrzymywanie się przy życiu, mimo że zleceniodawca operacji przeciw niemu, zmarły przed kilku laty miliarder Czerkasow, stwierdził, iż należy „dorwać Pobiedina żywym bądź umarłym”, ze szczególnym naciskiem na tę drugą ewentualność.

Jeśli coś w tej rozpaczliwej sytuacji było zabawne, to konsternacja porywaczy, gdy dotarło do nich, że osobnik, którego porwali, jest jedynie sobowtórem prezydenta Rosji. Jakże bardzo wydłużyły im się miny, gdy w telewizji pokazali kolejnego sobowtóra Pobiedina — jak przechodzi pod oświęcimską bramą ozdobioną napisem „Arbeit macht frei”, składa kwiaty przed blokiem śmierci, a następnie wygłasza przemówienie na rampie w Birkenau. Mordakow znał Lipkina i obiektywnie musiał przyznać, że doskonale wszedł w rolę „z marszu”, choć podczas przemówienia dwa razy nie zapanował nad głosem. Ale kto to zauważył poza nim? Obserwując transmisję, przyglądał się otaczającym go porywaczom. Wytrawny czekista ani na moment nie przestawał analizować wszystkich elementów sytuacji. Z wyjątkiem szpakowatego brodatego sześćdziesięciolatka (broda niewątpliwie była sztuczna), w którym rozpoznał bez trudu „rządowego lekarza”, cała reszta wyglądała na kompletnych amatorów. Owszem, łysiejący mężczyzna nazywany Bogdanem i jego towarzyszka (ze względu na uderzające podobieństwo uznał ją za młodszą siostrę) Kama mogli być kiedyś funkcjonariuszami policji — później dowiedział się, że Bogdan Zabielski, kiedyś milicjant, miał własną firmę detektywistyczną, w której pracowała również Kamilla, była funkcjonariuszka ABW — ale para młodych, Wanda i Adam, sprawiała wrażenie zupełnie przypadkowo zaplątanych w operację. To, że nie kryli przed nim swych twarzy ani nazwisk, dowodziło, iż nie zamierzają go wypuścić. Tylko co z nim zrobią, zabiją? Na pierwszy rzut oka nie mieli kwalifikacji, jakimi odznaczali się zawodowi zabójcy z GRU czy SMERSZ-u.

Co innego dwójka Rosjan, ci wyglądali na osobników gotowych na wszystko. Przede wszystkim niepokoił go Igor Rykow. Pięć lat wcześniej, jeszcze z pozycji „dyżurnego zmiennika”, śledził wydarzenia związane z lotem polskiego tupolewa 10 kwietnia 2010 do Smoleńska i wiedział, że władze Federacji Rosyjskiej wydały na inżyniera z Samary wyrok śmierci. I co z tego? Teraz, po pięciu latach, kpiąc z ryzyka, bezczelnie zdecydował się wrócić na teren „bliskiej zagranicy”.

„Gdyby to zależało od Rykowa, byłbym już trupem, niezależnie od tego, kim jestem!” — myślał więzień.

Zastanawiał się, czy więcej empatii mógłby oczekiwać od jego pięknej żony — Zinaidy. Jej podobieństwo do aktualnej kochanki „imperatora”, Iriny, było wręcz uderzające. Chociaż rano, widząc ją bez makijażu i charakteryzacji, zdumiał się, jak wtedy na Wawelu mógł tak się pomylić. Owszem, kiedy znajdowała się od niego o metr, pojął, że nie jest jego ukochaną artystką Zaguliną, ale było zbyt późno, żeby przeciwdziałać.

„Ciekawe, jaka byłaby w łóżku, gdyby przyszło jej odgrywać rolę nieco dłużej?” — pomyślał i znowu się uśmiechnął.

Sytuacja zamachowców faktycznie była nieszczególna. Ich misterna akcja porwania rosyjskiego prezydenta, choć pozornie udana, spaliła na panewce. Cokolwiek zamierzali wcześniej zrobić z Pobiedinem, teraz traciło sens. Rosjanie wystawili po prostu drugiego sobowtóra, a prawdziwy i tak nie wychylał nosa z Kremla.

Nawet osobista chęć zemsty, która ożywiała Rykowa od czasu zgładzenia jego najbliższych krewnych ze Lwowa, straciła dotychczasową moc. Miał dokonywać zemsty na aktorze?

— A jeśli on blefuje? — zapytał Zabielski podczas narady, którą odbyli w izdebce na górze.

— Co masz na myśli? — zapytała Zina.

— Jeśli jest prawdziwy i tylko udaje sobowtóra, chcąc uśpić naszą czujność?

— Naczytałeś się sensacyjnej literatury, przyjacielu — uśmiechnął się doktor Filip Majewski — jednak to, w czym uczestniczymy, to nie Szachista Łysiaka.

— Sądzi pan, że sobowtór miałby czipa pod skórą i truciznę ukrytą w tipsie? — dopytywał się Adam Zabielski.

— Zwłaszcza sobowtór! Poza tym sądzę, że zniknięcie prawdziwego wywołałoby znacznie większą nerwowość, a sądząc po transmisji z obchodów w Auschwitz z udziałem Pobiedina, widać, że swobodnie zrealizowali wariant zastąpienia jednego sobowtóra drugim.

— Ale to wręcz nieprawdopodobne! — wykrzyknęła Wanda.

— Kto zna Rosję, wie, że najbardziej nieprawdopodobne plotki po dokładnym zbadaniu okazują się jedynie nieoszacowaną rzeczywistością.

— Niestety to prawda — zgodził się z doktorem Igor.

— Poza tym — kontynuował Majewski — to, co opowiedział nam o okaleczonym wskutek zamachu satrapie, który z trzewi Kremla kieruje swymi supermarionetkami, zgadza się z krążącymi pogłoskami, które są brane dość poważnie przez rozmaite służby. Tak czy owak, zanim cokolwiek zrobimy dalej, muszę skontaktować się z moim łącznikiem. Za godzinę mam umówiony kontakt.

— W takim razie mamy trochę czasu, aby posłuchać propozycji naszego więźnia — skwitował Zabielski.

Wrócili do piwnicy, w której Kamilla Zabielska pilnowała fałszywego Pobiedina, przez cały czas nie wypuszczając pistoletu z rąk.

— Był grzeczny — stwierdziła krótko.

— Nawet bez tych kajdanek nie mógłbym nic zrobić — powiedział dubler, a w myśli dorzucił: „Zwłaszcza z tobą, stara ruro; co innego, gdyby mnie tak zostawić z tym różanym pączuszkiem!”.

„Nie wygląda na nadczłowieka — pomyślała Wanda Krajewska, nieświadoma obleśnych myśli Mordakowa. — Poza tym nie jest do końca prawdziwy”.

— Przekonał nas pan — powiedział doktor Majewski. — Ale to nie zmienia pańskiej sytuacji. Nie możemy pana tak po prostu wypuścić, tym bardziej że widział pan nasze twarze.

— Rozumiem, ale czy na czas rozmowy nie moglibyście przynajmniej rozkuć mi rąk? W tej pozycji kiepsko się gada, a ja chciałbym złożyć wam ciekawą propozycję.

Lekarz powiódł wzrokiem po twarzach zebranych, a nie widząc oznak sprzeciwu, uwolnił ręce sobowtóra.

Ten usiadł i przez chwilę rozmasowywał nadgarstki. Wyglądał na zdecydowanie pewniejszego siebie niż godzinę wcześniej, choć trudno było wyobrazić go sobie jako absolutnego mocarza od Niemna do Chiwy, co jak Bóg jest wielki, jak szatan złośliwy…

— Jak by na to nie patrzyć, szanowni państwo — zaczął — i wy, i ja znaleźliśmy się w dość niekomfortowej sytuacji. Jedziemy na jednym wózku. I więcej powiem, wcale nie chciałbym, żebyście mi teraz zwrócili wolność, a nawet odwieźli na Wawel. Na wolności moja sytuacja, podobnie jak wasza, byłaby nie do pozazdroszczenia.

— Nie bardzo rozumiem… — zareagowała Zabielska.

— Sądzicie, że mógłbym, ot tak, jak gdyby nigdy nic, wrócić na swoje dawne miejsce na Kreml, kiedy zasiadł tam już nowy zmiennik? Wolne żarty! Od czasów towarzysza Stalina obowiązuje u nas zasada, że kto oddaje się do niewoli, niezależnie, prosty sołdat czy marszałek, jest zdrajcą. A zdrajców czeka pluton egzekucyjny lub w najlepszym razie dożywotni areszt domowy, i to raczej nie na Krymie, tylko gdzieś bliżej Magadanu. Sami rozumiecie, że nie bardzo mi się to uśmiecha.

— W takim razie co nam proponujecie? — wykrztusił zdumiony Rykow.

— Oczywiście współpracę. Możecie nazwać to spółką z ograniczonym zaufaniem. Przy okazji moglibyście pomóc mi w operacji, którą planowałem od dawna. Od samego początku mego zaszczytnego „zastępstwa” zdawałem sobie sprawę z niepewności mojego statusu na Kremlu. Dlatego poczyniłem pewne zabiegi i nie będę ukrywać — obecnie jestem człowiekiem dość majętnym. Może nie aż tak jak prawdziwy Władimir Władimirowicz, ale mam odłożone na Zachodzie znaczne środki na ciężkie czasy. Nie wiem, ile wam obiecano za moją głowę i ile stracicie wskutek wczorajszej pomyłki, ale jestem gotów wam to zrekompensować. Policzyłem, że jest was siódemka. Moja oferta wynosi siedem milionów euro. Po bańce na głowę. — Tu powiódł wzrokiem po zaskoczonych porywaczach. — Wydaje mi się, że taka suma jest godziwym wynagrodzeniem.

— Za co miałaby być ta cena? Za pańskie uwolnienie? — zapytał Filip Majewski.

— I co bym zrobił goły i bosy pośrodku rynku krakowskiego? Może miałbym zapukać do wrót rosyjskiego konsulatu, gdzie przyjęto by mnie z otwartymi ramionami? Jakoś trudno mi w to uwierzyć. W ramach wzajemnych usług musielibyście odstawić mnie bezpiecznie w wyznaczone miejsce na Zachodzie i dopiero tam zostawić, oczywiście po otrzymaniu należnego wam wynagrodzenia. — Zauważyli, że więzień mówił z coraz większą swadą i mimo nóg przykutych do żelaznego łoża, coraz bardziej przypominał dawnego Pobiedina z konferencji prasowych i doskonale ustawionych spotkań z rodakami. — Oto z grubsza moja oferta.

— Dokąd mielibyśmy pana zawieźć? — zainteresował się Bogdan Zabielski.

— Do jednego z krajów starej Europy. Niezbyt odległego. Jeśli pozwolicie, ze względów na nasze wspólne bezpieczeństwo szczegóły ujawniłbym dopiero w drodze.

Na moment zapadła cisza.

— Musielibyśmy się zastanowić — odezwał się w końcu doktor Majewski.

— Byle nie za długo. Czas nie działa na naszą korzyść. Wprawdzie przy powierzchownym oglądzie wydaje się, jakby nic się nie stało, ale nasze służby z całą pewnością dostały odpowiednie rozkazy. Będą stawać na głowie, żeby mnie dopaść, żywego lub martwego. I was przy okazji…

Znów zrobili przerwę na naradę.

— Sądzę, że powinniśmy przyjąć tę propozycję, a przynajmniej udać, że ją akceptujemy — stwierdził Majewski. — Na pewno trzeba opuścić Polskę, bo tu nas mogą dorwać najłatwiej.

— A potem?

— A potem się zastanowimy, co będzie najlepsze dla nas i dla świata. Na razie trzeba odśnieżyć szopę, w której znajduje się motor. Pojadę na spotkanie z łącznikiem i zdecydujemy, co robimy dalej.

Usuwanie zasp sprzed szopy i torowanie ścieżki dla jednośladu zajęło im pół godziny. Najpierw kopali Igor i Filip, potem zluzowali ich Zabielscy — ojciec i syn. Przez ten czas kobiety nie spuszczały oka z więźnia, a Zina postanowiła go nakarmić, co — wydaje się — sprawiło mężczyźnie sporą satysfakcję.

Koło jedenastej niebo się przetarło, a spoza zwałów chmur wyjrzało chłodne, styczniowe słońce, przypominające Igorowi kilka miejsc, które na różnych etapach życia traktował jak swój dom. Szeregowiec pod Samarą, kryty sidingiem domek w Seattle czy wreszcie drewniana dacza dziadka położona u podnóża Howerli. (Zabawne, ale mieszkania w lwowskim blokowisku nie traktował jako domu, było ono co najwyżej sypialnio-szufladą jego młodości).

Dookoła ciągnęło się śnieżne pustkowie, z rzadka urozmaicane bezlistnymi drzewami czy kępami rachitycznych krzaków. W zasięgu wzroku — nie widać było żadnych zabudowań — panowała cisza, jeśli nie liczyć odgłosów odgarniania śniegu i szmeru skrzydeł stad wron podążających ku śmietniskom Górnego Śląska, czasem tylko uzupełnianych ochrypłym krakaniem.

Za dwadzieścia dwunasta robota dobiegła końca, udało się rozewrzeć wrota szopy i wyprowadzić stamtąd całkiem sprawny motor, z bakiem pełnym benzyny.

— Jadę — oznajmił, spojrzawszy na zegarek, Majewski. — Do spotkania z łącznikiem zostało mi niecałe pół godziny.

— Pojadę z panem — zaoferował się Adam Zabielski.

— Dziękuję! Samotny motocyklista zdecydowanie mniej rzuca się w oczy niż facet w towarzystwie — stwierdził. — Za godzinę powinienem być z powrotem.

Dość sprawnie udało się przepchnąć motor przez zaspy, które utworzyły się w ciągu nocy na drodze dojazdowej. Na szczęście po szosie najwyraźniej przejechał o świcie pług śnieżny, gdzieniegdzie nawet ujawniając spod śniegu asfalt, toteż po chwili agent znany jako „Zuch” zniknął za najbliższym wzgórzem.

*

Kontroler miał ciężką noc. Nie zmrużył oka, ale kiedy o szóstej (czasu moskiewskiego) dostąpił posłuchania u Najwyższego Szefa, cała senność wyparowała z niego jak kropla wody rzucona na gorącą patelnię. Bez pary i syku.

Dziwna była to rozmowa; szef od czasu zamachu, który podobno zdeformował mu twarz i pokaleczył ciało, nie rozmawiał z nikim oko w oko. Musiał wystarczać głos. Dobitny głos, którym potrafił urzekać, ale również przerażać miliony mieszkańców imperium ogarniającego jedenaście stref czasowych.

— Sprawa ujęcia Aleksieja ma najwyższy priorytet — wycedził.

— Żywego? — zapytał pro forma Kontroler, który przybył do „kaplicy”, jak nazywano mały pokój na Kremlu, którego krótszą ścianę wypełniała lustrzana tafla weneckiego zwierciadła. Czy za nią krył się gabinet prezydenta? Kontroler wątpił w to i zastanawiał się, co by zobaczył człowiek, któremu przyszłaby do głowy ochota stłuc tę szklaną zasłonę.

— Jeśli się uda, to byłoby miło z nim porozmawiać — stwierdził Pobiedin. — Ale nie nalegam! Najważniejsze, żeby posiadana przezeń wiedza nie dostała się w niepowołane ręce.

— Dużo wie ponad to, co powinien?

— Czort jego znajet! Był dość inteligentny, by postarać się o jakieś zabezpieczenia. I jestem więcej niż pewien, że ukrył gdzieś kilka kłopotliwych dla nas materiałów, traktując je jako swoją polisę ubezpieczeniową. Dlatego dopóki nie doprowadzi nas do swej skrytki, włos nie może mu spaść z głowy!

— Ale jak mógł tego dokonać? — Kontroler pozwolił sobie na zdumienie. — Wyjeżdżał za granicę rzadko. A jeśli nawet wybrał się incognito, gdy jego kochanica rodziła w Szwajcarii, to nie spuszczaliśmy go z oka. — Tu na moment przełknął ślinę, zdając sobie sprawę, że nieco się zagalopował, używając słowa „kochanica”. Znakomitą śpiewaczkę dubler odziedziczył po prawdziwym Pobiedinie i wiele wskazywało na to, że jej dzieci nosiły geny imperatora…

— Wspominałeś o jego kobietach? Od czasu kiedy mnie zastępuje, miał trzy stałe kochanki. Mam nadzieję, że wszystkie miały odpowiednią opiekę.

— Naturalnie. — Przed oczyma funkcjonariusza stanęły trzy gibkie, urodziwe, a w dodatku inteligentne panny, z których każda mogłaby startować w konkursie Miss Rosji: piosenkarka Ałła Osmanowa, gimnastyczka Raisa Ceretelli czy wreszcie Irina Zagulina… — Organy otaczały je odpowiednią opieką.

— Odpowiednią? — śmieszek Pobiedina zabrzmiał jak kaszlnięcie. — Jeśli jesteś pewien, że można upilnować takie światowe krasawice, to nie znasz kobiet! Mordakow, jeśli kombinował coś na boku, mógł posłużyć się każdą z nich.

— Wydam polecenie zatrzymania i osobiście je przesłucham.

— Zostawcie to innym. Są pilniejsze sprawy. Na początek polecicie do Krakowa, w ekipie „Orła 2”, i zajmiecie się wszystkim na miejscu. Ślad jest jeszcze ciepły. Uruchomicie całą miejscową agenturę. Oczywiście trzeba wymyślić dla naszych funkcjonariuszy jakąś bajeczkę, dlaczego zaczynamy obławę.

— Ani słowa o dublerze?

— Ma się rozumieć! — głos szefa zabrzmiał jeszcze twardziej. — Pobiedin jest jeden i o właściwej porze pojawi się w Oświęcimiu. A wy zadbacie, żeby ani Aleksiej, ani towarzyszący mu zdrajcy nie mogli zaszkodzić sprawom naszej wielkiej Ojczyzny!

*

Kontroler przybył do Polski, legitymując się dokumentami na nazwisko Lew Sorokin.

Nie była to tożsamość świeża. Sorokin był znanym, choć rzadko pojawiającym się publicznie współpracownikiem „Echa Kazania”, jednej z ostatnich gazet w Rosji cieszących się opinią niezależnych. Po raz pierwszy objawił się w roku 1991 jako jeden z trzech autorów zdjęć Borysa Jelcyna na czołgu w pamiętnych dniach puczu Janajewa. Od tego czasu dał się poznać jako autor wnikliwych, krytycznych wobec prowincjonalnych oligarchów artykułów, które zazwyczaj na krótko poprzedzały aresztowania upadających mocarzy. Wskazywały na doskonałą przenikliwość albo na dobre poinformowanie autora, albo na jedno i drugie. W trakcie wizyt na Zachodzie uchodził za bezwzględnego krytyka Kremla, czemu dał dowód, podpisując apel przeciw inwazji w Donbasie. Dlaczego ktoś taki przybył do Krakowa samolotem specjalnym wiozącym uzupełnienia prezydenckiej wizyty? Gdyby ktoś pytał, dowiedziałby się, że „nowy car” ceni zdanie swych oponentów i jest wielkim admiratorem wolności obywatelskich, z wolnością mediów na czele. Skądinąd w trakcie lotu Kontroler znalazł tylko kilka minut, aby wymienić z sobowtórem męski uścisk dłoni. Cały czas zajmował się studiowaniem dossier agentów, którymi mógł dysponować w Krakowie.

Wśród kilkunastu nazwisk najdłużej zatrzymał się na Anastazji Jegorowej. Trzydziestodwuletnia pani lejtnant miała zaszeregowanie 005, co świadczyło, że była wykształconą zabójczynią, sprawdzoną w działaniach terenowych. Dlaczego kogoś takiego zesłano do peryferyjnej Polszy, w której po zakończeniu operacji „Smoleńsk” nie było zbyt wiele do roboty?

W swym krótkim, ale bogatym życiu Anastazja popełniła jeden błąd. Błąd liczył trzy lata i nazywał się Żenia, a w dodatku miał zdaniem swej rodzicielki zadatki na drugiego po Puszkinie najwybitniejszego rosyjskiego Murzyna. Stanowił owoc służbowego romansu z pewnym politykiem Czarnej Afryki, z którym związana była przez rok jako jego „resortowa kochanka”. Rozpracowanie zakończyło się likwidacją tego „szpiona Kitajców”, jednak wbrew procedurom i zaleceniom Jegorowa postanowiła donosić dziecko, a następnie przekazać je pod opiekę babuszki — emerytki KGB. W sumie zesłanie do Polski nie było największą karą, jaka mogła ją spotkać.

Nie był to jedyny powód zainteresowania się nią Sorokina — w końcu to czujność pani lejtnant sprawiła, że porwanie prezydenta odkryto już po półgodzinie, a nie, jak na to liczyli sprawcy, dopiero rano.

„Intuicja i szczęście — to warunek naszej pracy” — pomyślał Sorokin i postanowił przespać się kwadrans. Sam dysponował i jednym, i drugim w nadmiarze.

*

Lejtnant Anastazja Jegorowa miała ciężki dzień, dramatyczny wieczór i krótką noc. Podczas zamieszek wywołanych w Krakowie przez wrogich Pobiedinowi homoseksualistów straciła wszelkie środki łączności (tablet i obie komórki), więc nie pozostało jej nic innego, jak zgłosić się w konsulacie. Tam musiała pokonać całą atmosferę inercji, aby porozumieć się z Moskwą, ale gdy już przekazała swe spostrzeżenia, była przekonana, że wreszcie odpocznie. Nie miała pojęcia, że właśnie uruchamia operację „Pościg”, w której przyjdzie jej odegrać poczesną rolę. Na razie wróciła na kwaterę i zasnęła w ubraniu, ledwie ściągnąwszy buty.

Obudził ją ciężar cudzego wzroku, zerwała się, próbując wyciągnąć pistolet spod poduszki, ale go tam nie znalazła.

— Cóż za brak czujności, towarzyszko lejtnant — głos Borysa Meiera, znanego w GRU pod ksywką „Wiedeńczyk”, mocno ją uspokoił. Boria należał do jej bliskich przyjaciół. Uczestniczyli w paru akcjach i gdy nie mieli nic lepszego do roboty, dymali się po przyjacielsku, bez zobowiązań.

— Boria, wiesz, która jest godzina?! — jęknęła na widok kolegi.

— Wiem, piąta piętnaście! I jeśli cię to pocieszy, jestem równie zmęczony jak ty.

— Co się dzieje?

— Czerwony alert.

Błyskawicznie oprzytomniała.

— Coś z „Orłem”?

— Program dzienny prezydenta nie uległ zmianie. Dołączono kilka osób do ekipy, które doleciały samolotem specjalnym, ale to nie nasza sprawa, dostajemy nowe zadanie.

— Mianowicie?

— Jest prikaz całodobowego śledzenia dyplomatów i osób podejrzewanych o kontakty z zachodnią agenturą.

— W celu?

— Celu nie podali. Chodzi nie tyle o kontakty między sobą czy z metropoliami, ile o relacje zewnętrzne z osobami dotąd przez nas nienotowanymi. Mamy zwracać szczególną uwagę na zachowania nietypowe, a także nieoczekiwane wyjazdy poza miasto. Wygląda na to, że Polacy będą chcieli coś lub kogoś im przekazać. Nieformalnie.

Wiedziała, co to oznacza. Wprawdzie kontrolowali polskie służby, mieli swoje wtyczki w Langley, Fort Meade i MI6, monitorowali większość połączeń elektronicznych, ale najtrudniej było przeciwdziałać metodom tradycyjnym, kontaktom bezpośrednim.

— Kim mam się zająć? — Wysłuchując poleceń, zdążyła wskoczyć pod prysznic i włożyć świeżą bieliznę.

Na Borysie, który ledwo patrzył na oczy, nie zrobiło to szczególnego wrażenia.

— Nie ja rozdzielam robotę — mruknął. — Sama odczytaj informacje. — Wręczył jej nowy tablet i dwie komórki — normalną i miniaturową — na koniec pocałował ją energicznie i natychmiast wyszedł.

Polecenia odczytała z zaszyfrowanego tekstu na tablecie. Dopinając bluzkę, już znała osobę — „żona wicekonsula”.

Skrzywiła się. Płotka. Owszem, Christina Howard pracowała kiedyś w NSA, ale obecnie stanowiła raczej ozdobę dyplomatycznych przyjęć. Z drugiej strony zorientowała się szybko, że inwigilacja konsulowej nie będzie zajęciem szczególnie uciążliwym. Oboje Amerykanie spali w swojej willi na północy miasta, pod stałym monitoringiem służb. Sprzyjał temu uregulowany tryb życia obserwowanych. Konsul wychodził z domu koło dziewiątej, jego żona przeważnie koło południa, na zakupy. Nigdy przed nim.

Mimo to Anastazja natychmiast pojechała w pobliże rezydencji. Malownicza pagórkowata okolica i dom wśród srebrzystych świerków tchnęły spokojem. Toteż zaparkowawszy w bocznej uliczce, natychmiast zasnęła w samochodzie, włączając wcześniej laserowy czujnik skierowany na drzwi rezydencji. Jakikolwiek ruch miał ją obudzić. Ale aż do ósmej, kiedy jak zwykle przybyła gosposia, nic się nie działo. Dalej też nic nie mąciło rutyny, wicekonsul opuścił dom o dziewiątej, kierując się na uroczystości do Oświęcimia, natomiast jego żona kręciła się w bieliźnie po domu, nie zdradzając najmniejszej ochoty do wyjścia. Aliści około godziny jedenastej z półsennego błogostanu wyrwał Jegorową telefon od łącznika.

— Zmiana zadania. Droga E30. Obiekt kieruje się w stronę Olkusza. Bordowe volvo numery rejestracyjne KW… Nie zgub go.

„Dlaczego ja?” — przemknęło przez myśl Anastazji, która błyskawicznie wystartowała spod domu konsula. Rzut oka na GPS dał odpowiedź. Prawdopodobnie była najbliżej.

— Kto jest figurantem? — zapytała, gdy znalazła się już na drodze.

— Martin Roscoe, lat 43, berliński korespondent londyńskiej popołudniówki „Evening News”.

— Pracujący dla MI6?

— Raczej CIA… — Lekko zaskoczona uniosła brwi. — Przyjechał z Berlina specjalnie obsługiwać wizytę Władimira Władimirowicza… Dostał akredytację na uroczystości do Oświęcimia.

— I jedzie tam przez Olkusz? — zmarszczyła brwi. — Może chciał znaleźć się wcześniej na imprezie w katowickim Spodku, ale w takim razie czemu nie wybrał wygodniejszej i szybszej autostrady?

— Spotkanie z mniejszością śląską zostało właśnie odwołane. Ale nie to jest najciekawsze. Na hotelowym parkingu Roscoe zamienił się samochodami ze swym kolegą, redaktorem z BBC. Pomysł niby świetny, miał niestety pecha, bo zamianę obserwował nasz przyjaciel z redakcji „Guardiana”, który natychmiast zameldował, gdzie trzeba. Jechał nawet przez pewien czas za panem Roscoe, ale kazaliśmy mu zawrócić. Prędzej czy później Martin zorientowałby się, że podąża za nim samochód prowadzony przez kolegę z branży.

Bordowe volvo z naklejką „Boże, chroń królową” lejtnant Jegorowa dogoniła jeszcze przed Olkuszem. Śledzony dziennikarz jechał statecznie, zgodnie z przepisami, tak jakby nie chciał narazić się na spotkanie z policyjnym patrolem. W Olkuszu skręcił z głównej drogi, kierując się na Zawiercie. Stało się jasne, że z całą pewnością nie zamierzał odwiedzać Katowic. Wkrótce zjechał na nowoczesną stację benzynową, której stan kontrastował z podłym charakterem drogi. Ale wcale nie zatankował tam paliwa, tylko skręcił do małego baru przy sklepie. Robiło się coraz ciekawiej. Anastazja otworzyła okno. Dzięki świeżemu podmuchowi powietrza pierzchło całe zmęczenie i senność. Odrobina adrenaliny sprawiała, że chciało się żyć. Chciało się służyć. Niezależnie od tego, jakie jeszcze niespodzianki przygotowało przeznaczenie! Po pięciu minutach weszła do lokalu i poprosiła (jej polski był bez zarzutu) o klucz do toalety. Mijając dziennikarza, zauważyła, że Roscoe siedział sam i pił kawę. Gdy wychodziła, pałaszował jajecznicę… Może po prostu odczuł głód i dlatego się zatrzymał.

Cierpliwość Anastazji została nagrodzona po kolejnym kwadransie, kiedy pod stację podjechał hałaśliwy motor. Roscoe błyskawicznie wstał, przywitał się z przybyłym szczupłym mężczyzną, którego twarz pokrywał gęsty ciemny zarost, a oczy ukrywały szkła przeciwsłoneczne — nałożył je natychmiast po zdjęciu kasku. Martin zaprosił go do wozu i razem ruszyli w stronę Krakowa.

Jegorowa przemogła chętkę podążenia za nimi. Intuicja podpowiedziała jej lepsze rozwiązanie. Podeszła do pozostawionego jednośladu. Znalazłszy się w pobliżu, potknęła się o jakąś niewidzialną przeszkodę i upuściła torebkę. Chwilę zbierała rozsypane klucze, szminki i pieniądze. Zarazem jednym, prawie niedostrzegalnym ruchem umieściła miniaturowy lokalizator pod tabliczką rejestracyjną.

Koledzy szpiedzy wrócili po kilkunastu minutach. Motocyklista dosiadł swego rumaka i ruszył krętą drożyną między ośnieżonymi polami. Jechanie za nim było niepotrzebne, pluskwa załatwiała sprawę zdecydowanie bezpieczniej i precyzyjniej.

Podobnie też uważała Centrala. A odpowiedni satelita zdołał namierzyć chatynkę na skraju Pustyni Błędowskiej i przysypany śniegiem samochód, dość pokaźnych rozmiarów. Informacji mogłoby być więcej, niestety gęsta powłoka chmur zasunęła się ponownie, na podobieństwo kurtyny w teatrze.

*

Majewski wrócił do chatki krótko przed pierwszą, wyraźnie w lepszym nastroju. Dzięki telefonowi satelitarnemu z szyfratorem, w który Agencja wyposażyła współpracującego z nią dziennikarza, połączył się z Bortnikiem, odpoczywającym w zabytkowym hotelu Château Cervantes, położonym w centrum starówki San Juan na Porto Rico. Towarzyszył mu Charles Smith, nieoficjalnie oddelegowany przez amerykańskie służby, których zwierzchnik nie miał pojęcia o półprywatnej operacji.

Informacja, że porwany „Pobiedin” jest jedynie własnym sobowtórem, zaszokowała ich. Ale precyzyjny umysł Bortnika, wykształcony w trakcie pięćdziesięciu pokoleń zajętych studiowaniem Talmudu, pozwolił natychmiast wychwycić korzyści z tej sytuacji.

— Sobowtór Pobiedina w naszych rękach, mogący ujawnić, że prawdziwy prezydent Rosji, okaleczony wskutek zamachu, od kilku lat ukrywa się przed oczyma ludzi, może zmienić w sposób radykalny politykę światową… Wydostańcie się tylko jak najszybciej z Polski! I bądźcie ostrożni.

Tu słuchawkę przejął Smith, przekazując w krótkich, żołnierskich słowach szczegóły ewakuacji.

— Z dostępnej wiedzy wynika, że Rosjanie oczywiście zarządzili pościg, ale robią to dyskretnie i nie zamierzają wtajemniczać polskich władz — dorzucił Charles. — To pozwala sądzić, że bez trudu dotrzecie do Niemiec, a tam już dostarczymy wam odpowiednie wsparcie.

Po wysłuchaniu doktora postanowili ruszyć bezzwłocznie. Fałszywy Pobiedin też wydawał się zadowolony takim obrotem spraw.

— Macie co najmniej czterdzieści osiem godzin, aby dostarczyć mnie bezpiecznie, tam gdzie wam wskażę — twierdził. — Jestem pewien, że choć decyzja o mej likwidacji musiała już zapaść, nie zabiją mnie jeszcze teraz.

— Skąd ta pewność? — dopytała się Kamilla Zabielska.

— Po prostu wiem — odparł sobowtór prezydenta, a po chwili milczenia dorzucił: — Jest pewien sejf bankowy, który kiedyś założyłem. W Moskwie domyślają się jego istnienia, ale nie wiedzą, gdzie się znajduje i jak się do niego dobrać.

— Dowiemy się, co w nim jest? — Tym razem pytanie pochodziło od Bogdana.

— Przechowuję tam różne rzeczy, z tym że jeśli o mnie chodzi, zależy mi głównie na znajdującym się tam majątku, natomiast organom na informacjach, które tam przezornie zdeponowałem. Bardzo ważnych informacjach. Jeśli będą je mieli, to mówiąc szczerze, moje życie nie będzie warte nawet szklanki kwasu chlebowego.

— Rozumiem, że bez pana się tam nie dostaną? — wtrąciła się Wanda.

— Dostaną się, ale nie wcześniej niż za dwie doby.

— Dlaczego akurat tyle?

Mordakow spoważniał.

— Jeśli chcecie się tego dowiedzieć, to poczekajcie chociaż dzień. I jeszcze jedno. Będę z wami lojalnie współdziałał pod jednym warunkiem.

— Jaki to warunek? — zapytał Majewski.

— Muszę wysłać krótki SMS.

Spoważnieli.

— Do kogo? — zapytała Kamilla.

— Do jednej dziewczyny. Jej życie jest zagrożone. A przy okazji, jeśli ją dopadną, zanim dotrzemy do banku, wykończą nas wszystkich.

— Jej nazwisko?

— W tej chwili nie mogę wam powiedzieć. Jeśli was dorwą i zaczną przesłuchiwać, wydobędą wszystko… więc sami rozumiecie… — z jego słów przebijała szczerość i autentyczne zatroskanie. — Ma ktoś z was telefon na kartę?

— Proszę — Zinaida wyciągnęła rękę z aparatem komórkowym, ale jej mąż błyskawicznie uchwycił ją za przegub.

Mordakow tylko się uśmiechnął:

— Nie muszę pisać sam. Proszę wysłać SMS pod numer, który podyktuję.

— Jak ma brzmieć jego treść?

— Trzy słowa: „Leć, jaskółeczko. Mruk”.

— Tylko tyle? — wyrwało się Wandzie.

— Wystarczy. Uzgodniliśmy takie hasło, na wypadek gdyby doszło do podobnej sytuacji.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki