Coś w rodzaju opowiadania - Robert Walser - ebook

Coś w rodzaju opowiadania ebook

Robert Walser

0,0
44,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Małgorzata Łukasiewicz przygotowała wybór ponad 40 nieznanych dotąd po polsku próz rozproszonych Roberta Walsera. Drobnych tekstów, które ukazywały się w gazetach, czasopismach, antologiach i rocznikach. Autorski pazur Walsera ujawnia się najwyraźniej w międzygatunkowej mieszance. Są tu teksty, które zapowiadają się jako omówienia książki, koncertu, spektaklu; takie, które w tytule mają słowo „list” albo „szkic”. Tyle że prozy Walsera nie dają się przyszpilić żadnym słowem. Streścić też się nie dają. Za to dają się czytać. O jak bardzo się dają!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 245

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Brentano. Eine Phantasie; Das Theater, ein Traum (I); Lüge auf die Bühne; Die Großstadtstraße; Hose; Essen (I); Zu der Arlesierin von van Gogh, w: Robert Walser, Sämtliche Werke in Einzelausgaben, SW, pod red. Jochena Grevena, Suhrkamp Verlag, Zürich–Frankfurt am Main, t. 15: Bedenkliche Geschichten. Prosa aus der Berliner Zeit. 1906–1912.

Auf der Terrasse; Nachtstück; Asche, Nadel, Bleistift und Zündhölzchen; Eine verflixte Geschichte; Nervös; Der Höhlenmensch; Der Blumenstrauß; Das erste Gedicht; Das letzte Prosastück; Herkules; Das Diner; Eisenbahnfahrt; Brentano (II), w: SW, t. 16: Träumen. Prosa aus der Bieler Zeit. 1913–1920.

Tramfahrt; Theodor; Walser über Walser; Über eine Art von Duell; Die Ruine; Wohnungswechsel; Ausflug aufs Land, w: SW, t. 17: Wenn Schwache sich für stark halten. Prosa aus der Berner Zeit. 1921–1925.

Aus dem Leben eines Schriftstellers; Das «Tagebuch». Fragment von 1926, w: SW, t. 18: Zarte Zeilen. Prosa aus der Berner Zeit. 1926.

Bleistiftskizze; Maskerade; Radio; Eine Art Novelle; Herren und Angestellte; Märchen (II); Prosastück, w: SW, t. 19: Es war einmal. Prosa aus der Berner Zeit. 1927–1928.

Eine Art Erzählung; Brief an einem Besteller von Novellen; Meine Bemühungen; Ein Bilderbuch; Die Stadt (III); Lebensläufe, w: SW, t. 20: Für die Katz. Prosa aus der Berner Zeit. 1928–1933

License edition by permission of the owner of rights, the Robert Walser-Stiftung Bern

© Suhrkamp Verlag Frankfurt am Main 1985, 1986, 1999

All rights reserved by and controlled through Suhrkamp Verlag Berlin

© for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2025

© for the selection, the Polish translation and the afterword by Małgorzata Łukasiewicz

Projekt obwoluty, okładki i stron tytułowych

Frycz i Wicha

Opakowania na obwolucie: „najlepszy atrament dedykowany do piór wiecznych” Beyera;

„najlepsza angielska mieszanka” Saman Tee;

„kawa bez kofeiny” Kaffee Hag;

farba „Osiso” Fr. Hulsemann, Barmen.

Z kolekcji George’a Granthama Baina

Redaktor prowadzący

Kamil Piwowarski

Redakcja

Piotr Paziński

Korekta

Maciej Korbasiński, Małgorzata Denys, Ryszarda Krzeska

Księgarnia internetowa www.piw.pl

Polub PIW na Facebooku! www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

Wydanie 1

Warszawa 2025

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]

ISBN 978-83-8196-929-1

Brentano. Eine Phantasie; Das Theater, ein Traum (I); Lüge auf die Bühne; Die Großstadtstraße; Hose; Essen (I); Zu der Arlesierin von van Gogh, w: Robert Walser, Sämtliche Werke in Einzelausgaben, SW, pod red. Jochena Grevena, Suhrkamp Verlag, Zürich–Frankfurt am Main, t. 15: Bedenkliche Geschichten. Prosa aus der Berliner Zeit. 1906–1912.

Auf der Terrasse; Nachtstück; Asche, Nadel, Bleistift und Zündhölzchen; Eine verflixte Geschichte; Nervös; Der Höhlenmensch; Der Blumenstrauß; Das erste Gedicht; Das letzte Prosastück; Herkules; Das Diner; Eisenbahnfahrt; Brentano (II), w: SW, t. 16: Träumen. Prosa aus der Bieler Zeit. 1913–1920.

Tramfahrt; Theodor; Walser über Walser; Über eine Art von Duell; Die Ruine; Wohnungswechsel; Ausflug aufs Land, w: SW, t. 17: Wenn Schwache sich für stark halten. Prosa aus der Berner Zeit. 1921–1925.

Aus dem Leben eines Schriftstellers; Das «Tagebuch». Fragment von 1926, w: SW, t. 18: Zarte Zeilen. Prosa aus der Berner Zeit. 1926.

Bleistiftskizze; Maskerade; Radio; Eine Art Novelle; Herren und Angestellte; Märchen (II); Prosastück, w: SW, t. 19: Es war einmal. Prosa aus der Berner Zeit. 1927–1928.

Eine Art Erzählung; Brief an einem Besteller von Novellen; Meine Bemühungen; Ein Bilderbuch; Die Stadt (III); Lebensläufe, w: SW, t. 20: Für die Katz. Prosa aus der Berner Zeit. 1928–1933

License edition by permission of the owner of rights, the Robert Walser-Stiftung Bern

© Suhrkamp Verlag Frankfurt am Main 1985, 1986, 1999

All rights reserved by and controlled through Suhrkamp Verlag Berlin

© for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2025

© for the selection, the Polish translation and the afterword by Małgorzata Łukasiewicz

Projekt obwoluty, okładki i stron tytułowych

Frycz i Wicha

Opakowania na obwolucie: „najlepszy atrament dedykowany do piór wiecznych” Beyera;

„najlepsza angielska mieszanka” Saman Tee;

„kawa bez kofeiny” Kaffee Hag;

farba „Osiso” Fr. Hulsemann, Barmen.

Z kolekcji George’a Granthama Baina

Redaktor prowadzący

Kamil Piwowarski

Redakcja

Piotr Paziński

Korekta

Maciej Korbasiński, Małgorzata Denys, Ryszarda Krzeska

Księgarnia internetowa www.piw.pl

Polub PIW na Facebooku! www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

Wydanie 1

Warszawa 2025

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]

ISBN 978-83-8196-929-1

BRENTANO. FANTAZJA

Gdy otwieram usta, drodzy czytelnicy, i zaczynam opowiadać, musicie sobie wyobrazić, że jest piękny, ciepły, wonny wieczór letni. Młody mężczyzna, około dwudziestoletni, niebrzydki, płynie małym zwinnym czółnem w dół szumiącej Izary. To Brentano. Właściwie nie wie, skąd się wziął w tym czółnie i na tej rzece. Ledwie majaczy mu wspomnienie, że daleko w górze nurtu odwiązał czółno, że jakiś wieśniak albo szyper wykrzykiwał za nim wściekle, a potem wszystko potoczyło się swoim trybem. Teraz przybija do brzegu w pobliżu dużego, znanego miasta, w małej zatoczce, stworzonej tu, jak zwykło się mawiać, siłami natury, i wysiada, nieco zmęczony, jak się zdaje, trudami wiosłowania i sterowania. Wysiada, jako się rzekło, i pozostawia czółno własnemu losowi – albo w spokoju, albo pierwszym lepszym ludzkim rękom, które po nie sięgną. Przyjrzyjmy się bliżej słynnemu romantykowi. Ubrany jest według mody swoich czasów. Ma żółte buty, białe spodnie, niebieską kamizelkę, granatowy surdut, jasny halsztuk i słomkowy kapelusz, z którego powiewają, na pasterską modłę, kolorowe wstążki. Twarz świadczy o wybitnej inteligencji, jest nieco blada, tak, prawdę powiedziawszy, nawet bardzo blada. Zarys, ot, taki sympatyczny próbny zalążek czarnych wąsów zdobi jego delikatną wargę, a nad głębokimi, błyszczącymi, wielkimi oczami sklepiają się brwi tegoż koloru. Upraszam wszystkich czytelników, którzy jeszcze wytrwali w pozorach wierności, by wyobrazili sobie, że mają do czynienia z człowiekiem niepospolitej urody, i doprawdy, gdy nagle ukaże nam całą twarz, jesteśmy zaskoczeni pięknością i łagodnością, którymi błyszczy. „Błyszczeć” to wprawdzie najgorsze wyrażenie, jakie mogłem przy tej okazji wybrać, ale skoro już znalazło swoje miejsce, niech zostanie na wieki. Ręce – ach, całkiem zapomniałem o rękach. Każdy, kto to czyta i posiada jaką taką fantazję, zezwoli mojej własnej zagłębić się w szczegóły i opisać te ręce jako delikatne. W istocie są piękne i delikatne. Stopy tkwią w najwytworniejszych żółtych butach, ręce zostały opisane, człowiek jest gotowy, możemy zwinąć żagle i z czystym sumieniem ciągnąć naszą podróż po nurtach tej historii.

Okropność, jakie błędy zdarzają się często utalentowanym autorom, nawet tym najbardziej utalentowanym. Nie zauważyliście, że zapomniałem gitarzyście Brentanowi włożyć do ręki gitarę? Tracę mnóstwo czasu na doniesienia o pięknych butach, portkach, pojazdach, przejażdżkach, a zapominam o rzeczy najkonieczniejszej i najważniejszej dla nastroju: o akompaniamencie muzycznym. Boże, pomyślałby kto, że nie mam odwagi ruszyć dalej, ale teraz, kiedy mój bohater został kompletnie wyekwipowany, mam akurat dość śmiałości, ile trzeba, by rzec, co następuje: opowieść posuwa się. Brentano wysiadł. Teraz siada. Wszyscy nabożni słuchacze proszeni są o zajęcie miejsca obok niego. Można się wyciągnąć na najpiękniejszej, najmiększej murawie i będzie grała muzyka. Brentano dotyka miękko i mocno strun gitary, śpiewa przy tym, a my wyznajemy chórem: nikt jeszcze nie gwizdał tak pięknie i z takim wyrazem. Słowa i melodia wyrastają z niego samego, tym lepiej pasują do jego pięknych ust. Ale teraz dośpiewał już do końca. Wstaje, ręką przeciera sobie czoło, jak gdyby chciał odegnać myśli, idzie wolno i w rozmarzeniu z biegiem rzeki, w stronę wiejskiej rezydencji, która znajduje się w pobliżu, a potem znowu się zatrzymuje. Cóż, wkrótce znów będzie musiał ruszyć, bo jego zwyczajem jest ani długo nie chodzić, ani długo stać w miejscu. Myślę, że takie są zwyczaje wszystkich poetów. Teraz więc idzie, bo my, jego władcy, tak chcemy, a teraz los chce, by się zatrzymał przed wysokim ogrodzeniem, akurat przy otwartej furtce. To ogrodzenie parku otaczającego rezydencję, o której dopiero co przychylnie napomknęliśmy. Brentano śpiewa, tymczasem akurat jakiemuś staremu, steranemu w posługach ważniakowi przychodzi do głowy, żeby poecie przeszkodzić w śpiewie. Dama, siedząca w domu przy otwartym oknie, by wdychać łagodne nocne powietrze, usłyszała śpiewaka i pieśń. Posłała po niego, a wysłannikiem jest właśnie siwy, omszały, obwieszony złotem sługa. Brentano bez wahania, ale też bez zdziwienia, przyjmuje przekazane przez lokaja zaproszenie, by udać się do damy, która chętnie poznałaby śpiewaka. W ten sposób, chwała Bogu, rozdział mamy gotowy.

Prezentacja i pierwsza kurtuazyjna rozmowa między damą a Brentanem już za nami. Ona poprosiła go, by powiedział, kim jest, jak się zowie, skąd pochodzi, dokąd zmierza, jaki ma zawód, a on swobodnie i uprzejmie podał niezbędne informacje. Widzi w damie piękną, imponującą kobietę, a dobre wychowanie nie pozwala mu nawet w duchu liczyć jej lat. Ma dar konwersacji, a dama wyczuwa, że to pod każdym względem człowiek miły w obejściu i szlachetny. Zna na pamięć mnóstwo wdzięcznych piosenek i śpiewa je, nie dając się prosić. Śpiewa dla siebie, choć nie bez poczucia, że tym samym spełnia pragnienie pięknej istoty, która siedzi naprzeciwko. „Panie Brentano – rzecze dama, wyciągając doń białą rączkę – chyba pana kocham. Chce pan przez jakiś czas zostać u mnie?” On potakuje, wcale o tym nie wiedząc. Przyzwyczajony jest do takich propozycji i lubi, gdy nim rozporządzają. To zawsze jakaś rozrywka, inaczej ciągle by tylko dumał. Lekkim ruchem podnosi do warg dłoń dobrotliwej gospodyni. Dama wstaje, by kamerdynerowi, wciąż temu samemu, już nam znanemu, wydać polecenie, by przygotował pokój dla przybysza. Pod jej nieobecność czarownik Brentano uśmiecha się, ale uśmiech znika w mig, gdy tylko dama powraca. Za nic nie uśmiechałby się nieproszony w obecności pięknej wykształconej kobiety. Ona patrzy na niego z wdzięcznością, nie wiedząc właściwie czemu, i uśmiecha się życzliwie. Teraz Brentano też może się uśmiechnąć, i my, wyżsi ponad wszelką minoderię, również.

W nocy spał wyśmienicie. Rankiem leżał dłuższą chwilę przy otwartym oknie, na wpół rozdziany i rozmarzony. Patrzeć ponad dachami miasta, ponad drzewami i wieżami w nieokreśloną szarą dal było podniecające i o niczym przy tym nie myślał. Ludzie, którzy stale zajęci są myśleniem, z rzadka tylko wiedzą, że, jak powiada mistrz Brentano, myślą. Potem, dokonawszy toalety, zszedł do damy, aby życzyć jej dobrego dnia i spytać o jej samopoczucie. Spotkał ją na szerokich schodach, odzianą w białe, cicho szeleszczące szaty, i długo patrzyli sobie w oczy. Podsunęła mu swoje urocze usteczka, a on pieczołowicie je ucałował. Potem ona płakała i z zaczerwienionymi oczyma pytała, czy dobrze mu się spało, a on powiedział jej, jak bardzo. Jej radość była nieskrępowana i niewinna jak radość dziecka, a potem kazali podać sobie śniadanie. Po jedzeniu schwycił gitarę i wydobywał z niej dźwięki, które musiały słodko i godnie akompaniować radości i wzruszeniu obu serc. Potem opowiadał jej dużo o swoich podróżach i wędrówkach, a ona słuchała tak pilnie, że prawie nic nie słyszała. To się zdarza, gdy serce idzie w zawody z uszami. Westchnęła, oparła głowę na ręce i znowu długo w zadumie patrzyła na niego, siedzącego tak spokojnie i łagodnie naprzeciw niej. Potem oddała dłonie i ramiona na pastwę jego namiętnych pocałunków. Działo się to rankiem po pierwszym wieczorze.

Spacerują razem, w towarzystwie dużego, pięknego psa, po parku i nad rzeką. Nurt Izary dorzuca swoje, gdy ze sobą gawędzą, zdawałoby się, bez końca. Gorączkują się, ale nie kłócą. Pięknej zacnej kobiecie wydaje się bez mała, że jej poeta – tak, już teraz mieni go swoim poetą – jest na złej drodze. Powiada mu, że zanadto puszcza wodze fantazji, że nie zna miary. I czy to aby rozsądnie i dobrze. On w odpowiedzi na takie zarzuty na ogół milczy. Mówi tylko, że nie wie, jakim cudem miałby być inny, niż jest. Ona na to nie odpowiada i tylko smutno spuszcza głowę. Jego wypowiedzi rzadko bywają spójne. Strzelają z nich kaprysy, niczym rakiety z ciemności. Ona to dostrzega i próbuje mu wytykać. Są szczęśliwi. Nie zadają sobie pytania, jak to możliwe. Starczy im, że są szczęśliwi, nie przykładając się do tego i mimo woli. Wieczorem ich rozmowy nie są tak ożywione i rześkie jak rano, nie iżby za dużo rozmawiali w ciągu dnia, ale ponieważ pod wieczór, taki mają piękny zwyczaj, w ogóle są zmęczeni... Zmęczenie jest dla nich czymś miłym i najchętniej całują się wieczorem. Pocałunki są wtedy mową. Nie wiedzą, czy naprawdę się rozumieją, ale bynajmniej ich to nie smuci. Przeciwnie, radzi są, że nie muszą mówić o pewnych sprawach. Bynajmniej też nie wysilają się, żeby strzec swego szczęścia. Wszelkie zabiegi tego rodzaju byłyby dla nich czymś przykrym, bo, jak sobie powiadają – każde w skrytości ducha – ich szczęście skończyłoby się, gdyby wymagało dozoru. Ona kocha w nim zwłaszcza poetę, on w niej zwłaszcza jej powierzchowność. Mówi jej, że wszystko to jest dla niego niczym cud, niczym wizja, niczym marzenie senne; ona mówi, że czuje podobnie, ale nie trzeba o tym głośno mówić. Ona z pamięci śpiewa i recytuje jego wiersze, a on dziwi się, że tak łatwo się ich uczy. Nie jest mu obojętne, co ona mówi i śpiewa, a jednak, gdy tylko mówi i śpiewa, wszystko inne jest mu obojętne. Ona zdaje sobie z tego sprawę i często ją korci, żeby dać mu odczuć potęgę swojej władzy. On nie chce być jej niewolnikiem, ponieważ ją kocha, a ona chciałaby być jego niewolnicą, aby tym szczerzej go kochać. Czuje swoją wyższość nad nim, to ją zasmuca. On nie dba o swoją wyższość nad nią. Ale radzi są, że nie muszą być nazbyt niezmącenie szczęśliwi. Wieczorem on gra, a ona śpiewa do jego muzyki. Gdy się zmęczą, idą spać. Powiadają, że najpiękniej jest wieść życie uładzone i obyczajne. Ani im w głowie uciekać się do jakichś choćby najbłahszych zdrożności, by mieć przekonanie, że ich życie jest pełne przygód i podniecające. Jedyną przygodą, jakiej pragną zaznawać, jest brak przygód. Tak są nasyceni urodą i szczęściem teraźniejszej chwili.

Pewnego razu znowu jest ranek, Brentano znów leży, na wpół odziany, w swym wysoko położonym pokoju przy otwartym oknie, spogląda ponad dachami i drzewami w nieokreśloną dal. Tęskni, chciałby być gdzieś daleko. Jak gdyby tutaj, przy tej pięknej kobiecie, było mu za dobrze. Ubiera się szybko, sięga po gitarę, mówi do niej kilka słów, jak do żywej istoty. Potem umieszcza instrument między nogami, mocno ściska i rzuca się z okna. Gitara – bez wątpienia czarodziejska – niesie mistrza w powietrzu, nad wysokimi drzewami, ku miastu. Po tym poznajemy czarownika Brentana.

W mieście, włócząc się po ulicach, Brentano widzi artystów, jak siedzą w kawiarniach, w dobrze znanych pozach, z papierosem w strudzonych rękach. Przejmuje go zgroza. Brzydzi go wszystko, co jest eleganckim próżniactwem. Przemierza ulice, aż się zmęczy chodzeniem. Nie zważa na wyzywające spojrzenia kobiet. Wydaje mu się, że śpi, śni. Tęsknota, nigdy przedtem niezaznawana, nakazuje mu odejść, daleko, daleko stąd, opuścić ten świat oknami wszystkich możliwości. Mówi do siebie na głos. Gitara zaczyna sama wydawać dźwięki. Ludzie gapią się na dziwną, smukłą postać. Czuje śmiertelny lęk. Chciałby pozbyć się głowy, a zwłaszcza serca. Wszystkie doznania są dla niego nieznośnym, zbędnym ciężarem. Chciałby rzucić się na ziemię, która tu jest asfaltem, i płakać. Od dawna już nie płakał. Nienawidzi wszystkich innych doznań. Musi obejść się bez czegokolwiek, co byłoby mu miłe. Wreszcie znów dosiada swojej gitary i pod wieczór jest z powrotem w rezydencji.

Piękna dama oczywiście dostrzega jego przemianę, ale nic nie mówi. Odnosi się do niego z tą samą czarującą życzliwością. Brentano już tego czaru nie czuje. Jest znużony, śmiertelnie mu tęskno. Gdybym tylko wiedział, za czym właściwie mi tęskno, mówi do siebie. Dama czuje, że jego miłość się kończy. Nic nie mówi, patrzy nań ze smutkiem, ale z wdzięcznością w oczach i płacze, gdy on tego nie widzi. On już nic w niej nie widzi. Śpiewając, igra tylko z własną bolesną, głuchą tęsknotą, którą stara się stłumić. Jego pocałunki stały się zimne i mdłe, jej pocałunki truchleją, zamarzają. Co dzień niżej opuszcza głowę, z dnia na dzień zaniedbuje postawę. Pragnie umrzeć. On pragnie znowu żyć. Mówi jej, że dłużej tu nie zostanie. Ona tylko potakująco kiwa głową, drży i usuwa się. On gotów jest do pożegnania, z gitarą na plecach, w ubraniu, w którym po raz pierwszy stanął przed nią. Ona wyciąga do niego obie ręce i płacze. On jest zbyt zmęczony, by ją pocieszać. Szybkim krokiem przemierza park i znika.

Oto opowieść, śpiewka, ballada, komedia o poecie Brentanie. Kto uzna ją za skłamaną, niech się dłużej nie trudzi, wolno mu. Któż chciałby opowiadać prawdziwą historię o poecie, i któż się ośmieli obciążać poetę – takiego jak Brentano – czystą prawdą? Ja na przykład – również poeta – życzę sobie samych kłamstw w charakterze mowy pogrzebowej. Pod warunkiem, że będą to miłe kłamstwa.

niepublikowany rękopis, 1902

TEATR SNEM

Teatr przypomina marzenie senne. W Grecji może było inaczej; u nas tajemniczo i dziwacznie zamknięty jest w zadaszonym, ciemnym domu. Człowiek wchodzi do środka, po paru godzinach wraca, niczym z osobliwego uśpienia, znów do natury, do rzeczywistego życia – i już wymknął się snom.

We śnie obrazy powstające przed oczami – może chodzi o oczy duszy – rysują się ostro, wyraziście. Nie ma tam naturalnych perspektyw przestrzeni, realnego podłoża ziemskiego, świeżego powietrza. Krocząc ponad górami, jak w siedmiomilowych butach, oddycha się atmosferą sypialni. We śnie wszystko jest pomniejszone, ale też spotworniałe; twarze mają na ogół wstrząsająco określony wyraz: te miłe i życzliwe – wyraz przeraźliwie milutki, te straszne i groźne – przeraźliwie odpychający. Sen operuje idealnym skrótem dramatycznym. Głosy są zachwycająco wyrobione, język dobitny i zarazem powściągliwy; obrazy urzekają porywającą i niezapomnianą mocą, ponieważ są nadrzeczywiste, jednocześnie prawdziwe i nienaturalne. Kolory tych obrazów są zarazem jaskrawe i miękkie, wrażają się jak wyostrzone noże w gałkę oka, a zaraz potem się rozpływają, toteż często, nawet we śnie, żałujemy, że to czy owo tak szybko znika.

Nasz teatr przypomina sen, a wiele wskazuje, że upodobni się doń jeszcze bardziej. W Niemczech wszystko chce być otulone i ogrodzone, wszystko chce się znaleźć pod dachem. Nawet biedne, pompatyczne rzeźby w naszych ogrodach są snami, zazwyczaj zamarzniętymi. Publiczne pomniki marnie nam wychodzą, to znana sprawa. Na wolnym powietrzu brak nam talentu. Wolimy wejść do miłego domu, jak z dziwacznego snu, gdzie wita nas nasza prawdziwa atmosfera i natura. Dlaczego tak świetnie udają nam się święta Bożego Narodzenia, czemu jesteśmy szczęśliwi, siedząc w ciepłej izbie i patrząc, jak na dworze sypie śnieg, wiatr wieje, pada deszcz albo szaleje burza? Dobrze nam w ciemnych, zamyślonych norkach. To upodobanie nie jest słabością; nasza słabość polega raczej na tym, że się tego upodobania wstydzimy.

Czy i wiersze nie są snami i czy odsłonięta scena nie jest szeroko otwartymi ustami, przemawiającymi jak gdyby w uśpieniu? Za dnia uwijamy się po ulicach i w lokalach koło swoich interesów i zbożnych zamiarów, a potem lądujemy w ciasnych rzędach siedzeń jak w wąskich łóżkach, aby patrzeć i słuchać; kurtyna unosi się w górę jak górna warga i coś ryczy do nas, szepcze, posykuje i uśmiecha się, zarazem nieswojo i poufnie; wprawia nas w podniecenie, nad którym nie chcemy i nie możemy zapanować, każe nam skręcać się ze śmiechu i trząść się od wewnętrznego płaczu. Obrazy rozjarzają się i płoną nam przed oczyma, postacie sztuki wydają się w ruchu nadnaturalnie ogromne. Sypialnia jest zaciemniona, tylko otwarty sen błyszczy w mocnym świetle i oślepia, i gada, a my siedzimy z otwartymi ustami.

Jak melodyjne są kolory we śnie! Stają się jak gdyby twarzami i nagle kolor wygraża, szlocha, śpiewa albo się uśmiecha; rzeka zmienia się w konia, a koń usiłuje podkutymi kopytami wspiąć się po wąskich schodach, popędzany przez jeźdźca, ścigają go, chcą wyrwać mu serce z piersi, są coraz bliżej, z daleka widać nadciągających morderców, chwyta nas bezimienny lęk – kurtyna opada. Na miejskim placu doszło do trzęsienia ziemi, domy walą się ukośnie do przodu, powietrze jest jak zbryzgane krwią, wszędzie zawisły ogniście czerwone rany; ludzie strzelają, chcą prześcignąć naturę w morderczym szale; przy tym niebo jest rozkosznie jasnobłękitne, leży zaś całkiem po dziecinnemu nad domami, jak namalowane. Krew ciurka, jakby ktoś sypał różyczkami; domy wciąż się walą, a przecież stoją, wciąż potworny krzyk i huk wystrzałów, a przecież cisza. Sen gra po prostu bosko! Daje bezsprzecznie czysty obraz rzeczy okropnych, cudnych, zapierających dech, zatrważających duszę czy rzewnych. Do odczuć, osób i dźwięków natychmiast domalowuje scenerię, do słodkiej paplaniny arystokratki – jej twarz, do węży – dziwne rośliny, z których groźnie wypełzają, do krzyku tonących – melancholijny krajobraz rzeki i brzegów, do uśmiechu – usta, które się do niego składają.

Z ciemnozielonych zarośli zwisają białe oblicza, z prośbą, ze skargą albo z nienawiścią w przeraźliwie jasnych oczach. Czasem widzimy tylko zarysy, linie, czasem tylko oczy; potem dochodzą blada oprawa oczu, zmierzwiona grzywa czarnych włosów, które grzebią twarz; potem znowu słychać tylko głos, otwierają się drzwi; wpada jakichś dwóch, człowiek chciałby się obudzić, ale ci dwaj wciąż wpadają, nieubłaganie. We śnie zdarzają się momenty, których wspomnienie nie zatrze się póki życia.

Podobnie działa teatr ze swymi postaciami, słowami, dźwiękami, szmerami i kolorami. Któż zadowoli się błogą sceną miłosną bez bujnie zarośniętego ogrodu, morderstwem bez ciemnego zaułka, krzykiem bez okna, z którego mógłby rozbrzmiewać, oknem bez zwiewnie i kobieco białej firanki, która sprawi, że będzie oknem, magicznie wyczarowanym i całkiem naturalnym? Nocne krajobrazy ze śniegiem układają się na scenie tak, by wpoić przekonanie, że ciągną się i rozpościerają na całe mile; pociąg z czerwonawo połyskującymi oknami sunie wolniutko, jak gdyby sunął i wił się w wielkiej dali, gdzie mimo szybkości nie zdoła szybko umknąć oczom. Dal i bliskość są w teatrze tuż obok siebie. Dwóch łajdaków szepcze zawsze zbyt głośno; szlachetny pan wszystko słyszy, a przecież udaje, że o niczym nie ma pojęcia. W tym cały sens snu, prawdziwa nieprawda, dreszcz emocji, a ostatecznie piękno. Pięknie jest, kiedy dwóch facetów szepcze między sobą na cały głos, podczas gdy mina świadka mówi: Cicho tu jak makiem zasiał!

To przypomina straszne i piękne twarze ze snów. Scena chce za wszelką cenę przerażać; to słuszna intencja, my zaś postąpimy słusznie, strzegąc w sobie czegoś, co pozwala nam jeszcze odczuwać rozkosz i grozę tego przerażenia.

„Kunst und Künstler”, marzec 1907

KŁAMSTWO NA SCENĘ

Żyjemy teraz w osobliwej epoce, choć może wszystkie epoki mają w sobie jakąś epokową osobliwość. Tak więc nasza epoka wydaje mi się nader osobliwa, zwłaszcza kiedy, jak to czynię akurat w tym momencie, przykładam palec do nosa, aby się zastanowić, o co właściwie chodzi z owym życiem, które teraz z całej siły windujemy na scenę. Karmimy dziś scenę życiem, aż mało nie pęknie. Co bardziej niedostępni i skryci poeci ujawniają teatrowi co bardziej niedostępne i skryte kawałki życia. Jeśli tak dalej pójdzie, to niebawem życie legnie plackiem, jak biedny suchotnik, wyssane i obrane do kości, podczas gdy teatr będzie tłusty, spasiony i nażarty niczym inżynier, któremu poszczęściło się z patentami i może sobie teraz pozwolić na wszelkie rozkosze, jakie świat ma do zaoferowania.

Scenie potrzeba życia! Świetnie, ale na miły Bóg, skąd brać to dobre, solidne, prawdziwe życie? Z życia, nieprawdaż? Świetnie, ale czy życie doprawdy jest aż tak niewyczerpane? Moim zdaniem niewyczerpane jest tylko dopóty, dopóki może się toczyć dalej swoim naturalnym trybem, spokojnie i rozlewnie, jak piękny dziki strumień. Tymczasem łatwo zauważyć, że my, głupi wykształceni ludzie, jesteśmy tylko wyzyskiwaczami, czyścicielami życia, a nie jego naturalnymi dziećmi. Zupełnie tak, jak gdyby życie było wielkim, zakurzonym dywanem, który dziś, w naszej epoce, należy powiesić na drążku i porządnie wytrzepać. Dziś nawet technicy dentystyczni, odkąd widzieli Lulu, zaczynają studiować ścięgna i mięśnie życia, jakby chodziło o to, by poćwiartować stare zwłoki i po kawałku rzucać na scenę.

Rzecz ma się następująco: im bardziej życiowy i naturalny jest teatr, tym bardziej zalęknione, ostrożne, drażliwe i wygodnickie staje się codzienne życie. Scena, nakarmiona wytrzepanymi prawdami, działa onieśmielająco; kiedy jednak, jak po trosze miała w zwyczaju przedtem, na wielką skalę i w nienaturalnie pięknej formie rozsnuwa złote, idealne kłamstwa, wówczas pobudza, zagrzewa i sprzyja pięknej, jaskrawej pospolitości życia. Człowiek idzie do teatru i upaja się dziwnym, szlachetnym, pięknym, pogodnym światem. Uważajcie z tymi swoimi rozbuchanymi sztukami z natury, aby życie pewnego dnia nie uschło ze szczętem. Co do mnie, jestem za teatrem kłamstwa, Panie Boże dopomóż.

„Die Schaubühne”, lipiec 1907

WIELKOMIEJSKA ULICA

Niektóre ulice w starej części miasta wydają się dziwnie opuszczone; katedra ze swym dostojnym przepychem albo, powiedzmy, monotonne koszary czy stary zamek jeszcze bardziej umacniają wrażenie ciszy i samotności. W przyćmionych piwiarniach dla lepszej klienteli siedzą nad gazetami nieliczni wieczorni goście; kelner stoi bezczynnie z serwetką przez ramię. Gdzie indziej, parę ulic dalej, ludzie idą spiesznie, w gęstej ciżbie, nikt ich nie goni, ale, jak się zdaje, nikt też ich nie wabi. Setkami zmierzają z jednakich stron w podobne strony i wszyscy zachowują swojego rodzaju godny podziwu umiar. Drzewa są szczególnie zielone, nie jak w innych miastach. Cichy cmentarz z dawnych czasów przytyka do jednej z najruchliwszych ulic, gdzie po nierównym bruku nieustannie toczą się dorożki, furmanki i omnibusy. W lokalach Aschingera nieustannie nalewa się piwo do kufli i każdy z kolejno napełnianych kufelków znajdzie klienta i konsumenta. Szefowie przybytków rozkoszy przybierają pozy oficerów na polu bitwy, a oficerowie idą swoją drogą spokojnie, bez hałasu, statecznie i skromnie, jak gdyby od dawna sprzykrzyły im się pozory tupetu, co niekiedy faktycznie się zdarza. Przechodząc na drugą stronę ulicy, trzeba uważać, by nie zostać przejechanym, ale ta uważność jest niedostrzegalna, weszła już w nawyk. Wielkie miasto powściąga i skraca poruszenia. Mieszkańcy rejonów północnych może od roku nie oglądali jasnych, wytwornych dzielnic zachodnich, i trudno sobie wyobrazić, co mogłoby skłonić mieszkankę części zachodniej do wyprawy w rejony Schlesischer Bahnhof, chyba że sprawiły to jakieś szczególne okoliczności.

Ludzi niedołężnych widuje się tu rzadko, a to przede wszystkim dlatego, że chory albo zmęczony miałby wszelkie powody, by obawiać się tego nieustannego ruchu, i woli spokojnie siedzieć w domu. Po ulicach krążą osobnicy mniej lub bardziej krzepcy, rześcy i demonstrujący radość życia, już z czystej przyzwoitości, w poczuciu, że wszyscy żyjący i chodzący wokół zdobywają się na pewnego rodzaju dyskretną kurtuazję. Markotni i zniechęceni muszą tłumić swój markotny nastrój i zniechęcenie z czysto praktycznych względów, gwałtownik czuje się zmuszony do opanowania, ktoś, kto chciałby roześmiać się donośnie, momentalnie rozumie, że mu tego nie wolno, a ten, komu łzy napływają do oczu, szybko skręca i wpatruje się w okno wystawowe, jakby coś go nadzwyczajnie zainteresowało. Flirt posługuje się najprostszymi i zarazem najsubtelniejszymi sposobami. Chociaż wydaje się, że na ulicach, placach i w tramwajach obcy ludzie pilnie schodzą sobie z drogi, unikają kontaktów i nie zważają wzajem na siebie, to jednak dochodzi do wielu pięknych, miłych zbliżeń, częściej niż obserwator mógłby przypuszczać, a nietutejszy zaobserwować, właśnie dlatego, że ten, kto nosi się z jakimś zamiarem albo się do czegoś zabiera, zachowuje się, jakby roił o niebieskich migdałach. Jeśli zdarzy się drobna nieprzyjemność, koń upadnie na równej drodze, wywiąże się awantura czy coś w tym rodzaju, przeważnie wokół natychmiast gromadzi się spora grupka gapiów, którzy nie reagują na incydent ani obojętnie, ani z przejęciem.

Wszędzie panuje schludny porządek. Okna wystawowe wypolerowane są równie starannie jak wypowiedzi ludzi, wykształconych i niewykształconych, służąca przyzwyczaja się poruszać jak państwo, a pani wielkiego domu nie obnosi na pokaz swojej godności i nieprzystępności. Pociesznie niewinny uczniak jedzie do domu z cenzurką tym samym tramwajem, w którym siedzi ladacznica albo człowiek, który zyskuje tu czas na knucie zbrodniczych planów, i jedno nie przeszkadza drugiemu. W wielu oczach błyska tajemna tęsknota, wiele ust jest zaciśniętych, wiele dusz drży w trwodze, ale zawsze stara się zachować fason, nie zejść z drogi rozsądku, trzymać się jak się da. Ulice wyglądają podobnie jedna do drugiej, jak ludzkie losy, a przecież każda ulica ma własny charakter, a ludzkie losy są nieporównywalne. Co się tyczy elegancji, na ogół upatruje się ją i dostrzega w tym, by unikać jej podkreślania; jej największy urok polega na pewnym zaniedbaniu, podobnie jak szlachetność myśli i uczuć kończy się z chwilą, gdy usilnie stara się uzewnętrznić, a styl języka zawodzi, gdy koniecznie chce się pokazać.

Wielkość i duma tego miasta ma u podłoża wyrazistą ciszę; bezdźwięczność jakaś wieńczy dźwięk, którego – spędziwszy pewien czas w zacisznym wiejskim ustroniu – tęsknie się wyczekuje, jak ożywczego balsamu. I niewątpliwie w wielkim mieście na pierwszy plan wysuwa się jawna potrzeba unikania wszelkiego zbędnego pośpiechu i rozgorączkowania. Duże znaczenie przywiązuje się tu do tego, by dobrze zjeść i wypić, głodni ludzie są zagniewani na bliźnich i gdzie tylko się znajdą, zaraz poszturchują łokciami albo kłują wyrazem niezadowolonych, rozeźlonych twarzy. Złość jest wrogiem ludzi i wrogiem naszej własnej osoby, niepotrzebnie się żołądkującej, a ponieważ tam, gdzie wielu ludzi tłoczy się obok siebie, każdy to czuje; można powiedzieć, że miasto, które rozwinęło się w wielkie miasto, gotuje powolny kres masie daremnej złości, bo taki złośnik po prostu nie wytrzymuje między ludźmi. Zapewne, często wypełnia nas gniew, wściekłość albo nienawiść, ale potem idziemy i mieszamy się z tłumem, tzn. idziemy między ludzi i patrzcie tylko, dusza wnet uwalnia się od skazy. W wielkim mieście naturalnym sposobem krzewi się pewien rodzaj szlachetnego, dalekowzrocznego socjalizmu, a nienawiść klasowa istnieje bodaj już tylko w gazetach, które się o niej rozpisują. Lada robotnik albo wyrobnik, jeśli odznacza się zdrowiem na duszy i na ciele, może spokojnie triumfować nad bogaczami, którzy fizycznie czują się kiepsko i często nie mogą tego ukryć; tak więc żałować należy chorego, nie biednego, a krzywdą jest brak zdrowia, a nie mizerne dochody. Tego przekonująco uczy wielkie miasto. O Boże, dość już, dość, muszę wyjść, wyjrzeć na świat, dłużej nie wytrzymam, muszę się komuś roześmiać w twarz, muszę na przechadzkę. Ach, cudnie, przecudnie jest żyć.

„Deutsche Monatschefte” („Die Rheinlande”), listopad 1910