Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
W 22. tomie swojej bestsellerowej serii Małgorzata Musierowicz ani trochę nie zwalnia tempa. Wokół rodziny Borejków nieustannie dzieje się dużo i intensywnie…Józinek, a raczej już Józef, szykuje się do śluby, zaś Ignacy Grzegorz do roli ojca. Natomiast, niespożyta jak zawsze, Ida realizuje swoje marzenia, remontując ruinkę. Główną rolę w tej historii nie odgrywa jednak żadne z nich, lecz Nora Górska, córka Patrycji-Pulpecji, a aktualnie dość burzliwie dorastające dziewczę. Trzeba przyznać, że hormony nie oszczędzają Nory, a ona swojego otoczenia, które wraz z nią przeżywa męki wieku nastoletniego…
Wszystkie części serii Jeżycjada® dostępne tylko w Legimi! Czytaj i słuchaj dzięki synchrobookom®!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 357
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
MAŁGORZATA MUSIEROWICZ
CiotkaZgryzotka
Wymarzony Dom ciotki Idy stał na zboczu, pod sosnami. Co prawda w pełni zasługiwał na nazywanie go Ruinką, lecz miał też zaletę: rozsypywał się w idealnym punkcie widokowym.
W dole mianowicie, otoczone zewsząd innymi leśnymi wzgórzami, lśniło błękitem oczko jeziora z zielonymi rzęsami trzcin. Pomiędzy wodą a obłokami zawisł w powietrzu ptak – jakby się zachwycił ich odbiciem. Chociaż może, kto go tam wie, zachwycał się własnym.
Cisza.
Błogość.
Łono natury w stanie słodkiego spoczynku – nawet nie westchnie. Żadnego wiatru.
Mimo to z pacnięciem spadła z drzewa śliwka. Za chwilę oderwał się od gałązki pożółkły liść i z wolna sfrunął po spirali. Wylądował na głowie dobrze odżywionej dzieweczki, która leżakowała gniewnie pośród zielska, utrwalając swą opaleniznę.
To była Nora, młodsza z dwu córek Patrycji i Floriana Górskich. Skądinąd obdarzona urodą aniołka i sporym urokiem osobistym, miała ostatnio trwałego pecha i ciasny aparat korekcyjny na zębach, ponadto zmuszono ją do odbywania w czasie wakacji nadmiernej doprawdy pokuty, a wreszcie w poważnym stopniu znużyło ją życie rodzinne. Wszyscy ją denerwowali. Z tych przyczyn była obecnie w nieprzychylnym nastroju, a jej myśl snuła się wokół spraw raczej niemiłych. Miast z młodzieńczą beztroską pławić się w słońcu i napawać życiem jako takim, Nora ubolewała nad tym, że lato wolności znów się kończyło. Tym razem było to szczególnie dotkliwe, bo przeszła do pierwszej klasy LO. Czuła, że stoi przed niebotyczną górą, i to w dodatku całkiem sama, bo najlepsze koleżanki przeniosły się do liceów w Poznaniu, podczas gdy ją woleli rodzice zatrzymać w gminnym zespole szkół, niedaleko domu.
Tak zasępiona, Nora nie zwróciła najmniejszej uwagi na liść, który złożył na jej czole ów lekki – i raczej suchy – pocałunek. A przecież w ten symboliczny sposób dawała o sobie znać nadchodząca jesień, brzemienna, jak można było oczekiwać, w rodzinne wydarzenia wielkiej wagi, zaś w skali krajowej i globalnej – w historyczne wręcz przełomy, których, jak zwykle, nikt by się nawet nie spodziewał. Historycznych przełomów zresztą nie da się przewidzieć, z prostej przyczyny: nigdy nie wiadomo, co komu strzeli do głowy, a zwłaszcza – kiedy.
Tym trybem potoczyłaby się być może myśl Nory Górskiej, gdyby zechciała ona zwrócić uwagę w kierunku spraw globalnych.
Nie zechciała jednak, bowiem dla szesnastoletniego umysłu znacznie ważniejsze jest to, że właśnie się dostało esemesa.
Oto brzdęknął nowiutki smartfon Nory, spoczywający w pełnej gotowości na tak zwanym podorędziu, czyli w możliwie najmniejszym dystansie od jej prawej dłoni (mianowicie na prawym kolanie). Właścicielka tego wszystkiego natychmiast złapała telefon i chciwie odczytała wiadomość.
WIDZĘ CIĘ!
Tak właśnie brzmiał ów krótki komunikat, wysłany z nieznanego jej numeru.
I to była niespodzianka oraz prawdziwa zagadka.
Nora gapiła się przez chwilę w wyświetlacz. Kto ją widzi na tym odludziu, u licha, i skąd? Jakaś bujda. Albo pomyłka. Jedyną żywą istotą ludzką w promieniu paru kilometrów jawiła się, widoczna przez otwarte okno, ciotka Ida. Lecz czemuż miałaby ona słać esemesy do siostrzenicy, skoro mogła ją w każdej chwili zawołać do kuchni, gdzie właśnie, stękając znacząco, sama jedna przesuwała lodówkę?
Może więc ktoś czai się w krzakach i stamtąd esemesuje?
Ale krzaków nie było tu zbyt wiele. Nie miałby gdzie się czaić. Wszędzie rosły strzeliste sosny, gołe od dołu, a rozwichrzone u szczytów. Wokół Ruinki, w niewiarygodnie zachwaszczonym ogrodzie, stało zaledwie kilka nędznych drzew owocowych, a świat krzewów reprezentowany był przez anemiczny agrest, kolczaste jeżyny i przytulony do południowej ściany czarny bez.
Czyli to pomyłka, zdecydowała Nora.
Odłożyła telefon na to samo brązowe kolano i wystawiła twarz do słońca.
No, błogo. Błogo. Co tu kryć.
Dobrze się stało, że ciotka Ida zjechała wreszcie na urlop.
Na pierwszą o nim wieść (przedwczoraj) Nora natychmiast zażądała, by jej pozwolono przenieść się do ciotuni. Choćby na ten ostatni letni weekend. A najlepiej na całe dwa tygodnie. Żądanie podparła argumentem, że osławiona Ruinka położona jest na dzikim odludziu i że ciotka nie będzie tu bezpieczna, samiutka jak ten palec. No i ktoś jej musi przecież pomagać w pracach remontowych.
Ten właśnie aspekt najwyraźniej przeważył. W to im graj! Rodzice zadali jej srogą pokutę, zrzucając na nią prace domowe i porządkowe, więc budowlane wydały im się zapewne idealnym uzupełnieniem dotychczasowych udręk. Zgodzili się! I oto dziś, przejechawszy na rowerze ponad dziesięć kilometrów przez upalne pola i lasy, mogła spocona Nora zasiąść – nareszcie bezczynnie! – przed tą stuletnią kupą gruzu.
Najpierw jednak zerwała z siebie, niczym kajdany, cywilizowany strój i powiesiła go mściwie na gałęzi, z właściwym sobie bojowym rozmachem pozostając jedynie w minimalistycznej bieliźnie. Następnie zrzuciła adidasy, znalazła wśród zielska zapomniany leżak i padła nań ciężko, ostatkiem swych młodych sił. Tak oto, nareszcie samotna, mogła sobie cierpliwie czekać na przyjazd ciotki, podziwiając widoki oraz zajadając przygotowane przez mamę kanapki z pyszną pastą tuńczykową.
Około pierwszej spadł przelotny deszczyk i Nora schowała się pod drzewo. Około drugiej znów się zrobił upał. Około trzeciej przybyła wreszcie ciotka Ida i przede wszystkim uwolniła z samochodu swego dziewięciolatka, Ziutka (który natychmiast pomknął z górki w stronę jeziora), potem wydała najzupełniej zbędny okrzyk („Już jestem!”), a następnie zaczęła przetrząsać samochód, torebkę oraz kieszenie w poszukiwaniu klucza. Wreszcie znalazła go, otworzyła lśniące nowością drzwi Ruinki, a także wszystkie cztery nowo wstawione okna, po czym od razu się wzięła za energiczne rozładowywanie (wespół z okolicznym panem Chrobotem) sfatygowanego mercedesa vito. Przywiózł on za nią z Poznania starą lodówkę, stare meble, stary materac, a także sporo całkiem nowych puszek i worków gipsu oraz worek kleju do glazury.
W jakiś czas potem pan Chrobot zacharczał, splunął, uruchomił vito i odjechał ku dalszym wyzwaniom, ciotka zaś przestawiła swoje autko w cień, wrzasnęła na Ziutka, żeby uważał i się nie utopił, wypiła duszkiem butelkę wody i momentalnie wzięła się za prace remontowe.
Ale Nory to zawrotne tempo nie obowiązywało! – nareszcie to ona była gościem, cha, cha, cha, i mogła się opalać w ciszy i spokoju.
Co prawda ciotka Ida nie należała do osób bezszmerowych. Była tak dynamiczna, że otaczał ją nieustanny szczęk i przeróżne łoskoty, nie mówiąc o szuraniu. W dodatku wyśpiewywała przy pracy albo dla odmiany zanosiła się gwizdem artystycznym.
Chyba że wykrzykiwała, jak teraz właśnie, głosem oszalałej kozy:
– Noo-oo-orka!
O, matko, litości. Norka! Dobrze, że nie tchórzofretka.
Fatalnie. Fatalnie. Nawet samo w sobie, niezdrobnione, imię Nora było już dość odpychające, zaś w połączeniu z nazwiskiem wręcz rozprzestrzeniało zapach zimnej stęchlizny: Nora Górska!
Czy ich zaćmiło, czy co? Równie dobrze mogli byli ją nazwać Grotą Górską. Albo Jaskinią. Albo wręcz Górską Pieczarą.
– Nigdy mnie nie rozumieli! – wyrzekła gniewnie, trochę do siebie, a trochę w przestrzeń, bo zawsze dobrze jest wyjawić swą boleść światu, a przy tym nawet nieco przesadzić; to przynosi człowiekowi minimalną ulgę.
Świat jednak zachował swą zwykłą obojętność, a zareagowała wyłącznie ciotunia, która, przebrana już w szorty i stary podkoszulek męża, z zapałem malowała ściany na kolor turkusowy. Teraz wychynęła raptownie z okna, a jej autentycznie rude kędziory zajarzyły się w słońcu.
– Ha! Jak słyszę takie typowe manifesty, to od razu wiem, że chodzi o rodziców – oznajmiła, ostrożnie opierając upaćkane przedramiona o nowiuteńki parapet. Na piegowatym policzku miała pręgę emulsji.
Nora uznała, że szkoda gadać. Ziewnęła mimo woli.
– To jest jedna z najbardziej rozpowszechnionych skarg w okresie adolescencji, powiedzmy sobie szczerze: czysty banał! – dodała ciotka z niesmakiem, który zawsze odczuwała w obliczu banału. Była ona bowiem osobą, delikatnie mówiąc, nietuzinkową. – A więc rodzice nigdy cię nie rozumieli? – ciągnęła z tak charakterystyczną dla niej kąśliwą ironią. – Hu, hu. Pamiętam co innego. Chyba trudno mieć lepszych. Wiedziałaś to zawsze, lecz tylko do momentu, gdy hormony ruszyły na dobre. Dojrzewanie! – cóż za okropny czas, gdy wszystko się biednemu człowiekowi dokumentnie kićka. Przestań się smażyć na słońcu, bo dostaniesz udaru. A może już dostałaś. Schowaj pod dach ten swój zmoknięty rower, nie po to biedni rodzice kupili ci to cacko, żeby zardzewiało. Kawał grosza, co tu kryć. Chodź no tu do mnie, pomożesz mi z lodówką – rzekła i znikła.
Norze nie chciało się ruszyć. W rzeczy samej! Kiedy człowiek musi od rana do nocy dojrzewać, bywa niekiedy okropnie zmęczony. Nawet jeśli aktualnie nic nie robi, tylko intensywnie rośnie w absolutnie wszystkich kierunkach. Westchnęła. Ziewnęła. Zebrała siły, żeby wstać z leżaka.
I w tejże chwili telefon znów znacząco brzdęknął.
MUSISZ ŻŻUCIĆ PARĘ KILO – głosił esemes, z całkowitym bezwstydem eksponując dubeltowy błąd ortograficzny. – PZDR OD DENTYSTY
Nora od razu panicznie wyłączyła telefon (zrywając się przy tym na równe nogi, jakby ją coś ugryzło w gołe plecy lub poniżej), odrzuciła go od siebie jak skorpiona, po czym oburącz zasłoniła swe kształty i skoczyła jak kangur ku drzwiom.
Wpadłszy z pełnego słońca w półmrok sieni, natychmiast potknęła się o kubeł (na szczęście zamknięty) z bielą emulsyjną. Omal nie zaryła jak długa. Były tu jeszcze inne farby w puszkach i wiaderkach, a także drabina i taczka z workiem cementu. Obok stało wiadro, pełne brudnej wody. Łapiąc równowagę, Nora chwyciła się drabiny i strąciła z niej jakiś przedmiot, który z pluskiem wpadł w owe pomyje.
Ciotka spojrzała, przewróciła oczami, cmoknęła z naganą, a następnie zapuściła energiczną prawicę w wiadro.
– Istne cielę – orzekła. – Utopiłaś mi komórkę.
– To niechcący, niechcący! – zaklinała się Nora.
– Nic nie wspominałam o premedytacji. Powiedziałam, że jesteś cielę.
– Nie spodziewałam się komórki na drabinie!
– A to niby dlaczego? – zdumiała się bezgranicznie ciotka.
– Dobrze, przepraszam!
– Jasny gwint, nie działa.
– I co teraz?! Nowa pokuta?! Ja się zabiję!
– Nie zabijaj się. To był rupieć. Kupię sobie nową i niepodrapaną. Zresztą, po co mi telefon na wakacjach, przynajmniej nikt ze znajomych nie będzie mi wydzwaniał o swoich zatokach lub, co gorsza, ropniach w uchu. Okażę ci wielkoduszność. No, ale za to – jazda mi do roboty! – poleciła ciotka. – Lodówka jest ciężka jak słoń, to ta zabytkowa, z Roosevelta. Gabrysia mi ją scedowała, a sobie kupiła nową. Diabelstwo waży chyba tonę.
– Yh – jęknęła Nora. – Gdzie ją niesiemy?
– Pod tę ścianę, już jest pomalowana. Nie, nie! – nie dźwigaj, nieszczęsna, patrz, nachylam, a ty trzymaj, uwaga, stawiam ją na narożniku, będziemy ją we dwie okręcać i tak dotoczymy na miejsce.
Nastąpiła seria postękiwań (Nora) i cichych przekleństw po łacinie (ciotka), wreszcie jednak diabelstwo zostało umieszczone w kącie, obok jedynego czynnego gniazdka elektrycznego.
– Dobra, to ja teraz pomaluję między oknami – oznajmiła z młodzieńczym zapałem ciotka Ida, uparcie wciskając wtyczkę kabla w zachlapane emulsją dziurki, co też jej się wreszcie, o dziwo, udało. Lodówka wystartowała.
– A ty sobie weź ciastko z parapetu – dorzuciła ciotunia gościnnie. – Dorotka mnie zaopatrzyła, dba o swą przyszłą teściową. Zjadłam już dwa, i to bez cienia obawy, bo spalam tu kolosalne mnóstwo kalorii. Ale trzy to by już chyba było za wiele! – co rzekłszy, przejechała po ścianie okiennej kosmatym wałkiem na długim wysięgniku. – Swoją drogą – dorzuciła, posapując – Dorota piecze pilnie co drugi dzień, obawiam się, że Józinek zacznie tyć zaraz po ślubie i zgrabny junak, którego tak zdrowo żywiłam i tak starannie hodowałam, zamieni się w jednego z tych zapyziałych mężusiów o zatartych rysach twarzy i oczkach jak dwie porzeczki. Plus oponka. Ale przecież ja nie chcę się wtrącać. Postanowiłam, że będę wzorową teściową. Tak, możesz całą butelkę, mam więcej, przywiozłam parę zgrzewek. Jak zjesz, to trochę mi pomożesz. Roboty tu jest dla całej brygady fachowców, a muszę robić wszystko sama. Mojemu Markowi jak zwykle nie udało się wyrwać z kliniki. Niewdzięczna ludzkość uparcie zapada na zdrowiu jak zwykle wtedy, gdy pan ordynator ma jechać na zasłużony urlop…
I tak dalej, i tak dalej.
Ciotka Ida słynęła z niebywałej elokwencji (dziadek Borejko mówił, że to logorea1) oraz z surrealistycznych skojarzeń. Mogła tak nadawać godzinami. W dodatku lubiła organizować bliskim czas. A więc trzeba było jednak wybrać się na weekend gdzie indziej, pomyślała Nora, po czym wzięła z papierka drożdżówkę, obejrzała ją, odłożyła i z ciężkim westchnieniem usiadła na skrzyni, zawierającej nowe białe płytki podłogowe.
1 Słowotok (z gr.).
Ech, życie rodzinne! Niekończąca się karuzela wydarzeń. Te pozytywne z reguły pobudzają do istnienia te negatywne. I viceversa2. I jakkolwiek by się wszystkie razem toczyły oraz przeplatały, zawsze w końcu najbardziej szlachetna (a tym samym bezbronna) jednostka musi stać się ich ofiarą.
2 Na odwrót (łac.).
Parę przykładów. Kuzyn Józinek oznajmił tuż przed wakacjami, że tuż po wakacjach weźmie ślub z Dorotą Rumianek, a na tę wieść jego młodsza siostra Łusia wybiegła z domu, po czym zamieszkała na wsi; gdzie? – oczywiście u rodziców Nory.
Kuzyn Ignacy Grzegorz (żonaty już od roku) ogłosił na specjalnie zwołanym mityngu familijnym, że spodziewa się dziecka, wraz oczywiście z Agą. Dlatego właśnie postanowili nigdzie nie wyjeżdżać, tylko spędzić lato w jakimś spokojnym miejscu. Gdzież by?! – u rodziny. Czyli u rodziców Nory.
Siostra Ignacego Grzegorza, piękna Laura, musiała wypełniać liczne zobowiązania zawodowe (była śpiewaczką – sopran koloraturowy), toteż chętnie zostawiała swego małego Juleczka pod opieką pobliskiej ciotki. Tak się składało, że najbardziej pobliską z nich była – kto? – a jakże! – Patrycja, mama Nory.
Druga siostra Ignacego, Róża, miała chyba jakieś życiowe problemy, w każdym razie ciocia Gabrysia, która poleciała z krótką wizytą do Oksfordu, została tam jednak na całe lato, żeby się zająć swą najstarszą córką i wnukami. Dziadkom brakowało jej regularnych wizyt, więc na kim się to skrupiło? Oczywiście na Patrycji, a więc pośrednio na jej córkach. A konkretnie – na Norze. Nie Ani.
Oto bowiem tego lata starsza siostra Nory, Ania, całkowicie beztroska flirciarka, nieoczekiwanie dostała się (wraz z kuzynką Łusią, którą naśladowała wiernie od urodzenia) na studia (japonistyka na UAM). Po Łucji Pałys spodziewali się tego absolutnie wszyscy, po Ani Górskiej – nikt zgoła. Tak więc to nie Łusię, lecz właśnie Anię oblała złota poświata zasłużonej chwały, co niestety miało przykre skutki – dla kogo? Dla Nory. Na nią bowiem, oczywiście w ramach pokuty, spadła większość domowych zajęć, które dla intelektualnej triumfatorki były obecnie zbyt uciążliwe.
Zarówno Ania, jak i kuzynka Łusia stały się tego lata denerwujące jak nie wiem co. Wciąż się wymądrzały i tworzyły całkowicie hermetyczny duet, szepcząc do siebie co chwila, pokazując sobie coś w telefonach lub choćby tylko wymieniając długie, porozumiewawcze spojrzenia. Były ponadto nierozłączne. Jak siostry.
Ania najwyraźniej zapomniała, że siostrę to ona już ma, rodzoną.
Ale ta rodzona, choć stan obecny przysparzał jej stresów, wzrastających na mieszanym podłożu ambicji i zazdrości, ani myślała napraszać się o uwagę i względy. Nie, to nie.
Westchnęła ciężko.
– Nie biadol, nie biadol – skarciła ją ciotka Ida, nasycając wałek turkusową emulsją. – Tylko byś biadoliła i biadoliła. O co chodzi?
– O nic. Dobrze, że tu przyjechałam – oznajmiła wyjaśniająco Nora.
– Potwierdzę, o ile weźmiesz pędzel i poprawisz tu w kącie. Wałek nie sięga. Czemu nie jesz drożdżówki?
– Już ją mrówki jedzą.
– Co ty, co ty, mrówek się brzydzisz? Takie schludne istoty.
– Nędzne oszustki!
– Co z nimi?
– Tylko by pasożytowały. A niby takie są pracowite.
– Są – potwierdziła ciotka. – Przysłowiowo. Pracowite jak pszczółki, biedactwa. Bierz z nich przykład, jako i ja biorę.
– Wszystko bujda! – stwierdziła Nora, z natury radykalna, a teraz w dodatku będąca na prawidłowym rozwojowo etapie młodzieńczego buntu, utraty wiary w autorytety, podważania utartych prawd i bezradnego poszukiwania prawd nowych (nawet gdyby to miało dotyczyć świata insektów).
– Ależ naprawdę praca jest ich żywiołem! – broniła przyrody doktor Ida Pałys.
– No więc jakim cudem pojawiają się na dosłownie każdym darmowym posiłku?
– Norciu, wygłupiasz się do rodzonej ciotki. Serwujesz jej jakieś zwietrzałe dowcipy.
– Teraz znów „Norciu”!… O, matko, ja zwariuję. To wcale nie był dowcip. To jest fakt. Nieroby jedne.
– Ależ mrówki są zawsze w pracy! Zawsze! To my się beztrosko bawimy, jak te koniki polne, gadamy, zajadamy smakołyki, a tymczasem one, w sobie tylko znanym celu strategicznym, bez słowa dźwigają nasze okruchy, w tę i nazad, w tę i nazad. Truchcikiem.
– Nie lubię mrówek!
– Naprawdę? Od razu mi ich żal. Jesteś pełna takich gwałtownych, burzliwych wręcz uczuć.
– Jestem ekstrawertyczką – oznajmiła bojowym tonem Nora, która niedawno przeczytała artykuł psychologiczny w czasopiśmie dla kobiet.
– Jak połowa ludzkości – uprzytomniła jej ciotka. – Nie przejmuj się tym za bardzo, moje biedne dziecko.
– Nie jestem już dzieckiem!
– Tak, zauważyłam. Nie ukryjesz tego, robiąc z pleców pałąk. Zwłaszcza w samej bieliźnie. Hu-hu! – zawrzasnęła wesoło ciotunia i chlasnęła farbą, aż po ścianie bryzgi poszły.
– Ciociu, a czy ja mam o parę kilo za dużo? – zapytała wbrew swej woli biedna ekstrawertyczka, w zasadzie, niestety, pewna odpowiedzi. (Doktor Ida Pałys miała wieloletnią już obsesję na temat beztłuszczowej figury i takiegoż odżywiania).
– Tak! – padł oczywiście bezlitosny wyrok. – Jak każdy zresztą.
Mimo że się spodziewała takiej riposty, Nora nie umiała ukryć przykrości, co widząc, dobra ciocia pospieszyła ze słowami pociechy:
– Wciąż jeszcze jednak nie jest najgorzej – rzekła łaskawie. – Tylko uważaj, co jesz, odstaw definitywnie cukier, tę białą truciznę, i trzymaj się prosto, dziewczyno, bo trwale zdeformujesz sobie kręgosłup, w dodatku na własne życzenie. Szczęśliwe mrówki! – one nie mają takich problemów. Nie, nie, nie, ja bynajmniej nie stawiam ci mrówek za przykład, ich w ogóle nie da się postawić. Są przysłowiowo ruchliwe, a przy tym nie mają kręgosłupa. Ja tylko mówię, że mrówka nigdy w życiu nie zrobi dzikiej awantury w auli szkolnej i nie spowoduje spięcia w aparaturze nagłaśniającej.
Nora, która już zaczynała się załamywać, ożywiła się teraz, by prychnąć ze zniecierpliwieniem, bo tego tematu to już naprawdę miała dość.
– Nie prychaj, nigdy nie prychaj, zachowuj się zawsze jak dama – instruowała ją zdyszanym głosem ciotka Ida, nie przerywając swej entuzjastycznej pracy. – Co najwyżej zaklnij w jakiś naprawdę wyszukany sposób, najlepiej w języku obcym. Ja klnę wręcz w języku martwym.
– A ja nie klnę. Jak już bardzo muszę, to mówię: „psiakrostka”, jak taki jeden staruszek z parafii.
– Jak staruszek?!… Z parafii?!… O, słodkie niebiosa, źle z tobą.
– Ale w odróżnieniu od niego – po cichu.
– To nie może pomóc w rozładowaniu agresji! – mówiąc te słowa, Ida wręczyła siostrzenicy płaski pędzel, po czym dodała od niechcenia: – Masz, to dopiero dobrze ci zrobi, pomaluj tam przy podłodze, pomóż ukochanej ciotce, którą bolą plecy, bo się w twoim wieku garbiła. A biust urósł jej i tak. Maluj, i niech to będzie część twej pokuty.
Nora ujęła pędzel w dwa palce, spojrzała na niego z niechęcią, a następnie odłożyła go między mrówki.
– Pokutuję już trzeci miesiąc – zauważyła gorzko.
Ciotka Ida z zapałem pokrywała ścianę turkusową emulsją, podczas gdy wałek mlaskał ohydnie.
– Bo to była bardzo kosztowna aparatura – sapnęła, docierając do narożnika. – Biedny Florian musiał za wszystko zapłacić. Nie wiem, który jeszcze ojciec rozwiązałby sprawę tak wspaniałomyślnie – od ręki, a przecież bez rękoczynów.
– Wspaniałomyślnie?! On się zemścił, on mi nie pozwolił jechać na festiwal szekspirowski!
– A dokąd?
– Co za różnica? Chodzi o to, że Ania z Łusią sobie pojechały!
– Aha. No i słusznie ci nie pozwolił. Złapaliby cię tam zaraz koło głośnika, z wyrwanym kablem w dłoni. Hańba dla rodziny, koszty, Szekspir się w grobie przewraca non stop etcetera3. A właściwie dlaczego ty tak lubisz psuć nagłośnienie?
3 I tak dalej (łac.).
– Lubię?!… Proszę, zrobili ze mnie maniaczkę! A ile razy już wyjaśniałam!
– Mnie – ani razu. Spróbuj! – rzekła ciotka pogodnie.
– Nie chciałam ZEPSUĆ, tylko wyłączyć, a wszystko to wina tej Zumbaby.
– A kto to?
– Baba od zumby. Nienawiść w oczach. Dwa metry ścięgien. Na szyi tatuaż w kształcie pająka. Pajęczyna poniżej.
– Och, jaki udany portret słowny. A zumba to jest co? – chciała wiedzieć ciotka, ale przypomniała sobie, że przecież wie. – Ach, prawda. Nowa zbiorowa iluzja. A zawsze mówię, uważajcie, co jecie! To nie, nikt mnie nie słucha. Kobiety najpierw opychają się chałwą, zagryzają tłustą kiełbasą, zapijają likierem, a dopiero potem myślą. W efekcie muszą sporo zapłacić, żeby wolno im było się publicznie rozebrać, wymachiwać rękami i trząść tym wszystkim na komendę, skacząc w takt ogłuszającej…
– Otóżto!
– Aaa! Aaa! Ahaaa! Teraz rozumiem.
– Ogłuszająca. Na maksa! Plus wzmacniacze. Głośniej już nie było można. A ja mam wybitną wrażliwość muzyczną.
– Skąd wiesz, że wybitną?
– Babcia to odkryła.
– I co?
– I teraz sobie razem słuchamy muzyki. Najbardziej lubię koncerty obojowe Albinoniego.
– Ach. Albinoni. No to faktycznie. Różnica musiała być znacząca.
– A jak. A zresztą w sali obok mieliśmy kółko matematyczne. Nauczycielka mnie posłała do auli, żeby Zumbaba ściszyła muzykę, bo nie możemy myśleć. A ona wrzasnęła, że mam się odczepić, bo zumba musi być maksymalnie głośna.
– No to trzeba było wrócić do nauczycielki i ją tam posłać.
– Ciociu, ja chciałam tak zrobić. Ale zobaczyłam dziecko.
– Też podskakiwało?
– Właśnie nie. Matka podskakiwała. A biedne dziecko płakało. Siedziało w kąciku i tymi malutkimi rączkami zatykało sobie te malutkie biedne uszka. To był taki straszny ryk, że bębenki pękały. Nie wiem, jak można to wytrzymać, cała szkoła się trzęsła. I cała ulica. A Zumbaba – wszyscy się jej boją! – kazała mi się wynosić, bo ona tu wynajmuje aulę po godzinach i ma prawo robić, co się jej podoba. Więc ja na to się uniosłam…
– Zamiast się wynieść, ty się uniosłaś. Dama nigdy się nie unosi. Chyba, że masz moje geny. Ja się unoszę.
– …i bez namysłu wyrwałam kabel. I coś huknęło, błysnęło i przestało. Aha, i dym się puścił.
Ciotka przerwała malowanie i przyjrzała się siostrzenicy z namysłem.
– I to wszystko?
– Tak – odparła Nora z prostotą.
– No wiesz… – rzekła Ida. – Nie wiedziałam o tym biednym dziecku z zatkanymi uszkami. To zmienia postać rzeczy. Chińska tortura! Matka kryminalistka. I potem się dziwią, że rośnie kolejne pokolenie z uszkodzeniami słuchu i mikrourazami mózgu. Czysta zgroza, całe generacje ludzkości będą przygłuche oraz tępawe, i to w skali globalnej. Może już są. Prawdę mówiąc, jako odpowiedzialny laryngolog też bym postąpiła tak jak ty. Nawet gdybym miała za to pokutować przez całe lato. Działałaś bezinteresownie, działałaś propublicobono4.
4 Dla dobra ogólnego (łac.).
– Pro co?
– Nie udawaj. Dziadek na pewno ci to już wyjaśnił.
– Dziadek niczego mi nie wyjaśniał, bo zajmował się tylko braćmi Rojek i moim własnym psem. W te wakacje uczył ich łaciny.
– Psa też?
– Kto wie. Panował powszechny zapał. Szymon i Jędrek przez głupie dwa miesiące wykuli na pamięć kilka pieśni Horacego. Może i Bobek, czemu nie.
– My też musiałyśmy – oświadczyła ciotka Ida w imieniu czterech sióstr Borejko. – Notabene5, jeszcze w pieluchach wiedziałyśmy, co to znaczy: propublicobono.
5 Nawiasem mówiąc, dosł. zauważ dobrze (łac.).
– Ja też to wiem.
– Więc czego nie wiesz? A może nie rozumiesz, co to jest wspólne dobro?
– Rozumiem, tylko nie wierzę, że w ogóle jest możliwe.
– Możliwe? – jest wręcz konieczne! To znaczy: dążenie do niego jest konieczne. Ujmę to tak: nawet jeśli razem z tobą na tej samej gałęzi siedzi twój antagonista z brzydkim charakterem, łupieżem, cuchnącym oddechem oraz obraźliwym w treści transparentem, nie należy owej gałęzi piłować. Bo inaczej zlecicie razem, a co gorsza jeden spadnie na drugiego. Z czego się tak śmiejesz? Na Jowisza, ależ ty masz zmienne nastroje!
– Cudny obrazek!
– Tak, myślę, że mi się udał – rzekła ciotka z zadowoleniem. – Jestem dobra w malowniczych syntezach. Obok tego nieświeżego z transparentem posadź jeszcze podrygującą Zumbabę z nienawiścią w oczach i obraz będzie kompletny, a gałąź będzie się trzęsła non stop. Jakże niewiele jest na niej osób, które nie patrzą wyłącznie we własny pępek, lecz, wznosząc natchniony wzrok ku przestworzom, próbują działać z myślą o wspólnym dobru! Oczywiście, działanie propublicobono jest z założenia bezinteresowne, więc uważam, że zawiniłaś co najwyżej nadmierną ekspresją. Muszę porozmawiać z Patrycją, żeby ci złagodzili sankcje.
– To nic nie da – spoważniała Nora. – Mama od razu chciała łagodzić. To tata się zaparł. Ten despota! Ten tyran! Autokrata, samowładca, dzierżymorda i autarcha. Satrapa!
– Hm. No nie wiem. Po namyśle przyznaję mu rację – namyśliła się ciotka. – Działanie propublicobono na koszt ojca jakoś mniej zachwyca. Że też musiałaś tak się unosić w obronie cudzego potomstwa! Jesteś chwilami silnie nadpobudliwa. Wiesz oczywiście dlaczego.
– Dlaczego?
– Mózg ci obrzmiewa.
– Nic podobnego!
– A jednak. Burza hormonów. Zatrzymanie wody w organizmie. Obrzęk tkanki mózgowej, powodujący apatię, okresowo przeradzającą się w nagłe przypływy humorów, a nawet szaleństwa. Spytaj wujaszka Marka, on tkankę mózgową ma w małym palcu, on ci potwierdzi. Jedyna rada: spokojnie przeczekać. I ograniczyć spożycie soli, moja Norciu. A najlepiej, żeby i masła.
– Ciotko!!! – eksplodowała Nora na samą wzmiankę o maśle. – Nie mów do mnie „Norciu”!!! Bo ja cię będę nazywać Zgryzotką! Jak wszyscy!
– Wcale nie jak wszyscy! – odparła z satysfakcją doktor Ida Pałys. – Zresztą jaka tam ze mnie Zgryzotka, jestem wszak wcieleniem pogody ducha i niezachwianego optymizmu. Owszem, ktoś tutaj ma ewidentny zgryz i zarazem cechuje się zgryźliwością. Nie ja. Ja po prostu radośnie czekam na emeryturę i delektuję się życiem.
To rzekłszy, odstawiła wałek, zanurzyła pędzel w turkusowych odmętach i wróciła do pełnego delektowania się życiem. Zawsze uwielbiała chlapanie farbą, wszystko jedno po czym – mogli to być nawet mityczni Lisieccy (stanowiący najbardziej soczyste z jej wspomnień o dawno minionej adolescencji).
Patrycyo, mojapięknai szczodrasiostro!
Dziękujęzamalinówki – pyszne! Ładnie, żesięz siostrzyczkąpodzieliłaś – Norciamówi, żemieliściew tymrokunieurodzajz powoduwiosennychprzymrozków. A szkoda. JabłkamogłybybyćpodstawąWaszejdietyażdowiosny.
O, gdybyśtylkoodstawiłatomasło, ileżbyśzyskała! (A ileż – straciła!) Jamasłajużw ogólenieużywam – i patrz!
Taktylkosobiepiszępośródciemnej, ciemnejnocy, bochoćjednąz pierwszychczynnościTwojej (namaślechowanej!) CórkiZgryzotkibyłoutopieniemikomórki, toprzecieżlaptopmójdziaław tejgłuszyażfurczy. ChcęCipowiedzieć, żebynajmniejnieszturchnęłamdziśNorypodtepulchneżebra, choćprzecieżutopiłami (w kuble! – „Doktorzarazwziąłtrzyrublei kazałgomoczyćw kuble” – Boy-Żeleński) wszystkiemekontaktyzawodowei towarzyskie, niewspominającjużnaweto prywatnymnumerzetejfryzjerkiw Kostrzynie (cudemgozdobyłam), doktórejtrzebasięumawiaćnadługoprzedprzewidywanąpotrzebą.
Przemilczałamwspaniałomyślnietenincydent, Pulpecyoluba, a nawetudałam, żegolekceważę. Alestratajest. Wspomnęnawiasem, żefryzjerkaowaznasięnaswojejrobociei matalent, i bardzochcędotejmistrzyninożyczekostateczniepojechać, bostraszniejestemrozczochrana. Nieustannie. A tuślubJózkacorazbliżej, i muszęjakośwyglądaćnazdjęciach, onebowiemzostanądlapotomnych, którzyniewątpliwienatychmiastmniewyhacząw swoich – tuchciałamnapisać: albumach, alenie, wszaktojużanachronizm! – w swoicharchiwalnychplikachkomputerowychi będąwypytywaćżyjącychjeszczestarców: kimżebyłaniegdyśtaatrakcyjna, leczjakżezapuszczonakobietaz mopemnatejpięknejgłowie?
Wracającdoutopionejkomórki: możebyFlorekprzyokazjizajrzałjejw bebechyi wydostałstamtądlistęmoichkontaktów? Onwszystkopotrafi.
TomisięodWasnależy.
Z drugiejstrony: skorodowieloletniegomężabędęterazpisywać, a niedzwonić, toktowie, czyniebędątowręczklasycznelistymiłosne. Jestokazja.
A skoroobecnieniemamytutajażdwóchtelefonów, śmiałooczekujępodwójnegospiętrzeniawydarzeńi maksymalnegoprzyspieszeniaakcji.
Czemużpiszę: dwóchtelefonów? – zapytaszniewinnie, jaktoTy. Jużwyjaśniam. OtóżTwojaNorcia (dlaczegoonanosinatychswoichpięknychzębachaparatkorekcyjnyw kolorzewampirycznieczerwonym? Kiedyotwierausta, widzdoznajeszoku!) spędzaładziśczasraczejleniwie, w charakterystycznymdlajejwiekuniechętnymotępieniu, zajętagłównieswoimsmartfonem, aleprzecieżjednakgdzieśgozdołałazagubići przeznastępnegodzinyzajętabyłabeznadziejnymiposzukiwaniamiwśródwybujałychpokrzyworazłopianów. Potemzrobiłosięciemno, więcodłożyłaposzukiwaniadojutrai oznajmiła, żejestskonana.
Niechciałabymkrakać, aletenbezcennysmartfon, jaksięzdaje, Norautraciłanazawsze. No, a przynajmniejdoczasu, ażodchwaszczęmójstuletniogródek. Alekiedyżjaznajdętenczas?! Naemeryturze, jaksądzę. Norciateżsięniekwapidoodchwaszczania. Toniejest, w rzeczysamej, fascynującezajęcie. Przyznaję.
Namówięjąraczej, żebytakżezaczęłapisać, zamiastgadać. Jejdwubiegunowegadanie (tonemzająkliwejskarginaprzemianz opryskliwąbojowością) uprzytamniami, comnieczekapoodchowaniudwojgadzieci, zamiastnależnejmipełniwytchnienia. Otóżczekamniejeszcze, i tonieodwołalnie, bolesnedojrzewanietrzeciegodziecka. Zaczynamsięzastanawiać, czyniejestemjużnatozbytstara. (Przebóg, cojagadam, jednaknie!!! Niejestem!)
TerazNorciaśpitwardonaswojejrównietwardejkarimatce, obokZiutkarozwalonegonastarymmateracudwuosobowym, którywspólnymisiłami, z przewagąoczywiściemoich, przywlekliśmyzedworui ułożyliśmynaspecjalniewymytym (przezemnie) skrawkuklepiska, boprzecieżniepodłogi. Podłogituniema. (Alebędzie. W przyszłymtygodniusamapołożępłytki, panChrobotmnienauczy).
Pomalowałamjużcałąkuchnię, kolorwyszedłmocny, alejakwyschnie, tozelżeje, wiemz doświadczenia. Dopilnowałamw sklepie, żebymiumieszalispecjalnyodcieńzielono-niebieski, taki, którybywspółgrałz widokiem (wielkienieboi taflawody!), wtedykuchniawydasięobszerniejsza. Zasłonkibędąśnieżnobiałez koroneczką, pluspąsowekokardki. Meblekuchenne – ciemnygranat (ujednolicękolorystyczniewszystkiestareszafki).
W ogóle – mimoupływulat, janiezmiennieuwielbiamwszelkieremonty, a nawetzwykłeprzemeblowania. Sątakieoptymistycznei krzepiące.
TaRuinkatobędzieniebawemistnecudo. Śmiejeciesięzemniezbiorowo, szczególnieFlorek, wiem, nigdyniewierzyliście, żezrobięz niejswójWymarzonyDom, alejaWamjeszczepokażę! Zresztąpókiprzymierzaliśmysiędokupnatejnieruchomości, zastrzeżeniaWaszemiałyjeszczejakiśsens. AleskorojądostałamodnaszejDorotkiw prezencieprzedślubnym (nikti nigdyjeszczemnietakbardzonieuszczęśliwiłprezentem!), uznałam, żeśmiałomogętepoważnedoprawdysumy, którew tensposóbzaoszczędziliśmy, przeznaczyćw całościnaremont. I przeznaczam.
A onsię, owszem, posuwa. Najkosztowniejszyetapmamyjużchybazasobą. Ach, nie, cojamówię, przecieżjeszczedach. W każdymrazie – nowedrzwii oknawstawione. KolegapanaChrobota (ten, którymawarsztatsamochodowy; onitusąuniwersalni) podmojąnieobecnośćdoprowadziłelektryczność, wykopałkanalizacjęorazszamboi zręczniepołączyłtowszystkozesobą, a ponieważmójMarekzakwestionowałwysokośćjegohonorarium (a nawetzuchwalechciałjeobcinać), naszzłotarączkazaproponowałpojednawczo, żewobectegododatkowo („w bunusie”, jaksięwyraził) przetkakomin. I przetkał, bestyjka. Niemaszpojęcia, cotamnarosłoprzezlata. Wydobytonawetłasicę (nieżywą). Zresztąkominbyłjużtakspróchniały, żesięzłotemurączceodprzetykaniarozsypał, alewiernypanChrobotnatychmiastprzybyłnaratuneki wymurowałnamkomincałkiemnowy, bardzofunkcjonalny, płynnieprzechodzącyw pięknykominekz rozprowadzeniemciepła, i tylkoMareczek, naszulubionyordynator, znównarzekał, żezadrogo. Zadrogo?!!! Niechbysamwymurował, tonie. Nieumie.
PanChrobotuczciwieuprzedza, żeprzedzimątrzebabędziejeszczewysupłaćsporogroszanietylkonaremontdachu, alei naobłożeniewszystkiegowełnąmineralnąorazstyropianem. Ktowie, powiada, możepaństwodoktorostwotuw końcuzamieszkanastałe, a potemdzieciomDorotyw spadkuzostawidomi ziemię, cosięimposprawiedliwościsłusznienależy. Toniechjużchałupabędzieporządnieocieplona, raznazawsze.
W panuChrobocieszczerzepodziwiamdalekosiężnośćjegoplanóworazwizji. Jeszczeniebyłoślubu, a onjużdbao przyszłystanmajątkowypotomstwaswejulubionejsąsiadki! (Znają, jaksamtwierdzi, „odpieluchy”).
Ktowie, zaiste, czysiętuw końcunieprzeniesiemy. DojazddoPoznania, gdysamochódsięwreszciewytoczyz tychlasów, mokradeł, krzaków, koleinpełnychwodyi tłustych (niestety!) ropuch, z tychwykrotów, kretowiskorazlisichjam, jestwręczdoskonały: wynurzaszsięz puszczynaszosę, a z niejwypadasznadwupasmówkę. A stamtąddwadzieściaminuti jesteśkołokatedry. Wystarczyłobywstawaćo godzinęwcześniejniżzwykle – a jakcudniebysiętumieszkało!
Jadotegojeszczedoprowadzę. A młodzieżniechw mieściesiędusi. Aha, skoroo mieściemowa: Józinekzostawiaswójpokójw zupełnieniezłymstanie, naWielkanocgomalowaliśmy. Pokójoczywiście, nieJózinka. Mebleteżzostawia, z wyjątkiemswojegounikalnegobiurka. Ufam, żewrazz biurkiemzabierzedonowegogniazdkatewszystkieswojepojedynczeskarpetki, jakteżkomputery, śrubokrętyi pompkiorazkolekcjęgwoździ (wiertarkęjużzabrał).
A więcTwojaAniamożesiędonaswprowadzaćzarazpoJózkowymweselu. Takbędzienajlepiej, urządzisiędziewczynęnależycieprzedpoczątkiemrokuakademickiego. Dobrzejeju nasbędzie, niemartwsię. NawetCijątrochęodchudzę.
JaktammojaŁusia? Niemaciez niąkłopotu? Dlaczegoonaniechcetudomnieprzyjechać? Cojazawiniłam? PrzecieżtonaJózkasięobraziła, bozawszechciałabyćświadkiemnajegoślubie, aleonjużzdążyło topoprosićIgnasia, coniejestwcaledziwne, skororoktemuIgnaśpoprosiło tosamoJózka. Towłaśniepowiedziałami nicwięcej, aleonanawetnamnieniespojrzała, rzuciłabratuw twarz: „Towoliszmiągwęniżmnie?!”, trzasnęładrzwiamii wylądowałau Was. Dobrze, żeDorotkanatychmiaststanęłanawysokościzadania (jakzwykle!) i poprosiłauroczyścieŁusięnaswojegoświadka. Prośbazostałamileprzyjęta, sytuacjaniecosięzałagodziła, alejednakniedokońca, boŁusianiepowróciła, tylkodemonstracyjnieu Wassiedzi.
ZakochanypouszyJózinekmatowszystkow nosie (codzieńzrywasięo piątejranoi naczczomknienarowerze25 km, byzdążyćnaśniadaniedoDorotki), alejacierpięi tęsknię. MogłabymiteżŁusiapomócw remoncie, alew tonawetnieśmiemwierzyć. Niemalcałąswąwybitnąinteligencjęcórkamojazużywanaunikaniezajęćdomowych. Jużmiałamsięzałamywać, gdywtemdostrzegampodobnątendencjęu Norci. Tojednakpocieszające.
Ziutekteżnygus, choćtakmłody. Całydzieńdłubałpatykiemw jeziorzelubnaodmianępuszczałsobiełódeczkiz korysosnowej. Takutrudzony, zjadłwielkąkolacjęi zapadłw nagłyletarg. Pokimonmateletargi, hm? Przecieżniepomnie!!!
Jestemjaktamrówka, któratrudzisięofiarniedlaswegoniewdzięcznegopotomstwa. Różnimnieodniejtylkoposiadaniekręgosłupa.
O, sowapohukuje. Chybasięmościnadachu, bosłyszę, jakosuwająsięponimjakieśkamyczki. Ciekawe, czycośtamjeszczesiedzi. Alboktoś? (Z siekierą?)
Dobrze, żeNorciajesttuzemną, muszęprzyznać. W tejchwilitrochęmiałabympietra, samajednanaodludziu, z pacholęciem. A z niąsięnieboję: kawałkobityz niej (onajestjużwyższaodemnie!), a jakgroźniespogląda! Zresztągdybynapadłnasjakiśzbój, kazałabymjejtylkosięrozdziawići z nagłaukazaćkrwawyzgryz, a tenfacetjużuciekłbyz krzykiem. Gubiącsiekierę.
Strasznieciemnojestnazewnątrz, a zanimpanChrobotzałożymipodsufitamitakzwane (makabrycznie) kostki, w domudziałaćmożetylkojednażarówka, podłączonawrazz laptopemi lodówkądojedynegoczynnegogniazdka, tegow kuchni, alejejprzecieżniezapalamy, gdyzapadazmrok, bodoświatłaprzylatująćmyi komary. Poprzestajemywięcnaświeczce, ukrytejw najciemniejszymkącikuzalodówką. Muszętuzałożyćsiatkiwewszystkichoknach, takjakWy (dajmiadrestejfirmy!), aletopieśńprzyszłości.
TaNorciajestnaprawdędziwniemiłaprzezsen – któżbyprzypuścił, żepodtąuśpionąpowłoką, takniewinnierumianąi zażywną, bulgoczeistnywulkanmłodzieńczegobuntu.
Ładnaz niejdziewuszka, dodampospiesznie, choćchwilamidespotyczna. PodobnazarazemdoCiebie (trochę) i doFlorka (mocno). Teraz, z ustaminaszczęścieszczelniezamkniętymi, ufniei nieświadomieegzystujesobiepodmojąopieką. Jestw tymcośwzruszającego. Przetrzymamjątu. OddamCicórkędopierokiedyTymioddaszmoją!
Buzi! – Ida
PSCzyGabasięnieodzywała? Długocośmilczy. Jestemniespokojna.
Iduś, a trzymajjąsobie, trzymaj, pomysłokresowejwymianycórekjestdobryi higieniczny. TylkoniechNoraprzypadkiemniezapomni, żew poniedziałeko 8.45 jestrozpoczęcierokuszkolnego. (Włożyłamjejdoplecakastrójgalowypluswytworneobuwie). BędziepotrzebowałapółgodzinywięcejnadojazdodCiebie. Czylimusiwstaćo siódmej, czyjejsiętopodoba, czynie.
Zgryzotka, a jakże! Pasuje! (Taksamodobrze, jakdoCiebie, ciekawe). Zrobiłasięponadtostrasznieharda, łatwowybuchaalbowpadaw przygnębienie, bezwyraźnegopowodu. (Aniaw jejwiekutakaniebyła). Dobrze, żeniepłaczeo byleco (jakswegoczasuAnia), zresztąNoraw ogóleniepłacze, nawetjaksobierozwalikolanoalbopokłócisięz Florkiem. Najgorsze, żejesttakaszybka, działazupełniebezzastanowienia, leciz rozmachemodimpulsudoimpulsu. Onatwierdzi, żezastanawiasięnadwszystkim, i toażzadużo, alefaktywskazująnacośinnego. W szkoletaksiępopisałaz tymigłośnikami, żedostałanaganęi obniżonojejocenęz zachowania. Cud, żez takąopiniąprzyjęlijądoliceum.
Coprawdaniesągłupi, Norauczysiębardzodobrze, choćraczejniechcący. A naszaszkołazbiorczadopieroodniedawnawzbogaciłasięo poziomśrednii dyrekcjaniemożezbytniowybrzydzać. I takrodzicewoląposyłaćdziecidoliceóww Poznaniu. Norateżchciaładojeżdżaćdomiasta, zrobiłaawanturęnatentemat, alemowyniema, niez jejskłonnościądoszaleństw. Bożekochany, niechonajużwreszciedojrzejenadobre, bostrachpomyśleć, cojutrowywinie.
MożepodTwoimokiemweźmiesięchoćtrochęw garść. Tojestcałkiemmożliwe, takieksportdobrzecórkomrobi, bopatrz, wciążnarzekasznaŁusię, a u mnieonajestjakanioł, grzeczna, pomocna. Chętniesprzątakuchnięi pomagaw gotowaniu.
Mamnadzieję, żemojaAniawykażesiętaksamou Was, w Poznaniu, i nieprzyniesiemiwstydu.
Miałaśwspaniałypomysłz tympokojempoJózinku, obojez Florkiemsięcieszymyjakdzieci! I bardzoWamjesteśmywdzięczni. Popierwsze, nietrzebabędziewynajmowaćpokojuw mieście (powariowali, żądająniebotycznychpieniędzy!), a myśmysięwłaśniew sierpniuwyzbyliwszelkichoszczędności, kupującziemięodsąsiadki, czylipoprostu, nieśmiejsiętylko, tenpiaszczystynieużytek (półtorahektara), którynasoddzielaodszosynaKostrzyn. Pomysłbyłmój, alei Florekniewytrzymał, bochodziłysłuchy, żematupowstaćstacjabenzynowa! Inniznówstraszyli, żesupermarket! U nas, zapłotem! Nigdy, tojużwolimybyćbezgrosza! (Zresztą, szczerzemówiąc, myobojestrasznielubimymiećziemię. Wszelką, urodzajnączynie. Florekmówi, żetęskłonnośćdziedziczymypowielkopolskichprzodkachz czasówpozytywizmu).
Podrugie, dopilnujecie, żebyAnianienarobiław mieścieżadnychgłupstw, a potrzecie – naszejaponistkibędąsięuczyłyrazemtakżew domu, czymożebyćlepszyukład? (Obojesądzimypocichu, żegdybyŁusiniebyłow pobliżu, Anianieuczyłabysięwcale – dzieńi nocBogudziękujmy, żeTwojacórkaprzestałamarzyćo studiachw Oksfordzie, dziękiczemuTyniemasznowychwydatków, a jamamcórkęstudentkę!)
Niewiem, jakdługoNorau Ciebiewytrzyma. Odgrażałasię, żedwatygodnieconajmniej, bomusiodnasodpocząć, aleniesądzę. Bezjedzeniaonaźlesięczuje.
Czyjadobrzerozumiem, żedajeszmojemudzieckusuchychleb? TwojaŁusiamau mniemasła, iletylkozapragnie. MożeCijątrochęutuczę, botoistnaskórai kości. Biedactwo, ciąglepowtarza, żewszystkojejtunadzwyczajniesmakuje. (Podobnoprzestałaśteżdodawaćsolidopotraw?!)
Aha, zapomniałabym. PodamCitrzypowody, dlaktórychkuchniafrancuskajestnajlepszanakuliziemskiej:
1. Masło.
2. Masło.
3. Masło.
Toniejawymyśliłam, słowohonoru. Przeczytałamw internecie.
CodotejTwojejkomórki: Florekmówi, żebyśjązarazrozłożyłai wysuszyła, a jaktoniepomoże, toCikupinową. Jestsłodki, cojabymbezniegozrobiła. Nawetsięnierozgniewał, choćostatniobiednaNoramawybitniezłąpassę: czegoniedotknie, z miejscapowodujeawarię, a Florekmusipłacić. Zresztąnawetnietyleo pieniądzemuchodzi, coo jejniedbalstwoi lekceważenie. Florekmówi, żedowodzionorozpuszczeniaorazbrakuposzanowaniadlaczegokolwiek, czyjakośtak. Oczywiścienieprawda! Florekniemożewiedzieć, jaktojest, kiedydobrei czułedzieckomusisięzamienićw dobrąi czułąkobietę. Tojesttrudny, bolesnyi długotrwałyproces, w trakciektóregorodzinaniespodziewaniemadoczynieniaz naburmuszonąi pyskatąjędzą. Pamiętamdobrzetenokres! Mnieteżwszystkowtedyleciałoz rąki robiłamgłupstwozagłupstwem. Aleniepyskowałam, o, nie, przypominamsobie, a raczej: nieprzypominamsobie. Nie, nie, napewnoniepyskowałam. Prawda?
Maszrację, NorajestzdecydowaniepodobnadoFlorka. Taksamoimpulsywna, nieostrożna, porywcza, ach, jaktomuwtedydodawałouroku! Bałamsięgojakwilka.
Ale, w odróżnieniuodNory, Florekmiałjednakzawszetrochęzdrowegorozsądku, napozórtylkobyłkompletnienarwany. A możetojagoutemperowałamswoimdobroczynnymwpływemi łagodniesprowadziłamnaziemię? Takczyinaczej, onchybategowszystkiegojużniepamięta. Nowięcniezdradźmuprzypadkiem, żeNorazgubiłaswójnowiuteńkismartfon, bomiarkasięprzebierze. Niedawnonieodwracalniepopsułażelazko. Jeszczewczorajzdołałaczymśzatkaćodkurzacz, chociażzaledwiedwadnitemuprzepaliłaczajnikelektryczny. Uważajtamnanią. Trzymajjąz dalekaodelektryczności, odgazuteż, i mamnadzieję, żetoszambojużjestporządniezakopanepodziemią.
AparatkorekcyjnyNorasamasobiewybrała, chociażjejodradzałamtenkolor. Powiedziała, żejestemnadopiekuńczai żemamniedosyć, i żejakjużmusicośmiećnazgryzie, toniechtochociażbędzieto, cosiępodobajej, a niemnie, i cojestmodnei ładne. Cha, cha! Faktycznie. Ładne. Stylwampiryczny, dobrzetoujęłaś. Noalecojazrobię.
Notopa. Chcemisięspać, a muszęjeszczepozamykaćobejściei psy.
Dobranoc! – Pulpa
PSNie, nieodzywałasięGabrysia. Wczorajznówdzwoniłam, aleaniona, aniRóżanieodebrały. Tojestdonichniepodobne, lecznaraziesięniemartwmy.
PS2 NiemównaNoręNorcia, a jużzwłaszczaNorka, boz jakiegośpowoduonanatoźlereaguje.
Niemównaniątymbardziej „mojedziecko”, brońBoże!
A jatami takzawszemówiędoniej „kochanie”.
PS3 Właśniemiprzyszłodogłowy, w czymNorajestpodobnai doCiebie, wariatkojedna. Teżmastopęnr 41 i takienagłeodjazdy. I zerorozwagi.
Tofajnie, będzieciesiędobrzerozumieć.
Pulpecyo!
Skoropytasz, toCiodpowiem, z właściwąmisiostrzanąszczerością: i owszem, pyskowałaś. I tojak! Pamiętamtoznakomicie, choćTwojaselektywnapamięćprzedstawiaCirzeczw innymzgołaświetle.
Jakonastolatkabyłaśo wielebardziejtypowąnastolatkąniżja.
Sądziewczyny, które, dojrzewając, mająkonfliktz matką (patrz: Tygrysek) i sątakie, którewszystkozwalająnaojca (patrz: …he, he, teżTygrysek).
Tybyłaśkąśliwatylkowobecnaszegotaty, sprzeciwiałaśmusię, kpiłaśzewszystkiego, copowiedział. Tojemuwydałaśswąadolescencyjnąwalkęo tożsamość. Dobrze, żespokójstoickii trwaładystrakcjauchroniłynaszegoojcaprzedprzyswojeniemtegofaktu. Jakteżi wieluinnychfaktóworazwydarzeń.
Zupełniemożliwe, żeNorciaprzenositenszczególnyukładw genach. Z Tobąmadobrykontakt, prawda? A z Florkiemażiskrzy, piorunywisząw powietrzu (o ilepiorunymogąwisieć).
Noaletowszystkominie, jaksiędziewczynazakocha. Tobieminęłojakrękąodjął, kiedytylkoFloriandałsięzłowićw Tweśredniokunsztownemiłosnesieci.
Aha, byłabymzapomniała! Powiedznaszemuojcu, żeniemusijechaćw czwartekdoPoznanianakontrolędokardiologa, bodoktorJastrzębskadoznałarozległegozawału (ależyje). WpadnędoWasprzyokazjii goosłucham, o ilemipozwoli, a i lekiteżmuprzepiszę, o ileuwierzy, żew aptecehonorująmojerecepty (zawszepowątpiewa).
Wiedziałaś, żeNorciachrapie?
Dobranoc! PowiedzFlorkowi, żenieumiemrozłożyćkomórkii nawetniebędępróbowała.
Ida
PSAleto, żeNorciachrapie, jestzdecydowaniejedynym, pozanogą, podobieństwemmiędzynami.
Wiesz, w czymprzedewszystkimpodobnajestdoFlorka? W intensywności. W każdejsekundziejestjejpełno – nawetwtedy, gdyspoczywaw typowymdlaadolescentówapatycznymbezruchu. Ponadto, takjakFlorek, mazawszewłasnezdanie, bronigoalbojewręcznarzuca. A dotegopiekielnienielubisiępodporządkowywać. Lubinatomiastrządzić! – teżjakjejojciec. Cośniesamowitego, jacyonisąpodobni. Jeszczechwila, a Noraufarbujewłosynaczerwono, kupistaregoharleyai będzieszmiaładrugiegoBaltonę.
PS2 Towszystkojednakbardzodobrzewróżynaprzyszłość, powiedziałabym.
PS3 A jejpisanki – jakieonamalowałapisanki? Konwencjonalne, czyteżmożebyłajakaśz Hitlerem?
Patrycja uśmiała się nad mailem siostry, napisała jej krótko: „Dobranoc, zgago pyskata!”, wyłączyła komputer i słodko ziewnęła. Jutro się odpisze obszerniej. Wpół do dwunastej. Czas do łóżka. Z sypialni obok dochodził głęboki, spokojny oddech człowieka uczciwie spracowanego. Florek spał już od dwóch godzin. Miło będzie się przytulić do tego kochanego, ciepłego niedźwiedzia i pozwolić mruczeć sobie prosto w ucho. Już nie był wilkiem. Nie bała się go w najmniejszym stopniu. A nadal miał mnóstwo uroku.
Dopięła przyciasny (znów! znów! – ale co tam, raz się żyje!) szlafroczek, odrzuciła złote loki i przeszła cicho przez swój wygodny, czysty i przytulny dom. Na bosaka, bo po całym dniu krzątaniny bolały ją nogi.
Okazyjne płytki (wcale nie było widać, że są z przeceny), którymi ze względów praktycznych (psy!) wyłożony był cały parter, przyjemnie chłodziły stopy. W jadalni unosił się subtelny zapach floksów, a ich biel tak ładnie się komponowała z czarną wazą, liśćmi paproci i gronami pierwszych jarzębin.
W korytarzu z kolei zawsze pachniało różami. Nic dziwnego, przed gankiem były ich pełniutkie dwa klomby! Mila Borejko, niegdyś typowa mieszkanka wielkiego miasta, osiadłszy na stare lata u córki i zięcia, odkryła w sobie nowe obszary zainteresowań. Wszyscy zawsze wiedzieli, że Babi kocha kwiaty; ale nigdy ich nie uprawiała. Zaproszona do rozkosznych prac ogrodowych, z rozmachem kupiła przez internet trzydzieści okazałych krzewów wonnej odmiany Arthur Bell i osobiście obsadziła nimi dwie rabaty przed gankiem, dopełniając kompozycję poduchami ciemnofioletowych szałwii oraz kępami biało-zielonych traw o szablastych liściach. Kiedy już te wszystkie złote róże bujnie zakwitły, miała zwyczaj stawać sobie przed klombami, patrzeć na nie i nucić. Wyglądała na całkowicie szczęśliwą, a Patrycja podglądała matkę z bocznego okna w korytarzu i raz nawet ukradkiem pstryknęła zdjęcie, żeby zachować na zawsze ten wyraz zachwytu i satysfakcji na jej twarzy.
Przeprowadzenie rodziców z centrum miasta na wieś – choć odbyło się nieco na wariata – okazało się przedsięwzięciem wyjątkowo udanym, w dodatku o trwałych, dobrych skutkach. Podobno nie wolno przesadzać starych drzew, ale to chyba zależy od tego, jakiego są one gatunku. Ten był wybitnie odporny i żywotny. Mila i Ignacy, przeniesieni gwałtownie i bez uprzedzenia w nowe środowisko, natychmiast zapuścili korzenie. Przywykli w mgnieniu oka! – tak jakby zawsze tylko na to czekali, tak jakby długie lata spędzone w mieście były zaledwie czymś w rodzaju uciążliwego preludium do chwili obecnej. Nawet się za siebie nie obejrzeli i ku ogólnemu zdziwieniu płynnie włączyli się w miejscowy tryb życia.
Może dlatego poszło im tak łatwo, że zawsze mieli swój własny, osobisty i oryginalny mikroklimat – i oczywiście zabrali go ze sobą. Nie wspominając już nawet o tym, że sprowadzili także cały swój kolosalny księgozbiór podręczny. Ten niepodręczny, też kolosalny, zostawili na miejscu, przekazawszy go uroczyście w godne ręce genialnego wnuka, Ignacego Grzegorza Stryby.
Po opuszczeniu miasta wprost rozkwitli; lepiej się czuli i znacznie lepiej wyglądali. Byli też pogodniejsi. Nawet ojciec, z zapałem zająwszy się psem Nory (synem gończego Bubka), wesołym młodziakiem o niewdzięcznym imieniu Bobek, zaczął go regularnie prowadzać na leśne spacery (Nora bowiem nie miała na to ani jednej wolnej chwili). A nigdy przedtem nie można było ojca namówić na leśne przechadzki! – uważał, że to bezpowrotna strata bezcennego czasu.
Patrycja zamknęła okno, obdarzając spojrzeniem pełnym wdzięczności klomby, ogród i las za płotem, a zwłaszcza Bobka (syna Bubka), który właśnie obgryzał na trawniku swojego piszczącego gumowego kurczaka. Miała ochotę im wszystkim powiedzieć: „Dobra robota!”.
Jesienne róże, popielate w świetle księżyca, stały bez ruchu, trzymając dumnie główki. Było tak spokojnie i pięknie, świat wydawał się zatopiony w boskiej łagodności. „Niech na całym świecie wojna…”. Jak zwykle przypomniał się Patrycji Wyspiański i jak zwykle przy tych słowach automatycznie zabolało ją sumienie, całkiem jakby była czemuś winna i nie miała prawa cieszyć się swoim spokojem i bezpieczeństwem.
Co prawda ciężko na to pracowała, chwilami była aż nadto zmęczona. Nigdy jednak nie narzekała, wszystko robiła z radością i zapałem. Kiedyś, w czasach, gdy z Florkiem zakładali dopiero swój dom, wyobraziła sobie, że im bardziej ona będzie się starać, tym mniejsza jest możliwość jakiejś nieodwracalnej katastrofy. Tak oczywiście nie było; katastrofy zdarzają się mimo wszelkich wysiłków. A jednak wciąż niestrudzenie się starała. Codziennie. We wszystkim, co robiła.
Concordiadomi, forispax6, jak mawiali starożytni Rzymianie.
6 Zgoda w domu, spokój na zewnątrz (łac.).
Matka Teresa z Kalkuty mówiła, o dziwo, podobnie: jeśli chcemy pokoju dla świata, powinniśmy najpierw skupić się na tym, by panował on w naszych rodzinach.
A jeśli nie potrafimy robić wielkich rzeczy, możemy robić rzeczy małe, za to z wielką miłością.
Racja. Na szczęście to racja. Rzeczy małe też mają wagę i znaczenie. A to po prostu dlatego, że na tym przedziwnym i cudownym świecie wagę i znaczenie ma wszystko, absolutnie wszystko. To jest zdumiewające. I jak uważnie trzeba żyć, żeby docenić, nie zlekceważyć, żeby dostrzec wszystkie najdrobniejsze z rzeczy małych!
To przecież z nich składają się te wielkie i te największe.
Zasunęła firankę i poszła dalej. Minęła pusty pokoik Nory, westchnęła i natychmiast przesłała w myśli swoje codzienne „dobranoc, kochanie” w stronę odległej Ruinki i twardej karimatki, piastującej krnąbrne ciało młodszej córki.
Czasem trzeba się oddalić, żeby coś zobaczyć w całej okazałości. Może i Nora zobaczy. Ona, Patrycja, już widziała; już tęskniła za tą złośnicą – za jej łamiącym się, szorstkim głosem, za hardymi minami, za wciąż wpadającymi jej w oczy sypkimi włosami (dąsała się jeszcze bardziej, kiedy je matka pieszczotliwie odgarniała), za jej buntowniczym wzrokiem i nagłym, ślicznym uśmiechem, za gniewnymi tyradami, pełnymi wyszukanych synonimów, i za rzadkimi chwilami uroczej, kanciastej czułości, za wszystkimi sprzecznościami i niedoskonałościami, które sprawiały, że obecność Nory była tak trudna i tak ożywcza zarazem. Przecież te wszystkie jej wyskoki, awantury i błędy nie brały się z pychy, chciwości czy złości, lecz wynikały z gorących uczuć, nad którymi jeszcze nie panowała, z autentycznej szczerości i – zawsze! – z dobrej woli, której Nora jeszcze nie umiała wcielić w czyn. Ale się nauczy.
Wyrośnie na wspaniałą kobietę, pomyślała matka z dumą. Obym tylko ja dała radę i nie padła przed czasem.
W pokoju córki starszej, tej, która już opanowała – i to aż nadto dobrze! – sztukę nieprzysparzania kłopotów i niewykrzykiwania prawdy w oczy, panowała cisza, ale jeszcze się świeciło.
Zapukała.
– Tak, mamo? – dał się słyszeć ciepły głos Ani.
Patrycja uchyliła drzwi różowego pokoiku i zajrzała. Jej pierworodna – krągła, śmietankowo-rumiana i cała w falbankach oraz loczkach – siedziała na łóżku, starannie lakierując na różowo paznokcie u różowych stóp i wyglądała, jak zwykle, rozkosznie. Natomiast córkę Idy spowijała tajemniczość oraz aura intelektualnego napięcia. Odziana w ascetyczną czarną piżamę, spoczywała z laptopem na wersalce, wsparta plecami o stos poduszek. Chmura wspaniałych miedzianych włosów, wijących się jak węże, otaczała bladą i piegowatą twarz Łusi. W uszach miała słuchawki z poskręcanymi, czarnymi kabelkami. Szczupłe nogi podciągnęła wysoko, a po obu ich stronach ułożyła fortyfikacje z książek i notatników. Ciemne jej oczy miały wyraz niesamowity: były zarazem uważne i zamyślone.
Obie kuzynki były tak bardzo różne od siebie, jak to tylko możliwe. A jednak – dziwnym trafem urodzone tego samego dnia, miesiąca i roku – przylgnęły do siebie na dobre, jak bliźniaczki.
– Nie siedźcie za długo, dziewczyny! – rzuciła Patrycja.
Żadna nie zareagowała.
Z uczuciem, że chyba wygłosiła polecenie mało realistyczne, Patrycja wycofała się więc, dorzucając:
– Dobranoc!
Odpowiedziały jej uprzejmie, unisono. Tak jakby już teraz były zżytymi współlokatorkami. Jeszcze tylko dwa–trzy tygodnie i będą nimi naprawdę. Ida miała świetny pomysł!
Mimo to Patrycji zrobiło się jakoś markotnie.
Przemknęło jej też nagle przez myśl, że być może znacznie bardziej tęskni teraz za zbuntowaną Norą, niż będzie już niedługo tęskniła za posłuszną Anią – ale odpędziła tę myśl, jako niegodną matki.
Zatrzepotała rzęsami, westchnęła, zamknęła ostrożnie drzwi i poszła dalej.
Światło było też widoczne pod drzwiami dużego pokoju; słychać było przez nie ciche tony nokturnu Chopina – rodzice, oczywiście, jeszcze o tej porze nie spali. Klasyczne nocne marki! Odeśpią sobie w dzień, po obiedzie.
Patrycja zapukała lekko, usłyszała mamine: – Tak, Pulpeciku? – i weszła do pokoju, obstawionego wypchanymi po brzegi regałami.
Oboje byli już w łóżkach, jak zwykle zatopieni w lekturze, każde przy swojej miłej lampie ze złotawym abażurkiem. Resztę pokoju zacierał ciepły półmrok. Grzbiety starych książek równymi szeregami obiegały trzy ściany i to bielały, to ciemniały, to polśniewały, to znów mieniły się kolorami, tworząc jedyną w swoim rodzaju kompozycję, intrygującą jak ogromny gobelin, a kuszącą jak kolekcja skarbów. Każdy z tych skarbów znajdował się na swoim miejscu i każdy oczywiście pełen był zakładek, karteluszków i podkreśleń.
Na stoliku nocnym ojca, w sąsiedztwie nadgarstkowego aparatu do mierzenia ciśnienia, a także baterii leków i kolekcji termometrów, widniała calutka SagaroduForsyte’ów oraz dwa tomy Horacego. Na stoliku sąsiednim, ponad małym odtwarzaczem i zestawem rodzinnych fotografii w stojących rameczkach, pysznił się wielki bukiet fioletowych astrów. Mama miała jeden kwiat za uchem i opierała na kolanach gruby tom: Armadale Collinsa. Powiew nocy poruszał firanką, przytłumione dźwięki fortepianu toczyły się jak krople przez mgłę, a księżyc przesiewał światło przez czarne festony dzikiego wina i jeszcze przez drobną siatkę moskitiery, wstawionej w okno.
– Nie przeszkadzajcie sobie – bąknęła Patrycja. – Tylko wam tu sprzątnę.
– Uhm – mruknęli oboje jednocześnie, nadal patrząc w książki. Wcale nie zamierzali sobie przeszkadzać.
A ona wcale nie miała ochoty wychodzić. Mikroklimat. Brał się nie tylko z muzyki, z książek, ze światła, z kwiatów. Pojawiał się i trwał zawsze tam, gdzie oni byli razem. Ich przymierze ujawniało się poza słowami; gdyby tylko słuchać, można by czasem odnieść wrażenie, że ci dwoje mają na każdy temat różne opinie, bo wciąż dyskutują, a czasem wręcz się spierają, i to zajadle; można by przeoczyć tę ich niezwykłą jedność. Nie była od razu widoczna; ona z nich po prostu dyskretnie promieniowała – jak ciepła, niewzruszona siła – na całe otoczenie.
To od nich właśnie, pomyślała, my cztery nauczyłyśmy się, czym jest dobre małżeństwo.
A przecież rodzice, w tej swojej dyskrecji, o własnym związku nigdy z córkami nie rozmawiali. Byli zawsze tak staroświeccy – a może: tak eleganccy! Niekiedy ojciec rzucił jakąś łacińską maksymę àpropos, mama czasem udzieliła którejś z córek ogólnej porady, ale nigdy nie sięgali po przykłady z własnego pożycia. Po prostu kochali się – w pełni tajemniczo i wiernie.
I to najzupełniej wystarczyło.
Patrycja poruszyła się wreszcie. Zebrała porozstawiane w całym pokoju kubeczki po herbacie, szklanki po herbacie, filiżanki po herbacie i łyżeczki do herbaty, po czym przystanęła jeszcze na chwilę, patrząc sobie przed odejściem na rodziców.
Ładnie się opalili tego lata. Dziwne, jak bardzo upodabniają się do siebie na starość. Szczupli, nieduzi, oboje w okularach i niebieskich piżamach, byli tak samo przygarbieni; na podobną też wysokość wznieśli wezgłowia swoich łóżek. Mama czytała pogodnie, z lekkim krytycznym uśmieszkiem, tak dla niej charakterystycznym. Ojciec jednak daleki był dziś od pogody. Gęsto mrugał. Przesłaniał też dłonią połowę twarzy. Wyglądało na to, że się wzruszył przy lekturze.
Moje dwa gołąbki – rozrzewniła się w duchu Patrycja, a wtedy oni nagle podnieśli wzrok znad książek i jednocześnie spojrzeli na nią z lekkim roztargnieniem, uśmiechając się, jakby usłyszeli jej myśl.
Odstawiła wszystko i podeszła, żeby ich ucałować.
– Dobranoc.
– Dobranoc, malutka – rzekł nieuważnie ojciec, klepiąc ją po ramieniu w krzepiącym, szybkim rytmie, wypraktykowanym na psie Bobku, a mama przelotnie pocałowała ją w ramię, zamiast w policzek.
Boże, jak to dobrze, że wciąż mam rodziców! – uświadomiła sobie Patrycja. Ogarnął ją nagle lęk i zarazem chłód przeczucia. Przysiadła na skraju maminej kołdry, jakby się chciała ogrzać lub przytulić, albo jakby miała zamiar powiedzieć coś bardzo ważnego, osobistego, uroczystego, przepełnionego miłością. Ale to chłodne przeczucie jakoś dziwnie ścisnęło jej gardło; bała się, że kiedy tylko zacznie wyznania, zaraz powie: „boję się, że umrzecie” i wybuchnie płaczem jak dziecko, więc w końcu tylko położyła rękę na maminym, okrytym kołdrą, kolanie i zapytała:
– Jak tam nowy Wilkie?
– Dobry – odparła żywo Babi, podnosząc błękitne spojrzenie. – Bardzo żywa akcja, wielki talent narracyjny. Pyszne charaktery.
– To ja czytam po tobie!
– A pewnie – wtrącił ojciec. – Czytaj sobie romansidła, Patrycjo, czytaj, ja nie zamierzam.
– Romansidła! – zakrzyknęła mama, dotknięta do żywego w imieniu Collinsa.
– Dość, że się zmusiłem do tych kostycznych Forsyte’ów.
– Kostycznych?!… – padł kolejny protest, a Patrycja się roześmiała.
– Właśnie patrzę i się dziwię – rzekła. – Saga rodzinna, tato? Nie przepadałeś za tym gatunkiem.
– Nadal nie przepadam. Ale z drugiej strony – mam nareszcie czas, żeby się z tym uczciwie zapoznać. Lubię wiedzieć, czym moja żona tak się zachwyca.
– I co? – spytała z ciekawością Patrycja.
– Cóż, jest to niewątpliwie literatura dla dam… – orzekł ojciec z nieco pobłażliwą kurtuazją prawdziwego mężczyzny o ukształtowanych a subtelnych gustach literackich. – Co ciekawe – chyba wbrew intencjom autora. Zamierzył pono stworzyć szeroką panoramę społeczno-polityczną, ale zbyt szeroka to ona nie jest, że nie wspomnę o głębi.
– Aaa! Jak możesz! – rozległ się oburzony głos z sąsiedniego łóżka, gdzie tak wierzgnięto, że ciężki Wilkie Collins omal nie gruchnął na podłogę.
– I jakież to czcze, wręcz bezbarwne w porównaniu choćby z krwistą historią Rzymu – ciągnął Ignacy Borejko nie bez satysfakcji, lubił bowiem wyzwalać w swej żonie uczucia gwałtowne. – Jednak przyznaję: codzienność ówczesna opisana jest tu całkiem wnikliwie, a postacie są wyjątkowo żywe, i tu Milę rozumiem. Są tak żywe, że podejrzewam istnienie pierwowzorów. Czytam, ostatecznie, bez niechęci.
– Nawet z przejęciem, jak widzę – zauważyła Patrycja.
– Cóż, jest tu scena, która mnie wreszcie poruszyła – wyznał opornie Ignacy Borejko.
Jego żona ucieszyła się wyraźnie.
– Tak? – spytała. – A która?
– Stary Jolyon w ogrodzie. Pachnie lawenda, a on czeka na przyjazd Ireny. Swoją drogą, to rzekome cudo kobiecości raczej mnie irytuje. Czy nikt poza mną nie widzi, że to istota wyjątkowo egotyczna?
– Egzotyczna? Nonsens.
– Egotyczna, Milu. Widzę, że i tobie słuch słabnie.
– Nic podobnego! To ty mówisz niewyraźnie.
– Ja? Nic podobnego. A więc powtarzam: e-go-tyczna. Oczywiście znów wbrew zamiarom pisarza, który nieznośnie ją adoruje. Mimo to prawda wychodzi na jaw: ta pani jest silnie afektowana, małostkowa, a zarazem pełna pruderii i zahamowań. To ma być porywająca postać żeńska? Mamy wierzyć, że tak urocza? Ten Anglik nie znał chyba prawdziwej, pełnokrwistej, ciepłej i kochającej kobiety.
Babi zerknęła na męża ciekawie, znad okularów.
– Czytałam, że postać Ireny jest wzorowana na żonie autora – wtrąciła Patrycja. – Założę się, że ta bogini ciągle mu patrzała przez ramię, kiedy ją opisywał. Oczekiwała hołdów.
– Biedny człowiek. To ja powinienem napisać powieść o kobiecie porywającej! – oświadczył zwycięsko ojciec i mimowolnie ujął się ręką pod bok. Gdyby miał wąsa, pewnie by go podkręcił.
Ożywienie na sąsiednim łóżku:
– Czy ja aby dobrze rozumiem, co chcesz powiedzieć?
– Tak, Milu. Dobrze rozumiesz. Ty byś na pewno się nie wtrącała. Nie jesteś próżna. Przeciwnie, jesteś skromna.
– A jestem, jestem! – padła skromna odpowiedź, a Patrycja uśmiechnęła się do siebie. A była, była! Ojciec do dziś nie wiedział, kto to jest naprawdę ten sławny dramaturg Kal Amburka. Mama twierdziła, że gdyby tata odkrył, iż pseudonim ten skrywa jego własną wieloletnią małżonkę, skutki mogłyby być opłakane.
W rzeczy samej, Ignacy Borejko lubił grać w tym stadle pierwsze skrzypce i ustawiać się w roli mentora. A mama pozwalała mu na to jak najchętniej. Z właściwą jej pogodną ironią usuwała się na drugi plan, co jej zupełnie nie przeszkadzało w dalszym spokojnym i dyskretnym kierowaniu życiem rodziny. Stara dobra szkoła kobiecego taktu!
– Tak, jesteś skromna i miła – ciągnął ojciec, rzucając żonie znad okularów aprobujące spojrzenie. – Nie czułbym się w najmniejszym stopniu skrępowany, gdybyś mi patrzyła przez ramię.
– Wiesz, wiele zależy od tego, co byś tam nawypisywał – odrzekła, kryjąc uśmieszek.
– Aha, a więc jednak! Cha, cha! Cóż, może naprawdę powinienem spróbować. Mam teraz sporo czasu. Być może miałbym do napisania znacznie więcej niż ten stary John, chłodny Brytyjczyk.
– No nie mów.
– Przecież żyję nie na bezpiecznych Wyspach, tylko w centralnym punkcie europejskiej osi Wschód–Zachód, i to od ponad osiemdziesięciu lat! To tu, w tym właśnie czasie – uzupełnił, na wypadek, gdyby ktoś z obecnych nie wiedział – ścierały się i dogadywały na przemian dwa największe demony dwudziestego stulecia.
– Nad naszymi głowami – potwierdziła Babi.
– To tu więc powinna powstać historyczna panorama z głębią! – rzekł ojciec głosem stentorowym.
– Potrzeba by nie lada pióra…
– I to epickiego – dodała do słów matki Patrycja, czym jej rodzic poczuł się osobiście dotknięty i zapytał, czy dobrze rozumie, że ktoś tu go zniechęca do stworzenia poprawnie napisanej historycznej panoramy beletrystycznej, jakich zbyt mało spotkać można w literaturze polskiej dwudziestego wieku.
– A dwudziestego pierwszego tym bardziej – dorzucił bez wahania. – Opowiedziałbym to wszystko na pewno lepiej niż Galsworthy!
Nikt mu nie zaprzeczył, bo po co.
– A mam zbliżone predyspozycje! – ciągnął on. – Ta scena z Jolyonem w ogrodzie na przykład: trudno u autora nie wytropić wpływów porządnego wykształcenia klasycznego. Posłuchajcie. Lato… lato… lato! – przeczytał, unosząc książkę do oczu. – Zegarnastajniwybiłczwartą – zapółgodzinyonatubędzie. Ontylkozdrzemniesięodrobinę, ponieważostatniosypiałtakmało. Potembędzieczułsięrześki, będziemiałsiłydlaniej, dlamłodościi piękna, któreprzyjdziekuniemuporozsłonecznionymgazonie – szarapani!7
7 John Galsworthy, Babie lato jednego z Forsyte’ów, tł. Jerzy Bohdan Rychliński.
– A ty znowu swoje! – zrozumiała Babi.
– Ten gazon, na którym się wyleguje stary Jolyon, przypomina mi ów „trawnik zaciszny” u Horacego – tu ojciec nie oparł się swej wiecznej pokusie cytowania z mniej więcej niezawodnej pamięci i zadeklamował:
– Umrzesz, czysmutnyprzeżyjeszwiekcały,
Czynatrawnikuzacisznymzasiędziesz
Nadniświątecznei z piwnic wystały
Swój Falern zapijać będziesz…8
8 Horacy, Pieśni, Księga Druga, III, tł. Adam Asnyk.
– Galsworthy czytywał Horacego, wyrósł na nim! – udowadniał dalej. – A posłuchajcie tylko tego! – Znów uniósł książkę i przeczytał głośno a wyraźnie: – …I oparłszy się o poręcz fotela zamknął oczy. Lekki powiew wiatru przyniósł puch ostu, który osiadł na bielszym od niego wąsie starca…
– Tak, to ładne – przyznała Patrycja.
– Zegar na stajni wybił kwadrans po czwartej – czytał ojciec,teraz już drżącym lekko głosem. – Pies Baltazar przeciągnął się i spojrzał na pana. Puch ostu już się nie poruszał.
Zapadła cisza. Ojciec nagle założył książkę zakładką wydzierganą na Gwiazdkę przez Szymona, po czym zdjął z orlegonosa okulary. Zamknął oczy.
– Lato… lato… lato! Bezszelestne kroki po trawie – dopowiedziałwreszcie cicho, z pamięci, tak jakby już czytał te zdania po wielekroć i jakby dołączyły one na dobre do wszystkich niezliczonych cytatów, zgromadzonych w jego mądrej głowie.
I umilkł.
Patrycji nagle serce się ścisnęło z żałości.
– Hej! – powiedziała, zrywając się z nieco sztucznym ożywieniem. – Dostałam maila od Idusi. Nora utopiła jej komórkę.W kuble.
– Doktor zaraz wziął trzy ruble… – skojarzyła momentalniemama. – I kazał ją moczyć w kuble.
– Moczyć GO! – zrobił korektę ojciec i otworzył czujne oczybłyskawicznie, jak stara sowa.
– Dzięki temu Ida będzie teraz do nas pisywać – ciągnęłaPatrycja, nie zwracając uwagi na zwykłe wyścigi pamięciowerodziców. – I to świetnie, lubię te jej wariackie listy. Aha, a jeślimowa o psach…
– Mówiliśmy o psach? – zdziwił się nieco Ignacy Borejko.
– O psie Baltazarze.
– A, tak.
– Mam prośbę. Tato!
– Tak, słucham.
– Ja się bardzo cieszę, że zaprzyjaźniłeś się z Bobkiem…
– Jak mógłbym się z nim nie zaprzyjaźnić?
– …chociaż właściwie podarowaliśmy go Norze, miał nanią pozytywnie wpłynąć…
– To Bobek zaczął, to on! – wytłumaczył się pospiesznieIgnacy Borejko.
– Akurat! – przerwała mu żona. – Oczarowałeś go odpierwszej chwili.
– Niechcący! Niechcący!
– Od razu ulokował cię na szczycie swojej hierarchii!
– Bobuś instynktownie wyczuwa, kto tu jest seniorem,a wręcz nestorem, i tym samym – przywódcą rodu.
– I kto mu ciągle podsuwa smakołyki – dodała Patrycja.
– I zabiera na spacer co rano. I co wieczór – przypomniałojciec, prawdziwie dumny z siebie. – Przecież wiecie, że Noranie ma dla niego czasu, i trudno się dziwić. Dzieci są terazprzeciążane mnóstwem zbędnej nauki, podczas gdy wiedza najbardziej niezbędna pozostaje przed nimi ukryta. Ja z koleimam mnóstwo czasu dla Bobusia, więc z nim spaceruję.
– Ja właśnie o tym. Tatku, nie chodź z nim tak daleko.
– A to dlaczego?! Szlachetny pies myśliwski, zwłaszczamłody, nie może w kółko łazić leniwie po ogrodzie, jak te dwawasze stare wałkonie! A skoro nie wolno mu w tych lasach polować, to on musi chociaż pobiegać.
– To zabieraj ze sobą telefon.
– Nie przywołam wszak psa przez telefon, moje drogiedziecko.
– Ale nas zawiadomisz, gdyby ci uciekł.
– A co by to miało dać? – zapytał celnie ojciec.
Ha! Tu ją miał!
Umilkła, nie mogąc znaleźć sensownej odpowiedzi.
– Poza tym, mam gwizdek – oświadczył on z nową mocą,od razu wyczuwszy uzyskaną przewagę w argumentacji. – I toultradźwiękowy. Możecie być zupełnie spokojne. Bobuś słuchagwizdka, tak go wytresowałem. Daję trzy krótkie sygnały – i onjuż jest przy nodze. Nie martwcie się o niego.
Patrycja martwiła się nie tyle o psa, co o rodzica, który tegolata poważnie zasłabł w dzień upalny.
Więc powiedziała:
– Po prostu zabieraj ze sobą komórkę. Proszę.
– Po co, przecież nawet nie słyszę, co tam w niej mamroczecie. Zwłaszcza gdy las szumi, jak to ma w zwyczaju.
– Ale mógłbyś jej użyć, gdybyś, nie daj Boże, zemdlał.
– Gdybym zemdlał, z całą pewnością nie mógłbym jej użyć! – uciekł się ojciec do swej żelaznej logiki.
Manewr z logiką zawsze zbijał Patrycję z tropu. Znówumilkła.
– A gdybym na przykład tylko złamał nogę, wpadłszy do wykrotu… cóż, obecność komórki także w niczym by mi nie pomogła. Nawet gdybym miał dość siły, by zadzwonić do was po pomoc,i tak nie mógłbym jasno określić swego położenia pośrodku lasumieszanego. „Padłem obok dwóch sosen i brzozy”. Co komuprzyjdzie z takiej informacji? Chyba żeby zaczęły nade mną krążyć sępy. Lecz wtedy byłoby już raczej za późno na pomoc.
– Co racja, to racja – uznała Babi, z błyskiem w oku rzucając się w nową polemikę. – Ale wobec tego powinieneś raczej