Cinq-Mars - Alfred de Vigny - ebook

Cinq-Mars ebook

Alfred de Vigny

0,0

Opis

[PK]

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

 

Powieść historyczna z 1826 roku, która opowiada o losach markiza de Cinq-Mars, żyjącego w XVII-wiecznej Francji.

 

Książka dostępna w zasobach:

Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Lublinie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 568

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



ALFRED DE VIGNY

CINQ-MARS

CZYLI SPISEK ZA LUDWIKA XIII

Tłumaczyła JANINA KARCZMAREWICZ-FEDOROWSKA

i\h

NASZA KSIĘGARNIA WARSZAWA 1976

Tytuł oryginału francuskiego «Cinq-Mars»

Wstępem opatrzył ZDZISŁAW RYŁKO

Wiersze przełożył KRZYSZTOF RADZIWIŁŁ

Ilustrował

BOGDAN ZIELENIEC

WSTĘP

,,Cinq-Mars’’ należy do rządu tych interesujących utworów literackich, których krótkotrwałe, lecz niezwykle silne oddziaływanie jak błysk magnezji fotografa pozwala utrwalić na taśmie historii literatury kontury jakiegoś przełomowego momentu rozwoju sztuki pisarskiej. Dzieła tego typu poprzedzają zwykle i zwiastują narodziny nowych prądów i wielkich arcydzieł, służąc nie tylko swym nowatorstwem, ale nawet usterkami i pomyłkami rozwojowi literatury.

Data ukazania się „Cinq-Marsa” — rok 1826 — oznacza bardzo ważny etap w dziejach powieścio-pisarstwa francuskiego w XIX wieku. Ta romantyczna opowieść o spisku wojskowo-politycznym za panowania Ludwika XIII i rządów jego ministra, kardynała de Richelieu, jest pierwszą poważną francuską powieścią historyczną. O tej okoliczności należy przede wszystkim pamiętać otwierając książką niegdyś bardzo popularną i podziwianą, dziś przypominającą bukiet kwiatów zasuszony w sztambuchu prababki.

Rok 1826. Od szeregu już lat w środowiskach literackich i artystycznych we Francji toczył sią coraz gwałtowniejszy spór miądzy zwolennikami nowych, romantycznych tendencji a „klasykami”, stronnikami tradycyjnych wzorów i reguł w literaturze. Z wolna, lecz niepowstrzymanie następował wielki przełom romantyczny, nazywany wówczas często — nie bez pewnej słuszności — „literackim rokiem 1789”, wielką francuską rewolucją w zakresie literatury.

Stronnicy romantyzmu we Francji różnili się między sobą poglądami politycznymi, społecznymi, religijnymi i estetycznymi. Obok poetów i pisarzy o przekonaniach postępowych, którzy stawali w obronie zdobyczy wielkiej rewolucji, znajdowali się wśród romantyków zwolennicy umiarkowanych tylko reform politycznych i społecznych, a także rojaliści i nawet zgoła tak zwani „ultrasi” — chwalcy obalonej w 1789 roku monarchii absolutnej, tęskniący za dawną świetnością i politycznym znaczeniem arystokracji i szlachty. Wszyscy jednak odczuwali konieczność unowocześnienia i wzbogacenia literatury, zerwania z niewolniczym naśladowaniem antycznych wzorów, swobodnego i twórczego poszukiwania nowych dróg. Zdawali sobie sprawę, że naśladowanie utworów oklaskiwanych niegdyś i podziwianych przez dworzan Ludwika XIV nie mogło już odpowiadać ludziom, którzy przeżyli okres wielkich wstrząsów rewolucyjnych i wojen napoleońskich, którzy stanęli na progu nowej, zupełnie odmiennej epoki.

Świadomość głębokich przemian, jakie na oczach jednego pokolenia zaszły w życiu Francji, spowodowała, że zaczęto ostrzej i tak wyraźnie jak nigdy przedtem odczuwać różnice dzielące jedną epokę od drugiej w historii narodu.

Inaczej niż przedtem, bardziej wnikliwie zaczęto rozumieć bieg wydarzeń historycznych, ostatnie i dawniejsze dzieje własnego kraju i innych narodów.

W XVII i jeszcze XVIII wieku ujmowano na ogół historię jako dość powierzchowny opis znamienitszych i bardziej niezwykłych zdarzeń, jako kronikę „czynów wielkich mężów” — królów i polityków, relację o wojnach, zaborach, traktatach pokojowych, intrygach dworskich... W ówczesnych utworach literackich, których akcja rozgrywała się w dawniejszych, najczęściej starożytnych czasach, historia stanowiła bezbarwne i umowne tło miłosnych czy awanturniczych przygód bohaterów, których wyobrażano sobie na własne podobieństwo. Nie troszczono się prawie wcale o to, że warunki życia, mentalność, uczuciowość, obyczaje i poglądy ludzi radykalnie się zmieniają w zależ-naści od epoki, kraju i warstwy społecznej. Lekceważono zwłaszcza historią własnego narodu.

W XVIII wieku pojawiły się wprawdzie próby przezwyciężenia tego naiwnego i powierzchownego stosunku do historii, jednakże dopiero po rewolucji francuskiej zaszły istotne zmiany w pojmowaniu i wyobrażaniu sobie przeszłości.

Zrodziło się wtedy we Francji i wybuchło ogromne, powszechne niemal zainteresowanie historią. Zaczęto wydawać potężne serie starych pamiętników i dokumentów, które natychmiast znikały z półek księgarskich; mnożyły się badania uczonych nad przeszłością, powstawały liczne próby nie tylko opisu, ale i wyjaśniania dziejów. W pierwszym rzędzie pasjonowano się dziejami niedawnej rewolucji i epopei napoleońskiej, ale sięgano i dalej, w głąb historii narodowej, do średniowiecza fi czasów powstawania państwa francuskiego. Historia stała się raptownie czymś bardzo bliskim i aktualnym. Jedni szukali w niej przykładów wielkich przewrotów i argumentów na wykazanie słuszności i nieuchronności niedawnej rewolucji. Inni znowu pragnęli znaleźć w minionych czasach obrazy świetności i dowody świadczące o wyższości dawnego porządku nad współczesnymi, por ewolucyjny mi stosunkami i warunkami życia. Wśród rozbudzonej świeżo ciekawości do dawnych dziejów i zaciekłych dyskusji na ich temat najwybitniejsi historycy francuscy zaczęli wznosić podwaliny prawdziwie naukowej wiedzy historycznej, opartej na wykrywaniu głębokich przyczyn procesów historycznych i zmian w życiu narodów. Oni pierwsi doszli do wniosku, że główną siłą napędową historii nie są „czyny słynnych mężów”, lecz zmagania i konflikty między poszczególnymi wielkimi grupami i warstwami społecznymi.

W rodzącej się francuskiej literaturze roman-

tycznej zwrot ku historii staje się jednym z naczelnych haseł. Romantycy domagają się, by francuscy tragediopisarze porzucili oklepane wątki, rozgrywające się na tle wyimaginowanej, sztucznej scenerii starożytnej Grecji i Rzymu, by sięgnęli po pulsujące życiem tematy do dziejów Francji. Za przykład stawiają romantycznych dramaturgów niemieckich, angielskich i włoskich, którzy już wcześniej poszli tą drogą.

Również do powieści — która dotąd uważana była za mniej szlachetny i podlejszy gatunek literacki, a w epoce romantyzmu zaczęła wysuwać się na pierwsze miejsce — wdarła się szeroką falą historia. Pisarze francuscy mieli zresztą w tej dziedzinie zupełnie gotowy, wspaniały wzór w postaci dzieł Waltera Scotta, twórcy nowoczesnej powieści historycznej i inicjatora odnowy techniki powieściowej.

„Waverley”, pierwsza powieść historyczna Scotta, ukazała się w Anglii w 1814 roku i wywołała ogromny entuzjazm i uznanie czytelników. Za nią posypały się szybko następne: „Ivanhoe”, „Pury-tanie”, „Rob Roy” i inne. W utworach tych, po raz pierwszy w powieści, historia przestała być jedynie sztucznym upiększeniem romansowej akcji — stała się celem dla siebie i głównym przedmiotem dzieła. Zmyślona intryga sentymentalna i przygodowa schodzi tu na plan drugi i służy jedynie powiązaniu w interesującą, żywą całość barwnych, stworzonych na podstawie sumiennych studiów historycznych, obrazów życia i obyczajów ludzi dawnych epok. Losy bohaterów, ich przeżycia, poglądy i uczucia są podporządkowane charakterowi czasów, w których żyją, i wielkim sprawom publicznym. W akcji powieści Scotta bio-rą udział przedstawiciele wszystkich niemal warstw społeczeństwa i wielką rolę odgrywa tłum, lud. Malownicze opisy strojów, broni, codziennych zajęć ludzi i ich rozrywek, feudalnych zamków i chłopskich chałup wskrzeszają realny kształt zewnętrzny przeszłości w całym jej bogactwie, różnorodności i zmienności.

Francję już od 1820 roku zalała powódź przekładów powieści Waltera Scotta i dla wielu francuskich romantyków stał się on rychło niemal bożyszczem. Odbywano prawdziwe pielgrzymki do Edynburga, gdzie mieszkał autor „Wauerleya”, komponowano na jego cześć pochwalne ody i wiersze. Mnożyły się też jak grzyby po deszczu francuskie naśladownictwa powieści Scotta, z reguły mierne i niezbyt oryginalne, cieszące się jednak dużą poczytnością. W jesieni 1826 roku Walter Scott odwiedził Francję i zatrzymał się na pewien czas w Paryżu. W dniu 6 listopada złożył mu wizytę młody francuski oficer, hrabia Alfred de Vigny, i z wyrazami hołdu ofiarował egzemplarz swej świeżo wydanej książki pt. „Cinq-Mars".

Alfred de Vigny urodził się w roku 1797, w zrujnowanej przez rewolucję rodzinie arystokraci tycznej. Ojciec Alfreda służył niegdyś jako kapitan piechoty w armii królewskiej, a matka była córką wyższego oficera dawnej królewskiej marynarki wojennej. Wychowywali oni swego syna w duchu wyniosłej pogardy dla rewolucji, która pogrzebała dawne „świetne czasy", przyprawiła ich o utratę resztek skromnego majątku i pozbawiła życia kilku najbliższych członków ich rodziny. Rodzice Alfreda sami zresztą tylko przypadkiem uniknęli śmierci na gilotynie w okresie Terroru. Trawił ich gryzący żal za przeszłością, którą stary kapitan de Vigny, znakomity narrator i gawędziarz, przedstawiał swemu jedynakowi w najpiękniejszych barwach, wpajając mu jednocześnie zasady szlacheckiej dumy, pojęcia wojskowego honoru i uczucia wierności dla wygnanych z Francji Burbonów.

Zaraz po upadku Napoleona, zwanego w domu rodzinnym Alfreda uzurpatorem, i po powrocie w 1814 roku na tron Francji Burbonów, siedemnastoletni chłopiec, zgodnie z zasadami, w których został wychowany, zaciągnął się do wojska i został najmłodszym oficerem w arystokratycznym korpusie gwardii królewskiej. Restauracja — przywrócenie monarchii le gity mistycznej i częściowy nawrót do stosunków przedrewolucyjnych — obudziła w jego duszy entuzjazm i nadzieję szybkiej i wspaniałej kariery wojskowej. Stopnie oficerskie znowu przecież, jak niegdyś, zastrzeżone były przede wszystkim dla szlachty rodowej i arystokracji. Ów młodzieńczy zapał, wielkie nadzieje i entuzjazm dla króla Francji wkrótce jednak ustąpiły miejsca przykremu rozczarowaniu. Zamiast wymarzonych przygód wojennych oraz okazji do odznaczeń i wybicia się czekało młodego oficerka monotonne i bezbarwne życie garnizonowe. Alfred de Vigny był zrozpaczony, ale szlachecki honor nie pozwalał mu okazywać tego na zewnątrz. W gruncie rzeczy zresztą właśnie nudzie i beznadziejności koszarowego życia zawdzięczał w znacznej mierze to, że stał się poetą. Zainteresowanie literaturą i talent poetycki przejawiał już w dzieciństwie. Teraz służba garnizonowa pozostawiała mu wiele wolnego czasu, toteż zaczął poważnie zajmować się literaturą. Zapoznał się z najnowszymi prądami literackimi, rozczytywał się w dziełach wielkiego romantycznego poety angielskiego, Byrona, nawiązał osobiste kontakty z młodymi poetami francuskimi i sam zaczął pisać wiersze. W 1822 roku ogłosił zbiór dziesięciu „Poematów” i skomponował pierwsze swoje arcydzieło, poemat pt. „Mojżesz”. Szybko też został uznany za jednego z czołowych poetów romantycznych Francji.

Tymczasem wymarzone awanse wojskowe, odznaczenia i godności nie nadchodziły, król, któremu z takim oddaniem Vigny chciał służyć, okazał się niewdzięcznikiem. „Od czasu śmierci Henryka IV — notował zawiedziony oficer w swym pamiętniku — polityka Burbonów polegała zawsze na braku troski o wierne im rodziny szlacheckie, które w ich sprawie oddawały wielkie usługi i ponosiły liczne ofiary”. Królowie francuscy, jego zdanierh, już od dwóch wieków odsuwali od wpływów szlachtę, a otaczali się obłudnymi i dbałymi o swój tylko interes dworakami, pozwalając im rozdrapywać zaszczyty, korzyści i władzę w państwie. Czyż to nie ta „błędna” polityka królów wobec rodowej szlachty, datująca się jakoby od czasów Ludwika XIII i rządów jego ministra, kardynała de Richelieu, była główną przyczyną osłabienia monarchii francuskiej i w końcu wybuchu rewolucji? Była to teza dość już stara, ale jeszcze bardzo modna wśród ówczesnej szlachty francuskiej. Alfred de Vigny zbudował na niej koncepcję swojej powieści historycznej.

Przyjmując z góry tak stronnicze założenia, Vigny musiał zdecydować się na odejście od prawdy historycznej, na „poprawianie historii”. W rzeczywistości bowiem powstanie i upadek francuskiej monarchii absolutnej oraz francuska rewolucja burżuazyjna miały zupełnie inne, o wiele głębsze i bardziej złożone przyczyny niżeli ukrócenie feudalnych zapędów i warcholstwa szlachty przez kardynała de Richelieu, a potem przez Ludwika XIV. Autor „Cinq-Marsa” nagina fakty historyczne do swoich poglądów zupełnie świadomie, motywując słuszność takiego postępowania w dość oryginalny sposób.

We wstępie do swej powieści, napisanym w rok po pierwszym wydaniu książki, rozróżnia mianowicie dwa rodzaje prawdy historycznej: prawdę faktów i wydarzeń, jakie zaszły w przeszłości i są odtwarzane i tłumaczone przez historyków, oraz prawdą legendy, stanowiącej domeną literatury. Wokół ważniejszych wydarzeń historycznych wytwarzają sią z czasem układane przez lud podania i opowieści, które wprawdzie zniekształcają i zmieniają rzeczywisty obraz przeszłości, ale za to wydobywają z niej pożyteczne nauki moralne i zawierają głąbsze wyjaśnienie zjawisk dziejowych. Poeta, pisarz winien, zdaniem Alfreda de Vigny, wzorować sią na owej głąbszej jakoby prawdzie ludowej baśni, wprowadzając do swego obrazu przeszłości własną filozofią i własne koncepcje.

Podnosząc ten ciekawy i trudny problem różnicy miądzy pracą historyka a powieścią historyczną, której akcja i postaci są, jak w każdej powieści, całkowicie zmyślone lub przetworzone przez fantazją autora, Vigny dochodzi do bardzo niebezpiecznych konkluzji. Uważa, że poeta ma prawo dowolnie deformować i zmieniać historią.

Przystąpując w 1824 roku do pracy nad „Cinq--Marsem”, Vigny pogrążył sią w pracowitych studiach nad okresem panowania Ludwika XIII, w którym to czasie miała rozgrywać sią akcja utworu. Przewertował stosy pamiątników i różnych dokumentów, zapoznał sią sumiennie z kulturą tej epoki, czytając dokładnie dzieła ówczesnych pisarzy, poetów i filozofów. Już jednak w trakcie gromadzenia materiałów wybierał głównie te wiadomości i fakty, które odpowiadały jego sympatiom i uprzedzeniom, a pomijał te, które były sprzeczne z jego założeniami.

Zwróćmy uwagą, w jaki sposób przedstawił Vigny dwie najważniejsze postaci utworu, których wzajemna walka jest jego głównym wątkiem: kardynała de Richelieu i Henryka d’Effiat, markiza de Cinq-Mars.

Minister Ludwika XIII, kardynał Richelieu, który poskromił aspiracje polityczne feudalnej szlachty, odsunął ją od bezpośredniego udziału w rządach krajem i zmusił do posłuszeństwa królowi, kładąc tym samym podwaliny pod potęgę francuskiej monarchii absolutnej, był przedmiotem nieubłaganej nienawiści autora „Cinq-Mar-sa”. Pisarz nie mógł całkowicie zaprzeczyć temu, że Richelieu był wielkim politykiem, jednym z największych mężów stanu w historii Francji, przedstawił go jednak w najgorszych, w najczarniejszych barwach. Richelieu staje się w powieści Alfreda de Vigny postacią zgoła odpychającą i wstrętną, panoszącym się bezczelnie uzurpatorem, który uczynił z króla nieszczęsną i żałosną ofiarę swych szaleńczych ambicji, obłudnikiem, podstępnym intrygantem żądnym nieograniczonej władzy, okrutnikiem nie cofającym się przed żadną zbrodnią i podłością w dążeniu do swych niecnych celów. Taki portret Richelieugo, mimo że kardynał rzeczywiście bardzo daleki był od świętości, jest wyraźnie stronniczy i oszczerczy.

Ze źródeł historycznych dostępnych pisarzowi wynikało niedwuznacznie, że młody ulubieniec Ludwika XIII, markiz Cing-Mars, był butnym pa-niczykiem, warchołem i lekkoduchem, marzącym o wyciągnięciu jak największych korzyści osobistych z przyjaźni, jaką raczył go darzyć król. Nie odznaczał się wszakże specjalną bystrością w polityce i nieopatrznie pozwolił się wciągnąć w spisek, zorganizowany przez wrogą kardynałowi partię dworską. Spisek ten miał wszelkie cechy zdrady stanu, oparty był bowiem na potajemnym porozumieniu z Hiszpanią, z którą Francja pozostawała wówczas w otwartej wojnie. Ujęty przez ludzi Richelieugo, Cinq-Mars zupełnie niepotrzebnie wyjawił w śledztwie, że jego przyjaciel de Thou wiedział o jego planach, choć ich nie pochwalał. Spowodował tym samym skazanie na śmierć przyjaciela, co wzbudziło wówczas niemałe oburzenie.

Vigny pominął milczeniem lub przedstawił w zupełnie innym świetle wybryki i nie zawsze szlachetne postępki swego bohatera.

Jego Cinq-Mars jest uosobieniem cnót szlacheckich, a jednocześnie typowym bohaterem romantycznym, szlachetnym, dumnym i melancholijnym, ozdobionym przez poetę wszelkimi cechami geniuszu przynoszącego mu zarazem wielkość i nieszczęście. Byłby z pewnością piękną postacią w romantycznym poemacie, w powieści historycznej wygląda jednak fałszywie.

Zasadę idealizowania przedstawicieli szlachty i oczerniania zwolenników polityki kardynała de Richelieu stosuje Vigny i do innych postaci powieści. Ojciec Józef, niezwykle ciekawa i malownicza postać w historii tych czasów, prawa ręka kardynała de Richelieu, zarazem mistyk i asceta oraz zręczny dyplomata i niepośledni polityk, przekształcony został w pospolitego szpicla i zbira do „mokrej roboty”, demona zbrodni, obłudy, zdrady i najniższych ambicji. I chociaż w rzeczywistości umarł on w roku 1638, na cztery lata przed spiskiem i straceniem Cinq-Marsa, Vigny kazał mu jeszcze w 1642 roku szpiegować młodego spiskowca i kierować „szatańskim” planem zemsty kardynała.

Uwagę polskiego czytelnika zwróci na pewno postać księżniczki Marii Gonzaga, o której rękę zabiegał Cinq-Mars, przyszłej królowej Polski, żony kolejno dwóch polskich królów, Władysława IV i Jana Kazimierza. Również i ta postać, przez sympatię do Cinq-Marsa, została nieco wyidealizowana przez Alfreda de Vigny, odmłodzona o dziesięć lat i zamieniona w płoche i skłonne do kokieterii, ale urocze dziewczę. Naprawdę była to księżniczka nie pierwszej już młodości, o osiem lat starsza od Cinq-Marsa, o dość swobodnych obyczajach. Ponieważ próbowała rozkochać w sobie młodego brata Ludwika XIII, zakazano jej przez dłuższy czas pokazywać się na francuskim dworze, a potem skwapliwie wydano za króla Polski. Ten ostatni fakt miał zresztą miejsce dopiero w 1645 roku i wtedy to Władysław IV dwukrotnie wysyłał do Francji swoich ambasadorów mających przygotować to z politycznych względów zaplanowane małżeństwo. Posłowie polscy wystąpili na dworze Ludwika XIII z wielką godnością i przepychem, przy czym w czasie pierwszej wizyty przyodziani byli na modłę francuską i dopiero za drugim razem przyjechali w kontu-szach i deliach. Vigny przedstawił ich tymczasem w „Cinq-Marsie” jako kapiących od złota barbarzyńców.

Mimo tych błędów utwór Alfreda de Vigny był naprawdę ambitną, oryginalną i mającą ogromne znaczenie literackie próbą stworzenia francuskiej powieści historycznej. O tym, że próba ta w znacznej mierze się powiodła, świadczy fakt, iż mimo wszystkich wypaczeń historii „Cinq-Mars19 oddaje znakomicie atmosferę życia i obyczajów różnych środowisk, a zarazem środowiska dworskiego w siedemnastowiecznej Francji. Zuchwała brawura dworzan, ich beztroska, zawadiactwo, fantazyjne stroje, wstążki, rapiery, wąsy, skłonność do zwad i spisków, kochliwość, wymienianie przez najserdeczniejszych przed chwilą przyjaciół ceremonialnych zaproszeń do siekania się w pojedynkach, niedbały, wyniosły i lekko bezczelny sposób wyrażania się młodych panków, audiencje królewskie i dworski ceremoniał — jednym słowem, wszystko to, co pozwala wyobraźni czytelnika zrekonstruować życie i charakter dworu królewskiego i szlachty w tych czasach, zostało przez autora wiernie i barwnie przedstawione. Zabobony, wiara w czary, przepowiednie i egzorcyzmy z jednej strony, a bujne życie umysłowe w środowisku poetów i pisarzy z drugiej, pełna okrucieństw procedura podstępnego procesu o czary wytoczonego proboszczowi Urbanowi Grandier, zebrania złotej młodzieży i pisarzy w salonie słynnej kurtyzany paryskiej, Marion Delorme, sceny batalistyczne z oblężenia zajętego przez Hiszpanów miasta Perpignan i długi szereg innych obrazów urzeka wyrazistością i żywością, wskrzesza jak gdyby ów świat tak bardzo odległy i różny od naszego.

Vigny wzorował się w malowaniu obyczajów na powieściach Waltera Scotta, a chociaż brakło mu nieraz werwy i epickiego rozmachu angielskiego pisarza, jego powieść historyczna stała się ważnym wydarzeniem w historii literatury francuskiej. Zapowiadała genialne dzieło Honoriusza Bal-zaca i świadczyła o zrodzeniu się nowego prądu we francuskim powieściopisarstwie.

Wkrótce po opublikowaniu „Ciną-Marsa” Vigny podał się do dymisji i wystąpił z wojska. Postanowił odtąd własnymi wyłącznie siłami, jako poeta i pisarz, nie licząc na łaskę królewską, zdobyć sobie pozycję społeczną i sławę godną jego starego, a upokorzonego przez rewolucję i niedocenionego przez monarchię rodu. Ogłosił nowy zbiór poezji i wziął czynny udział w wielkiej batalii o nowy romantyczny teatr. Rewolucja lipcowa w 1830 roku i ostateczne obalenie Burbonów napełniły go głębokim smutkiem. Z czasem przystosował się do nowych warunków politycznych, został nawet członkiem Akademii Francuskiej, w głębi duszy jednak czuł głębokie rozczarowanie i niechęć do swej epoki, której życiem kierowali różnego rodzaju parweniusze, groszoroby i bankierzy. Czując odrazą do powszechnej pogoni za pieniądzem i płaskiej interesowności, z upodobaniem opiewał w swych dramatach, powieściach i poezji samotność i drogo okupioną niezałeżność ducha wybitnych, szłachetnych jednostek, które wśród szarzyzny współczesnego życia zachowały w duszy wzniosłe ideały: honor żołnierski, dumą szłachecką, miłość dla sztuki i żądzą wiedzy.

W końcu jednak postawa Alfreda de Vigny nieco sią zmieniła. Jego ostatni zbiór wierszy pt. „Przeznaczenia” wydany pośmiertnie (autor „Cinq-Marsa” umarł w 1863 roku) tchnie głąbo-kim szacunkiem dla „majestatu cierpień ludzkich”, nadzieją, że nie są one daremne, i ufnością w ostateczne zwyciąstwo rozumu i szlachetności człowieka nad despotyzmem, zbrodnią i głupotą. Każdy może przyczynić sią do postąpu ludzkości, pracując w swym zakresie, bez oglądania sią na nagrodą. Właśnie zachowanie w sercach ludzkich ideałów i choćby odrobiny bezinteresowności wy-daje sią Vigny’emu nieodzownym warunkiem wiary w sens i lepsze jutro życia.

Alfred de Vigny uważany jest dzisiaj za jednego z najwiąkszych poetów francuskich. W świetle jego najpiąkniejszych idei poetyckich trudno nie podziwiać długiej i mozolnej drogi, jaką przebył ten człowiek obciążony kastowymi przesądami, egoizmem i małkontenctwem, zanim wzniósł sią do poczucia solidarności z wszystkimi ludźmi szlachetnymi nie urodzeniem, lecz sercem i umysłem. W upiąkszonej poetycką fantazją, romantycznej postaci Ciną-Marsa wyraźnie dostrzec można przebłyski tych ideałów Alfreda de Vigny.

ZDZISŁAW RYŁKO

Sam król przewodził potajemnie sprzysiężeniu. Wielki koniuszy Cinq-Mars był duszą spisku; na pierwszy plan wysuwano nazwisko księcia Orleańskiego, jedynego brata króla, a doradcą był książę de Bouillon... Królowa wiedziała o tym przedsięwzięciu i znała nazwiska spiskowców...

PANI DE MOTTEVILLE: ,,Wspomnienia o Annie Austriaczce”

Kogo tu, u diabła, tumanią?

BEAUMARCHAIS: ,,Cyrulik sewilski”

I

POŻEGNANIE

Żegnaj, a jeśli na zawsze, to na zawsze żegnaj...

BYRON

zy znasz tę krainę, ogrodem Francji zwaną, gdzie na szmaragdowych równinach zraszanych przez wielką rzekę oddycha się powietrzem o niezwykłej czystości? Jeśli zdarzało ci się kiedyś w lecie przemierzać piękną Touraine, jeśli oczarowany, szedłeś długo brzegiem Loary, na pewno żal cię ogarniał, że tak trudno się zdecydować, na którym brzegu wybrać miejsce, gdzie chciałoby się zamieszkać z dala od ludzi, we dwoje z ukochanym człowiekiem. Gdy się tak idzie wzdłuż powolnego, płowego nurtu pięknej rzeki, wzrok bez przerwy gubi się w promiennych widokach na prawym jej brzegu. Oto doliny, usiane ślicznymi, białymi domkami otoczonymi kępami drzew, oto stoki wzgórz, gdzie żółci się winorośl lub bieleją kwiaty wiśni, gdzie na stare mury wspinają się młode listki wiciokrzewu, a z różanych ogrodów wystrzela nagle smukła wieżyczka. Wszystko świadczy o żyzności tej ziemi i o sędziwym wieku jej pomników, budzi podziw dla pracy jej przemyślnych mieszkańców. Żaden trud nie wydał im się zbędny; pewnie z miłości do tego pięknego zakątka ziemi ojczystej — jedynej prowincji Francji, gdzie nigdy nie stanęła stopa najeźdźcy — nie chcieli utracić ani piędzi ziemi, ani najdrobniejszego ziarnka piasku. A może myślisz, że ta stara, zrujnowana wieża zamieszkana jest tylko przez ohydne ptaki nocne? O, nie! Na odgłos kopyt twego konia roześmiana twarz dziewczyny wychyla się spośród bluszczu, tak grubo pokrytego warstwą przydrożnego pyłu, że aż wydaje się biały. Gdy wspinasz się zboczem pagórka, najeżonego szczepami winnymi, nagle wąska smuga dymu ostrzega cię, że u twoich stóp znajduje się otwór komina. Bo skała jest zamieszkana, a całe rodziny'właścicieli winnic żyją w podziemnych jaskiniach, znajdując w nocy schronienie pod tą samą ziemią-żywicielką, którą mozolnie uprawiają w dzień. Poczciwi mieszkańcy Touraine są prości jak ich życie, łagodni jak powietrze, którym oddychają, i silni jak żyzna ziemia, na której pracują. Rysy ogorzałych twarzy wieśniaków nie są zimne i nieruchome jak u ich rodaków z Północy ani też szybko zmieniające wyraz jak na południu Francji. Twarze ich, tak zresztą jak usposobienie, mają w sobie jakąś prostoduszność prawego ludu świętego Ludwika. Ich kasztanowate włosy są długie i podcięte na okrągło po bokach jak na kamiennych posągach naszych dawnych królów. Mowa ich jest najczystszą mową francuską, ani powolna, ani zbyt szybka, bez obcych naleciałości. Kraina ta bowiem jest kolebką języka, jak i kolebką monarchii.

Lewy brzeg Loary ma wygląd stateczniejszy: widać tu z daleka Chambord, którego błękitne kopuły, mniejsze i większe, przywodzą na myśl jakieś miasto wschodnie. Tam znów Chanteloup z zawieszoną jak gdyby w powietrzu, wykwintną pagodą. Nie opodal tych zamków mniej wytworny gmach przyciąga oczy podróżnika swoim wspaniałym położeniem i imponującą monumentalnością: jest to zamek w Chaumont. Zbudowany na najwyższym pagórku nad brzegami Loary, opasujący rozległy wierzchołek wysokimi murami i olbrzymimi wieżami. Strzelista dzwonnica pokryta łupkiem wynosi go jeszcze wyżej, nadając mu jednocześnie wygląd klasztoru, jakim odznaczają się zresztą wszystkie nasze stare zamczyska. Wyciska to piętno powagi na krajobrazie większości naszych prowincji. Ciemne, gęste drzewa otaczają ze wszystkich stron tę starą rezydencję i z daleka przypominają pióra zdobiące kapelusz króla Henryka *. U stóp pagórka nad

♦ Mowa tu o Henryku IV (1553—1610) — jednym z najwybitniejszych królów Francji, który przyczynił się do zlikwidowania wojen religijnych i wzrostu potęgi państwa. Był ojcem Ludwika XIII (1601—1643), za którego panowania rozgrywa się akcja powieści. rzeką rozciąga się ładna wieś, a jej białe domki jak gdyby wyrastają wprost ze złocistego piasku. Z zamkiem, który ją chroni, połączona jest wąską ścieżką wijącą się wśród skał. Pośrodku zbocza stoi kaplica; do jej ołtarza panowie musieli schodzić, wieśniacy zaś wchodzić; było to terytorium równości, położone jak miasto neutralne pomiędzy nędzą a wspaniałością, które aż nazbyt często toczyły ze sobą walki.

Tu właśnie pewnego czerwcowego dnia roku 1639, gdy dzwon zamkowy, jak zwykle w południe, wezwał domowników na obiad, w starej rezydencji wydarzyły się rzeczy niecodzienne. Liczna służba zauważyła, że gdy pani marszałkowa d’Effiat odmawiała poranną modlitwę wobec zgromadzonych domowników, głos jej brzmiał mniej pewnie, w oczach błyszczały łzy, a noszone przez nią żałobne szaty były jeszcze surowsze niż zazwyczaj. Ludzie ze służby zamkowej i z włoskiej świty księżniczki mantuańskiej, która chwilowo bawiła w Chaumont, ze zdumieniem zauważyli czynione w pośpiechu przygotowania do podróży. Stary sługa zmarłego przed sześcioma miesiącami marszałka d’Effiat wciągnął buty do konnej jazdy, choć poprzednio zaklinał się, że wyrzeka się ich na zawsze. Poczciwy Grandchamp wszędzie towarzyszył swemu panu: i na wyprawy, i w podróżach prywatnych. Był na przemian to giermkiem, to sekretarzem. Niedawno dopiero powrócił z Niemiec, ażeby opowiedzieć wdowie i dzieciom o szczegółach śmierci marszałka, który na jego rękach wydał ostatnie tchnienie pod Luzzelsteinem. Był to wierny sługa, jakich jest coraz mniej we Francji, sługa, który cierpi, gdy na dom pana spadają klęski, a raduje się jego radością, który pragnie, aby zawierano małżeństwa po to, by mógł niańczyć dzieci swoich panów, który łaje te dzieci, a niekiedy ich ojców, ale bez wahania naraża dla nich własne życie. W czasach zamieszek służy bez zapłaty, a nawet pracuje, by wyżywić swego pana, w latach zaś pomyślnych, wracając przy jego boku na zamek, mówi: „Oto nasze winnice”.

Grandchamp miał twarz surową i wyrazistą, cerę ogorzałą i przyprószone srebrem siwizny włosy. Parę czarnych jeszcze kosmyków i krzaczaste, czarne brwi sprawiały, że na pierwszy rzut oka wydawał się groźny, ale dobrotliwy wyraz oczu łagodził to pierwsze wrażenie. Jednakże głos jego brzmiał szorstko. Tego dnia krzątał się bez wytchnienia, aby przyśpieszyć obiad, i wydawał polecenia służbie zanikowej, ubranej na czarno tak jak i on sam.

— Jazda — popędzał ludzi — podawać szybko do stołu, a tymczasem Germain, Ludwik i Stefan będą siodłać konie. Pan Henryk i my musimy być daleko stąd o ósmej wieczorem. A wy, panowie Italczycy, czyście już poprosili waszą księżniczkę? Założę się, że poszła ze swoimi damami na sam koniec parku lub nad wodę i tam sobie czyta jakby nigdy nic. Zawsze przychodzi po pierwszym daniu i wszyscy muszą się zrywać od stołu.

— Mój drogi Grandchamp — powiedziała po cichu jedna z dworek, zatrzymując się w przejściu — nie mówcie nic o księżniczce. Jest bardzo smutna i myślę, że wcale nie zejdzie do obiadu. Santa Madonnal Żal mi was, że udajecie się w podróż w piątek i trzynastego, w dzień świętych Gerwazego i Protazego, dwóch męczenników! Cały ranek odmawiałam różaniec za pana de Cinq-Mars. Naprawdę, ta obawa nie wychodzi mi z głowy. A moja pani, choć wielka dama, myśli to samo, co ja. Więc nie ważcie się robić sobie kpinek.

Mówiąc to, młoda Włoszka przemknęła jak ptak przez wielką jadalnię i zniknęła w korytarzu, spłoszona widokiem otwierających się na oścież szerokich drzwi do salonu.

Grandchamp niewiele sobie robił z jej gadaniny i dalej skupiał całą uwagę na przygotowaniach do obiadu. Jako majordomus, pełnił ważne obowiązki, toteż lustrował surowym spojrzeniem lokajów, sprawdzając, czy są na swoich miejscach; wreszcie sam stanął za krzesłem starszego syna domu. Do stołu zasiadło jedenaścioro biesiadników, pań i panów. Ostatnia weszła marszałkowa, prowadzona przez wspaniałego starca w bogatym stroju, i wskazała mu krzesło po lewej ręce. Sama usiadła na honorowym miejscu w wielkim, pozłacanym fotelu, przy stole mającym kształt wydłużonego prostokąta. Po prawej ręce pozostał nie zajęty drugi fotel, także bardziej ozdobny od innych. Młody markiz d’Effiat, siedzący naprzeciwko matki, pomagał jej pełnić honory domu. Miał zaledwie dwadzieścia lat, a rysy jego twarzy były dość pospolite. Dzięki poważnemu usposobieniu i dobrym manierom sposób bycia miał grzeczny, ale nic ponadto. Resztę towarzystwa stanowili: siostra markiza w wieku lat czternastu, dwóch szlachciców z sąsiedztwa, trzech młodych Włochów ze świty Marii Gonzagi, księżniczki mantuańskiej, panna respektowa — guwernantka młodocianej córki marszałka — oraz ksiądz z sąsiedztwa, stary i głuchy jak pień.

Po lewej ręce starszego syna domu pozostawało jeszcze jedno wolne miejsce.

Pani marszałkowa, nim usiadła do stołu, przeżegnała się i głośno odmówiła t)Benedicite *”. Na zakończenie modlitwy wszyscy przeżegnali się szeroko lub robiąc tylko mały znak krzyża na piersi. Zwyczaj ten przetrwał we Francji w wielu rodzinach aż do rewolucji 1789 roku, a gdzieniegdzie utrzymał się nawet dotychczas, lecz częściej na prowincji niż w Paryżu. Gdy trafia się ktoś obcy, czyni się to z pewnym zażenowaniem i z przepraszającym uśmiechem, poprzedzając modlitwę jakimś zdaniem o pogodzie. Prawdą bowiem jest, że i dobrych nawyków też można się krępować.

Pani marszałkowa była kobietą słusznego wzrostu, o wybitnie pięknych błękitnych oczach. Nie wyglądała na swoje czterdzieści pięć lat, lecz przybita zmartwieniem, poruszała się powoli i odzywała z trudem, a gdy musiała zabierać głos, przymykała oczy i przez chwilę trwała z pochyloną głową. Kładła też dłoń na sercu, dając poznać tym gestem, że odczuwa w nim dotkliwy ból. Toteż z przyjemnością stwierdziła, że gość zajmujący miejsce po jej lewej ręce ujął, bez niczyjej prośby, ster rozmowy i przez cały czas posiłku z niezmąconą zimną krwią nie wypuszczał go z rąk. Osobą tą był stary marszałek de Bassompierre. Pomimo siwizny zachował niezwykłą żywość usposobienia i młody wygląd. Jego szlachetne i dworne maniery oraz elegancja trąciły myszką, tak samo zresztą jak i strój, nosił bowiem krezę z czasów Henryka IV i rękawy z nacięciami w tym samym stylu, co było niewybaczalną śmiesznostką w oczach strojnisiów dworskich.

Teraz nie wydaj e się to nam bardziej śmieszne niż każdy inny ubiór, ale tak już jest, że zawsze syn śmieje się z nawyków ojca i jedynie ludzie Wschodu nie są dotknięci tą chorobą.

Gdy tylko jeden z włoskich szlachciców zadał marszałkowi py-

♦ Benedicite (łac.) — błogosławcie; pierwsze słowa modlitwy przed jedzeniem. tanie, co sądzi o sposobie traktowania przez kardynała * córki księcia mantuańskiego, ten zakrzyknął w swój zwykły sposób:

— Do kroćset! Do kogo to waszmość mówisz! Czyż można cokolwiek pojąć z tych nowych rządów, pod którymi żyje Francja? My, starzy towarzysze broni zmarłego króla, kiepsko rozumiemy mowę używaną na nowym dworze, dwór zaś zapomniał już z kretesem naszej mowy. Ach, co też ja prawię! Nie rozmawia s’ię już w ogóle w tym smutnym kraju, gdzie wszyscy milkną ze strachu przed kardynałem. Ten pyszny szlachetka patrzy na nas jak na stare rodzinne portrety i od czasu do czasu usuwa z nich jakąś głowę. Ale na szczęście dewizy naszych herbów pozostają niezmienne. Nieprawdaż, mój drogi Puy-Laurens?

Zagadnięty był mniej więcej w wieku marszałka, lecz stateczniejszy i bardziej od niego oględny, bąknął więc tylko parę niewyraźnych słów, dając znaki swojemu rówieśnikowi, ażeby zwrócić jego uwagę na przykre wzruszenie, jakiego musiała doznać pani domu, gdy przypomniano jej w ten sposób niedawną śmierć męża i gdy krytykowano ministra, jego przyjaciela. Ale na nic to się zdało: marszałek de Bassompierre, zadowolony widać z na pół aprobującego skinienia, wychylił jednym haustem duży puchar wina — środek zachwalany w jego ,,Parniętnikach” jako niezawodne lekarstwo przeciwko dżumie i powściągliwości — i odchylając się do tyłu, ażeby lokaj nalał mu następny, poprawił się wygodnie w fotelu i znów wsiadł na swego ulubionego konika:

— Tak, jesteśmy teraz wszyscy zbędni, jak to już powiedziałem kiedyś kochanemu księciu de Guise, którego zrujnowano. Liczy się minuty, jakie pozostały nam do życia, potrząsając przy tym klepsydrą, aby ziarnka piasku prędzej się sypały. Gdy książę kardynał widzi w jakimś kącie trzy czy cztery postaci mężów, którzy zawsze byli przy boku zmarłego króla, czuje dobrze, że nie może ruszyć odlanych w żelazie posągów i że do tego potrzeba było ręki tamtego mocarza. Przechodzi więc śpiesznie i nie śmie się wtrącać do nas, którzy się go nie boimy. Wciąż myśli, że spiskujemy, a w chwili obecnej podobno mówi się o wtrąceniu mnie do Bas ty lii.

♦Kardynał — Armand du Plessis, kardynał de Richelieu (1585—1642).

— Na cóż więc pan czeka z wyjazdem, panie marszałku? — odezwał się Włoch. — Moim zdaniem, jedynie Flandria może zapewnić panu bezpieczne schronienie.

— Ach, waszmość nie znasz mnie wcale! Zamiast uciekać, udałem się do króla przed jego wyjazdem i powiedziałem, że przybywam, aby nie sprawiać nikomu kłopotu szukaniem mnie, a gdybym wiedział, dokąd zamierzają mnie posłać, to pojechałbym sam. Nie trzeba by mnie było wcale odwozić. Król był tak łaskawy, jak się tego spodziewałem, i odezwał się do mnie w te słowa: „Cóż to, stary druhu? Jak mogłeś nawet pomyśleć, że chcę coś takiego uczynić? Przecież wiesz dobrze, że cię miłuję”.

— Drogi marszałku, gratuluję — powiedziała łagodnie pani d’Effiat — .w tych słowach poznaję dobroć króla. Pamięta on, jaką miłością obdarzał cię jego królewski ojciec. Zdaje mi się, że nawet zgodził się na wszystko, o coś go pan prosił dla swoich bliskich — dodała z naciskiem, ażeby skłonić marszałka do pochwał i rozproszyć niezadowolenie, które tak głośno wypowiadał.

— Oczywiście, czcigodna pani, nikt lepiej nie umie ocenić cnót króla niż Franciszek de Bassompierre. Będę mu wierny aż do śmierci, gdyż duszą i ciałem oddałem się do dyspozycji jego ojca na pewnym balu; i przysięgam, że nikt z mojej rodziny — oczywiście z moją wiedzą — nie uchybi swoim obowiązkom wobec króla Francji. Pomimo że nasz ród Besteinów jest obcy i pochodzi z Lotaryngii — do kroćset! — uścisk dłoni Henryka IV zdobył nas na zawsze. Moją największą zgryzotą było to, że brat mój poległ w służbie Hiszpanii, a niedawno napisałem do bratanka, że go wydziedziczę, jeśli — jak chodzą słuchy — przejdzie na stronę cesarza.

Jeden ze szlachciców, który dotychczas nie zabierał głosu, a którego wygląd rzucał się w oczy dzięki niezliczonym kokardom i szamerunkom na ubraniu oraz czarnej wstędze Orderu Świętego Michała na szyi, skłonił się twierdząc, że w ten sposób powinien mówić każdy wierny poddany.

— Na Boga, panie de Launay, jesteś pan w błędzie — odparł marszałek wracając myślą do swoich przodków. — Ludzie naszej krwi są poddanymi sercem, gdyż Pan Bóg sprawił, że urodziliśmy się panami na naszych włościach, tak jak król panem na swoich. Przybyłem do Francji po to tylko, by się pokazać w orszaku mojej szlachty i giermków. Zauważyłem, że im dalej, tym bardziej się o tym zapomina, zwłaszcza u dworu. Ale oto młodzieniec, który przybywa w sam czas, aby mnie posłuchać.

Drzwi się otwarły i rzeczywiście do sali wszedł młody mężczyzna o pięknej postawie. Cerę miał bladą, włosy ciemne, oczy czarne, a wyraz twarzy zarazem smutny i niefrasobliwy. Był to Henryk d’Effiat, markiz de Cinq-Mars (nazwisko to pochodziło od jednego z rodzinnych majątków). Miał na sobie czarny ubiór i krótki, czarny płaszcz. Koronkowy kołnierz opadał mu na pierś. Ostrogi u szerokich botfortów dzwoniły tak głośno po kamiennej posadzce salonu, że kroki młodzieńca słychać było z daleka. Podszedł prosto do marszałkowej d’Effiat, skłonił się nisko i ucałował jej dłoń.

— No cóż, Henryku — zapytała — czy twoje konie już osiodłane? O której wyruszasz?

— Natychmiast po obiedzie, jeśli pani matka pozwoli — odparł z ceremonialnym szacunkiem owych czasów. I przechodząc za marszałkową, skłonił się panu de Bassompierre, zanim zajął miejsce po lewej ręce starszego brata.

— A więc — odezwał się marszałek zajadając z apetytem — wyjeżdżasz, moje drogie dziecko. Udajesz się na dwór, a to jest dzisiaj śliskie miejsce. Żałuję ze względu na ciebie, że nie jest on już takim, jakim był dawniej. Kiedyś dwór był salonem królewskim, w którym monarcha przyjmował swoich przyjaciół: szlachtę z wielkich domów, którzy go odwiedzali po to, by mu okazać swoje przywiązanie i przyjaźń, grali z nim na pieniądze i towarzyszyli mu w zabawach, a w zamian nie otrzymywali od niego nic prócz zezwolenia na dowodzenie swymi wasalami i na nadstawianie karku w jego służbie. Zaszczyty przyznawane wysoko urodzonym nie wzbogacały ich wcale, gdyż awans płacili za nie z własnej szkatuły. Ja sam, gdy otrzymywałem awans o jeden stopień, sprzedawałem za każdym razem jakiś majątek. Stopień pułkownika gwardii szwajcarskiej kosztował mnie czterysta talarów, na chrzciny zaś obecnego króla musiałem kupić ubranie za sto tysięcy franków.

— Zechce pan przyznać — wtrąciła ze śmiechem pani domu — że nic pana do tego nie zmuszało. Słyszeliśmy o wspaniałości tego stroju haftowanego perłami, ale nie bardzo byłabym rada, gdyby moda jeszcze dziś nakazywała nosić takie ubrania.

— Proszę być spokojną, pani markizo, te czasy świetności już nie powrócą. Niewątpliwie popełnialiśmy szaleństwa, ale świadczyły one o naszej niezawisłości; rzecz jasna, że podówczas nie zdołano by odebrać królowi sług, których wiązała z nim tylko miłość, a których korony książęce czy margrabiowskie miały tyle samo diamentów, co jego własna. Rzecz pewna, że nie wszystkie stany mogły się powodować ambicją, gdyż na podobne wydatki stać było tylko bogatych, złoto bowiem czerpie się wyłącznie z pokładów tego kruszcu. Możne rody, które się obecnie tak zawzięcie niszczy, nie miały bynajmniej wygórowanych aspiracji i częstokroć, nie pragnąc żadnych stanowisk od rządu, zajmowały należne im miejsce u dworu jedynie dzięki własnemu znaczeniu, egzystowały same przez się, twierdząc, jak to powiedział jeden z magnatów, „Prince ne daigne, Rohan je suis Tak było ze wszystkimi szlacheckimi rodzinami, którym wystarczało ich szlachectwo, co zresztą król sam podnosił w liście do jednego ze swoich przyjaciół: „Pieniądz nie jest rzeczą powszechną pomiędzy szlachcicami takimi jak pan i ja”.

— Ależ, panie marszałku — przerwał chłodno i bardzo grzecznie de Launay, który miał może jakiś cel w tym, żeby starca podniecić — ta niezawisłość spowodowała niemało wojen i rebelii, jak na przykład rokosz pana de Montmorency.

— Do kroćset! Panie! Nie mogę tego słuchać! — zawołał krewki marszałek podskakując na fotelu. — Te rebelie i wojny nie uszczuplały w niczym podstawowych praw państwa i tak samo nie mogły obalić tronu jak pojedynek. Pośród wszystkich wielkich przywódców stronnictw nie było ani jednego, który by w razie wygranej nie złożył swego zwycięstwa u stóp monarchy, wiedząc dobrze o tym, że wszyscy inni, równie wielcy jak on magnaci, odwróciliby się od niego, gdyby okazał się wrogiem prawowitego króla. Nikt nie chwytał za broń przeciwko władzy monarszej, kecz przeciwko fakcji, i po zlikwidowaniu incydentu wszystko wracało do porządku. A cóż zrobiliście dobrego miażdżąc nas? Złamaliście podporę tronu, nic w zamian nie dając. Tak, dzisiaj

* Prince n e daigne, Rohan je suis (franc.) — dewiza magnackiego rodu Rohan: ,»Księciem być nie raczę, jestem Rohan”.

już nie mam wątpliwości, książę-kardynał spełni swój zamiar do końca, wielka arystokracja opuści i postrada swoje ziemie, a przestawszy reprezentować wielką własność, przestanie być potęgą. Dwór stał się już pałacem, do którego przychodzi się prosić, a stanie się w końcu przedpokojem, kiedy będzie się składał tylko ze świty królewskiej. Wielkie nazwiska zaczną dodawać blasku podlejszym urzędom. Ale biorąc straszliwy odwet, te urzędy spodlą wielkie nazwiska. Wyzuta ze swoich siedzib szlachta będzie jeszcze coś znaczyła tylko dzięki sprawowanym urzędom i jeżeli lud, na który już nie będzie miała wpływu, zechce się zbuntować...

— Jakiż pan dziś złowieszczy, mości marszałku — przerwała markiza. — Mam nadzieję, że ani ja, ani moje dzieci nie dożyją tych czasów. Nie poznaję pańskiego wesołego usposobienia w tych wywodach. Spodziewałam się, że zechcesz pan udzielić rad mojemu synowi. Ale cóż to, Henryku, co się z tobą dzieje? Jesteś bardzo roztargniony!

Cinq-Mars, nie odrywając wzroku od wielkiego okna sali jadalnej, patrzył ze smutkiem na piękny widok roztaczający się przed jego oczami. Słońce rozsiewało olśniewający blask i malowało piaski Loary, drzewa i trawniki złotem i zielenią. Niebo było lazurowe, nurt rzeki przejrzystopłowy, wysepki jaskrawozielone. Poprzez kępy drzew przeświecały duże, rozpięte żagle barek handlowych, wyglądające jak ukryta w zasadzce flota. ,,O piękna przyrodo, żegnaj! — myślał Henryk. — Niebawem serce moje utraci prostotę i przestanie cię odczuwać; zachwycać będziesz tylko moje oczy. W sercu mym bowiem płonie już głęboka namiętność i opowiadania o ludzkich poczynaniach sieją w nim nieznany zamęt. Trzeba mi zatem wejść do tego labiryntu. Może w nim zabłądzę, ale to dla Marii...”

Obudziwszy się z marzeń pod wpływem słów matki i obawiając się zdradzić spojrzeniem zbyt dziecięcą tęsknotę za tym pięknym krajobrazem i za rodziną, odpowiedział:

— Myślałem o drodze, którą udam się do Perpignan, oraz o tej, która może przywiedzie mnie z powrotem do domu.

— Nie zapomnij skręcić w stronę Poitiers i zawadzić o Lou-dun, aby odwiedzić twego dawnego guwernera, poczciwego księdza Quillet. Udzieli ci on pożytecznych rad co do życia na dworze, jest przecież w przyjaźni z księciem de Bouillon. A nawet gdyby

nie okazał się zbytnio przydatny, twoja wizyta będzie wyrazem szacunku, który mu się przecież słusznie należy.

— A więc jedziesz na oblężenie Perpignan, młody przyjacielu? — wtrącił stary marszałek uznawszy snadź, że zbyt już długo milczał. — Ach, to szczęśliwie się składa dla wasana! Do diaska! Oblężenie — to piękny początek. Nie wiem, co bym był dał za to, aby móc z nieboszczykiem królem wziąć udział w jakimś oblężeniu, gdym przyjechał po raz pierwszy na dwór. Wołałbym, aby tam właśnie wypruto ze mnie wnętrzności, nie zaś podczas turnieju, jak to miało miejsce. Ale wówczas był pokój i musiałem dobyć pistoletu przeciwko Turkom z węgierskim Roswormem, ażeby nie zasmucać nieróbstwem mojej rodziny. Zresztą życzę ci, by jego królewska mość przyjął cię tak przychylnie, jak jego ojciec przyjął mnie. Pewnie, król jest dzielny i dobry, lecz niestety przyzwyczajono go do tej zimnej, hiszpańskiej etykiety, która hamuje wszelkie odruchy serca. Trzyma w ryzach siebie i innych kamienną miną i lodowatym wyrazem twarzy. Co do mnie, muszę przyznać, że wciąż czekam na chwilę odwilży, ale niestety na próżno. Dowcipny i prosty w obejściu Henryk przyzwyczaił nas do innych manier; jemu przynajmniej mogliśmy powiedzieć, że go kochamy.

Cinq-Mars, nie odrywając wzroku od marszałka i przymuszając się do uważnego słuchania, zapytał, jaki był sposób mówienia zmarłego króla.

— Żywy i szczery — odparł marszałek. — Niedługo po moim przyjeżdzie do Francji grałem w karty z nim i z księżną de Beaufort w Fontainebleau, gdyż — jak prawił — chciał wygrać ode mnie moje piękne złote monety i „portugały”. Zapytał, co sprowadziło mnie do Francji. „Na honor, Sire — odparłem szczerze — bynajmniej nie przybyłem tu w zamiarze zaciągnięcia się na służbę waszej królewskiej mości, lecz tylko po to, by spędzić trochę czasu na dworze francuskim, a potem przenieść się na dwór hiszpański. Ale jestem tak urzeczony miłościwym panem, że nie jadę już nigdzie dalej i jeśli wasza królewska mość życzy sobie moich usług, oddaję mu się aż do śmierci”. Wówczas ucałował mnie i zapewnił, że nigdzie nie znajdę pana, który by bardziej mnie miłował. Na Boga! Doświadczyłem tego nieraz!... Ja zaś poświęciłem dla niego wszystko, nawet moją miłość, a zrobiłbym jeszcze więcej, gdyby można było uczynić coś więcej niż wyrzec się panny de Montmorency.

Poczciwy marszałek miał w oczach wyraz rozczulenia, a młody markiz d’Effiat i Włosi, patrząc po sobie, nie mogli powstrzymać się od uśmiechu na myśl, że przecież księżna Condć nie była ani młoda, ani ładna. Cinq-Mars zauważył te porozumiewawcze spojrzenia i zaśmiał się w duchu z goryczą. „Czyż to możliwe — pomyślał — że namiętność może spotkać ten sam los, co modę, i że niewielu lat wystarczy, ażeby nadać piętno śmieszności zarówno ubraniu, jak i uczuciu? Szczęśliwy ten, kto nie przeżył swej młodości i swych złudzeń i kto unosi z sobą do grobu ów nietknięty skarb!”

Wreszcie, przerywając z wysiłkiem melancholijny bieg swych myśli i nie chcąc, aby poczciwy marszałek wyczytał na twarzach biesiadników coś dla siebie nieprzyjemnego, powiedział:

— A więc wówczas z tak wielką swobodą rozmawiano z królem Henrykiem? Może na początku swego panowania musiał wprowadzić ten ton, ale czy się nie zmienił, gdy stał się panem sytuacji?

— Nigdy, przenigdy nasz wielki król nie przestał być takim, do ostatniej chwili swego życia! Nie wstydził się, że był człowiekiem, i do swoich ludzi przemawiał z mocą i uczuciem. Ach, mój Boże! Jeszcze mam go przed oczami, gdy w karocy ściskał księcia de Guise, w dzień swojej śmierci. Żartował ze mną jak zwykle, a książę powiedział: „Według mnie wasza królewska mość jest jednym z najmilszych ludzi na świecie i chyba los tak zrządził, że musi-my do siebie należeć. Gdybyś, najjaśniejszy panie, był zwykłym człowiekiem, wziąłbym cię do siebie na służbę nie zważając na cenę; lecz ponieważ zrządzeniem boskim jesteś królem, musi tak być, że ja ci służę”. Wielki Człowieku! Miałeś rację! — wykrzyknął Bassompierre ze łzami w oczach, w dodatku trochę podniecony gęsto wychylanymi kielichami wina. — „Gdy mnie utracicie, poznacie, co byłem wart”.

W czasie jego oracji poszczególni biesiadnicy różne przybierali miny, w zależności od tego, jaką rolę ten czy ów odgrywał w sprawach publicznych. Któryś z Włochów udawał, że pochłonięty jest zabawianiem jednej z dworek marszałkowej. Inny zajął się głuchym księdzem, który trzymając przy uchu dłoń zwiniętą w trąbkę, żeby lepiej słyszeć, jedyny z całego towarzystwa miał wyraz uwagi w oczach. Na twarzy Cinq-Marsa znów malowało się melancholijne roztargnienie, jak na twarzy gracza, który patrzy w przestrzeń, czekając, aż wróci do niego rzucona piłka. Jego starszy brat z niezmąconym spokojem czynił przy stole honory domu. Puy-Laurens patrzył uważnie na panią d’Effiat: był on duszą i ciałem oddany księciu Orleańskiemu 1 i bał się kardynała. Co zaś do pani marszałkowej, to wyglądała na zatroskaną i strwożoną. Niebaczne słowa przywodziły jej na pamięć śmierć męża i rychły odjazd syna. Częściej jednak gnębił ją niepokój o Bassompierre’a; w obawie, żeby się nie naraził, trąciła go nawet parokrotnie, patrząc na pana de Launay, którego mało znała, a nie bez pewnej racji posądzała o przychylność do pierwszego ministra. Ale na nic się zdały takie ostrzeżenia wobec człowieka o usposobieniu marszałka: udawał, że ich nie dostrzega, i robiąc na przekór miażdżył pana de Launay ostrym spojrzeniem i grzmiącym głosem, podkreślając, że się zwraca tylko do niego i pod jego adresem przemawia. Ten zaś przybrał minę obojętną i pełną pobłażliwej grzeczności i tak też pozostał aż do chwili, gdy obydwa skrzydła drzwi się rozwarły i zaanonsowano księżniczkę mantuańską.

Długo opisywane tutaj rozmowy trwały w rzeczywistości dość krótko, toteż obiad zaledwie dobiegł połowy, gdy przybycie Marii Gonzagi poderwało wszystkich na nogi.

Księżniczka była nieduża, lecz zgrabna i pomimo że oczy jej i włosy miały kruczoczarną barwę, olśniewała świeżością dzięki niezrównanie pięknej cerze.

Marszałkowa uniosła się, by powitać dostojnego gościa, a zarazem by pocałunkiem w czoło złożyć hołd dobroci i młodości.

— Długo kazałaś, pani, na siebie czekać, droga Mario — odezwała się sadzając księżniczkę przy sobie. — Na szczęście zostajesz ze mną, ażeby zastąpić mi jedno z dzieci, które odjeżdża.

Młoda księżniczka spłonęła rumieńcem, pochyliła głowę i spuś-ściła oczy, aby nikt nie spostrzegł, że są zaczerwienione. Wreszcie odezwała się nieśmiałym głosikiem:

— Oczywiście, madame, przecież zastępujesz mi matkę.

Mówiąc to, rzuciła na drugi koniec stołu spojrzenie, które przyprawiło o bladość Cinq-Marsa.

Przyjście księżniczki skierowało na inne tory rozmowę, która przestała być ogólną. Każdy po cichu zaczął gwarzyć z sąsiadem. Tylko marszałek prawił dalej o wspaniałościach dawnego dworu, o swoich wyprawach tureckich i turniejach oraz o skąpstwie na nowym dworze. Ku jego żalowi nikt nie podtrzymał rozmowy i już miano wstawać od stołu, gdy wraz z wybiciem drugiej godziny na dziedzińcu ukazało się pięć koni. Na czterech siedzieli zbrojni słudzy w płaszczach, piąty, bardzo nerwowy karosz, trzymany był przez starego Grandchampa: był to wierzchowiec młodego pana.

— Ach, ach! — zawołał Bassompierre. — Oto nasz rumak bojowy, osiodłany i okiełznany! No cóż, młodzieńcze, trzeba powiedzieć tak jak nasz stary Mar ot *:

Zegnaj mi, dworze, piękne damy, Panie i panny, was żegnamy.

Zegnam was dziś na krótką chwilę, I miłe z wami krotochwile.

Zegnam was, pląsy, menuety, Rytm, co opuścić mam, niestety, Skrzypce, oboje, tamburyny... Na wojnę jadę po wawrzyny!

Ten stary wiersz, a także mina marszałka rozśmieszyły wszystkich z wyjątkiem trzech osób.

— Jezu Chryste! Wydaje mi się — ciągnął Bassompierre — że mam siedemnaście lat, tak jak on. Wróci do nas cały w złotych haftach! Jego fotel musi na niego czekać nie zajęty.

Przy tych słowach pani marszałkowa pobladła i zalewając się łzami, wstała od stołu, a wszyscy za nią. Ale zaledwie postawiła dwa kroki, gdy padła na inny fotel. Synowie, córka i młoda księżniczka otoczyli ją, pełni głębokiego niepokoju, i z trudem zdołali pochwycić wyjąkane wśród szlochów i westchnień słowa:

— Przepraszam... Moi drodzy... to szaleństwo... dziecinada... ale taka jestem teraz słaba, że nie mogę się opanować. Było nas przy stole trzynaścioro, i to pani sprawiła, kochana księżniczko. Ale to

* Clement M a r o t (1495—1544) — znany poeta francuski, kontynuator średniowiecznych form w liryce. źle, że okazuję wobec niego tyle słabości. Żegnaj, drogie dziecko, schyl czoło, żebym mogła je ucałować, i niechaj Bóg cię prowadzi! Bądź godnym twego nazwiska i twego ojca!

A potem, tak jak u Homera, ,,śmiejąc się przez łzy”, wstała, odsunęła syna i rzekła:

— Chodźmy, chcę zobaczyć w siodle tego wspaniałego jeźdźca!

Podróżnik milcząc ucałował ręce matki i skłonił się jej głęboko. Potem, nie podnosząc oczu, złożył ukłon księżniczce, następnie szybko uściskał brata, podał dłoń marszałkowi, ucałował w czoło młodszą siostrę i wyszedł na dziedziniec. Za chwilę był już w siodle. Wszyscy stanęli w oknach od strony podwórca, z wyjątkiem pani d’Effiat — jeszcze zbyt słabej — która pozostała w fotelu.

— Ruszył galopem, to dobry znak — oznajmił śmiejąc się marszałek.

— O Boże! — krzyknęła młoda księżniczka odsuwając się od okna.

— Co się stało? — zapytała matka.

— Nic złego, nic złego — powiedział pan de Launay. — Koń potknął się pod bramą, ale syn pani poderwał go szybko. O, proszę, już kłania się nam z gościńca.

— Jeszcze jedna zła wróżba — szepnęła markiza udając się do swoich pokoi.

Całe towarzystwo rozeszło się za jej przykładem, rozmawiając z sobą ściszonymi głosami.

Smutek zapanował w zamku Chaumont. Kolacja minęła w milczeniu.

Gdy wybiła dziesiąta, stary marszałek udał się w towarzystwie swego kamerdynera do północnej wieży w pobliżu bramy, naprzeciwko rzeki. Przez cały dzień upał był nieznośny. Marszałek otworzył okno, otulił się jedwabnym szlafrokiem, postawił na stole ciężki lichtarz i oddalił sługę. Okno wychodziło na łąkę, którą sierp młodego księżyca zalewał bladą poświatą. Na niebie gromadziły się ciężkie chmury i wszystko nastrajało do melancholii. Pomimo że Bassompierre nie miał w swoim usposobieniu nic z marzyciela, ciągle wracał myślą do rozmowy w czasie obiadu i rozpamiętywał całe swoje życie, wszystkie niewesołe zmiany, jakie przyniosły nowe rządy, które jak gdyby powiały na niego nieszczęściem; śmierć ukochanej siostry, hulaszcze życie dziedzica jego nazwiska, utrata majątków i łask, niedawna śmierć przyjaciela, marszałka d’Effiat, którego pokój właśnie zajmował — te smętne myśli wyrwały mimowolnie westchnienie z jego piersi. Stanął w oknie, aby odetchnąć świeżym powietrzem.

Wydało mu się w pewnej chwili, że od strony lasu słyszy tętent koni. Ale silniejszy podmuch wiatru rozwiał to pierwsze wrażenie, a ponieważ wszelkie odgłosy nagle ucichły — zapomniał o nim. Patrzył jeszcze przez pewien czas na światła w zamku, które gasły stopniowo, pełgając pomiędzy arkadami i błąkając się po dziedzińcach i stajniach. Wówczas opadł na wyściełany, głęboki fotel, oparł łokieć na stole i pogrążył się w rozmyślaniach. Niebawem wydobył na wierzch noszony na piersi medalion na czarnej wstążce i szepnął:

— Chodź, stary dobry panie, porozmawiać ze mną, jak to nieraz czyniłeś. Chodź, wielki królu, oderwij się od kłopotów dworu, żeby pożartować z twym szczerym i prawdziwym przyjacielem. Chodź, wielki człowieku, poradzić się mnie w sprawie zachłannej Austrii. Chodź, płochy kawalerze, porozmawiać ze mną dobrodusznie o twoich miłostkach i o zdradach popełnianych w dobrej wierze. Chodź, bohaterski żołnierzu, krzyknij na mnie raz jeszcze, żebym ci nie zasłaniał bitwy. Ach, czemuż nie uczyniłem tego w Paryżu! Czemuż nie ja otrzymałem twoją ranę*! Wraz z twoją krwią świat utracił dobrodziejstwa twego tak nagle przerwanego panowania...

Łzy starego marszałka zrosiły szkło wielkiego medalionu: wycierał je pełnymi szacunku pocałunkami, gdy nagle drzwi otwarły się raptownie. Marszałek chwycił za szpadę.

— Kto tam? — zawołał zdziwiony. Lecz wpadł w jeszcze większe zdumienie, gdy poznał pana de Launay, który podszedł do niego, trzymając w dłoni kapelusz, i przemówił z zakłopotaniem:

— Panie marszałku, boleść przepełnia moje serce, gdy muszę oznajmić, że król rozkazał mi cię aresztować. Przed bramą czeka karoca z trzydziestoma muszkieterami księcia kardynała.

Bassompierre nie zdążył jeszcze wstać; w lewej ręce trzymał medalion, a w prawej szpadę. Oddał ją pogardliwym gestem i rzekł:

♦ Henryk IV zginął w karocy z ręki fanatyka Franęois Ravaillaca, który ugodził króla sztyletem.

— Wiem, mój panie, że zbyt długo żyję na tym świecie, i o tym właśnie rozmyślałem. W imię wielkiego Henryka wręczam spokojnie tę szpadę jego synowi. Proszę za mną.

Słowom tym towarzyszyło tak nieugięte spojrzenie, że przybity Launay poszedł za szlachetnym starcem z opuszczoną głową, jak gdyby sam był przez niego zaaresztowany. Marszałek, chwyciwszy lichtarz, wyszedł na dziedziniec, gdzie konni gwardziści zdążyli już pootwierać wszystkie bramy. Posługując się imieniem króla, napędzili stracha służbie zamkowej i nakazali ludziom milczenie. Karoca była gotowa do drogi i odjechała szybko, w asyście dużej grupy konnych. Siedzący przy panu de Launay marszałek zaczynał drzemać, ukołysany ruchem karocy, gdy nagle donośny głos krzyknął na woźnicę: ,,Stój!”, a gdy ten się nie zatrzymał, rozległ się wystrzał z pistoletu... Konie stanęły jak wryte.

— Oświadczam panu, że to się dzieje bez mego współudziału — odezwał się Bassompierre.

Po czym, wychyliwszy głowę z pojazdu, zobaczył, że znajdują się w małym lasku, na ścieżce zbyt wąskiej, ażeby konni zmieścili się po bokach karocy — sytuacja bardzo wygodna dla napastnika, gdyż muszkieterowie nie mogli mu przeszkodzić. Starał się dojrzeć, co się tam dzieje, gdy wtem jakiś jeździec, trzymający w ręku długą szpadę, którą odparowywał ciosy zadawane przez jednego z gwardzistów, zbliżył się do drzwiczek, wołając:

— Proszę wysiąść, panie marszałku!

— A, to ty, lekkomyślny Henryku, płatasz takie figle? Panowie, dajcie mu pokój, toć to dzieciuch jeszcze!

Ponieważ de Launay wydał rozkaz muszkieterom, aby się rozstąpili, marszałek poznał Henryka także z twarzy.

— Jakże, do diaska, znalazłeś się tutaj? — ciągnął zagniewany. — Myślałem, że jesteś już w Tours, a byłbyś nawet dalej, gdybyś spełnił swoją powinność. Ale asan wróciłeś, żeby robić głupstwa!

— Wcale nie z racji pana wróciłem tutaj — powiedział cicho Cinq-Mars — lecz dla jednej tajemnej sprawy. Ale ponieważ sądzę, że pana wiozą do Bastylii, jestem pewien, że mnie pan nie wyda, jest to bowiem świątynia dyskrecji. Jednakże gdybyś pan tylko zechciał — powiedział już pełnym głosem — byłbym cię uwolnił od tych jegomościów, tutaj w tym lesie, gdzie koń nie ma którędy przejść. Teraz już jest za późno. O zniewadze, wyrządzonej tym porwaniem jeszcze bardziej domowi mego ojca niż panu, dowiedziałem się od pewnego chłopa.

— Stało się tak na rozkaz króla, moje dziecko, a my musimy uszanować jego wolę. Zachowaj swój zapał, ażeby mu służyć. Niemniej, dziękuję ci z całego serca. Daj rękę i pozwól mi kontynuować tę miłą podróż...

De Launay dodał:

— Wolno mi jeszcze nadmienić, panie de Cinq-Mars, że sam król polecił mi uspokoić pana marszałka, aby się tym nie turbo-wał, gdyż jedynie z obawy, aby go nie podbechtano do jakichś złych uczynków, prosi pana marszałka o pozostanie przez parę dni w Bastylii *.

Bassompierre odezwał się z gromkim śmiechem:

— Widzisz, przyjacielu, jak się oddaje młodych ludzi pod kuratelę? Uważaj na siebie!

— Niech i tak będzie. Proszę jechać — ustąpił Henryk. — Nie chcę udawać błędnego rycerza broniąc kogoś wbrew jego woli.

I zagłębiwszy się w las, podążył okrężnymi drogami z powrotem do swego zamku, gdy tymczasem kareta oddalała się pędem.

Zatrzymał się dopiero u stóp zachodniej wieży. Był sam, gdyż wyprzedził Grandchampa i swoją małą eskortę. Nie zsiadając z konia przysunął się tak blisko muru, że dotknął go butem, i uniósł żaluzję parterowego okna, mającą kształt brony, jakie się jeszcze i dziś widuje w niektórych starych budowlach.

Północ już minęła, księżyc zaszedł. Nikt poza panem tego domu nie umiałby znaleźć drogi w tych ciemnościach. Wieże i dach tworzyły jednolitą, czarną bryłę, ledwie odcinającą się od nieco jaśniejszego nieba. Ani jedno światełko nie paliło się w całym uśpionym zamku. Cinq-Mars, otulony obszernym płaszczem, z twarzą osłoniętą szeroką kresą kapelusza, czekał z niepokojem w sercu.

Na cóż czekał? Po co tu wrócił? Po słówko wyszeptane cichutko za oknem:

— Czy to pan, panie de Cinq-Mars?

— Niestety! Któż inny? Któż by wracał jak złoczyńca otrzeć się tylko o dom rodzinny, nie wchodząc doń i nie żegnając się

♦ Bassompierre pozostał tam dwanaście lat (przyp. autora).

raz jeszcze z matką? Któż inny, jeśli nie ja, wróciłby, aby użalić się na teraźniejszość, nie oczekując niczego od przyszłości?

Słodki głos zmącił się, można było z łatwością usłyszeć w nim powstrzymywany szloch:

— Ach, Henryku, na cóż się użalasz? Czyż nie uczyniłam dużo, dużo więcej, niż powinnam? Czyż to moja wina, że zły los tak chciał, aby ojcem moim był książę udzielny? Czyż można wybrać sobie kolebkę? I powiedzieć: urodzę się pasterką? Znasz dobrze niedolę księżniczki: już w chwili narodzin odbiera się jej serce, cały świat powiadomiony jest o jej wieku, mocą traktatu oddaje się ją jak miasto i nigdy nie wolno jej płakać! Od chwili kiedy cię poznałam, czegóż nie czyniłam, ażeby zbliżyć się do swego szczęścia, a oddalić od tronów! Od dwóch lat na próżno walczę przeciwko złemu losowi, który mnie od ciebie odrywa, ale zarazem i przeciwko tobie, panie, który odwodzisz mnie od moich obowiązków. Wiesz przecież dobrze, jak pragnęłam, aby uznano mnie za zmarłą. Co więcej! Niemal życzyłam sobie rewolucji! Może błogosławiłabym zamach, który odebrałby mi moje stanowisko w świecie, tak jak dziękowałam Bogu, gdy obalono mego ojca. Ale dwór się dziwi, królowa mnie do siebie wzywa, nasze marzenia rozwiewają się, Henryku. Sen nasz trwał zbyt długo — miej-my odwagę się zbudzić. Nie myśl więcej, miły panie, o tych dwóch cudownych latach. Zapomnij o wszystkim, zachowując w pamięci tylko nasze postanowienie. Niech cię ożywia jedna, jedyna myśl: bądź ambitny... ambitny dla mnie...

— Trzebaż o wszystkim zapomnieć, Mario? — zapytał łagodnie Cinq-Mars.

Zawahała się...

— Tak, o wszystkim, o czym i ja zapomniałam.

Po chwili podjęła z ożywieniem:

— Tak, zapomnij o naszych szczęśliwych dniach, o naszych długich wieczorach i nawet o naszych przejażdżkach na stawie i spacerach po lesie. Lecz pamiętaj o przyszłości i jedz! Twój ojciec był marszałkiem. Bądź czymś więcej, bądź konetablem, księciem... Jedź, jesteś młody, szlachetnie urodzony, majętny, dzielny, kochany...

— Na zawsze?

— Na całe życie i na wieczność.

Cinq-Mars wzdrygnął się i wyciągając rękę, zawołał:

— A więc klnę się na Świętą Dziewicę, której imię nosisz, że będziesz moją, Mario, albo głowa moja spadnie na szafocie!

— O nieba! Co mówisz! — krzyknęła wysuwając przez okno białą dłoń i ujmując jego rękę. — Nie, przysięgnij mi, że twoje wysiłki nigdy nie będą godne potępienia, przysięgnij! Nigdy nie zapominaj, że król Francji jest twoim panem, kochaj go więc gorąco, jednak nie więcej niż tę, która wszystko dla ciebie poświęci i będzie czekać na ciebie cierpiąc. Weź ten złoty krzyżyk i noś go na sercu — był częstym świadkiem moich łez. Wiedz, że gdybyś kiedykolwiek zawinił przeciw królowi, łzy moje będą jeszcze bardziej gorzkie. Daj mi pierścień, który lśni na twoim palcu. O Boże! I moja ręka, i twoja są całe we krwi!

— Cóż to znaczy! Nie dla ciebie została przelana, o pani. Czy nic nie słyszałaś przed godziną?

— Nie. Ale czy ty nic nie słyszysz teraz?

— Nie, Mario. Chyba tylko krzyk nocnego ptaka na wieży.

— Ktoś o nas mówił, jestem pewna. Ale skąd ta krew? Powiedz prędko i jedz!

— Tak, już odjeżdżam. Oto chmura, która przywraca ciemności. Żegnaj, aniele niebieski, będę wzywał twego imienia. Miłość wlała ambicję do mego serca jak piekącą truciznę. Tak, czuję to po raz pierwszy. Po raz pierwszy czuję, że cel może uszlachetnić ambicję. Żegnaj, jadę wypełnić swoje przeznaczenie.

— Żegnaj, lecz myśl także o moim losie.

— Czy mogą się one rozdzielić?

— Przenigdy! — zawołała Maria. — Chyba tylko przez śmierć!

— Bardziej niż śmierci boję się rozłąki — westchnął Cinq-Mars.

— Żegnaj, drżę cała — szepnął ukochany głos.

Żaluzja powoli opuściła się nad wciąż jeszcze złączonymi dłońmi.

Tymczasem kary wierzchowiec nie przestawał grzebać nogą i parskać. Zaniepokojony jeździec puścił go cwałem i niebawem dotarł do Tours, które widać było z daleka dzięki wyniosłym dzwonnicom kościoła Saint-Gatien.

Stary Grandchamp mrucząc pod nosem czekał na swego młodego pana i zrzędził, że się włóczy po nocy zamiast spać. Cała grupka wyruszyła w dalszą drogę i po pięciu dniach spokojnie i bez przygód dotarła do starego grodu Loudon w prowincji Poitou.

II

ULICA

Ciężkim i niepewnym krokiem zbliżałem się tam, dokąd podążał ten tragiczny orszak.

CH. NODIER: „Smarra”

dy się spojrzy na kilka lat panowania, które pragniemy tu odmalować, panowania słabości, będącego jak gdyby zaćmieniem blasku monarchii pomiędzy świetnością epok Henryka IV a Ludwika Wielkiego, krwawe plamy tego okresu boleśnie rażą oczy. Nie były one dziełem jednego człowieka, w ich powstaniu uczestniczyły całe rzesze ludzi. Smutne to doprawdy, że w tym pełnym jeszcze chaosu okresie, kler, na podobieństwo wielkiego liczebnie narodu, miał swe pospólstwo jak i swoją

arystokrację, miał w swych szeregach zarówno nieuków i zbrodniarzy, jak i uczonych oraz cnotliwych kapłanów. Od tego czasu owe pozostałości barbarzyństwa zostały wygładzone w ciągu długiego panowania Ludwika XIV, a wszelkie nieprawości zmyte krwią męczenników, złożoną w ofierze Rewolucji 1789 roku. Tak więc szczególnym zrządzeniem losu, kler ukształtowany przez monarchię i przez republikę, głaskany przez jedną, a gnębiony przez drugą, stał się takim, jaki jest dzisiaj — surowym i rzadko tylko występnym. Korciło nas, aby zatrzymać się na chwilę nad powyższymi rozważaniami, zanim przejdziemy do opowieści wydarzeń owych czasów. Jednak pomimo tej pocieszającej refleksji nie mogliśmy się oprzeć pokusie ominięcia zbyt drastycznych szczegółów, pozostawiając z przykrością konieczne opisy zbrodniczych czynów, tak jak opowiadając dzieje życia cnotliwego starca, ronimy łzy nad porywczością jego bujnych lat młodzieńczych lub nad złymi skłonnościami jego dojrzałego wieku.

Gdy kawalkada naszych podróżników wpadła w wąskie uliczki Loudun, rozlegał się tam dziwny gwar i wypełniał je tłum ludzi. Dzwony kościelne i klasztorne biły jak na pożar, wszyscy zaś przechodnie, nie zwracając najmniejszej uwagi na jeźdźców, podążali śpiesznie w stronę okazałego budynku, przylegającego do kościoła. Na twarzach malowały się różnorodne uczucia, nieraz wręcz sprzeczne z sobą. W licznych, większych i mniejszych grupach szmer rozmów nagle zamierał, a wówczas słychać było tylko głos jakiś jak gdyby upominający czy coś odczytujący, potem znów buchały wściekłe wrzaski, pomieszane z pobożnymi okrzykami. Gdy tłum się rozpraszał, widać było, że mówcą jest zakonnik, kapucyn czy franciszkanin, który trzymając w dłoni wielki krucyfiks, wskazywał na okazały budynek, do którego podążał tłum.

— Jezus Maria! — krzyknęła jakaś stara kobieta. — Kto by to pomyślał, że zły duch obierze sobie nasze poczciwe miasto za siedzibę!

_— I że te zacne urszulanki są opętane! — dodała druga.

— Powiadają, że diabeł, który wlazł w przeoryszę, ma na imię ,,Legion” — wtrąciła trzecia.

— Co też ty mówisz, moja droga? — przerwała jej jakaś zakonnica. — Jest ich aż siedem w tym biednym ciele, o które zapewne zbytnio dbała ze względu na swą wielką urodę. Teraz stało się ono przedsionkiem piekła. Wielebny przeor karmelitów podczas wczorajszych egzorcyzmów wyciągnął z jej ust demona Eazasza, wielebny zaś ojciec Laktancjusz wypędził jeszcze demona Begeryta. Ale pozostała piątka nie chciała wyjść, a gdy święci egzorcyści — oby ich Pan Bóg miał w swojej opiece! — wezwali je po łacinie do opuszczenia ciała, powiedziały, że tego nie uczynią, dopóki nie dadzą dowodów swojej potęgi, w którą hugonoci i heretycy ponoć nie chcą wierzyć. A demon Elimi, jak wiadomo najzłośliwszy, zapowiedział, że dzisiaj porwie piuskę pana de Lau-bardemont i będzie trzymał ją zawieszoną w powietrzu przez jedno Miserere *.

♦ Miserere (łac.) — zmiłuj się; pierwsze słowa jednego z psalmów Dawida.

— O Matko Przenajświętsza! — zabrała znów głos pierwsza z kobiet. — Drżę na całym ciele! I pomyśleć tylko, że parę razy chodziłam zamawiać mszę u tego czarnoksiężnika Urbana.

— A ja — powiedziała jakaś młoda dziewczyna żegnając się pobożnie — spowiadałam się u niego dziesięć miesięcy temu i na pewno byłabym też opętana, gdyby nie relikwia świętej Genowefy, którą na szczęście miałam pod suknią, i...

— Nie wymawiając, Martyno — przerwała tłusta przekupka — dosyć długo pozostawałaś sam na sam z tym pięknym człowiekiem.

— To nic, moja ślicznotko, i tak już od miesiąca byłabyś wyzwolona od złego ducha — wtrącił młody żołnierz, który właśnie dołączył się, z fajką w zębach, do grupki kobiet.

Dziewczyna spiekła raka i zakryła swą ładną twarzyczkę kapturem czarnej szubki. Stare kobiety obrzuciły żołnierza pogardliwymi spojrzeniami, a ponieważ tłoczyły się tuż przy zamkniętych drzwiach, powróciły z jeszcze większym zapałem do przerwanej rozmowy, gdyż miały pewność, że i tak wejdą pierwsze. Usadowiwszy się na słupkach i kamiennych ławkach, różnymi dykteryjkami przygotowywały się do rozkoszy, jakiej miały zaznać przypatrując się niezwykłemu widowisku — ukazaniu się zjawy lub przynajmniej czyimś torturom.

— Czy to prawda, ciotko — odezwała się Martyna do najstarszej kobiety — że sama słyszałaś, co mówiły demony?

— Taka prawda jak to, że cię tu widzę! I wszyscy świadkowie mogą to potwierdzić, moja siostrzenico. Przyprowadziłam cię dziś tutaj dla zbudowania duszy — dodała. — Poznasz prawdziwą potęgę czarta.

— A jaki on ma głos, droga ciotko? — pytała dalej dziewczyna, zachwycona, że podsycając rozmowę może odwrócić od siebie uwagę otoczenia.

— Ma taki głos jak przeorysza, niech jej Najświętsza Panienka wybaczy. Wczoraj słuchałam dość długo tej biednej kobiety, Aż przykro było patrzeć, jak szarpała sobie łono, a nogi i ręce wykręcała na zewnątrz i nagle łączyła je na plecach. Gdy świątobliwy ojciec Laktancjusz wszedł i wymienił imię Urbana Grandier, piana potoczyła się z jej ust i biedaczka zaczęła mówić po łacinie, jakby czytała Biblię. Toteż niezbyt dokładnie ją zrozumiałam i zapamiętałam tylko, że „Urbanus magicus rosas diabolica”, co miało znaczyć, iż czarnoksiężnik Urban zaczarował ją różami otrzymanymi od diabła. Z jej uszu i szyi wyszły ogniste róże cuchnące siarką tak okropnie, że pan instygator krzyknął, aby każdy zatkał sobie nos i zasłonił oczy, ponieważ diabły zamierzają wyjść.

— Patrzcie państwo! — wrzasnęły jazgotliwie i triumfująco wszystkie baby zwracając się do tłumu, a szczególnie do grupy czarno ubranych mężczyzn, pomiędzy którymi znajdował się ów żołnierz, który zaczepił je przechodząc.

— Ach, te stare wariatki! Im się zdaje, że przyszły na sabat czarownic! — mruknął żołnierz. — Robią więcej hałasu, niż gdyby przyjechały wierzchem na miotłach.

— Młodzieńcze, młodzieńcze — odezwał się z powagą jeden z mieszczan — nie żartuj tak pod gołym niebem: wiatr w obecnych czasach może się zamienić dla ciebie w ogień.

— Na Boga, drwię sobie z tych wszystkich egzorcystów! — upierał się żołnierz. — Nazywam się Grand-Ferrć i niewielu się znajdzie takich, co mają większe kropidło od mojego.

Chwyciwszy w garść rękojeść szabli, pokręcił jasnego wąsa i popatrzył wokół siebie, marszcząc srogo brew. Ale ponieważ nie wyłowił w tłumie niczyjego spojrzenia, w którym mógłby wyczytać lekceważenie, odszedł powoli, stawiając przepisowo najpierw lewą nogę, aby połazić po wąskich i ciemnych uliczkach z zupełną beztroską świeżo upieczonego żołnierza i z głęboką pogardą dla wszystkiego, co nie nosi munduru.

Tymczasem ośmiu czy dziesięciu rozsądniejszych mieszkańców miasteczka przechadzało się gromadką tam i z powrotem wśród wzburzonego tłumu. Wydawali się zaskoczeni dziwnymi i niespodzianymi pogłoskami, toteż spoglądali po sobie pytająco za każdym razem, gdy dobiegał ich nowy wybuch rozszalałego tłumu.

Ich nieme potępienie trapiło pospólstwo i licznych chłopów, przybyłych ze wsi, którzy szukali potwierdzenia swego własnego zdania w spojrzeniu ziemian, przeważnie ich panów. Widzieli, że szykuje się coś złego, toteż uciekali się do jedynego środka, jaki pozostaje nieuświadomionym i oszukiwanym ludziom — do rezygnacji i wyczekiwania.

Jednakże francuski chłop ma w swoim usposobieniu pewną drwiącą naiwność, którą często się posługuje wobec równych sobie, a zawsze wobec wyżej postawionych. Zadaje władzy kłopotliwe pytania jak dziecko dorosłym. Pomniejsza siebie samego w nieskończoność po to, by ten drugi czuł się zażenowany wyniesieniem go na niebotyczne wyżyny. Podwaja niezręczność manier i sypie grubiańskimi wyrazami, ażeby lepiej zorientować się w ukrytych myślach przeciwnika. A jednak, mimo tych starań, w jego wyglądzie jest coś podstępnego i napawającego obawą, co zdradza i sardoniczny uśmiech, i udana ociężałość, z jaką opiera się na długim kiju — wszystko to aż nadto wyraźnie mówi, jakie nadzieje żywi i na co liczy.

Do przodu wystąpił jeden ze starszych chłopów, stojący w otoczeniu dziesięciu czy dwunastu młodych wieśniaków — swoich synów i synowców. Wszyscy oni mieli kapelusze z szerokimi kresami i błękitne bluzy — dawny strój Galów — które lud francuski wdziewa do dziś dnia na ubranie, gdyż nadają się szczególnie do dżdżystego klimatu i pracowitego trybu życia. Gdy znalazł się w pobliżu osób, o których mowa, zdjął kapelusz. Wszyscy poszli jego śladem. Dopiero teraz dobrze było widać ogorzałą twarz, wysokie i poorane bruzdami czoło, uwieńczone srebrnymi, długimi włosami. Ramiona przygarbiły mu się pod ciężarem lat i pracy. Powitany został z wyraźnym zadowoleniem, a nawet z szacunkiem przez poważnego mężczyznę z grupy ubranych na czarno panów, który wyciągnął do niego rękę nie uchylając kapelusza.

— Cóż to, ojcze Guillaume Leroux — odezwał się do chłopa — i wy też opuszczacie wasze gospodarstwo w La Chenaie i udaje-cie się do miasta nie w targowy dzień? To tak jakby wasze poczciwe woły wyprzęgły się z jarzma, by zapolować na szpaki, lub porzuciły orkę, aby popatrzeć, jak się szczwa zająca.

— Dalibóg, panie hrabio de Ludę, czasem zając sam rzuci się przed gadzinę. Ani chybi, że chcą nas wystrychnąć na dudków, toteż przyszedłem popatrzeć, jak to będzie.

— Dobrze już, dobrze, przyjacielu — przerwał hrabia. — Oto pan Fournier, adwokat, który was nie oszuka, gdyż zrezygnował wczoraj z godności prokuratora królewskiego i od tego momentu jego elokwencja będzie służyć tylko jego szlachetnej myśli: może dziś jeszcze uda się wam go usłyszeć. Ale obawiam się dla niego tej chwili w równej mierze, jak pragnę jej dla oskarżonego.

— Mniejsza o to, hrabio; prawda jest moją namiętnością — odparł Fournier.

Był to młody jeszcze człowiek, niezwykle blady, o pełnej szlachetności, bardzo wyrazistej twarzy. Włosy blond, niebieskie oczy, szczupła i szczególnie cienka w pasie postać sprawiały, że wyglądał na młodszego, niż był w rzeczywistości. Jednakże wyraz twarzy, myślący i namiętny, mówił o wyższości umysłu i tej przedwczesnej dojrzałości ducha, jaką daje nauka i wrodzona energia. Czarne ubranie i takiż płaszcz miał, według ówczesnej mody, dość krótkie; pod lewym ramieniem trzymał zwitek papierów, a mówiąc chwytał go i ściskał kurczowo prawą ręką, jak zagniewany wojownik chwyta za rękojeść szpady. Rzekłbyś, że chce go rozwinąć i wydobyć zeń gromy na tych, w których wpatrywał się oburzonym wzrokiem. Byli to trzej kapucyni i jeden franciszkanin.

— Ojcze Guillaume — ciągnął dalej pan de Ludę — dlaczego wzięliście z sobą tylko męskie potomstwo, no i po co te kije?