Chrystusowa ziemia - Marcin Halski - ebook + audiobook

Chrystusowa ziemia ebook i audiobook

Halski Marcin

3,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kiedy Ziemia, po której stąpa człowiek, odwraca się przeciwko niemu, a ujście z życiem staje się jedynym celem, nie ma miejsca na złudzenia, pragnienia czy wolność. Pozostaje tylko wiara. Ta właściwa i jedyna. Ona może przynieść ratunek podczas próby ostatecznej.

Leon ucieka ze zrujnowanego, odgrodzonego od reszty świata murem Wrocławia. Rusza w podróż do Częstochowy, jednego ze Świętych Miast, gdzie każdy może znaleźć schronienie i pomoc w zamian za pracę i modlitwę. Wkrótce okaże się jednak, że to z pozoru bezpieczne miejsce również skrywa wiele mrocznych tajemnic. A kiedy pod mnisim kapturem Leon rozpoznaje kogoś, kto nigdy nie powinien należeć do tego grona, zaczyna zupełnie inaczej patrzyć na swoją misję i ideały. A to przecież one trzymały go do tej pory przy życiu…

– To chyba kolejny atak. Szybko dzisiaj. – Leon po głosie poznał, że mówi to ten sam człowiek, który przydzielił mu rano pracę. – Młody, uważaj na siebie. W ciągu dnia są mniejsze szanse na zmasowany atak, ale zdarzają się ostatnio coraz częściej.
Nie wiedząc, czego tak naprawdę może się spodziewać, Leon rzucał spojrzeniem w lewo i w prawo, próbując ogarnąć wzrokiem jak największą część leśnej ściany. Już teraz widać było przemykające pomiędzy konarami nieregularne cienie. Dużo cieni. Zanim zdążył zapytać stojącego obok człowieka, co teraz zrobią, spomiędzy drzew wyskoczył mutant.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 237

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 3 min

Lektor: Tomasz Cymerman

Oceny
3,4 (10 ocen)
2
2
5
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
LenkaMagda

Dobrze spędzony czas

Ciekawa i intrygująca.
00
Rallyfan71

Nie polecam

sorry ale lektor jest kiepski czyta beż dykcji nie buduję nastroju
00

Popularność




Ku pamięci mojego przyjaciela Włodzimierza „Hrabi” Barczyńskiego

Prolog

Nikt nie powiedział, że koniec świata będzie prosty. Nikt nie ostrzegł, jak daleko mogą przesunąć się granice człowieczeństwa, kiedy jedynym celem stanie się przetrwanie. Nikt, ale to nikt nie przewidział tego, że kiedy człowiek człowiekowi stanie się wilkiem, to dla świata będzie to zaledwie przepychanką owieczek. Może na to zasłużyliśmy, może nieświadomie od początku do tego dążyliśmy. Może, ale tylko może, w chwili ostatecznej, kiedy nie będzie już nadziei, obudzimy się, przejrzymy na oczy i zaczniemy działać razem. Jednak na teraz jedynym pewnikiem jest to, że piekło istnieje naprawdę, otacza i wchłania nas z każdej strony w swoje czeluści.

Resztki ocalałej ludzkości gnieżdżą się w miastach, a raczej w tym, co z nich pozostało. Tylko centra dużych aglomeracji jeszcze walczą, opierając się końcowi.

Początkowe problemy w postaci głodu, chorób czy ograniczeń w korzystaniu ze zdobyczy cywilizacji do minimum były tylko czubkiem góry lodowej, początkiem końca. Podczas walki z klęskami wyszedł na jaw największy problem, z którym poradzić sobie było najtrudniej – ludzka natura. Toksyczne połączenie woli przetrwania, instynktu danego zwierzętom, z umysłem człowieka, który nieustannie chce więcej, mocniej, szybciej… Za wszelką cenę. Umysłem zajętym nieustannym planowaniem, często podszytym fałszywą wizją, chęcią bratobójczej walki.

Zwierzęta nie prowadzą wojen – ponoć to nas od nich różni, ale to jest, niestety, połowiczna prawda, bo żadne zwierzę w obrębie własnego stada nie będzie kłamać, kraść, zabijać w sposób przemyślany i podstępny, z przeliczaniem na wymierne korzyści.

*

Tymczasowy rząd szybko wpadł na rozwiązanie problemu, zwłaszcza że były rzeczy, o których nie mógł poinformować szarych obywateli. Kierowani swoją wizją, mając na uwadze dobro społeczeństwa, stworzyli straż, ludzi, którzy zostali uzbrojeni w ocalałą z pogromu broń, mający praktycznie władzę absolutną. To oni mieli pilnować porządku, brutalnie i stanowczo wyłapywać przestępców, złodziei, gwałcicieli i wywozić ich na obrzeża miasta, do którego dostęp mieli tylko oni. Tam złoczyńcy mieli spędzać ostatnie chwile swojego życia, by pokutując, uratować resztę ludzkości.

Mieszkańcy na początku cieszyli się z takiego układu. Liczba przestępstw drastycznie spadła, co było niezmiernie ważne w miejscu, w którym liczyło się tylko przetrwanie. Nie miało już sensu tworzenie więzień w i tak zbyt mocno zatłoczonym społeczeństwie. Nie pytano, co rząd robi ze skazanymi. Pracują dla dobra ogółu, z poświęceniem godnym herosów… Tyle wystarczyło.

Szybko jednak okazało się, że łapanki na bandytów, odszczepieńców i całego marginesu, trawiącego tę jedną z nielicznych ocalałych ludzkich siedzib, to dopiero początek. Zanim ktokolwiek spostrzegł, na ulicach pojawiało się coraz więcej strażników ograniczających prawa i zwiększających kary za każde przewinienie. Na początku pojawili się nawet odważni, którzy zadawali pytania, ale szybko zniknęli.

Wybuchł bunt, krwawy, lecz jednostronny, a wszyscy niepokorni uczestnicy wraz ze swoimi sojusznikami, którym udało się przeżyć, zostali aresztowani i wywiezieni. Dokąd? Nie było już kogo pytać, zresztą i tak nikt nie udzieliłby odpowiedzi. Zbuntowani, wywiezieni z miasta, odkupią swoją winę, poświęcając się dobru. Jakiemu? Czyjemu? Nikt już nie pytał, nikt już się nie buntował. Wiele trzeba było pokonać, nauczyć się, wiele znieść, żeby przetrwać. Wiele poświęcić. Wolność? To słowo nie miało już swojej mocy, było nic nie warte. Będziemy żyć, a to jest najważniejsze. Byle tylko nie zrobić niczego złego. Przetrwać…

Część I

Rozdział 1

– Wstawaj, do cholery, słońce świeci! Znowu tracisz czas?

W jednym momencie odczuł brutalny kopniak i echo słów. Z trudem rozkleił lepiące się powieki i potrząsnął głową, próbując wrócić do rzeczywistości. Instynkt wytworzony przez kilka ostatnich koszmarnych miesięcy obudził jego mięśnie do działania i zanim zdążył o czymkolwiek pomyśleć, stał już na nogach.

– Nie każ mi powtarzać, śmieciu! Powinieneś już dawno być na odprawie!

Odprawa. Tak. Poważna nazwa kojarząca się z wojskiem, dyscypliną i kieratem. Kiedyś to słowo znaczyło wiele, jednak teraz było pustką, za którą kryło się czcze gadanie mające na celu tylko przydzielenie miejsca pracy, a właściwie miejsca śmierci.

Szarpnięty za postrzępioną, starą koszulę zatoczył się i przesunął barkiem o kratę. A tak, klatka nakryta folią. Pamięć o sytuacji, w której się znalazł, natychmiast powróciła.

Jestem więźniem. Skazańcem. Co prawda nie zrobiłem nic wielce strasznego, jednakże władze bardzo mocno ostatnimi czasy rozszerzyły kodeks wykroczeń. Wystarczy byle wybryk i koniec. Od razu zostajesz zabierany z przydziałowego mieszkania, którym szumnie były określane boksy w dzielnicy mieszkalnej, przez uzbrojoną straż. Nieodprowadzany nawet wzrokiem przez najbliższych czy sąsiadów, gdyż mogłoby to się zakończyć dla nich kiepsko. Żadnych świadków. Nikt już nie pytał, dokąd złoczyńcy, przestępcy czy ludzie, którym po prostu powinęła się noga, trafiają. Nikt z nich nigdy nie wracał, żeby podzielić się swoim doświadczeniem.

Był silnie zbudowanym mężczyzną. Pomimo trudnych warunków życia udało mu się zadbać o sylwetkę. Wystarczyło jednak kilka dni tutaj, by uszczuplić jego zapasy energii. Chwiejąc się, wyszedł z klatki. Myśli zdążyły już wskoczyć na właściwy tor. Mur. Wszystko dla muru.

– Ostatnimi czasy coraz częściej pada! Nie możemy marnować czasu! Na plac, ale już!

Powłócząc nogami, szedł przed siebie i jak dziesiątki razy wcześniej, tak i teraz rozglądał się dookoła. Znowu mnóstwo nowych twarzy. Zmęczonych, wystraszonych, ale z błyskiem w oczach zwanym nadzieją. „Wszyscy na początku ją mieliśmy”, pomyślał. Szkoda, że to takie ulotne uczucie.

Zerknął na swe ramię, na obwiązaną wokół niego zieloną szarfę. Tak. Jeszcze jest w strefie drugiej. Jeszcze żyje. Wszyscy nowi, przysłani tu, przez kilka tygodni mieli takie same ozdoby, ale w kolorze niebieskim. Trzecia strefa. Pomoc. Dowożenie materiałów. Ciężka, nieludzka praca. Ale o śmierć było trudniej. Większość z nich przeżyje do pierwszego awansu. Pewnego dnia, kiedy zostaną zbudzeni, ujrzą podaną przed twarz zieloną szmatkę przypominającą szarfę. Wtedy dopiero odpłynie z nich nadzieja. Wtedy poczują zapach śmierci. Ale w tej strefie też da się przeżyć, dopóki nie przyjdzie przeniesienie na strefę pierwszą. Czerwony niczym krew strzęp materiału jest już wyrokiem. Niechlubny awans w hierarchii. Dowód, że pokonałeś wiele chorób, złamań i wypadków. Teraz idziesz na miejsce ostateczne, najwyższe stanowisko kasty niewolniczej, by je piastować z dumą, ale na bardzo krótko.

Dotarłszy na plac zebrań, gdzie atmosferę potęgował zapach niemytych ciał, ziemi i wszechobecnego strachu, ujrzał tłum pracowników otoczonych uzbrojonymi strażnikami. Wszyscy jako dzieci marzyli o tym, żeby zostać jednym z nich. Wyrwać się z codziennej wegetacji, móc dzierżyć władzę, rozkazywać i karać, a wszystko ku źle pojętemu dobru ogólnemu.

Dziadek opowiadał mu, że kiedyś dzieci bawiły się w policjantów i złodziei. Biegały dookoła, wcielały się na przemian w jedną i drugą rolę. Udawały strzelaniny, aresztowania. Teraz było podobnie, tylko policjanta zamieniono na strażnika, a na schwytaniu złoczyńcy zabawa się kończyła. Niektórym marzenia o byciu stróżem porządku przechodziły, kiedy w miarę dorastania widzieli zbyt dużo aktów przemocy za wyimaginowane przewinienia i nieraz byli świadkami krzywdy wyrządzanej komuś mniej lub bardziej bliskiemu.

Byli jednak i tacy, którym rażąca niesprawiedliwość i bezsilność wobec niej nie przeszkadzały. Szeroko prowadzona propaganda pozwalała im do końca wierzyć, że tak trzeba. I to oni, wierni na oślep zakłamanej idei, wstępowali w ich szeregi.

Mizerne twarze osób dookoła nie dodawały otuchy. Spokojnie trzymane przez strażników karabiny również. Jak zawsze wszystkie spojrzenia skierowane były na środek placu, gdzie po chwili pojawił się przywódca. Rozejrzał się po zebranych, odkaszlnął i, jak codziennie, rozpoczął swoją krótką przemowę.

– Witajcie! Jak zauważyliście, noc trwa już coraz dłużej, a dni często przerywane są ulewami. Czas pracy jest zatem mocno skrócony, a to niedobrze dla nas i dla wszystkich, których zostawiliście w mieście! Pamiętajcie, tylko mur broni nas przez lasem i jego mieszkańcami. Tylko my, zebrani tutaj i na wszystkich odcinkach dookoła miasta, stoimy mu na przeszkodzie! Tylko dzięki naszemu poświęceniu i pracy reszta może żyć w spokoju!

„W spokoju, akurat. Może i przed lasem. Ale coraz częściej mam wrażenie, że to nie on jest tu najstraszniejszy”, pomyślał, patrząc dookoła z nadzieją, że wyczyta w którejś z twarzy towarzyszy niedoli podobne wnioski. Na próżno.

Tymczasem dowódca, wspaniałomyślnie głuchy na cudze myśli, ciągnął swoje standardowe przemówienie.

– Pamiętajcie, popełniliście przestępstwo wobec naszej społeczności. Może wasze występki wydają się, w waszej opinii, zbyt małe i nieadekwatne do kary, ale to nieprawda! Każdy, nawet najdrobniejszy incydent wybiegający poza przyjęte normy może być początkiem lawiny nieposłuszeństwa. A to oznaczałoby koniec naszej małej ojczyzny! A Polska żyje w nas! Nosimy ją w sercu i póki istnieje, póty my będziemy istnieć!!!

Przyzwyczajony do tego typu patetycznych przemówień nawet nie zmienił wyrazu twarzy, jednak dostrzegł zdziwienie, zrozumienie albo wręcz nieme potakiwanie na twarzy niebieskich szeregów. Tak, początkujący. Świeżaki. Trafili tu niedawno, jeszcze wiele nie widzieli, jeszcze wiele nie zrozumieli. Na ich nieszczęście, to „jeszcze” jest bardzo krótkim pojęciem.

Osoby z zielonymi opaskami, jak zwykle podświadomie stojący obok siebie – w pewnym oddaleniu od niebieskich, jakby ich niewiedza za bardzo przypominała im to, co utracili, ale i z dala od czerwonych, bo oni umierali długo po wydaniu ostatniego tchnienia nadziei – stali niewzruszeni. Ludzie w czerwonych szarfach patrzyli w dół na strzępy swoich butów. Sprawiali wrażenie, jakby samym wzrokiem chcieli je zszyć, naprawić.

– Wczoraj skończyliśmy wcześnie, gdyż zaczęło padać jak cholera! A jak wiecie, wtedy nawet mur nie jest wystarczającą przeszkodą dla wszelkiego plugastwa, tak jak i noc! A jest coraz więcej pęknięć i coraz więcej miejsc do naprawy! I niestety, większość od zewnętrznej strony!

Na te słowa nawet w szeregach zielonych pojawiły się oznaki strachu. Praca w drugiej strefie była niebezpieczna, ryzykowna. Większość ataków potworów kończyła się na murach, ostrzeliwane z wieżyczek ochronnych spadały zmasakrowane u podnóża. Jednak czasem hordy plugastwa były najzwyczajniej w świecie za duże. Kilka jednostek, którym udawało się przeżyć kanonadę, dostawało się za ścianę betonu. I tam dopiero zaczynało się piekło. Ogromne pazury, szczęki, rogi zmutowanych, bo niegdyś spokojnych gatunków lasu, zabijały wszystkich w szaleńczym amoku. A i strażnicy, pozbawieni całkowicie współczucia, wysyłali grad pocisków w sam środek zwierzęco-ludzkiej ciżby, byle tylko szybko zakończyć atak.

W taki właśnie sposób niejednokrotnie ginęli zieloni, nieszczęśnicy pracujący przy samym murze, którzy w pocie czoła naprawiali i wzmacniali go od wewnętrznej strony. Nawet niebieskim pomocnikom czasem się oberwało, ale były to sporadyczne wydarzenia, gdyż zazwyczaj byli daleko od walk, jednak strefa druga to już było ryzyko.

Łatwo się domyślić, gdzie pracowali ludzie ze strefy pierwszej. Dlatego słowa dowódcy brzmiały co najmniej niepokojąco.

– W związku z tym musimy zwiększyć liczebność osób pracujących po zewnętrznej części murów. Szczegóły zostaną ogłoszone przy jutrzejszej odprawie. Znacie swoje obowiązki. Wszyscy nowi, którzy otrzymali niebieskie opaski, zostaną na placu, żeby odebrać pierwsze rozkazy, reszta wraca na swoje stałe miejsca pracy. Powodzenia, ku chwale ojczyzny!

Wykonał gest oscylujący pomiędzy salutem, a jakimś nieczytelnym pozdrowieniem i obróciwszy się na pięcie, zniknął we wzmocnionym baraku znajdującym się przy samym placu.

Człowiek, który przez całe przemówienie walczył z cynicznymi myślami, ruszył razem z resztą zielonych, jednak po chwili zboczył nieco w lewo, zbliżając się nieznacznie do grupy czerwonych. Musiał przywitać się, zamienić choć parę słów. I jak codziennie od kilku dni zapobiegawczo pożegnać.

Rozdział 2

Ruiny miasta tonęły w mroku. Już dawno zrezygnowano z zapalania pochodni, tylko resztki powyginanych słupków ciągnących się wzdłuż popękanych chodników świadczyły o minionych próbach rozświetlania okolic. Zresztą od dawna nie było takiej potrzeby. Nocne życie zatłoczonego niegdyś miasta zostało zredukowane do przemarszu patroli straży wypatrującej ulicznych maruderów. Godzina gotowości. Dumnie brzmiąca nazwa będąca tak naprawdę zastępstwem godziny policyjnej, zakazem opuszczania boksów po zmroku.

Sama straż dawno zrezygnowała z udawania, że próbuje zapewnić bezpieczeństwo mieszkańcom pseudometropolii. Wiele lat już upłynęło, odkąd ostatni raz zarejestrowano wtargnięcie mutanta. To dzięki odkupywaniu win aresztowanych obywateli każdy mógł czuć się bezpiecznie. Tak mówiono.

Ulice były brudne, zaniedbane. Wzdłuż chodników w centrum miasta ciągnęły się kwadratowe czy prostokątne, a właściwie bliżej nieokreślone klitki mieszkalne. Ludzie nie gnieździli się już w na pół zawalonych kamienicach czy wieżowcach. Do resztek ścian, które zostały ocalone przed wojenną zawieruchą, dobudowano z desek, płyt czy gruzu kolejne. Mieszkańcy przenieśli się do tych pomieszczeń, skazując ruiny na wieczne zapomnienie.

Pomimo wszechobecnego chaosu miejsca mieszkalne przylegały ściśle do siebie, tworząc swego rodzaju boksy. Kiedy zabrakło prądu, bieżącej wody i centralnego ogrzewania, zbędne okazały się podziały mieszkań na pomieszczenia takie jak kuchnie, łazienki, o sypialniach czy pokojach dziennych nie wspominając. Widmo ataków, zima, wreszcie budzący się w każdym niepokój osamotnienia wymusiły na mieszkańcach tłoczenie się w grupach, już nie tylko rodzinnych, ale takich, które wzajemnie pomagały sobie przetrwać w tej strasznej godzinie próby.

Przestrzeń życiowa została zastąpiona poczuciem jedności. Ogrzewanie zamieniono na wzajemne dzielenie się ciepłem. Gotować i tak nie było czego. Przydziały żywności musiały wystarczyć. Toalety były wspólne dla wszystkich, tak jak i sporadycznie rozmieszczone studnie z czystą wodą. Meble, sprzęty domowe? Po co? Nikt już nie produkował ubrań, kosmetyków czy jakichkolwiek narzędzi. Można by przypuszczać, że po upadku cywilizacji ludzkość zacznie od nowa. Bogata w wiedzę i doświadczenie zacznie od początku tworzyć kulturę i związane z nią dobrodziejstwa.

Nic bardziej mylnego.

Nowy świat homo sapiens nie przyniósł nawet edukacji, a co dopiero na przykład szczoteczki do zębów.

Nikt niczego nie hodował ani nie uprawiał. Wszelkie próby zasadzenia jakichkolwiek roślin kończyły się bezużyteczną walką. Z małego nasionka, owszem, wyrastała roślina, ale albo nie obradzała w żadne owoce, a jeśli już, to były one trujące, albo w najgorszym przypadku po prostu atakowała.

Zwierzęta? Marzenie ekologów fanatyków wreszcie się ziściło. Wszystko, co żyło, co próbowano oswoić, atakowało. Skończyły się hodowle bydła, kur… Żadne zwierzę już nie cierpiało w niewoli. Niczego nie trzymano w ciasnych klatkach czy zagrodach dla ludzkich korzyści: mięsa, jajek czy mleka. Każdy wytwór fauny bezpośrednio atakował człowieka. Jakby zwierzęta nagle mściły się za wiele wieków niewoli i wykorzystywania dla zaspokojenia ludzkich żądzy. Zresztą, nawet gdyby wymyślono sposób na ich uspokojenie, to skąd je wziąć? Z lasu? Wolne żarty.

Strażnicy raz dziennie wydawali papki z ogromnych kotłów poustawianych na rynku. Była w nich woda. I kawałki mięsa. Skąd? Czyjego? O to nie pytano. Widmo głodu było idealnym kneblem, nawet dla najbardziej dociekliwych.

Właśnie w tych momentach na ulice wychodziły tłumy. Obszarpanych, wiecznie nie do końca najedzonych, niejednokrotnie śmierdzących obywateli. Wtedy też rozmawiano. Znajdowano proste rozrywki, ktoś miał starą talię kart, ktoś kości do gry. Tylko dzieci w swej niewinnej ufności potrafiły bawić się czy znajdywać zajęcia. Dorośli nie mieli już na to sił. I coraz rzadziej widzieli sens.

Wieloletnie życie w chłodzie, słaba dieta i wszechobecny brak perspektyw odciska swoje piętno nawet na najbardziej silnych osobnikach. Ludzie przestali patrzeć sobie w oczy, nie poruszano większości tematów.

Nikt już nic nie pisał, nie było muzyki, sztuki, kultury.

Wyjść z boksu, zjeść, porozmawiać i wrócić do niego przed nocą lub deszczem. Ot, zdegenerowana ludzkość, martwa nadzieja i wyblakłe jutro. A więc popas i do zagrody.

Tylko budynek ratusza, przylegający do samego rynku, pokazywał samym swym majestatem, że ludzkość jeszcze funkcjonuje, że jeszcze są tacy, którzy dbają o innych, że jeszcze coś się uda, że będzie lepiej. A w każdym razie mocno w to wierzono. I tylko w ratuszu widać było niewielkie światło. Niczym promyk nadziei w mrocznym tunelu rozpaczy.

*

Jarosław Drobiński wszedł do ogromnego pokoju. Skinął na strażników, zamknęli za nim drzwi i odeszli. Rozejrzał się, napawając się widokiem.

Wielkie łóżko z czystą pościelą. Zadbane ściany z wiszącymi na nich obrazami, regał uginający się pod ciężarem książek. Solidne biurko i fotel również znalazły dla siebie miejsce w jego pokoju. W rogu kominek. Płomyki ognia wesoło tańczyły na szczapach drewna. Niesamowity luksus, który miał tylko on i jego najbliższe otoczenie. Bo nawet zwykłe zdobywanie drewna w dzisiejszym świecie było bardzo niebezpieczne.

Zdjął buty, żeby po raz kolejny nacieszyć stopy miękkim dotykiem dywanu. Tak, dało się tak żyć. Bycie władcą miało mnóstwo zalet. Tylko echa słów z ostatniego posiedzenia, które kołatały mu się gdzieś z tyłu głowy, lekko zakłócały sielankowy nastrój.

Coraz mniej jedzenia. Coraz mniej więźniów. Coraz częstsze deszcze, a co za tym idzie, coraz większa potrzeba naprawy murów.

I ta sytuacja na południu. Chmara z lasu była wyjątkowo duża. Wypadła spomiędzy drzew z dziką furią. Niby nic nadzwyczajnego, jednak zamiast jak zwykle chaotycznego ataku bez celu było jedno uderzenie, a na miejsce każdego zastrzelonego wychodziły następne i następne stwory. Przechodziły po trupach pobratymców i parły nieprzerwanie. Nie tylko udało im się przedostać przez mur, ale też rzeź, jaką za nim urządziły, była większa niż zazwyczaj. I pierwszy raz zginęli strażnicy. Opuścili się po murze, kiedy było już po wszystkim, jak zwykle, żeby zebrać poległych, zabite zwierzęta i trochę drewna, i w tym momencie zostali zaatakowani. Zupełnie jakby na nich czekano. Niedobrze. Bardzo niedobrze.

Mężczyzna usiadł na brzegu łóżka i wpatrując się w płomienie, poddał się niezbyt wesołej kontemplacji.

Dumałby tak pewnie jeszcze przez jakiś czas, gdyby nie nagłe pukanie do drzwi.

– Wejść – bardziej wymamrotał, niż krzyknął.

Drzwi się uchyliły, a z mroku korytarza wsunęła się za próg brodata postać.

– Wybacz, że przeszkadzam o takiej porze, jednak chciałbym porozmawiać w cztery oczy.

– Siadaj. I tak raczej dzisiaj nie odpocznę w spokoju.

Gość podszedł do fotela i usiadł ciężko. Spojrzał na Jarosława, ten kiwnął znacząco głową. Jakby na umówiony sygnał przybysz wyciągnął zza pazuchy sękatą flaszeczkę. Władca wstał, podszedł do biurka i z wnętrza jednej z szuflad wyciągnął dwie szklanki.

– Ciężko omawiać niektóre sprawy bez pokrzepienia dla ciała i duszy.

– Otóż to, własna produkcja.

Alkohol został polany. Wypity. W kompletnej ciszy. Odgłos odkładanych szklanek wydał się bardzo głośny.

Obaj mężczyźni starali się nie patrzeć na siebie. Gdyby tej scenie mógł przyglądać się postronny obserwator, odniósłby wrażenie, że nie mają sobie nic do powiedzenia. Nic bardziej błędnego. Jednak to, co mieli do omówienia, nie było rzeczą ani prostą, ani przyjemną.

– Tracimy kontrolę – powiedział Jarosław patrzący lekko nieobecnym wzrokiem w puste szklanice. – Cała ta masa ludzi, którzy ślepo nam zaufali, stoi na krawędzi zagłady. Myślałem, że damy radę. Tak wiele już granic przekroczyliśmy, tak wiele oddaliśmy… z człowieczeństwa. Tyle wyrzeczeń. To wszystko na nic.

Gość milczał, wpatrując się w frędzle dywanu. Wiedział, że przywódca ma znowu chwilę zwątpienia. Odkąd się tu pojawił, zdarzały się coraz częściej. Zdawał sobie sprawę, że musi to po prostu przeczekać. Dać się wygadać, zanim wyłoży mu swoje przemyślenia.

– Żyją gorzej niż zwierzęta. Zaszczuci, tłoczący się jak w klatkach. Zabraliśmy im wszystko. Owszem, sami mamy dużo lepiej, ale to w końcu przywilej władzy. Ale teraz… dlaczego jest coraz gorzej?

„Dużo lepiej”, pomyślał milczący brodacz.

– To mało powiedziane. Wyzyskiwałeś z kumplami wszystkich po kolei, żeby tylko samemu być bezpiecznym. Żeby tylko mieć wygody. Nie patrzyłeś na nic ani na nikogo. Podły sukinsynu. A teraz, kiedy tracisz grunt pod nogami, wzięło cię na wyrzuty i filozofowanie. Czasem żałuję, że w ogóle się tu pojawiłem. Mogłem… mogłem… właściwie co? Ominąć łukiem tę enklawę ludzkości? Nie było wyjścia. Rozkaz to rozkaz.

– Dlatego może wreszcie weźmiecie pod uwagę moją propozycję – powiedział na pozór spokojnie, odpychając własne myśli gdzieś daleko w podświadomość. – Ile jeszcze tak pociągniecie?

– Wiesz, co by to oznaczało? Rada nigdy się na to nie zgodzi.

– Wiem, dlatego przychodzę z tym tylko do ciebie. Musimy coś zrobić. Ogłosisz wszystko, powiesz, jak jest naprawdę. Ludzie cię poprą.

„O ile najpierw nie zlinczują”, pomyślał.

Na głos kontynuował:

– Jednak musisz działać sam. Gdy reszta się dowie, nie pozwoli ci.

– Tak – westchnął. – Chyba nie mam wyjścia. Może się uda. Mam chyba nawet plan jak to zrobić. Najpierw jednak spróbuję porozmawiać z radą.

Wstał, sięgnął po butelkę i polał ponownie. Nie czekając na kompana, wychylił szklankę. Ostry płyn szybko przemknął mu przez gardło, by po chwili wylądować w żołądku. Ach, ta magiczna moc trunków! Niby lądują w układzie trawiennym, a działają zbawiennie na umysł.

– Dwa dni. Tyle potrzebuję, żeby się przygotować, wszystko ułożyć. Bądź gotowy.

– Jestem, odkąd tu trafiłem. Będę czekał.

Przybysz wstał, spojrzał na do połowy wypełnioną trunkiem butelkę. Stwierdził w myślach, że Jarosławowi przyda się bardziej. Dziś znowu się upije. Ale podjął decyzję, a to jest najważniejsze. Jeszcze mogą uratować wiele istnień. Jeszcze jest nadzieja. I tylko dziwnym zrządzeniem losu istnieje ona dzięki człowiekowi, który poniekąd do tego wszystkiego doprowadził. Ale może odkupi swoje winy. I może zostaną mu one wybaczone. Zresztą, los jego ciała oraz duszy był obcemu zupełnie obojętny. Byleby tylko wykonał swoje zadanie. A to, widać, zostało już przez niego postanowione. Pozostało tylko czekać.

Pożegnali się. Bez serdeczności, ale i bez dystansu. Żaden z nich niestety nie wiedział, że to było ostatnie pożegnanie.

Rozdział 3

„Pieprzony mur”, pomyślał, „niby taki potrzebny, a jednak jak ja go nienawidzę”.

Przed paroma chwilami rozległ się gong oznajmiający koniec prac. Mężczyzna był zmęczony jak cholera, jego organizm rozpaczliwie domagał się odpoczynku. Tylko po co, tak naprawdę? Doczłapie się do klatki, po drodze zbierając przydziałową breję, zje i padnie. Tylko po to, żeby rano zaczynać od nowa. O ile dopisze mu szczęście.

Dzień nie przyniósł ataku, nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego. To jednak nie oznaczało spokojnej nocy. Ani tego, że jutro doczeka się wieczoru.

Pieprzony mur… Skierował swój wzrok na betonowo-ceglaną konstrukcję. Wiele można psioczyć na to dziadostwo, jednak trzeba przyznać, robiło niesamowite wrażenie. Praktycznie pionowa ściana, brudna, obszarpana, miejscami podziurawiona i zabarwiona zaciekami zaschniętej krwi, ciągnęła się jak okiem sięgnąć w lewo i w prawo. Ciemnoszara, ponura, rzucająca cień daleko w głąb obozowiska robotników. Nosiła ślady setek napraw, a rdzawe zacieki znaczyły świeżo naprawione odcinki. Pozostałości po ludziach, za których w ostatnich chwilach ich życia własna posoka zaznaczyła miejsce pracy i zgonu. Wizytówka murarzy naszych czasów. A było ich wielu, zbyt wielu.

Zadarł głowę, żeby dostrzec szczyt. Był przerażająco wysoki, jednak widać było na górze majaczące, niewyraźne sylwetki. To strażnicy robią ostatni obchód, zanim pochowają się w dobudówkach, uzbrojeni po zęby, bezpiecznie zamknięci, i spędzą noc na strzelaniu do wszystkiego, co się poruszy w majaczącej ciemności.

A zajęć im na pewno nie braknie, bo za każdym razem, kiedy zachodziło słońce, stwory zamieszkujące las dostawały szału. Nocą stawały się wyjątkowo aktywne i wściekłe.

Niby im nie zazdrościł, jednak uważał, że lepiej umrzeć z bronią w rękach, niszcząc krwiożercze potwory, niż skonać przy murze. Co mnie czeka? Ile jeszcze dni uda mi się przepracować, zanim na moim odcinku coś wyskoczy i drapnie? Albo kiedy przeniosą mnie do pierwszej grupy i dadzą czerwień, symbol śmierci? Niewielu, którzy „awansowali” na te stanowiska, pożyło na tyle długo, żeby zdążyć ponarzekać na zmęczenie czy podły los.

Do tego dzisiejsza zdawkowa rozmowa ze Stasiem. Nowicjusz wśród czerwonych, przywieziony kilka dni przed nim kumpel z dzieciństwa. Rozdzieleni również kilka dni temu. Zabrany, jak zwykle, z klatki wczesnym rankiem nie dotarł na apel, a w każdym razie nie w towarzystwie, do którego przynależał. Kiedy zobaczył go w grupie czerwonych, serce na moment przestało mu bić. Wiedział, co to oznacza i jak mało zostało czasu. Ale jednak nadal żył. Niewiele mówiący, pogodzony z losem, ale wciąż oddychający, na przekór wszystkiemu. Codziennie, udając się na stanowisko pracy, zamieniali ze sobą parę zdań mających na celu dodać obojgu choć odrobinkę otuchy. Chociaż tyle, żeby nie poddać się, żeby walczyć.

Staś zawsze coś odburkiwał, czasem więcej, czasem mniej. Dziś jednak wydawał się bardziej blady niż zwykle. I był jakiś dziwny. Nawet jak na standardy, w których żyli. Obiecał sobie wypytać go jutro, bo najwyraźniej coś musiało się stać. Tylko co to mogło być w sytuacji, kiedy każdego dnia jest większa szansa na to, że będzie on ostatnim, niż to, że zakończy się kolacją?

Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, przekazać, jednak nie mógł wydusić z siebie słów. No cóż, pożyje się, to się zobaczy.

Ponaglany przez strażnika odłożył swoje narzędzia do magazynku i posłusznie udał się na spoczynek. Papka, którą wziął, przechodząc koło polowej kuchni, jak zwykle była ohydna, zimna i niczym nie przyprawiona. Skomponowana tak, jakby osoba ją przyrządzająca miała na celu stworzenie mieszanki składników niemożliwą do rozpoznania nawet dla najbardziej wyrafinowanego oka. No trudno, z głodu umrzeć nie zamierzał, przełknął wszystko po drodze i chyba zasnął, zanim tak naprawdę się położył, gdyż nie usłyszał nawet, jak strażnik zamyka klatkę na skobel.

*

Kolejny dzień, kolejna pobudka i mozolne człapanie na apel. Znowu te same farmazony wypadające z ust dowodzącego. W nocy musiało być stosunkowo spokojnie, gdyż żadne wystrzały nie zakłóciły mu snu. A mur stał jak stał, ponury, na pierwszy rzut oka nienaruszony.

Po skończonej odprawie jak zwykle szybkim krokiem podszedł do Stasia. Tamten jednak był jakiś… obcy, nieobecny, otępiały. I jakby jeszcze bledszy niż wczoraj.

– Pst! Stasiu! Co jest, chłopie?

Spojrzenie odwzajemnił, jednak w jego oczach zauważyć można było jakby ogniki szaleństwa. Coś było bardzo nie tak.

– Widzę, że coś się dzieje, mów, do cholery, nie mamy wiele czasu.

– Oni… oni… Boże, Leon… Oni… – Po dłuższej chwili udało mu się tyle wydukać, po czym zamilkł. Zaczął kręcić głową.

– Jacy oni? – próbował potrząsnąć otępiałym kolegą, jednak kątem oka zauważył idącego w ich stronę strażnika. Wiedział, że czas się kończy. Chwycił go za policzki, skierował wzrok na siebie i spojrzał w te stanowczo już obłąkane oczy. – Mów, jacy oni i przede wszystkim, co się dzieje?

– Jedzenie… nasze jedzenie… Oni… Po ostatnim ataku straciłem przytomność. Nie wiem na jak długo. Gdy się obudziłem, byli już na miejscu. Zbierali… No zbierali… do wózka… tego, co stoi…

Nie zdążył dokończyć, ponieważ kiedy strażnik do nich dotarł, stanowczym szarpnięciem odciągnął Stasia i skierował go w drugą stronę. Do tego kopnął na zachętę.

– Skurczybyk… – wyszeptał pod nosem Leon.

– Wy tu co? Spotkanie na poranne ploteczki czy jaki chuj? Do roboty!

Popchnięto go stanowczo. Nie mógł już nic poradzić, rzucił okiem za oddalającym się kompanem i zobaczył, jak bardzo jego sylwetka się przygarbiła, jak zrezygnowany stał się jego chód, jak z całej jego postaci biła rezygnacja.

– Dobra, dobra, idę już.

*

Jak się wszystko zaczęło, musiało już być dobrze po południu. W każdym razie słońce już tak nie piekło, jednak dalej, jak na ironię, pięknie odbijało się na tle błękitnego nieba. Okropny żar, a zarazem błogosławiona światłość.

Do uszu wszystkich doszedł stłumiony huk strzału. Jeden. Dziwne to było, gdyż w przypadku ataku bestii kanonada nie milkła przez kilka minut. Ale jeden? W dodatku za dnia? Wszyscy zamarli w oczekiwaniu na dalsze ołowiane crescendo, jednak ono nie nadeszło. Rozejrzał się dookoła, lecz wokół zauważył tak samo zdezorientowane twarze. Kiedy przez kilka chwil nic nie było słychać, ludzie zaczęli dźwigać rzucone narzędzia. Leon już miał zacząć na powrót mieszanie betonu, kiedy jakiś impuls kazał mu spojrzeć w górę.

Na szczycie muru trwało poruszenie.

Strażnicy biegali i gestykulowali. Z takiej odległości nie był w stanie wiele zobaczyć, a tym bardziej usłyszeć. Ponieważ nie chciał być drugi raz tego dnia upomniany, po prostu kontynuował pracę, jednak po kilkunastu uderzeniach serca usłyszał za sobą kroki. Odwrócił się w samą porę, żeby zobaczyć idących w jego stronę trzech strażników. Nie wróżyło to niczego dobrego. Kiedy podeszli i zobaczył ich miny, zyskał pewność, że jest źle. Był wśród nich strażnik, który rano przeszkodził w rozmowie z przyjacielem, a teraz wbił w niego oskarżycielskie spojrzenie.

– To on!

Pozostała dwójka, o nic nie pytając, podeszła szybko. Jeden brutalnie go odwrócił, wyginając ręce na plecach i wiążąc sznurem.

– Idziesz z nami! – najwyższy z nich skinął głową w kierunku, z którego przyszli, odwrócił się i ruszył. Popchnięty przez nadal trzymającego go strażnika, Leon potruchtał za nim. Kapuś zamykał pochód.

Cholera, żeby aż tak? Zwykła rozmowa, żadnej konspiracji ani nic, a oni już działają? Ale co miał zrobić? – myślał. Wpatrzony w podłoże wlekł się, dokąd kazali. Znowu pojmany.

Po chwili jednak zaczął się rozglądać. Co jak co, ale nigdy nie pozwalano im swobodnie chodzić po terenie obozu. Jeśli jednak liczył na jakiekolwiek urozmaicenia, to głęboko się mylił. Wszędzie było tak samo ponuro jak w okolicach dobrze mu już znanych. Do tej pory nie mógł pojąć, że w momencie zrezygnowania przez ludzkość z ozdabiania miejsc wokół siebie wszystko stanie się aż tak szare. Mijane po drodze szałasy, resztki budowli, jakieś zapadające się magazyny były po prostu nijakie, bez życia. Pozbawione jakichkolwiek oznak zadbania, brudne, podniszczone resztki cywilizacji. Gdyby nie wytarte ścieżki, mniej lub bardziej zabrudzone miejsca użytkowe sprawiałyby wrażenie opuszczonych.

Po lewej stronie minął chyba kuchnię, poznał to po rozklekotanych, drewnianych wózkach, które niejednokrotnie widywał przy murze. Wyjeżdżały ciągnięte przez strażników przez specjalne otwory w murze. Wracały pełne, przykryte brezentem. Zaletą ataków zmutowanej zwierzyny była świeża dostawa mięsa. Do teraz zastanawiał się, dlaczego tak mocno się starano, żeby na mijających ich wozach wszystko było przykryte. Jakby w tym ponurym świecie widok zabitych, przemienionych już dawno zwierząt mógł wywołać takie emocje. Jakby cokolwiek mogło budzić obrzydzenie wśród ludzi, którzy codziennie stoją w kolejce po odrobinę cuchnącej strawy, żeby tylko przeżyć kolejny dzień.

Wszystko, co mijał po drodze, było praktycznie takie samo. Nawet nieliczni ludzie wyglądali prawie identycznie. Ubrani w stare łachmany, brudni, wychudzeni. Szara masa na granicy zagłady. A jednak walczymy. Staramy się przetrwać. Tylko dlaczego jakoś nie można poczuć jedności w tak skrajnej biedzie? Czemu on sam wcześniej nie pogodził się z losem, co w końcu skończyło się zesłaniem do prac przy murze? Dlaczego teraz nie potrafił popaść w tę słodką apatię, jak większość? Nie patrzeć na siebie, zrezygnować ze wszystkiego, co do tej pory wydawało się ludzkie, patrzeć tylko na przetrwanie gatunku. Choć jeszcze miesiąc. Tydzień. Dzień.

Zasępiony tymi myślami nie zauważył kawałka gruzu pod nogami, potknął się i upadł na ziemię. Zanim sam wykonał jakąkolwiek próbę dźwignięcia się, został brutalnie postawiony przez strażników. „Muszę jednak patrzeć pod nogi”, pomyślał. „Rozglądanie się i tak nic nie przynosi ani w niczym mi nie pomaga”.

I tak szedł niczym skazaniec na ścięcie, pilnując tylko swoich stóp, żeby nie powtórzyć upadku. Nagle stanęli. Gdy podniósł wzrok, zobaczył, że ich minikompania karna zatrzymała się przy okazałym namiocie bez dziur i rdzawych plam, zapewne dowódcy. Odwrócił twarz w stronę pierwszego strażnika i spojrzał pytająco.

– Jesteśmy na miejscu – powiedział uśmiechnięty, po czym jeniec poczuł silne uderzenie w tył głowy. Wokół zapanowała ciemność.

*

Kolejne