Brulion Bebe B. - Małgorzata Musierowicz - ebook + audiobook + książka

Brulion Bebe B. ebook i audiobook

Musierowicz Małgorzata

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Beata ‘Bebe’ Bitner to bohaterka kolejnej już części o przygodach gromadki z poznańskich Jeżyc. Za sprawą swojego brata – Kozia, Anieli Kowalik, bohaterki znanej z Kłamczuchyoraz grupy nowopoznanych towarzyszy,niepewna i zamknięta w swojej ochronnej skorupie nastolatkauczy się tego, co ważne w życiu, zawiera nowe przyjaźnie i otwiera się na uczucia, które ją samą potrafią zachwycić, ale i przerazić.  

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 261

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 51 min

Lektor: Małgorzata Musierowicz

Oceny
4,7 (506 ocen)
386
80
36
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bozanka

Nie oderwiesz się od lektury

Miło spędzony czas, połknęłam kolejny odcinek Jeżycjady, szkoda, że w Legimi nie ma więcej. Czy Kłamczucha wreszcie odnajdzie się w życiu? Tego się nie dowiedziałam na tym etapie. Trzeba będzie pójść do biblioteki i i na dziale dziecięcym poszukać ciągu dalszego. Trochę głupio w moim wieku...:)
50
gabwoj43

Nie oderwiesz się od lektury

Bernard na wywiadówce the Best!!! Ùśmiałam się szczerze
30
dzust

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny powrót do serii z nastoletnich lat!
20
DorotaM1976

Dobrze spędzony czas

Z przyjemnością wróciłam do tej książki po wielu latach.
20
Dojcia

Nie oderwiesz się od lektury

Nowy tom i nowi bohaterowie - Bebe, Dambo, Bernard i inni - zapewniają znów świetną zabawę i prychanie śmiechem podczas lektury. Spotykamy też kilku "starych znajomych" z poprzednich części.
10

Popularność




MAŁGORZATA MUSIEROWICZ

brulion bebe b.

Często mnie zdumiewa, jak zawiłe są linie kreślone palcem Przypadku i jak bardzo losy nasze zależą od tych poplątanych bazgrołów.

Gdyby na przykład ulica Armii Czerwonej nie była w sierpniu rozkopana do imentu, Bebe i Dambo nie spotkaliby się koło fontanny. Zapewne spotkaliby się nieco później, w innym punkcie miasta, ale kto wie, czy wtedy zwróciliby na siebie uwagę?

Gdyby ulica Armii Czerwonej, ta smrodliwa arteria w centrum Poznania, nie była rozkopana, samochód Nysa, który zabrał zakurzonego autostopowicza pod Kluczborkiem, nie byłby zmuszony zatrzymać się w Poznaniu akurat na placu Młodej Gwardii. Natomiast ciężarówka, wioząca Bebe Bitner wraz z grupą młodzieży wprost z Mazur, dotarłaby z pewnością dalej niż do placu Wiosny Ludów.

Ale Armii Czerwonej była rozkopana na całej długości. Przed samym Domem Partii (róg Kościuszki) dziwaczny silnik dygotał z rykiem w swej brudnożółtej obudowie, a kopczyki gliniastej (na oko nieurodzajnej) ziemi znaczyły linię zagadkowego rowu. Wobec oczywistego faktu, że żaden pojazd nie potrafi się poruszać po torach zasypanych gliną i brukowcami, kursowanie tramwajów ulicą Armii Czerwonej zostało – po dyskusjach i naradach – okresowo wstrzymane. Po obu stronach rozrytej jezdni chodniki wypełnione były drepczącą ciżbą, ale zarówno zakurzony autostopowicz, jak i dziewczyna znaleźli się akurat po tej samej stronie.

On szedł jakieś pięćdziesiąt metrów przed nią. Oboje byli w dżinsach, oboje z plecakami, oboje przybrudzeni i mocno zgrzani, z tym że ona nieco bardziej niż on. Bebe miała za sobą dłuższą trasę. Po wielogodzinnej podróży musiała teraz, z pełnym obciążeniem, przebyć całą długość piekielnej ulicy – w skwarze, w zaduchu beztlenowym, w posępnej rzece ludzkich istot, z których każda była spocona, a niemal każda taszczyła jakiś tobół (zjawisko charakterystyczne dla czasów kryzysu, przełomu, rozpadu i rozkładu, jak też wciąż nowych wstrząsów społecznych). Bebe dźwigała plecak na aluminiowym stelażu, z doczepioną menażką i wciśniętym pod klapę zawiniątkiem zawierającym śpiwór, z rulonem karimatki i z dyndającymi po obu stronach pionierkami. Damazy – tak miał na imię autostopowicz – który o spory kawałek drogi przed nią przeciskał się przez współciżbę współobywateli, miał bagaż podobny, tyle że spod klapy plecaka wystawały mu wędki w brezentowym pokrowcu.

W chwili gdy on skręcał pod starą wierzbę płaczącą, minąwszy pomnik Czerwca’56 oraz statuę Mickiewicza, Bebe osiągała dopiero początek najgorszego odcinka trasy, wkraczając w zgęszczony zaduch przed Pałacem Kultury. Mniej więcej w tym samym miejscu, co uprzednio Damazemu, przyszło jej do głowy, że z placu mogłaby sobie skręcić w oazę zieleni, w skupisko starych drzew, które, o ile nic się nie zmieniło w tych nerwowych czasach, zapewne się parają fotosyntezą. Tam będzie mogła usiąść na trawie i zdjąć wreszcie z biednych pleców ten przeklęty stelaż.

Przecięła plac, pokryty gorącą łuską granitu, spojrzała z uczuciem na Mickiewicza (patrzał spod ciężkich powiek kamiennym posępnym wzrokiem, jakby to, co widział, poważnie go niepokoiło) – i dała nura pod prześwietloną kopułę wielkiej wierzby płaczącej, której gałązki zwisały aż do ziemi. Jeszcze kawałek – i już aleja starych platanów pospieszyła ku niej ze swym ożywionym szumem pełnym ruchliwych cieni. Bebe poczuła, że z wolna odżywa.

O niczym bardziej nie marzyła w tym momencie niż o kąpieli. Trzeba jednak zaznaczyć, że ani kurz, który ją powlekał, ani pot rzęsisty, ani pielgrzymie, wyszarzałe dżinsy, ani wysłużony podkoszulek – nic nie zdołało całkowicie ukryć jej niewątpliwej, promiennej urody.

Na prawo, ujęty z trzech stron podwójną ramą platanów, wielki trawnik pochylał się ku Operze. Już na nim leżało parę osób – a koce, termosy, torby plażowe i piłki błyszczały wśród zieleni jaskrawymi plamami kolorów. Bebe stanęła pośrodku trawnika, zdjęła plecak i padła.

Trawnik, uformowany w rozległą podkowę, otaczał płytką, regularnego kształtu sadzawkę o betonowym dnie i obrzeżeniu z kamienia. Pośrodku sadzawki biła fontanna, ze świstem i pluskiem wznosząc swe zimne pióropusze na tle kolumn, schodów i kamiennych rzeźb Opery. Bebe pomyślała, że ma na pewno bąble na plecach, a już z pewnością – na piętach; zdrowy rozsądek nakazywałby teraz zdjąć trampki, wyrzucić skarpetki i wleźć do sadzawki przynajmniej po kolana.

Ale szaleństwa, choćby nawet i nakazywane przez zdrowy rozsądek, były dla Bebe Bitner czymś niewykonalnym. Mogła tylko z zazdrością przyglądać się nieskrępowanym poczynaniom tych, co zwykli ulegać swym zachciankom. W ten oto sposób jej wzrok odszukał Damazego, który od pewnego już czasu stał w wodzie po kolana, nie zdjąwszy nawet plecaka, i wystawiał szeroki uśmiech pod ożywczą mgłę kropelek.

Damazy wyglądał na miłego włóczykija i wzrok Bebe przylgnął do niego na dobre. Ten chłopak był jakiś niezwykły, choć nie z powierzchowności bynajmniej. Długi, kościsty i muskularny, był – jak to blondyn – spalony na kolor czerwonomiedziany. Jego nos przypominał zdeformowaną gruszkę, a uszy były wyjątkowo dorodne. Wtrącę tu przy okazji, że w szkole podstawowej nazwano go Dambo i od tej pory nikt już nigdy nie zwracał się do niego inaczej, gdyż nawet w tych ciężkich czasach wszyscy jakimś cudem zdołaliśmy się zapoznać z większością nieśmiertelnych arcydzieł Walta Disneya. A Damazy czymś słonika Dumbo przypominał, czymś jeszcze oprócz uszu. Miał z niego coś w oczach: otwartą, czułą ufność.

No, dobrze. Dambo stał pod fontanną, Bebe siedziała zgrabnie na trawniku tuż przed kamiennym parapetem sadzawki. On trzymał tenisówki w rozpostartych rękach, a ona przyglądała się temu ze zdumieniem, ponieważ, choć je zdjął, tenisówki były mokre. I tak przedstawiały się sprawy o godzinie czternastej dwadzieścia, jeśli mielibyśmy ślepo wierzyć zegarowi o pozłacanych rzymskich cyfrach, który spokojnie robił swoje na wieży Pałacu Kultury.

I mogłyby tak się nadal przedstawiać, gdyby nie trzyletni osobnik w czerwonych majtkach, któremu, nawiasem mówiąc, na imię było Sebastian, a którego mama, ta, co właśnie opalała się na trawie, nazywała Mucykiem.

– Mucyku! – wrzasnęła teraz przeraźliwie, a wszyscy wokół wzdrygnęli się nerwowo. Zamiast wrzeszczeć poniewczasie, lepiej by pilnowała swego potomka. Sebastian, pozbawiony jej uwagi, opieki i troski, pomaszerował ku fontannie krokiem zdobywcy, wlazł na kamienny parapet i zaczął na nim wesoło podskakiwać, robiąc do Damba porozumiewawcze miny.

– Jezus, Maria, ratunku! – zaapelowała jego mama o pomoc do niebios. – Ludzie, trzymajcie go! – dodała następnie, rzucając się biegiem w stronę sadzawki. Widząc to, Sebastian, w obawie, że przygoda za chwilę zostanie przerwana, nim osiągnie punkt kulminacyjny, nie zwlekał z rzuceniem się w wodne odmęty, co wyglądało niezwykle dramatycznie, zwłaszcza ze względu na plusk i potężne rozbryzgi.

Bebe, którą przerażenie poderwało na równe nogi, bez sekundy namysłu rzuciła się przed siebie, przesadziła kamienny parapet i skoczyła do wody, ku kwiczącemu dziecku. Ponieważ jednak Dambo też się ku niemu rzucił, spotkanie ich obojga stało się nieuniknione: każde z nich złapało po jednej ręce Mucyka. Zaraz potem, w ratowniczej euforii wznosząc głowy, zderzyli się czołami z taką siłą, że omal nawzajem nie zbili się z nóg.

Było to bardzo bolesne.

Zanim Bebe minęło dzwonienie w uszach i zanim gwiazdy oraz półksiężyce zniknęły jej sprzed oczu, zrozpaczona matka dopadła swego mokrego maleństwa i najpierw porwała je w objęcia, a następnie, widząc, że nic się nie stało, nałożyła mu porządnie po zadku, dając w ten sposób, oczywiście, upust przede wszystkim własnemu poczuciu winy.

Bebe, pod którą ugięły się kolana, usiadła na szerokim kamiennym parapecie. Potarła obolałe czoło, przerzuciła nogi z sadzawki na parapet i zaczęła rozsupływać mokre sznurowadła.

– Przepraszam – powiedział Dambo, siadając obok.

Bebe uśmiechnęła się blado, nawet nie patrząc. Za to on nie odwracał wzroku ani na chwilę. Musiała w końcu – po zdjęciu tenisówek i skarpet – spojrzeć na niego.

Miał bardzo ładne oczy. Ich tęczówki były jasnoszare, usiane jeszcze jaśniejszymi punkcikami, które wyglądały jak magiczne światełka. Z nosa złaziła mu skóra. Miał szczupłą, długą twarz o mocnym podbródku i zaleczoną już febrę na dolnej wardze. Siedział, patrzał i nic nie mówił. Kiedy się odezwał, Bebe omal nie podskoczyła.

– To nie mógł być przypadek – powiedział.

Bebe milczała. Milczenie było najbardziej zgodne z jej usposobieniem i upodobaniami. Lubiła milczeć. To jej dawało poczucie bezpieczeństwa.

– Jak ci na imię? – spytał on i zaraz dodał szybko: – Zresztą, nieważne. Czy imię mówi cokolwiek o człowieku? Jest tylko kwestią przypadku. A czy przypadek może decydować o tym, kim jesteśmy?

„Pewnie, że może, i to jak jeszcze” – pomyślała Bebe.

– Nie, nie może – rzekł on, jakby słyszał to, co pomyślała.

Spojrzała na niego ze zdumieniem.

– Ja mam na imię Damazy, ale mówią na mnie Dambo. To przez te uszy. Ty powinnaś się nazywać Krynica.

Bebe spojrzała zaskoczona. Czy on kpi?

Nie, raczej nie kpił.

– Krynica-Zdrój – powiedział. – Albo: Źródełko. Źródełko-Zdrój.

Na krótko zapadło milczenie, a Dambo poświęcił te chwile na przenikanie wzrokiem duszy Bebe Bitner.

Nagle wyciągnął rękę i palcem obrysował w powietrzu jej oczy i czoło.

– Tu się to mieści – powiedział. – Ta zagadka. Piękna twarz, a w oczach labirynt. O, ale się czerwienisz. Dlaczego? Ja tylko bezinteresownie patrzę sobie. No zaraz, no siadaj – bo Bebe, w dziwnym popłochu, zaczęła się już podnosić. – Dlaczego ludzie tak reagują na otwartość? Ja lubię mówić to, co myślę.

„Będziesz miał chyba kłopoty” – pomyślała Bebe, ale nie powiedziała nic, tylko uśmiechnęła się wymijająco.

– Będę miał kłopoty? – powtórzył on i tym razem Bebe zatkało z wrażenia. Co, czy on naprawdę czyta w myślach? – Nie szkodzi – dorzucił. – Kłopoty są fajne. Lubię mieć kłopoty. – Umilkł na chwilę i znów ze skupieniem przypatrzył się Bebe. – A ty nie lubisz kłopotów, bo sama dość ich sobie stwarzasz – powiedział tonem odkrycia. Chciał ją złapać za rękę, ale nie zdążył. Bebe podniosła się szybko i w stanie paniki zeskoczyła na trawnik. Chwyciła plecak za szelkę i wlokąc go po trawie, oddaliła się na bosaka ku platanowej alei.

Dambo zaczął nierozsądnie wołać za nią, żeby poczekała, potem jął szukać skarpetek, wdziewać mokre tenisówki – ale zanim to zrobił, ona już odeszła. Zniknęła w cienistej głębi alei, a potem całkiem się zgubiła w rozprażonym blasku, wypełniającym przestrzeń za platanami. Damazy, który dokuśtykał tam z pewnym opóźnieniem, w jednej tylko tenisówce, stwierdził, że dziewczyny już nie widać. Usiadł więc na krawężniku jezdni i spokojnie wdział oraz zasznurował drugą tenisówkę.

2

Mniej więcej w połowie ulicy Krasińskiego – tej miłej, romantycznej uliczki na tyłach Roosevelta – staroświeckie wille i domy w małych ogródkach rozstępują się nagle, tworząc podjazd. Na rogu stoi nieduży różowawy dom o spadzistym dachu i wąskich oknach. Tę przybrudzoną i dziwaczną chatkę wynajmuje dla swoich pracowników teatr miejski. Józefina Bitner, aktorka, gwiazda, samotna matka dwojga dzieci, od początku była na liście przydziałów. Bez trudu otrzymała półtora pokoju z kuchnią i łazienką, na wysokim parterze. I na tym właśnie wysokim parterze upłynęły ostatnie trzy z szesnastu lat życia Bebe.

Teraz te wąskie okna były szczelnie zamknięte, a zaciągnięte story z szafirowego płótna świadczyły o wakacyjnej przerwie w życiu rodziny.

W rzeczy samej, Bebe pierwsza wróciła z wakacji. Jej matka miała bilet powrotny z Nowego Jorku na drugiego września, a Konrada należało odebrać po południu wprost z pociągu kolonijnego.

3

W ciemnym przedsionku znów nawaliła żarówka. Miło pachniało stare drewno i pasta do podłóg. Bebe po omacku wyjęła klucze i otworzyła drzwi. Były one zaopatrzone w trzy wymyślne zamki, lecz zamknięte wyłącznie na zatrzask. Cała Józefina.

Osłabiony, lecz wciąż żywy zapach jej perfum Vivre przemknął na fali powietrza wywołanej różnicą temperatur. W mieszkaniu było chłodno, choć zarazem duszno. Było też nieporządnie. Jakimś cudem Józefina potrafiła zabałaganić nawet tak ascetycznie umeblowane wnętrze. Rozproszone światło zza szafirowych zasłon zacierało kontury nielicznych mebli – poprzestawianych i poprzewracanych; krzesła i stolik przycupnęły jak przyłapane na gorącym uczynku; wielkie kryształowe lustro mżyło tajemniczą poświatą. W rogu przytaiła się szafa, jej rozwarte drzwi polśniewały starą politurą, a wnętrze ukazywało zastygłą pastelową falę bluzek, sukienek i szali – widocznie Józefina, jak zwykle, pakowała się na ostatnią chwilę, płacząc ze zdenerwowania, wciąż zmieniając zdanie oraz zawartość walizki – po czym wybiegła, zostawiając wszystko niedomknięte, niedopięte i niedokręcone (z kuchni rzeczywiście dobiegało jednostajne ciurkanie). Dobrze, że przynajmniej wyłączyła gaz i prąd.

Bebe zrzuciła z ulgą plecak i podniosła zasłony. Uchyliła okno, z którego chuchnął żar. I natychmiast je przymknęła, ponieważ ujrzała – z uczuciem irracjonalnego lęku, jaki każdy z nas odczuwa w obliczu Fatum – tego niesamowitego Damba. Nadchodził od strony przeciwnej, niż nadeszła ona, i wlókł się ku ulicy Roosevelta. Woda sikała mu z tenisówek przy każdym kroku, włosy były jeszcze mokre, lecz uszy już mu wyschły, pewnie dlatego, że miały dużą powierzchnię parowania.

Przeszedł, uważnie patrząc na dom, który mijał. Bebe odniosła wrażenie, że jego wzrok przenika zasłony, więc odruchowo cofnęła się w głąb pokoju.

„Co za dziwny człowiek” – pomyślała i przeszył ją dreszcz. Właściwie miała ochotę wychylić się z okna, zawołać go i na przykład zaprosić na herbatę. Ale, oczywiście, nie zrobiła tego. Bała się jak ognia postępków impulsywnych i nieprzemyślanych. Od postępków impulsywnych i nieprzemyślanych była w tym domu Józefina. A to naprawdę dość.

Bebe poszła włączyć gaz i prąd.

W zlewie spoczywały od miesiąca trzy filiżanki po herbacie, kieliszek po koniaku i mała filiżaneczka po kawie – wszystkie ze śladami tej samej ciemnej szminki. Bebe dokręciła kran w kuchni, a odkręciła w łazience nad wanną, uprzednio z niej wyjmując przejrzystą fioletową bluzeczkę i powykręcany od wilgoci maszynopis scenariusza filmowego.

Wykąpała się w oceanie chłodnej wody i dopiero wtedy poczuła, że żyje i że wróciła do domu.

4

Dziwny, ascetyczny i wyrafinowany zarazem, nigdy do końca nie urządzony – ale był to przecież dom, czyli miejsce, gdzie można się schować przed światem, rzecz dla Bebe bardzo ważna. Józefina, Bebe i Konrad mieszkali tu zaledwie od lat trzech. Przedtem wynajmowali pokój na osiedlu ZMP, jeszcze przedtem – w Kaliszu albo w Gnieźnie. Ale gdziekolwiek by to było, dom pozostawał zawsze taki sam, gdyż stanowił wierne odbicie usposobienia Józefiny Bitner, kobiety fascynującej, jednej z tych niezwykłych istot, które przy pomocy starego lustra, ciemnego portretu na ścianie, draperii z tiulu i popiersia Béli Bartóka potrafią wyczarować wnętrze pełne finezji, oschłej elegancji i malowniczego nieładu zarazem. Kwestię porządków, napraw i remontów Józefina pomijała z czysto kobiecym wdziękiem. Wszystkie piękne stare meble w tym domu miały kulawe nóżki albo obluzowane zawiasy, wszystkie drzwi skrzypiały, wszystkie krany ciekły, a Béla Bartók zazwyczaj miał kurz w oczach i włosach.

Liczni przyjaciele i znajomi Józefiny ograniczali się do zachwytów nad tym tajemniczym, pełnym czaru wnętrzem, natomiast pana domu, który by zapędził dzieci do systematycznego odkurzania i ponaprawiał wreszcie te krany, po prostu nie było tu od lat. Kiedy Konrad miał się urodzić, ich ojciec wyjechał do Brazylii i tam już pozostał. Przeprowadził rozwód per procura1, założył nową rodzinę i po prostu nie dawał znaku życia. Od tej pory Józefina miała trwały uraz do stanu małżeńskiego, co dla Bebe i Kozia oznaczało brak męskiej ręki w domu, gdzie zawsze królowała Józefina (wolała ona, by nie nazywać jej mamą, zwłaszcza przy gościach). Każde mieszkanie, jakie mieli, było wypełnione po brzegi jej kapryśną, zmienną osobowością, matowym głosem, znaczącym śmiechem, jej szalami, kapeluszami, kostiumami i perukami, jej przyjaciółmi i przyjaciółkami, jej szaleńczą euforią i napadami depresji na przemian, a wszystko to było tak intensywne, że Bebe i Kozio mogli tylko przycupnąć na boczku i przyglądać się swej matce z uwielbieniem i odrobiną lęku. Żywili też wobec niej uczucia opiekuńcze – była taka niezaradna i roztargniona! Czasem Bebe miała wrażenie, że to ona jest matką Józefiny, tej drobnej, dziecinnej, egotycznej istoty, która tak łatwo się męczy i płacze o byle co. Że to ona, Bebe, musi się nią opiekować i dbać, by Józefina zjadła śniadanie i nie zapomniała o ciepłym szaliku.

1 Na mocy pełnomocnictwa, w zastępstwie (łac.).

Proszę, znów to samo.

Bebe zakręciła kran i z pobłażliwym uśmiechem wyjęła naszyjnik z perełek, spoczywający na dnie jej szklanki do mycia zębów.

5

Smukła, spokojna blondynka o ciemnych oczach w kształcie migdałów i dumnym nosie – oto jak wyglądała Bebe Bitner, zwłaszcza po kąpieli. Kiedy ostrą szczotką zszorowała z siebie mazurski osad, jej opalona skóra zalśniła jak miedziany rondel, a głowa, schnąc szybko w upalnym powietrzu, zajaśniała srebrzystą grzywką. Nawet rysy jej twarzy stały się pod wpływem mydła i wody bardziej wyraziste. Krótko mówiąc, po zastosowaniu środków czystości wyszło na jaw, że Bebe dysponuje autentyczną, szlachetną, bijącą w oczy urodą.

Żadna z was, moje czytelniczki, które patrząc w lustro, doznajecie zwykłego w młodości napadu rozpaczy, żadna, powtarzam, nie uwierzyłaby, że taka piękna dziewczyna jak Bebe też go doznaje, także, nawiasem mówiąc, przed lustrem. Któż dałby wiarę, że osoba posiadająca wszystkie atuty może się zadręczać niewiarą w siebie, że żyje jak skrępowana ciasnym gorsetem, w który w dodatku sama się wcisnęła i osobiście zasznurowała tak, że już bardziej nie można.

Pewien Piotrek na mazurskim spływie powiedział Bebe, że spokój jej i opanowanie są nienormalne i nawet z lekka straszne. Powiedział, że specjalnie obserwował, ile razy w ciągu dnia zmieni się wyraz jej twarzy. Powiedział, że przysięga, iż nie zmienił się on ani razu.

Co za głupstwa! Po pierwsze, rzecz się miała tak, że on był urażony, ponieważ nie zmieniała wyrazu twarzy na JEGO widok, choć Piotrek robił wszystko w tym celu, do najgłupszych dowcipów włącznie. Po drugie, nie wiedział, że Bebe to właśnie starała się osiągnąć: idealne opanowanie. Żyjąc u boku swej wspaniałej, pięknej, ekscentrycznej i egotycznej matki, która w dodatku miała tyleż osobowości, co ról – Bebe musiała wypracować sobie jakiś system obronny, żeby jej nie starło na miazgę.

Zdecydowała się na sposób bycia całkowicie różny od matczynego. Wystarczyło już, że była do niej podobna zewnętrznie – po cóż jeszcze przez upodobnienie wewnętrzne produkować gorszą kopię Józefiny? Bebe nie była specjalnie szczęśliwa ze swym wypracowanym sposobem bycia: zauważyła też, że nie podoba się on nikomu. Ale cóż robić. Józefina miała wszystkie możliwe cechy charakteru i usposobienia, oprócz chłodu, spokoju i opanowania. Jeśli człowiek chciał się od niej różnić, nie miał zbyt dużego wyboru środków.

6

Konrad był inny niż siostra, a jednak jakoś do niej podobny. On też miał swój system obronny, ale nie polegało to na ćwiczeniu spokoju i opanowania. Kozio chyba niczego nie brał na serio.

Jak dotąd, oczywiście.

Kiedy pociąg kolonijny, czarny od brudu, wtoczył się na zatłoczony peron stacji Poznań Główny, Bebe zlękła się, czy w tym ścisku dostrzeże swego małego brata. Lecz zaraz ujrzała go w oknie wagonu, jak żywą reklamę czegoś, co na pewno nie zginie w tłumie. Uśmiechnięty, pięknie upozowany, Kozio tkwił w bezruchu, jedną rękę wspierając na obramowaniu okna, drugą trzymając po napoleońsku na wąskiej piersi, obciągniętej śnieżnobiałym podkoszulkiem. Gdy nagle oszalały tłum rodziców i babć rzucił się do okien i drzwi wagonów, Kozio jeden nie dał się porwać emocjom. Podczas gdy za nim i przed nim wzmagała się histeria, gdy zza jego ramion wyrywały się drobne postacie, wymachując rączkami i wrzeszcząc: „Mamo, tato, ratunku! Tutaj jestem!” – Kozio, nieporuszony, tkwił w miejscu, nie dawał się wypchnąć ni przestawić, tylko z uprzejmym, lekko ironicznym rozbawieniem obserwował sceny na peronie.

Gdy dostrzegł zbliżającą się siostrę, porozumiał się z nią spojrzeniem, naprężył wątłe muskułki i bez pośpiechu począł zbierać swe bagaże. Z pociągu wysiadł ostatni – a Bebe omal się nie roześmiała, widząc spory plecak schodzący na zwinnych nóżkach ze stopni wagonu.

– Cześć, siostro – powiedział Kozio, stawiając plecak na jednym z sandałków, by nie zbrukać go peronowym paskudztwem. Był lekko opalony, jego ciemne włosy urosły i jedwabnym skrzydłem spadały z wypukłości czoła wprost w ciemne oko. Mały, jak na swój wiek, i wyjątkowo wątły, Kozio miał oczy podkrążone, ostry nosek i trójkątną twarz o nieco zapadniętych policzkach. Ale te podkrążone oczy lśniły dowcipem i żywą inteligencją, a drobne wypukłe usta umiały się uśmiechać na tysiąc sposobów – najczęściej jednym kącikiem, kpiarsko i przemądrzale.

– A więc jestem – dorzucił teatralnie; nie opanował się i rozejrzał krótko po bokach, oceniając, czy ma publiczność. Nie miał. Wszyscy obecni na peronie woleli wpatrywać się w swoich własnych, cudem odzyskanych chłopców czy dziewczynki. Wobec tego Kozio leciutko się odprężył, po czym, uchylając się od pocałunku, w zamian obdarzył siostrę krótkim, męskim uściskiem dłoni.

– Odmelduj mnie u wychowawczyni, z łaski swojej – powiedział – i możemy iść do domu. Nie kąpałem się przez cały miesiąc, bo jeden idiota zatkał odpływ parówką.

– Co? – spytała Bebe, zdumiona. – Czym?

– Tak, wyobraź sobie, nie mam pojęcia, z jakiego powodu, ale on wrzucił parówkę do wanny, to znaczy do dziury w wannie, i potem tam stała taka zielona woda.

– Popatrz, to znaczy, że karmili was parówkami? – mile zdziwiła się Bebe.

– Skąd, on dostał parówki w paczce. Starzy mu przysłali paczkę ze Szwecji, bo oni tam pracują – to on je potem rozdawał albo rozrzucał, zwłaszcza jak już były nieświeże.

W tej chwili dopadła go wychowawczyni – tęga pani o oszalałym, biegającym na wszystkie strony spojrzeniu.

– Bebe, pozwól – zachował się jak lord Kozio. – Przedstawię cię naszej pani Sznytek.

– Ty jesteś jego siostrą? – upewniła się pani Sznytek, chwiejąc się na absurdalnie wysokich obcasach. – Czy ktoś z rodziców też przyszedł?

Na wieść, że nie, wychowawczyni bezradnie machnęła ręką, chwilkę pomyślała, po czym wydobyła z torby zardzewiały bagnet, noszący ślady ofiarnego czyszczenia.

– To – powiedziała, trzymając go w dwóch palcach – skonfiskowałam Konradkowi już na trzeci dzień.

– Tak, niestety – przyświadczył Kozio, kiwając współczująco głową i śląc wychowawczyni spojrzenia pełne ślepego oddania.

– Gonili się z tym po pokoju, skakali po łóżkach – wspomniała wychowawczyni, a wzrok jej zaszklił się grozą. – Mogli się pozabijać jak nic. A Gustawek…

– Konradek – poprawił Kozio z ujmującą grzecznością.

– Konradek rzucił tym w Jareczka i Bogu dzięki trafił go tylko w kolanko. Mogli się pozabijać jak nic albo powykłuwać sobie oczka, albo…

– …popodrzynać tętniczki – usłużnie podrzucił Kozio.

– Popo… O, matko!

– Przecież to była tylko zabawa – wyjaśnił Kozio pobłażliwie, zwracając się do siostry. – Znaleźliśmy bagnet na plaży, tam obok są tereny wojskowe. No i graliśmy sobie w naszej sali sceny z Makbeta. Czy wiesz, że niektórzy chłopcy nigdy w życiu nie słyszeli o Makbecie?

– Powiedz to, moja droga, makbu… mamusi – wychowawczyni spojrzała rozbieganym spojrzeniem na Bebe, po czym nagłym ruchem wręczyła jej bagnet i odruchowo wytarła palce w spódnicę.

– Nie wiem, czy w ogóle nie powinnam tego oddać na milicję, ale co ja będę donosić, i to jeszcze na dziecko. W każdym razie, powiedz to rodzicom. Ten chłopiec nie jest normalny – pogłaskała Kozia po głowie takim ruchem, jakby się zmuszała do dotknięcia myszy. Powstrzymawszy się od wytarcia palców w spódnicę, odfajkowała Konrada na liście uczestników kolonii. Potem obdarzyła oboje ostatnim spojrzeniem pełnym popłochu i ruszyła w inną stronę, grzebiąc w wypchanej torbie.

– Wariatka – burknęła Bebe, ale Kozio zachował się nad podziw lojalnie.

– Pani Sznytek jest OK – powiedział obronnym tonem. – Uważam, że to naprawdę miło, kiedy wychowawczyni troszczy się o dzieci. Nie jestem do tego przyzwyczajony. Do widzenia, Izabello. Do widzenia. Spotkamy się jeszcze, na pewno – ostatnie zdania skierowane były do objuczonej plecakiem grubaski o żabich oczkach.

– He? Do widzenia? Do widzenia? A kto miał dać adres? – rozżaliła się grubaska, płonąc ceglastym rumieńcem i szarpiąc szelki plecaka.

– Ach, adres… – rzucił Kozio nerwowo, z roztargnionym uśmiechem ruszając przed siebie. – Hm, rzeczywiście…

– Ja chcem do ciebie wpaść… – wystękała grubaska z miną wielce nieszczęśliwą. Zastrzygła oczami w stronę Bebe i dodała znacząco: – Przecież mówiłeś!

Kozio szedł dalej.

– No, no, Izabello, bądźże rozsądna – rzucił wymijająco przez ramię.

– Dasz adres? – ryknęła Izabella, zaciskając pięści.

– Muszę już iść – rzekł Kozio prędko, przyspieszając kroku. – A więc pa, Izabello. Pa. Pa. – Zaczął wyciągać nogi. Bebe, z konieczności, też.

Za ich plecami Izabella rozdarła się skrzekliwym płaczem.

– Chodźmy szybciej – syknął Kozio przez ramię, z niesmakiem. – Ona się strasznie afiszuje.

Ścigani bekiem Izabelli, która dreptała za nimi jeszcze jakiś czas, opuścili wreszcie peron. W tunelu natknęli się na drobną blondyneczkę z plecakiem, która, gdy tylko ich ujrzała, runęła ku nim, wołając:

– A adres? A adres?

Kozio sapnął, ruszył szybciej i zawołał:

– Napiszę do ciebie, Kamilko, czekaj na list! Pa. Pa. – I już sunął naprzód, szybkim truchtem, a Bebe, coraz bardziej zaintrygowana, podążała za nim. W połowie tunelu braciszek się zatrzymał i rzucił propozycję, by nie wychodzić do hali głównej, lecz przedostać się do wyjścia na dworcu zachodnim. Bebe spojrzała tam, gdzie on. Przy schodach wiodących do hali głównej stała dziewczynka z plecakiem i dorodnym tatusiem.

– Kozio, o co chodzi? – spytała Bebe spokojnie, krocząc za nim ku zachodniemu wyjściu. – Coś ty narozrabiał?

– Co ja narozrabiałem? – powtórzył Kozio tonem pełnym urazy. – Co ja mogłem narozrabiać? Czy ja w ogóle kiedykolwiek rozrabiam?

– Popatrz na mnie – zażądała Bebe, ale Kozio tylko łypnął czekoladowym okiem i natychmiast odwrócił wzrok.

– To te dziewczyny – rzekł z miną pełną nieufności. – Znasz dziewczyny. Uwielbiają mnie, poczciwe.

– Zawsze lubiłeś być uwielbiany – zauważyła Bebe.

– Ale bez przesady! – syknął Kozio, popychając szklane drzwi i wydostając się na upalną ulicę Głogowską. Tuż obok niego jakiś malec, któremu powiedzieli, że nie dostanie loda z automatu, wybuchnął płaczem. Kozio podskoczył z przestrachu i wyraził chęć szybkiego powrotu do domu, najlepiej taksówką.

7

W domu było już przyjemnie, bo Bebe posprzątała. Poukładała w szafie pachnące suknie Józefiny, podomykała szuflady, zamiotła i odkurzyła, co się dało, nakryła serwetką kulawy stoliczek i postawiła na nim czarną misę pełną zielonych jabłek (300 zł za kilo na dworcowym straganie!) oraz bukiecik bladoróżowych dalii. Te drobne zabiegi sprawiły, że pokój Józefiny wyglądał już jak zwykle – elegancko i tajemniczo, ze swą lśniącą podłogą, ciemnym dywanem, ścianami w szerokie czarne i szafirowe pasy i biegnącą przez cały pokój wstęgą czarnego tiulu, zaczepionego u starej lampy z meluzyną, a opadającego na wezgłowie łoża. Łoże to, godne Cruelli De Mon, miękkie, obszerne, nakryte czarnym aksamitem, zajmowało większą część pokoju. Obok widmowe zwierciadło mnożyło w swej kryształowej głębi alchemiczny tłumek flakonów i buteleczek oraz kosmetyków w słoiczkach. Żeby Koziowi było bardziej przytulnie, Bebe ustawiła w okolicy fotela Józefiny parę jej domowych pantofli. Wytworne te cacka ze złotawego jedwabiu stały sobie na tle czarnego aksamitu fotela i zdawały się oczekiwać chwili, gdy znów będą stukać lekkimi obcasami po deskach podłogi.

Za drzwiami znajdował się pokój Bebe i Kozia. To nieduże pomieszczenie było zapchane do szczętu książkami, szafą i łóżkiem piętrowym oraz kolekcją lalek, kukiełek, pacynek i masek, które osobiście wykonał Konrad. Kozio miał dokładnie sprecyzowane plany na przyszłość: zamierzał założyć własny teatr, ożenić się z najpiękniejszą aktorką, grać u jej boku główne role męskie, a także wykonywać kukiełki i prowadzić scenę dla dzieci – własnych i cudzych. Po drodze do realizacji tych planów Kozio wykonywał maniakalnie dziesiątki bardzo udanych obiektów. Patrząc na tę jego pasję, Bebe doznawała smutnego uczucia zazdrości. Ona nie miała żadnej pasji. Była zbyt zmęczona szkołą. Nie miała też żadnych planów, a przyszłość rysowała się przed nią beznadziejnie i ponuro.

Rok spędzony w liceum przekonał ją, że jest niezdolna, tępa i nieporadna, ponieważ, mimo wysiłków, z najwyższym trudem zdołała przejść do klasy drugiej. Przez ten rok spotkały ją dziesiątki upokorzeń i przykrości, nic się jej nie udawało, żaden z wykładanych przedmiotów nie miał szans stać się jej życiowym powołaniem.

Ale lubiła książki. To do niej należała pokaźna biblioteka, wciąż uzupełniana, zawalająca pół pokoju oraz biurko. Na biurku Kozia panował zorganizowany nieład innego rodzaju: wióry, glina, miseczki z klejem, farby i dzbanki z pędzlami. Pod ścianą, na specjalnej półeczce, wyeksponowano najlepsze dzieło Konrada: główkę Pinokia, wystruganą oczywiście z lipowego klocka i pomalowaną w sposób nadzwyczaj udatny.

Ledwie weszli, już Kozio zapomniał o kąpieli. Odłożył plecak i rzucił się oglądać i witać swoje dzieła, przekładać i przymierzać liczne maski z papier mâché. Wreszcie, włożywszy sztuczny nos z doczepionymi wąsami, zmęczył się i padł na łóżko, poziewując i szklanym wzrokiem patrząc w okno.

– Mam nadzieję – powiedział znużonym głosem – że ta Izabella mnie nie śledziła.

– Straciła dla ciebie głowę – zażartowała Bebe.

Kozio oblał się rumieńcem.

– Możliwe – rzucił pospiesznie i bez przekonania. Zerknął boczkiem na siostrę. – W każdym razie, gdyby kiedyś przyszła lub dzwoniła… któraś z nich… to mnie nie ma. Pamiętaj! Bo dojdzie do tragedii.

Z tymi słowy udał się do łazienki. Zabawił tam około kwadransa – chlapiąc, pluskając i wyśpiewując domniemaną angielszczyzną domniemane utwory grupy Depeche Mode.

8

Podczas gdy Kozio miauczy pod prysznicem, a Bebe przygotowuje bratu prowizoryczny posiłek, złożony z radzieckiej konserwy rybnej w tomacie oraz pierniczków lukrowanych „Katarzynki lubuskie” (niczego innego nie udało się jej zdobyć przy sobocie, nawet w restauracji dworcowej) – my skorzystajmy z przysługującego nam prawa do swobodnych wędrówek w czasie i przestrzeni. Przyjrzyjmy się zatem przez chwilę ulicy Krasińskiego z jej wąską jezdnią, pustymi chodnikami i zeszłowiecznymi domami, którym pewne zaniedbanie przydaje tylko szyku, nic tak bowiem nie sprzyja modernistycznym witrażykom i eklektycznym balustradkom, jak upływ lat. Przestrzeń tej ulicy, jakże zmyślnie przed laty zagospodarowana, ma wdzięk i charakter. I oto w tej przestrzeni pojawił się ktoś, o kim można by powiedzieć to samo. Wdzięk i charakter – oto, co cechuje tę szczupłą ekstrawagancką osobę o bosych nogach i rozwianej grzywie czarnych loków. Młoda kobieta, odziana między innymi w sutą czerwoną i powiewną spódnicę oraz bardzo oryginalne i bardzo liczne naszyjniki, paciorki, łańcuszki i bransoletki, przyciska do brzucha plastikową torbę, mocno wypchaną. Zadzierzysty nos tej osoby oraz jej ogólny wygląd istoty postrzelonej mogą się komuś skojarzyć z Anielą Kowalik, zwaną ongiś Kłamczuchą. I słusznie. Ona to jest, ona – we własnej, dwudziestopięcioletniej osobie.

Mała dygresja na temat Kłamczuchy, podczas gdy mokry Kozio obcina paznokcie u nóg, wrzeszcząc: „Przez cały miesiąc nie obcinałem paznokci u nóg!!!” – a Bebe otwiera butelkę soku pomidorowego i przypomina sobie, że w kredensie powinno być jeszcze trochę czekolady. Otóż Aniela Kowalik skończyła rok temu wydział grafiki w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych, gdzie studiowała dlatego, że nie przyjęto jej na wymarzony wydział aktorski Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej. Rok temu zrobiła dyplom z grafiki warsztatowej – i nic jej z tego nie przyszło. Kiedy stwierdziła, że czeka ją bezrobocie (komu potrzebne są młode graficzki w rok po dyplomie, kiedy kraj grzęźnie w kryzysie gospodarczym, politycznym i społecznym?), Kłamczucha udała się po radę do dalekiej kuzynki swej matki – którą to kuzynką był nie kto inny, jak sławna Józefina Bitner, od niedawna osiadła w Poznaniu. Józefina załatwiła Anieli etat suflera w teatrze. Nie było to jeszcze to, o czym mogła marzyć młoda graficzka w rok po dyplomie – ale w końcu każda praca w teatrze jest miła i ciekawa, toteż Aniela była uszczęśliwiona. Nie ustawała też w obsypywaniu swej dobrodziejki i jej dzieci dowodami swej wdzięczności w postaci przedmiotów poszukiwanych i trudnych do zdobycia, a to jest naprawdę coś w tych ciężkich czasach, kiedy właściwie większość przedmiotów jest poszukiwana i trudna do zdobycia. Nic dziwnego, że Józefina też była uszczęśliwiona.

Jej dzieci doprowadzało to do mdłości. Kiedy do pokoiku wpadał Kozio z wywalonym językiem i wyrazem obrzydzenia na twarzy, stękając ohydnie: „Y-y-yyyh!” – Bebe mogła być pewna, że za ścianą znajduje się właśnie Aniela z jakimś prezentem, na przykład rajstopami dziecięco-młodzieżowymi lub patelnią, a Józefina rozwiązuje kokardki i odwija bibułki, przejawiając po trochu miłego zaskoczenia, podziwu i przygany (wszystko w jednym kunsztownym okrzyku), i że zaraz się będą całować w policzki, z daleka, żeby nie wysmarować się wzajemnie szminkami.

Józefina, ta sama, która twierdziła, że dzieci nie należy rozpuszczać, i potrafiła ofiarować Bebe na imieniny podręcznik geografii i nic więcej – co jakiś czas rewanżowała się swej wielbicielce hojnymi w zamyśle prezentami (jedwabna bluzka w nielubianym kolorze i z plamką, nieco wystrzępiony szal indyjski, klipsy zbyt ciężkie dla wytwornego ucha). Bebe była tym okropnie skrępowana i wciąż się obawiała, że te łaskawe dary urażą Anieliną godność. Nic takiego jednak nie następowało. Aniela wciąż była w stanie euforii, Józefina wciąż demonstrowała pełne szczęście, natomiast niechęć do tej pierwszej wzrastała z wolna, lecz systematycznie w duszach zgodnego rodzeństwa.

Aniela była cienka, gibka, śniada, pełna niesamowitej energii i werwy. Miała oślepiający uśmiech i żywe czarne oczy o nieco roztargnionym wejrzeniu (powód: była krótkowidzem, lecz próżność nie pozwalała jej nosić okularów, chyba że już koniecznie było trzeba). Zachowywała się nieodpowiedzialnie i impulsywnie, wcale nie jak dorosła osoba. Teraz też, pędząc na bosaka, z rozwianymi lokami, wpadła do pokoju Józefiny, przewróciła jakieś krzesło i znalazła się tuż przy Bebe, wydając zdyszane okrzyki:

– Ha! Jaka opalona! Ha! Co za czekolada! Słuchaj, Beata, jest taka sprawa, że Józefina przysłała dla was paczkę i list.

Bebe wcale jeszcze nie poczuła niepokoju.

– Paczkę i list? – powtórzyła chłodno, zgodnie ze swymi zasadami nie okazując zdziwienia. – Po co? Przecież przyjeżdża za pięć dni!

– I tu się mylisz! – zakrzyknęła Aniela pogodnie. – Nie przyjeżdża wcale!

Bebe nagle wyschło w gardle. Zaczerwieniła się w sposób niekontrolowany, ale za to nie powiedziała ani słowa.

Z łazienki wypadł Kozio w slipkach, z włosami mokrymi jeszcze i spiętrzonymi na czubku głowy w kształt dziwacznej kupki.

– Co: nie przyjeżdża? – zdenerwował się. – Bilet powrotny ma, koleżanki poodwiedzane, a za chwilę początek roku! Powinna być tu! A nie w Ameryce!

– Zaraz wam wszyściuteńko opowiem – obiecała Aniela takim tonem, jakby rozmawiała z grupką przedszkolaków. – Siadajcie, raz-dwa! – dorzuciła tonem dobrej cioteczki, obejmując Kozia wpół, ku jego widocznej irytacji. – Beatko, ty też siadaj, kochanie, i słuchaj.

Bebe usiadła, milcząc jak głaz. Kozio pokasływał teatralnie, udając chore biedactwo. Aniela włożyła ręce do kieszeni sutej spódnicy, która wyglądała, jakby ją uszyto z płatków maku. Kiwając się na piętach, dodała z ożywieniem i słodyczą, jakby chciała podtrzymać na duchu całe stado sierotek:

– Przecież już nieraz zostawaliście sami. Co prawda, nigdy na tak długo. Józefina zaangażowała się tam na trzy miesiące. Będzie śpiewać w jakiejś kawiarni.

Kozio zaczął porywczo wycierać sobie włosy ręcznikiem. Bebe milczała.

– Pisze, że jest pewna, iż może mnie poprosić o pewną przysługę – oznajmiła Aniela. – Ma całkowitą rację. Uwielbiam ją i do śmierci będę jej wdzięczna za pomoc. Cóż ja, bez dachu nad głową, bez pracy, bez stałego zameldowania, bez…

– Przepraszam – przerwała jej Bebe. – A co jeszcze pisze?

Kozio cisnął ręcznik w kąt, włożył koszulkę i zaczął sobie nerwowo obmacywać węzły chłonne pod brodą i za uszami.

– Na pewno będę chory – oznajmił. – W ogóle jestem dziwnie zdenerwowany. Dlaczego ja jestem taki dziwnie zdenerwowany?

– Nie wiem – rzuciła krótko Aniela. – Jednym słowem: Józefina prosi, żebym zamieszkała z wami. Tutaj.

Zapanowała złowieszcza cisza.

– Już wiem, dlaczego jestem taki dziwnie zdenerwowany – przerwał ciszę Kozio.

– No, no? – zainteresowała się Aniela.

Kozio nie odpowiedział. Usiadł, westchnął wymownie, zrobił małpią wargę i opuścił białe powieki do połowy gałek ocznych. Była to, podpatrzona i naśladowana z dużą wiernością, jedna z najbardziej charakterystycznych min Józefiny, mająca wyrażać wymijającą zadumę.

– Józefina jest moim aniołem opiekuńczym! – wrzasnęła nagle Aniela i przycisnęła dłoń do piersi. Musieli po raz kolejny wysłuchać opowieści o tym, jak to po śmierci ciotki Lili i po wyjeździe stryja Mamerta wraz z rodziną (kontrakt w Tunezji) Aniela, pozbawiona przez okrutny los pokoiku u Mamertów, musiała sypiać na waleta w akademiku. – Ach! Gdyby nie Józefina! – zakończyła Aniela ze zwykłym wzruszeniem.

Kozio zajrzał do amerykańskiej torby i wyłowił czekoladę z rodzynkami.

– A teraz też mieszkasz w akademiku?

Aniela westchnęła i odrzuciła loki z czoła.

– To babsko, które mi wynajmowało pokój, było strasznie konfliktowe. Wymówiło mi. Teraz, przez wakacje, mieszkam u Borejków, to tacy starzy znajomi.

– Znam Natalię Borejko – powiedziała Bebe. – Jest w mojej klasie. Mieszka na Roosevelta, tak?

– No właśnie, całkiem blisko teatru, ale co z tego. Oni wyjechali tylko do Czaplinka, pod namiot. I zostawili mi klucze. Ale już zaraz wracają i nie wiem, co bym zrobiła, gdyby nie propozycja Józefiny. Jak z nieba! Mam tu zamieszkać i dbać o was jak matka.

Kozio parsknął nagle śmiechem i równie nagle umilkł.

– Myślę, że to będzie dłużej niż trzy miesiące – dorzuciła Aniela z taką miną, jakby się z trudem powstrzymywała od zatarcia rąk. – Mogą jej przedłużyć kontrakt, jak się im spodoba. A czy Józefina mogłaby się nie spodobać? Zobaczycie, zarobi mnóstwo pieniędzy. Czy to wszystko nie jest cudowne?

Nie wyglądało na to, by ktokolwiek poza nią uważał, że to wszystko jest cudowne. Bebe siedziała cicho i nie mówiła nic, a jej twarz była jak zwykle obojętna i pozbawiona wyrazu. Kozio natomiast miał mokre rzęsy. Ale z nim nigdy nie było wiadomo, czy gra, czy przeżywa naprawdę, czy też jedno i drugie naraz.

9

Drodzy B. i K. Tylko kilka słów, bo ta okazja czeka. Żyję tu jak we śnie i nie chce mi