Bogactwo narodów - Adam Smith - ebook

Bogactwo narodów ebook

Adam Smith

0,0

Opis

Państwo jest bogate bogactwem swych obywateli.

Bogactwo narodów (pełny tytuł: Badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów) szkockiego filozofa i ekonomisty Adama Smitha ukazało się w 1776 roku. Dziś to dzieło uznaje się za fundament klasycznej ekonomii, a Smitha za ojca tejże. Była to pierwsza próba naukowej analizy zjawisk ekonomicznych, a zarazem głos za wolnością gospodarczą i wolnym rynkiem. Autor przeciwstawił się modnemu w jego epoce protekcjonizmowi, w ramach którego władze państwowe mocno ingerowały w wytwórczość i obrót gospodarczy. Smith stworzył podstawy liberalizmu ekonomicznego, a do jego teorii nieustannie odwołują się, często z nimi polemizując, inni ekonomiści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 272

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Księga I

O przy­czy­nach dosko­na­le­nia się sił pro­duk­cyj­nych pracy i o porządku, według któ­rego jej wytwór dzieli się w spo­sób natu­ralny pomię­dzy różne war­stwy lud­no­ści

Rozdział I: O podziale pracy

Naj­więk­szy roz­wój pro­duk­cyj­nych sił pracy i wielka spraw­ność, zręcz­ność i zro­zu­mie­nie, jakie widzimy wszę­dzie w kie­ro­wa­niu pracą lub w jej wyko­ny­wa­niu, były, zdaje się, rezul­ta­tem podziału pracy.

Łatwiej zro­zu­miemy skutki podziału pracy dla ogól­nej dzia­łal­no­ści wytwór­czej spo­łe­czeń­stwa, gdy roz­wa­żymy, w jaki spo­sób podział ten odbywa się w poszcze­gól­nych rze­mio­słach. Powszechne jest mnie­ma­nie, że jest on naj­bar­dziej roz­wi­nięty w nie­któ­rych mało waż­nych rze­mio­słach; nie dla­tego, aby w nich istot­nie posu­nięty był dalej niż w innych waż­niej­szych, lecz dla­tego, że w tych małych, które zaspo­ka­jać mają mniej ważne potrzeby nie­wiel­kiej liczby ludzi, ogólna liczba robot­ni­ków musi być z koniecz­no­ści mała, a wszy­scy zajęci w róż­nych gałę­ziach tej pracy mogą czę­sto być sku­pieni w jed­nym warsz­ta­cie, dzięki czemu oko widza obej­muje ich wszyst­kich naraz. Nato­miast w wiel­kich rze­mio­słach, które zaspo­ka­jać mają ważne potrzeby całej lud­no­ści, każda gałąź pracy zatrud­nia tak wielką liczbę robot­ni­ków, że nie­moż­liwe jest pomiesz­cze­nie ich wszyst­kich w jed­nym warsz­ta­cie. Rzadko więc możemy tu widzieć jed­no­cze­śnie, poza tymi, któ­rzy zajęci są w jakiejś jed­nej gałęzi pracy, jesz­cze innych. Cho­ciaż więc w takich rze­mio­słach praca w rze­czy­wi­sto­ści podzie­lona jest na znacz­nie wię­cej dzia­łów niż w owych mniej waż­nych rze­mio­słach, podział pracy nie jest w nich tak oczy­wi­sty i mógł łatwiej ujść uwagi widza.

Weźmy dla przy­kładu nie­po­zorne ręko­dzieło, które jed­nak swym podzia­łem pracy czę­sto zwra­cało na sie­bie uwagę, mia­no­wi­cie rze­mio­sło wyrobu szpi­lek. Robot­nik nie­za­pra­wiony do tej roboty (którą podział pracy uczy­nił odręb­nym rze­mio­słem) i nie­obe­znany z uży­wa­nymi w niej maszy­nami (do któ­rych wyna­le­zie­nia przy­czy­nił się praw­do­po­dob­nie tenże podział pracy) potra­fiłby może przy naj­więk­szej pil­no­ści zro­bić jedną szpilkę na dzień, ale z pew­no­ścią nie zro­biłby dwu­dzie­stu. Spo­sób jed­nak obec­nego pro­wa­dze­nia tej roboty czyni ją nie tylko odręb­nym rze­mio­słem, ale dzieli ją jesz­cze na sze­reg gałęzi, któ­rych więk­szość sta­nowi rów­nież pew­nego rodzaju odrębne fachy. Jeden robot­nik wyciąga drut, drugi go pro­stuje, trzeci tnie, czwarty zaostrza, piąty toczy koniec do osa­dze­nia główki. Spo­rzą­dze­nie główki wymaga dwóch lub trzech oddziel­nych czyn­no­ści; osa­dza­nie główki sta­nowi odrębną pracę, jak rów­nież bie­le­nie szpi­lek; nawet wty­ka­nie szpi­lek w papier sta­nowi oddzielne zatrud­nie­nie. W ten spo­sób ważne rze­mio­sło wyrobu szpi­lek podzie­lone jest na bli­sko 18 róż­nych czyn­no­ści, które w niektó­rych zakła­dach wyko­ny­wane są przez róż­nych pra­cow­ni­ków, gdy w innych jeden pra­cow­nik ma z nich dwie lub trzy do wyko­na­nia. Widzia­łem małą pra­cow­nię tego rodzaju, gdzie zaję­tych było tylko dzie­sięć osób, nie­które z nich miały więc dwa lub trzy różne zatrud­nie­nia. Cho­ciaż ludzie ci byli bar­dzo biedni i wsku­tek tego tylko skąpo zaopa­trzeni w nie­zbędne maszyny, byli prze­cież w sta­nie przy pew­nym wysiłku wypro­du­ko­wać wspól­nie około dwu­na­stu fun­tów szpi­lek dzien­nie. Ponie­waż na funt szpi­lek przy­pada z górą 4000 szpi­lek śred­niej wiel­ko­ści, więc owe dzie­sięć osób było w sta­nie wypro­du­ko­wać wspól­nie ponad 48000 szpi­lek na dzień. Ponie­waż każda z nich robiła dzie­siątą część owych 48000 szpi­lek, więc można uwa­żać, że wyra­bia 4800 szpi­lek dzien­nie. Gdyby nato­miast każda z tych osób pra­co­wała oddziel­nie i samo­dziel­nie, i nie była uprzed­nio wyszko­lona w tej spe­cjal­nej pracy, to z pew­no­ścią żadna z nich nie zro­bi­łaby dwu­dzie­stu, a może nawet nie zro­bi­łaby i jed­nej szpilki na dzień; tzn., że nie zro­bi­łaby 240-tej, a może nie zro­bi­łaby nawet 4800-nej czę­ści tego, co są w sta­nie wypro­du­ko­wać teraz dzięki wła­ści­wemu podzia­łowi i połą­cze­niu swych róż­nych czyn­no­ści.

W każ­dym kunsz­cie lub rze­mio­śle skutki podziału pracy są podobne do tych, jakie widzimy w tym tak nie­po­zor­nym rze­mio­śle, choć w wielu z nich praca nie daje się tak dalece podzie­lić ani spro­wa­dzić do tak pro­stych czyn­no­ści. W każ­dym jed­nak rze­mio­śle podział pracy, o ile tylko daje się zasto­so­wać, przy­nosi pro­por­cjo­nalny wzrost sił wytwór­czych pracy. Ta korzyść była, zdaje się, przy­czyną wyod­ręb­nia­nia się róż­nych rze­miosł i zajęć. Jest ono zazwy­czaj naj­da­lej posu­nięte w oko­li­cach o naj­wyż­szym roz­woju prze­my­słu i kul­tury. To, co w spo­łe­czeń­stwie pier­wot­nym jest dzie­łem pracy jed­nego czło­wieka, w spo­łe­czeń­stwach na wyż­szym stop­niu kul­tury bywa zazwy­czaj dzie­łem kilku jed­no­stek. W każ­dym roz­wi­nię­tym spo­łe­czeń­stwie rol­nik jest zazwy­czaj tylko rol­nikiem, rze­mieśl­nik – tylko rze­mieśl­nikiem. Nawet praca potrzebna do wytwo­rze­nia jakie­goś okre­ślo­nego wyrobu bywa pra­wie zawsze roz­kła­dana na wiele rąk robo­czych. Jakże wiele róż­nych zatrud­nień mamy w każ­dej gałęzi prze­my­słu lnia­nego i weł­nia­nego, począw­szy od pro­du­cen­tów lnu i wełny aż do bli­cha­rzy i pra­so­wa­czy płótna lub do far­bia­rzy i folusz­ni­ków! Natura gospo­dar­stwa wiej­skiego nato­miast nie pozwala na takie roz­człon­ko­wa­nie pracy ani na tak zupełne oddzie­le­nie jed­nego zaję­cia od dru­giego, jak rze­miosła. Nie­po­dobna tak zupeł­nie oddzie­lić zaję­cia hodowcy bydła od zaję­cia pro­du­centa zboża, jak oddzie­lone są od sie­bie zwy­kle zaję­cia cie­śli i kowala. Przę­dzarz i tkacz to pra­wie zawsze dwie różne osoby, lecz oracz, bro­now­nik, siewca i żni­wiarz to czę­sto jedna i ta sama osoba. Zapo­trze­bo­wa­nie tych róż­nych rodza­jów pracy zależy od róż­nych pór roku, nie­moż­liwe więc jest, by jedna osoba zajęta była cią­gle jed­nym z tych rodza­jów pracy. Nie­moż­li­wość prze­pro­wa­dze­nia w gospo­dar­stwie wiej­skim tak zupeł­nego oddzie­le­nia od sie­bie róż­nych jego gałęzi pracy, jest może przy­czyną tego, że roz­wój sił pro­duk­cyj­nych pracy w tej dzie­dzi­nie nie zawsze dotrzy­muje kroku postę­powi tych sił w rze­miosłach. Naj­bo­gat­sze narody prze­wyż­szają wpraw­dzie zazwy­czaj wszyst­kich swych sąsia­dów zarówno w rol­nic­twie, jak i w ręko­dzie­łach, wyróż­niają się jed­nak zwy­kle bar­dziej wyż­szo­ścią w tych ostat­nich, niż w tam­tym. Ich zie­mie są na ogół w lep­szej kul­tu­rze, a pochło­nąw­szy wię­cej pracy i kosz­tów, przy­no­szą w sto­sunku do obszaru i natu­ral­nej żyzno­ści gleby wię­cej plo­nów. Ale ta zwyżka plo­nów rzadko prze­kra­cza o wiele zwyżkę pracy i kosz­tów. W rol­nic­twie praca kraju boga­tego nie zawsze jest o wiele bar­dziej pro­duk­tywna niż praca kraju ubo­giego, a przy­naj­mniej nie jest ni­gdy o tyle bar­dziej pro­duk­tywna niż zwy­kle bywa w ręko­dzie­łach. Dla­tego zboże kraju boga­tego przy tej samej jako­ści nie zawsze będzie tań­sze na rynku od zboża kraju ubo­giego. Zboże pol­skie jest – przy rów­nej jako­ści – w rów­nej cenie ze zbo­żem fran­cu­skim, pomimo więk­szej zamoż­no­ści i postępu kul­tury tego ostat­niego kraju. Zboże rol­ni­czych pro­win­cji Fran­cji jest rów­nie dobre jak zboże angiel­skie i jest mu w prze­wa­ża­ją­cej licz­bie lat równe w cenie, cho­ciaż Fran­cja nie dorów­nuje może Anglii bogac­twem i kul­turą. A jed­nak zie­mie zbo­żowe w Anglii są bar­dziej wydajne niż we Fran­cji, zaś zie­mie zbo­żowe we Fran­cji są podobno o wiele lepiej uprawne niż w Pol­sce. Cho­ciaż więc kraj ubogi, mimo niż­szo­ści swej kul­tury rol­nej, może w pew­nej mie­rze kon­ku­ro­wać z boga­tym pod wzglę­dem ceny i jako­ści swego zboża, nie może jed­nak ważyć się na podobne współ­za­wod­nic­two w rze­miosłach, zwłasz­cza wtedy, gdy w boga­tym kraju rze­miosłom tym sprzyja gleba, kli­mat i poło­że­nie. Jedwa­bie fran­cu­skie są lep­sze i tań­sze od angiel­skich, gdyż prze­mysł jedwabny, przy­naj­mniej przy obec­nych wyso­kich cłach przy­wo­zo­wych na jedwab surowy, mniej odpo­wiada kli­matowi Anglii niż kli­matowi Fran­cji. Nato­miast angiel­skie wyroby sta­lowe i z gru­bej wełny są bez porów­na­nia lep­sze od fran­cu­skich, a nadto przy tym samym gatunku o wiele tań­sze. W Pol­sce nie ma zdaje się żad­nego prze­my­słu, z wyjąt­kiem pro­duk­cji przed­mio­tów potrzeb­nych w zwy­kłym gospo­dar­stwie domo­wym, bez któ­rej żaden kraj ist­nieć nie może.

Wielki wzrost ilo­ści owo­ców pracy, jakie ta sama liczba ludzi może osią­gnąć w następ­stwie podziału pracy, zawdzię­czamy trzem róż­nym oko­licz­no­ściom: po pierw­sze, wzro­stowi spraw­no­ści każ­dego robot­nika, po dru­gie, zaosz­czę­dze­niu czasu, który się zwy­kle traci przy prze­cho­dze­niu od jed­nego rodzaju roboty do dru­giego; wresz­cie, wyna­le­zie­niu wiel­kiej liczby maszyn, które uła­twiają i skra­cają pracę oraz pozwa­lają jed­nemu czło­wie­kowi wyko­ny­wać pracę wielu.

Po pierw­sze, wzrost spraw­no­ści robot­nika zwięk­sza nie­odzow­nie ilość pracy, jaką może wyko­nać, a podział pracy – spro­wa­dza­jąc zada­nie każ­dego czło­wieka do pew­nej jed­nej, pro­stej czyn­no­ści i czy­niąc z niej jedyne zatrud­nie­nie jego życia – zwięk­sza z koniecz­no­ści bar­dzo znacz­nie spraw­ność robot­nika. Pro­sty kowal, choć przy­wy­kły do wła­da­nia mło­tem, ale nie­ma­jący żad­nej wprawy w robie­niu gwoź­dzi, gdyby w pew­nym szcze­gól­nym wypadku zmu­szony był do pod­ję­cia tej roboty, pewny jestem, że nie byłby w sta­nie zro­bić wię­cej niż 200 do 300 gwoź­dzi dzien­nie, i to bar­dzo lichych. Kowal, który zwykł robić gwoź­dzie, dla któ­rego jed­nak wyrób gwoź­dzi nie był wyłącz­nym ani też głów­nym zatrud­nie­niem, przy wiel­kiej pra­co­wi­to­ści rzadko zrobi wię­cej niż 800 do 1000 gwoź­dzi dzien­nie. Widzia­łem wielu chłop­ców poni­żej lat 20, któ­rzy ni­gdy nie upra­wiali innego rze­mio­sła, jak tylko robie­nie gwoź­dzi, i z któ­rych każdy, przy­kła­da­jąc się nale­ży­cie do pracy, mógł zro­bić ponad 2300 gwoź­dzi na dzień. Robie­nie gwoź­dzi wszakże nie należy by­naj­mniej do naj­prost­szych czyn­no­ści. Ten sam czło­wiek poru­sza mie­chy, dokłada w miarę potrzeby do ognia, roz­ża­rza żelazo i wykuwa wszyst­kie czę­ści gwoź­dzia – przy wyku­wa­niu główki musi nawet zmie­nić narzę­dzia. Roz­ma­ite czyn­no­ści, które skła­dają się na robie­nie szpilki lub guzika meta­lo­wego, są wszyst­kie o wiele prost­sze, a spraw­ność osoby, która przez całe życie wyko­ny­wała jedną z nich, jest zazwy­czaj dużo więk­sza. Szyb­kość, z jaką wyko­ny­wane są nie­które z tych czyn­no­ści, prze­wyż­sza wszystko, co osią­gnąć może ludzka ręka w wyobra­że­niu czło­wieka, który ich ni­gdy nie widział.

Po dru­gie, korzyść, jaką się osiąga przez zaosz­czę­dze­nie czasu, tra­co­nego zwy­kle przy prze­cho­dze­niu od jed­nego rodzaju pracy do dru­giego, jest o wiele więk­sza niż można sobie wyobra­zić od pierw­szego wej­rze­nia. Nie­po­dobna jest przejść bar­dzo szybko od jed­nego rodzaju pracy do dru­giego, wyko­ny­wa­nego na innym miej­scu i zupeł­nie innymi narzę­dziami. Tkacz wiej­ski, upra­wia­jący małe gospo­dar­stwo rolne, musi tra­cić znaczną część swego czasu na prze­cho­dze­nie od warsz­tatu do pracy w polu i z pola do warsz­tatu. Gdy dwa zaję­cia wyko­ny­wane być mogą w jed­nym i tym samym warsz­ta­cie, strata czasu jest nie­wąt­pli­wie o wiele mniej­sza. Ale i w tym wypadku jest ona bar­dzo znaczna. Czło­wiek ociąga się zwy­kle tro­chę, gdy od jed­nego rodzaju pracy prze­cho­dzi do dru­giego. Przy roz­po­czy­na­niu nowej pracy czło­wiek rzadko bywa bar­dzo żywy i ocho­czy. Mówimy, że jesz­cze się w nią nie wdro­żył i raczej przez jakiś czas maru­dzi, zanim się dziel­nie do niej zabie­rze. To przy­zwy­cza­je­nie do maru­dze­nia i gnu­śnego, nie­mra­wego pra­co­wa­nia, któ­rego nabywa każdy robot­nik wiej­ski, zmu­szony do zmie­nia­nia co pół godziny swej pracy i narzę­dzi oraz do przy­kła­da­nia swej ręki do dwu­dzie­stu róż­nych robót w każ­dym pra­wie dniu swego życia, czyni go pra­wie zawsze opie­sza­łym i leni­wym, a także nie­zdol­nym do żywego zaję­cia się pracą w naj­bar­dziej nawet pil­nej potrze­bie. Nie­za­leż­nie zatem od jego mniej­szej spraw­no­ści, już sama ta przy­czyna musi zawsze znacz­nie obni­żać ilość pracy, jaką jest w sta­nie wyko­nać.

Po trze­cie wresz­cie, każdy musi zauwa­żyć, jak bar­dzo uła­twia i skraca pracę zasto­so­wa­nie odpo­wied­nich maszyn. Przy­ta­cza­nie przy­kładu jest chyba zby­teczne. Zauważę więc tylko, że wyna­le­zie­nie maszyn, które tak bar­dzo uła­twiają i skra­cają pracę, powstało, jak się zdaje, z podziału pracy. Wyna­le­zie­nie łatwiej­szych i prost­szych metod otrzy­my­wa­nia jakiejś rze­czy jest daleko praw­do­po­dob­niej­sze wtedy, gdy cała uwaga czło­wieka sku­piona jest na danej rze­czy, niż gdy jest roz­pro­szona na wiele róż­nych. Wła­śnie wsku­tek podziału pracy cała uwaga czło­wieka z natury rze­czy skie­ro­wana jest na jakiś jeden bar­dzo pro­sty przed­miot. Można się przeto spo­dzie­wać, że ten lub ów z zaję­tych w jakiejś poszcze­gól­nej gałęzi pracy wynaj­dzie wnet łatwiej­sze i prost­sze spo­soby wyko­ny­wa­nia swej wła­snej spe­cjal­nej pracy, o ile tylko jej istota na takie udo­sko­na­le­nie pozwala. Znaczną ilość maszyn sto­so­wa­nych w warsz­ta­tach, mają­cych naj­da­lej posu­nięty podział pracy, wyna­leźli począt­kowo zwy­kli robot­nicy, z któ­rych każdy zajęty wyko­ny­wa­niem jakiejś bar­dzo pro­stej czyn­no­ści siłą rze­czy zwra­cał swe myśli ku wyna­le­zie­niu łatwiej­szych i prost­szych spo­so­bów pracy. Kto czę­sto zwie­dzał takie warsz­taty, musiał nie­raz obser­wo­wać bar­dzo piękne maszyny wyna­le­zione przez takich robot­ni­ków w celu uła­twie­nia i przy­śpie­sze­nia ich wła­snej czyn­no­ści. Przy pierw­szych maszy­nach paro­wych uży­wano chłop­ców do kolej­nego otwie­ra­nia i zamy­ka­nia na prze­mian połą­cze­nia mię­dzy kotłem i cylin­drem w miarę, jak się tłok pod­no­sił lub opusz­czał. Jeden z tych chłop­ców, lubiący bawić się z kole­gami, spo­strzegł, że gdy połą­czy sznur­kiem rączkę wen­tyla otwie­ra­ją­cego to połą­cze­nie z inną czę­ścią maszyny, wen­tyl otwiera się i zamyka bez jego pomocy, zosta­wia­jąc mu swo­bodę zaba­wia­nia się z kole­gami. Jedno z naj­więk­szych udo­sko­na­leń, jakiego doko­nano przy tej maszy­nie od czasu jej wyna­le­zie­nia, było więc odkry­ciem chłopca, który chciał sobie oszczę­dzić pracy.

Nie wszyst­kie udo­sko­na­le­nia w dzie­dzi­nie maszyn były wyna­laz­kiem tych, któ­rzy ich uży­wali. Wiele ulep­szeń wpro­wa­dziła wyna­laz­czość wyra­bia­ją­cych maszyny, gdy wyrób ich stał się zada­niem spe­cjal­nego rze­mio­sła. Nie­które osią­gnięto przez wyna­laz­czość tych, któ­rych nazy­wamy filo­zo­fami lub teo­re­ty­kami, a któ­rych zada­nie polega nie na robie­niu cze­goś, lecz na obser­wo­wa­niu wszyst­kiego. I oni to dzięki temu są czę­sto w sta­nie koja­rzyć z sobą siły naj­od­le­glej­szych i naj­róż­no­rod­niej­szych rze­czy. Z postę­pem spo­łe­czeństw filo­zo­fia, czyli teo­ria, staje się, podob­nie jak każde inne zaję­cie, głów­nym lub wyłącz­nym zatrud­nie­niem i czyn­no­ścią spe­cjal­nej klasy oby­wa­teli. Podob­nie jak każde inne zaję­cie, dzieli się ono na wielką liczbę róż­nych gałęzi, z któ­rych każda zaj­muje pewną część lub klasę filo­zo­fów, a ten podział zajęć w filo­zo­fii, tak jak w każ­dym innym zawo­dzie, powięk­sza spraw­ność i daje oszczęd­ność czasu. Każda jed­nostka nabiera przez to wię­cej doświad­cze­nia w swo­jej spe­cjal­nej gałęzi, ilość wyko­na­nej pracy jest ogó­łem więk­sza, a zakres wie­dzy znacz­nie wzra­sta.

Wła­śnie wiel­kie wzmo­że­nie pro­duk­cji we wsze­la­kich sztu­kach, wyni­ka­jące z podziału pracy, powo­duje w dobrze rzą­dzo­nym spo­łe­czeń­stwie ową powszechną zamoż­ność, się­ga­jącą aż do naj­niż­szych warstw lud­no­ści. Każdy robot­nik roz­po­rzą­dza znaczną ilo­ścią wła­snej pracy poza tą, któ­rej dla sie­bie potrze­buje, a ponie­waż wszy­scy inni robot­nicy są w tym samym poło­że­niu, jest on w sta­nie wymie­nić wielką ilość wła­snych dóbr na wielką ilość lub, co na jedno wycho­dzi, za cenę wiel­kiej ilo­ści innych dóbr. On dostar­cza obfi­cie, czego im potrzeba, oni zaś zaopa­trują go rów­nie dostat­nio w to, czego jemu potrzeba, i powszechny dosta­tek prze­nika wszyst­kie war­stwy spo­łe­czeń­stwa.

Zwróćmy tylko uwagę na doby­tek naj­prost­szego rze­mieśl­nika lub wyrob­nika w cywi­li­zo­wa­nym i pomyśl­nie roz­wi­ja­ją­cym się kraju, a spo­strze­żemy, że liczba ludzi, któ­rzy cząstką, choć tylko małą cząstką swych wysił­ków przy­czy­nili się do stwo­rze­nia tego dobytku, prze­kra­cza wszel­kie obli­cze­nia. Weł­niana kurtka np., która okrywa pra­cow­nika, choćby naj­zwy­klej­sza i naj­prost­sza z wyglądu, jest owo­cem łącz­nej pracy wiel­kiej liczby robot­ni­ków. Pasterz trzód, sor­tow­nik wełny, cze­sacz lub grem­plarz, far­biarz, sno­wacz, przę­dzarz, tkacz, pra­so­wacz i wielu innych, wszy­scy muszą połą­czyć swe różne sztuki, żeby tę pro­stą rzecz spo­rzą­dzić. Ilu kup­ców i woź­ni­ców musiało poza tym być zatrud­nio­nych przy prze­wo­że­niu mate­riału od jed­nych robot­ni­ków do dru­gich, miesz­ka­ją­cych czę­sto w bar­dzo odle­głych czę­ściach kraju! Ile han­dlu i w szcze­gól­no­ści żeglugi, ilu budu­ją­cych okręty, żegla­rzy, wyra­bia­ją­cych żagle, powroź­ni­ków potrzeba było, by zebrać te różne mate­riały uży­wane przez far­biarza, a pocho­dzące czę­sto z naj­od­le­glej­szych krań­ców świata! A co za róż­no­rod­ność pracy jest potrzebna, by spo­rzą­dzić narzę­dzia dla naj­prost­szego z tych robot­ni­ków! Nie mówiąc już o tak skom­pli­ko­wa­nych maszy­nach, jak sta­tek, młyn folu­szowy lub nawet warsz­tat tkacki. Roz­ważmy tylko, jak róż­no­rod­nej pracy wymaga spo­rzą­dze­nie tej naj­prost­szej maszyny, nożyc, któ­rymi pasterz strzyże wełnę. Gór­nik, usta­wiacz pieca do wyta­pia­nia rudy, drwal, wypa­lacz węgla drzew­nego na uży­tek huty, stry­charz, murarz, robot­nicy do obsługi pieca hut­ni­czego, wal­cow­nik, kowal, nożow­nik, wszy­scy muszą połą­czyć swe różne umie­jęt­no­ści, by spo­rzą­dzić nożyce. Gdy­by­śmy chcieli w ten sam spo­sób zba­dać wszel­kie czę­ści jego odzieży i urzą­dze­nia domo­wego, zgrzebną, płó­cienną koszulę, którą nosi na ciele, obu­wie, które okrywa jego nogi, łóżko, w któ­rym sypia, oraz wszyst­kie czę­ści, z któ­rych się ono składa, płytę kuchenną, na któ­rej przy­rzą­dza swoją strawę, węgle, któ­rych do tego używa i które, wydo­by­wane z szy­bów, dostar­czane mu są może daleką mor­ską i lądową drogą, wszyst­kie inne jego sprzęty kuchenne, zastawę jego stołu, noże i widelce, gli­niane lub cynowe tale­rze, na któ­rych podaje i kraje swe potrawy, wszyst­kie ręce, zajęte przy­go­to­wa­niem jego chleba i piwa, szyby okienne, wpusz­cza­jące cie­pło i świa­tło, a chro­niące od wia­tru i desz­czu, wraz z całą wie­dzą i sztuką, które były potrzebne do przy­go­to­wa­nia tego cudow­nego i szczę­śli­wego wyna­lazku, bez któ­rego wąt­pię, czy te pół­nocne czę­ści świata mogłyby dostar­czyć naprawdę wygod­nego miesz­ka­nia, ponadto wresz­cie narzę­dzia tych roz­licz­nych robot­ni­ków, zaję­tych wytwa­rza­niem tych róż­nych przed­mio­tów; gdy­by­śmy, powia­dam, zba­dali wszyst­kie te rze­czy i zwa­żyli, co za róż­no­rod­ność pracy jest zużyta na każdą z nich, zro­zu­mie­li­by­śmy, że bez pomocy i współ­dzia­ła­nia wielu tysięcy ludzi naj­skrom­niej­szy czło­wiek w cywi­li­zo­wa­nym kraju nie mógłby być zaopa­trzony nawet w takie, jak zupeł­nie błęd­nie mnie­mamy, łatwe i pro­ste środki, w jakie zwy­kle jest zaopa­trzony. W porów­na­niu oczy­wi­ście z bar­dziej wybu­ja­łym zbyt­kiem wiel­kich, jego doby­tek musi nie­wąt­pli­wie wyda­wać się nad­zwy­czaj pro­sty i łatwy; a jed­nak może być prawdą, że zaopa­trze­nie euro­pej­skiego księ­cia nie zawsze prze­wyż­sza w tym stop­niu doby­tek gospo­dar­nego i skrom­nego chłopa, w jakim doby­tek ostat­niego prze­wyż­sza zaopa­trze­nie nie­jed­nego afry­kań­skiego króla, abso­lut­nego pana życia i śmierci dzie­się­ciu tysięcy nagich bar­ba­rzyń­ców.

Rozdział II: O źródle podziału pracy

Podział pracy, z któ­rego tyle pły­nie korzy­ści, nie był począt­kowo dzie­łem jakiejś mądro­ści ludz­kiej, prze­wi­du­ją­cej i zmie­rza­ją­cej do tego powszech­nego dobro­bytu, jaki on spro­wa­dza. Jest on koniecz­nym, acz­kol­wiek bar­dzo powol­nym i stop­nio­wym następ­stwem pew­nej skłon­no­ści ludz­kiej natury, nie­ma­ją­cej na oku tak sze­ro­kiej uży­tecz­no­ści, mia­no­wi­cie skłon­no­ści do wymiany, do han­dlu i do zamie­nia­nia jed­nej rze­czy na drugą.

Czy ta skłon­ność jest jedną z tych pier­wot­nych cech natury ludz­kiej, z któ­rych nie można sobie bli­żej zdać sprawy, czy też, co wydaje się praw­do­po­dob­niej­sze, jest koniecz­nym następ­stwem zdol­no­ści myśle­nia i mówie­nia – to nie należy do przed­miotu naszych badań. Jest ona wspólna wszyst­kim ludziom i nie spo­ty­kamy jej u żad­nego innego gatunku zwie­rząt, które, zdaje się, nie znają ani tego, ani żad­nego innego rodzaju umów. Dwa charty, goniące razem tego samego zająca, robią nie­kiedy wra­że­nie, jakby dzia­łały w pew­nego rodzaju poro­zu­mie­niu. Każdy z nich zaga­nia go w kie­runku swego towa­rzy­sza lub stara się go pochwy­cić, gdy go towa­rzysz zagoni w jego stronę. Nie jest to jed­nakże rezul­ta­tem jakiejś umowy, lecz wynika z przy­pad­ko­wej zgod­no­ści ich pożą­da­nia jed­nej i tej samej rze­czy w tym samym cza­sie. Nikt ni­gdy nie widział, aby pies zamie­niał z dru­gim dobro­wol­nie i celowo jedną kość za drugą. Nikt jesz­cze nie widział zwie­rzę­cia, które by dru­giemu dawało znać swymi ruchami i swo­istymi gło­sami: to jest moje, tamto twoje; gotów jestem dać ci to za tamto. Gdy zwie­rzę chce coś uzy­skać od czło­wieka lub od dru­giego zwie­rzę­cia, nie ma innych środ­ków skło­nie­nia ich do tego, jak zaskar­bie­nie sobie życz­li­wo­ści tych, któ­rych usługi potrze­buje. Młode szcze­nię pie­ści swoją matkę, a wyżeł stara się tysią­cem spo­so­bów zwró­cić na sie­bie uwagę swego pana, sie­dzą­cego przy stole, gdy chce od nich otrzy­mać kęs poży­wie­nia. Czło­wiek sto­suje nie­kiedy te same środki wobec swych bliź­nich i, gdy nie ma innego spo­sobu do skło­nie­nia ich do dzia­ła­nia w myśl swo­ich pra­gnień, usi­łuje osią­gnąć ich przy­chyl­ność za pomocą słu­żal­stwa i pochlebstw. Nie ma on jed­nak czasu na robie­nie tego w każ­dej oko­licz­no­ści. W cywi­li­zo­wa­nym spo­łe­czeń­stwie potrze­buje nie­ustan­nie współdzia­ła­nia i pomocy wiel­kiej liczby ludzi, pod­czas gdy całe jego życie wystar­czy zale­d­wie na pozy­ska­nie przy­jaźni kilku osób. U wszyst­kich nie­mal innych gatun­ków zwie­rząt jed­nostka, po doj­ściu do doj­rza­ło­ści, jest cał­ko­wi­cie nie­za­leżna i w warun­kach natu­ral­nych nie potrze­buje pomocy żad­nej innej żyją­cej istoty. Czło­wiek nato­miast pra­wie cią­gle potrze­buje pomocy swych bliź­nich i na próżno szu­kałby jej jedy­nie w ich życz­li­wo­ści. Wię­cej jest praw­do­po­do­bień­stwa, że ją uzy­ska, gdy potrafi prze­mó­wić do ich ego­izmu i wyka­zać im, że zrobie­nie tego, czego od nich żąda, jest dla nich samych korzystne. Każdy, kto pro­po­nuje dru­giemu jakiś inte­res, robi to samo. Daj mi to, czego ja chcę, a otrzy­masz to, czego ty chcesz – oto zna­cze­nie każ­dej takiej pro­po­zy­cji, i to jest wła­śnie spo­sób, w jaki otrzy­mu­jemy nawza­jem od sie­bie naj­więk­szą część usług, któ­rych potrze­bujemy. Nie od przy­chyl­no­ści rzeź­nika, piwo­wara lub pie­ka­rza spo­dzie­wamy się naszego obiadu, lecz od ich dba­ło­ści o wła­sny inte­res. Nie odwo­łu­jemy się do ich huma­ni­tar­no­ści, lecz do ich ego­izmu, i nie mówimy im o naszych potrze­bach, lecz o ich korzy­ściach. Jedy­nie żebrak godzi się z tym, by zale­żeć głów­nie od łaski swych współ­o­by­wa­teli. Ale nawet żebrak nie jest od niej cał­ko­wi­cie zależny. Dobro­czyn­ność miło­sier­nych ludzi istot­nie dostar­cza mu wszyst­kich środ­ków utrzy­ma­nia. Choć jed­nak z tego czer­pie zaspo­ko­je­nie wszyst­kich nie­zbęd­nych potrzeb życio­wych, nie otrzy­muje ich jed­nak i nie może otrzy­my­wać w każ­dej potrze­bie. Więk­sza część jego przy­god­nych potrzeb znaj­duje zaspo­ko­je­nie w taki sam spo­sób, jak u innych ludzi, przez umowę, wymianę i kupno. Za pie­nią­dze otrzy­mane od jed­nego czło­wieka kupuje poży­wie­nie. Starą odzież, otrzy­maną od kogoś innego, zamie­nia na inną starą odzież, bar­dziej mu odpo­wia­da­jącą, lub na miesz­ka­nie, żyw­ność czy pie­nią­dze, za które może nabyć, zależ­nie od potrzeby, żyw­ność, odzież lub miesz­ka­nie.

Jak przez umowę, wymianę i kupno otrzy­mu­jemy wszy­scy od sie­bie więk­szą część tych wza­jem­nych usług, któ­rych potrze­bu­jemy, tak znów sama skłon­ność do wymiany jest źró­dłem podziału pracy. W hor­dzie myśli­wych lub paste­rzy wyra­bia ktoś np. łuki i strzały szyb­ciej i zręcz­niej niż inni. Wymie­nia je czę­sto za bydło lub zwie­rzynę u swo­ich towa­rzy­szy i w końcu spo­strzega, że tym spo­so­bem może uzy­skać wię­cej bydła i zwie­rzyny, niż gdyby sam poszedł w pole na łowy. Ze względu przeto na swój wła­sny inte­res czyni on wyrób łuków i strzał swym głów­nym zaję­ciem i staje się czymś w rodzaju zbro­jo­mi­strza. Drugi prze­ściga innych w budo­wa­niu i pokry­wa­niu ich małych chat lub prze­no­śnych domów. Przy­zwy­czaja się być w tym uży­teczny swym sąsia­dom, któ­rzy nagra­dzają go rów­nież bydłem i zwie­rzyną, aż w końcu widzi swą korzyść w tym, by oddać się cał­ko­wi­cie temu zaję­ciu i staje się kimś w rodzaju cie­śli. W ten sam spo­sób trzeci zostaje kowa­lem lub kotla­rzem, a czwarty gar­ba­rzem, wypra­wia­ją­cym futra i skóry, główną część ubra­nia dzi­kich. Tak więc pew­ność, że można zby­wa­jącą część wytworu swej pracy, która prze­kra­cza wła­sne spo­ży­cie, wymie­nić za takie wytwory pracy innych ludzi, które mogą być potrzebne, zachęca każ­dego do odda­nia się jakie­muś spe­cjal­nemu zaję­ciu i do roz­wi­ja­nia, i dopro­wa­dze­nia do dosko­na­ło­ści tych talen­tów i zdol­no­ści, które posiada, do tego spe­cjal­nego zatrud­nie­nia.

Odmien­ność przy­ro­dzo­nych uzdol­nień u róż­nych ludzi jest w rze­czy­wi­sto­ści dużo mniej­sza, niż nam się wydaje; a ta wielka róż­no­rod­ność uzdol­nień, które cechują ludzi róż­nych zawo­dów po ich doj­ściu do doj­rza­ło­ści, jest w wielu wypad­kach nie tyle przy­czyną, ile raczej skut­kiem podziału pracy. Róż­nica mię­dzy naj­bar­dziej nie­po­dob­nymi typami, na przy­kład mię­dzy filo­zo­fem i zwy­kłym posłań­cem, pocho­dzi zdaje się nie tyle z natury, ile z przy­zwy­cza­jeń, spo­sobu życia i wycho­wa­nia. Po przyj­ściu na świat i w ciągu pierw­szych sze­ściu czy ośmiu lat swego życia byli oni, być może, bar­dzo do sie­bie podobni i ani ich rodzice, ani rówie­śnicy nie spo­strze­gali żad­nych znacz­niej­szych mię­dzy nimi róż­nic. W tym to cza­sie mniej wię­cej, lub nieco póź­niej, zaczęto ich wcią­gać do zupeł­nie odmien­nych zajęć. Wtedy zaczyna się zazna­czać róż­nica ich uzdol­nień i wzra­sta stop­niowo, aż wresz­cie próż­ność filo­zofa nie chce już pra­wie żad­nego przy­znać podo­bień­stwa. Bez skłon­no­ści do wymiany i han­dlu każdy czło­wiek musiałby sam sta­rać się dla sie­bie o wszyst­kie potrzeby i wygody życiowe. Wszy­scy umie­liby speł­niać takie same obo­wiązki i wyko­ny­wać jed­na­kową pracę, i nie mogłaby powstać ta róż­no­rod­ność zajęć, która jedy­nie spro­wa­dziła może tak wielką róż­no­rod­ność uzdol­nień.

I jak powyż­sza skłon­ność stwa­rza róż­no­rod­ność uzdol­nień, zazna­cza­jącą się u ludzi odmien­nych zawo­dów, tak też ta sama skłon­ność czyni tę róż­no­rod­ność uży­teczną. Wiele rodza­jów zwie­rząt, nale­żą­cych bez­sprzecz­nie do tego samego gatunku, obda­rzo­nych jest przez naturę bar­dziej róż­nią­cymi się uzdol­nie­niami, niż te, które spo­ty­kamy wśród ludzi, zanim pod­le­gli wpły­wom przy­zwy­cza­je­nia i wycho­wa­nia. Z natury róż­nica mię­dzy uzdol­nie­niami i skłon­no­ściami filo­zofa i posłańca nie jest nawet w poło­wie tak wielka, jak mię­dzy bul­do­giem i char­tem lub char­tem i psem myśliw­skim, albo mię­dzy tym ostat­nim i psem owczar­skim. Te różne rasy zwie­rząt jed­nak, cho­ciaż należą do tej samej rodziny, nie przy­no­szą sobie nawza­jem pra­wie żad­nej korzy­ści. Siła bul­doga by­naj­mniej nie jest poparta szyb­ko­ścią charta lub mądro­ścią psa myśliw­skiego, czy też pojęt­no­ścią psa owczar­skiego. Owoce tych róż­nych talen­tów i uzdol­nień, z braku zdol­no­ści czy popędu do kup­cze­nia i zamiany, nie mogą być spro­wa­dzone do wspól­nego posia­da­nia i nie przy­czy­niają się niczym do lep­szego wypo­sa­że­nia i wygód gatunku. Każde zwie­rzę zmu­szone jest w dal­szym ciągu wyży­wić się i bro­nić samo­dziel­nie, i nie­za­leż­nie, i nie czer­pie żad­nych korzy­ści z tej róż­no­rod­no­ści talen­tów, jakimi natura obda­rzyła jego pobra­tym­ców. Mię­dzy ludźmi prze­ciw­nie, najbar­dziej odmienne uzdol­nie­nia są sobie wza­jem­nie uży­teczne. Różne wytwory odno­śnych uzdol­nień, dzięki ogól­nej skłon­no­ści do kup­cze­nia, han­dlu i wymiany, stają się, rzec można, wspól­nym zaso­bem, z któ­rego każdy czło­wiek może nabyć tę część wytworu uzdol­nień innych ludzi, któ­rej potrze­buje.

Rozdział III: Podział pracy jest zależny od rozległości rynku

Skoro moż­ność wymiany pro­wa­dzi do podziału pracy, więc sto­pień podziału musi zawsze zale­żeć od zakresu tej moż­no­ści czyli, innymi sło­wami, od roz­le­gło­ści rynku. Gdy rynek jest bar­dzo mały, nikt nie znaj­duje zachęty do odda­wa­nia się wyłącz­nie jed­nemu zaję­ciu, a to z braku moż­no­ści wymie­nia­nia całej zby­wa­ją­cej czę­ści wytworu wła­snej pracy, prze­kra­cza­ją­cej jego wła­sne spo­ży­cie, za takie czę­ści wytworu pracy innych ludzi, jakich potrze­buje.

Ist­nieją pewne zatrud­nie­nia, nawet bar­dzo pod­rzęd­nego rodzaju, które mają zasto­so­wa­nie jedy­nie w wiel­kich mia­stach. Tra­garz, na przy­kład, nie może zna­leźć zaję­cia i utrzy­ma­nia gdzie indziej. Wieś jest zbyt cia­snym śro­do­wi­skiem dla niego. Nawet zwy­kłe mia­steczko nie jest dość duże, by mu zabez­pie­czyć stałe zaję­cie. W samot­nie sto­ją­cych domach i małych wio­skach, roz­rzu­co­nych po tak odlud­nym kraju jak Wyżyna Szkocka, każdy gospo­darz wiej­ski musi być rzeź­ni­kiem, pie­ka­rzem i piwo­wa­rem dla swej wła­snej rodziny. W takich warun­kach nie możemy się spo­dzie­wać napo­tka­nia nawet kowala, cie­śli lub mura­rza bli­żej niż w odle­gło­ści 20 mil od dru­giego takiego rze­mieśl­nika. Roz­rzu­cone rodziny, miesz­ka­jące w odle­gło­ści ośmiu lub dzie­się­ciu mil od naj­bliż­szego z nich, muszą się uczyć same wyko­ny­wać wiele drob­nych robót, które w bar­dziej zalud­nio­nych oko­li­cach zle­ca­łyby tym rze­mieśl­ni­kom do wyko­na­nia. Rze­mieśl­nicy wiej­scy są pra­wie wszę­dzie zmu­szeni poświę­cać się tym wszyst­kim róż­no­rod­nym gałę­ziom pracy, które tyle tylko mają ze sobą wspól­nego, że wyma­gają tego samego mate­riału. Wiej­ski cie­śla podej­muje się wszel­kiego rodzaju robót w drew­nie, wiej­ski kowal wszel­kiego rodzaju robót w żela­zie. Pierw­szy jest nie tylko cie­ślą, lecz i sto­la­rzem, mebla­rzem, a nawet rzeź­bia­rzem w drew­nie, jak rów­nież koło­dzie­jem, powoź­ni­kiem i stel­ma­chem. Zaję­cia dru­giego są jesz­cze bar­dziej róż­no­rodne. Nie­moż­liwe jest, aby takie nawet rze­mio­sło, jak wyrób gwoź­dzi, ist­niało jako samo­dzielne zaję­cie w odle­głych, cen­tral­nych oko­li­cach Wyżyny Szkoc­kiej. Robot­nik taki, robiąc 1000 gwoź­dzi na dzień, przez 300 dni w roku wyro­biłby 300 000 gwoź­dzi. Lecz w takiej miej­sco­wo­ści nie­moż­liwe byłoby zby­cie nawet tysiąca gwoź­dzi, czyli pracy jed­nego dnia w roku.

Ponie­waż droga wodna otwiera dla każ­dego prze­my­słu roz­le­glej­sze rynki od tych, jakie zapew­nić może sama tylko droga lądowa, na wybrzeżu mor­skim i wzdłuż spław­nych rzek roz­po­czyna się w prze­my­śle wszel­kiego rodzaju podział pracy i dosko­na­le­nie, a czę­sto dopiero dużo póź­niej udo­sko­na­le­nia te prze­ni­kają do wewnętrz­nych czę­ści kraju. Wóz cię­ża­rowy, zaprzę­żony w 8 koni, z dwoma woź­ni­cami, prze­wie­zie w ciągu jakichś sze­ściu tygo­dni pomię­dzy Lon­dy­nem i Edyn­bur­giem, tam i z powro­tem, około czte­rech ton towa­rów. W takim samym mniej wię­cej cza­sie sta­tek o zało­dze z sze­ściu lub ośmiu ludzi, żeglu­jący mię­dzy por­tami Lon­dyn i Leith, prze­wozi tam i z powro­tem 200 ton towaru. Sze­ściu więc lub ośmiu ludzi może prze­wieźć drogą wodną mię­dzy Lon­dy­nem i Edyn­bur­giem, tam i z powro­tem, taką samą ilość towa­rów co pięć­dzie­siąt wozów cię­ża­rowych, pro­wa­dzo­nych przez 100 ludzi i zaprzę­żonych w 400 koni. Tak więc na 200 ton towa­rów, prze­wo­żo­nych naj­tań­szym spo­so­bem drogą lądową z Lon­dynu do Edyn­burga, przy­pada koszt utrzy­ma­nia 100 ludzi w ciągu trzech tygo­dni oraz, co mniej wię­cej równe jest utrzy­ma­niu, zuży­cie 400 koni i pięć­dzie­się­ciu wozów cię­ża­rowych. Tym­cza­sem przy tej samej ilo­ści towa­rów prze­wo­żo­nych wodą nie­zbędne jest utrzy­ma­nie tylko sze­ściu lub ośmiu ludzi oraz zuży­cie okrętu o 200 tonach pojem­no­ści, z doli­cze­niem war­to­ści więk­szego ryzyka, czyli róż­nicy mię­dzy ubez­pie­cze­niem prze­wozu lądo­wego i wod­nego. Gdyby więc nie było żad­nej innej komu­ni­ka­cji mię­dzy tymi dwiema miej­sco­wo­ściami jak tylko drogą lądową, to wobec tego, że nie można by prze­wozić z jed­nej do dru­giej żad­nych towa­rów, z wyjąt­kiem tych, któ­rych cena jest bar­dzo znaczna w sto­sunku do ich wagi, mogłyby one utrzy­my­wać tylko małą część tych sto­sun­ków han­dlo­wych, jakie obec­nie mię­dzy nimi ist­nieją, i wsku­tek tego mogłyby dawać tylko małą część tego popar­cia, jakiego obec­nie udzie­lają nawza­jem swoim prze­my­słom. Tym spo­so­bem han­del mię­dzy odle­głymi czę­ściami świata nie ist­niałby wcale lub byłby bar­dzo nie­znaczny. Jakież towary mogłyby opła­cić koszty prze­wozu lądo­wego mię­dzy Lon­dy­nem i Kal­kutą? A gdyby nawet zna­la­zły się nie­które tak cenne, że mogłyby opła­cić te koszty, z jakąż rękoj­mią bez­pie­czeń­stwa można by je prze­wieźć przez kraje tylu bar­ba­rzyń­skich ludów? Teraz nato­miast te dwa mia­sta pro­wa­dzą ze sobą bar­dzo oży­wiony han­del i, sta­no­wiąc wza­jem­nie rynek dla sie­bie, dają dużą moż­li­wość roz­woju swoim prze­my­słom.

Ponie­waż więc droga wodna takie daje korzy­ści, natu­ralne jest, że się poja­wiły pierw­sze udo­sko­na­le­nia sztuk i rze­miosł tam, gdzie ta dogod­ność otwiera cały świat jako rynek dla pro­duk­tów wszel­kiego rodzaju pracy, i dopiero dużo póź­niej prze­nik­nęły do wewnętrz­nych czę­ści kraju. Wewnętrzne czę­ści kraju przez długi czas mogą nie mieć żad­nego innego rynku dla więk­szo­ści swych towa­rów poza oko­licą, która je bez­po­śred­nio ota­cza i oddziela od wybrzeża mor­skiego i wiel­kich spław­nych rzek. Roz­le­głość ich rynku musi zatem przez długi czas pozo­sta­wać w zależ­no­ści od bogac­twa i zalud­nie­nia tej oko­licy, a wsku­tek tego i roz­wój ich musi zawsze pozo­sta­wać w tyle za jej roz­wo­jem. W naszych pół­noc­no­ame­ry­kań­skich kolo­niach plan­ta­cje trzy­mały się stale wybrzeża mor­skiego albo brze­gów rzek spław­nych i pra­wie ni­gdzie nie roz­cią­gały się w głąb od nich na więk­szą odle­głość.

Narody, które wedle naj­wia­ry­god­niej­szych źró­deł histo­rii naj­wcze­śniej, zdaje się, posia­dły cywi­li­za­cję, były to te, które zamiesz­ki­wały wokół wybrzeża Morza Śród­ziem­nego. To morze, naj­więk­sza ze zna­nych zatok świata, nie mając przy­pływu i odpływu, a więc i fal innych, jak tylko te, które powo­duje wiatr, ze względu na gład­kość swej powierzchni, jak rów­nież mno­gość swych wysp i bli­skość swych wybrzeży sprzy­jało nad­zwy­czaj­nie żeglu­dze w cza­sach jej począt­ków, kiedy to ludzie, nie zna­jąc jesz­cze kom­pasu, oba­wiali się stra­cić z oczu wybrzeża, a z powodu nie­do­sko­na­ło­ści sztuki budo­wa­nia okrę­tów oba­wiali się wypusz­czać na burz­liwe fale oce­anu. Minąć Słupy Her­ku­lesa, czyli wypły­nąć przez cie­śninę Gibral­tar­ską – uzna­wano przez długi czas w świe­cie sta­ro­żyt­nym za naj­cu­dow­niej­sze i naj­nie­bez­piecz­niej­sze przed­się­wzię­cie żeglugi. Nawet Feni­cja­nie i Kar­ta­giń­czycy, naj­do­świad­czeńsi w żeglu­dze i budo­wie okrę­tów w owych daw­nych cza­sach, nie­prędko się na to odwa­żyli i byli przez długi czas jedy­nymi naro­dami, które się na to zdo­były.

Udo­sko­na­le­nia w rol­nic­twie i w rze­mio­słach zdają się w pro­win­cjach Ben­galu, w Indiach Wschod­nich i w nie­któ­rych wschod­nich pro­win­cjach Chin się­gać rów­nież bar­dzo odle­głej sta­ro­żyt­no­ści, cho­ciaż odle­głość tej sta­ro­żyt­no­ści nie jest dowie­dziona żad­nymi świa­dec­twami histo­rii, na któ­rych wia­ry­god­no­ści w tej czę­ści świata można by pole­gać. Gan­ges i kilka innych wiel­kich rzek two­rzą w Ben­galu wielką ilość spław­nych kana­łów, podob­nie jak Nil w Egip­cie. We wschod­nich pro­win­cjach Chin sze­reg wiel­kich rzek two­rzy rów­nież przez swe liczne roz­ga­łę­zie­nia mnó­stwo kana­łów, które przez łącze­nie się umoż­li­wiają daleko roz­le­glej­szą żeglugę wewnętrzną niż żegluga na Nilu lub Gan­gesie lub może nawet na obu razem. Jest godne zazna­cze­nia, że ani sta­ro­żytni Egip­cja­nie, ani Hin­dusi, ani też Chiń­czycy nie popie­rali han­dlu zewnętrz­nego, a zdaje się cały swój wielki dosta­tek zawdzię­czali tej wewnętrz­nej żeglu­dze.

W Afryce brak jest do wpro­wa­dze­nia han­dlu mor­skiego do wewnętrz­nych czę­ści tego wiel­kiego kon­ty­nentu tak wiel­kich mórz śród­lą­do­wych, jak Bał­tyc­kie i Adria­tyc­kie w Euro­pie, Śród­ziemne i Czarne w Euro­pie i Azji lub zatoka Arab­ska, Per­ska, Indyj­ska, Ben­gal­ska i Syjam­ska w Azji, a wiel­kie rzeki Afryki zbyt są odle­głe od sie­bie, by sprzy­jać znacz­niej­szej żeglu­dze wewnętrz­nej. Przy tym han­del, pro­wa­dzony przez jakiś naród na rzece, która nie dzieli się na liczne roz­ga­łę­zie­nia i kanały, i która, zanim docho­dzi do morza, prze­pływa przez obce tery­to­rium, nie może ni­gdy być znaczny. Narody bowiem, w któ­rych posia­da­niu jest to tery­to­rium, mają zawsze moż­ność prze­szko­dzić komu­ni­ka­cji mię­dzy obsza­rem gór­nym rzeki i morzem. Bawa­ria, Austria i Węgry małe mają korzy­ści z żeglugi po Dunaju w porów­na­niu z tymi, jakie by mieć mogły, gdyby któ­reś z tych państw było w posia­da­niu całego biegu tej rzeki aż do jej ujścia do Morza Czar­nego.

Rozdział IV: O pochodzeniu i zastosowaniu pieniądza

Gdy podział pracy jest już cał­ko­wi­cie urze­czy­wist­niony, czło­wiek może tylko bar­dzo małą część swych potrzeb zaspo­ka­jać przez wytwory wła­snej pracy. Daleko więk­szą ich część zaspo­kaja przez wymianę nad­wyżki wytworu wła­snej pracy, prze­kra­cza­ją­cej jego zapo­trze­bo­wa­nie, na takie czę­ści wytworu pracy innych ludzi, jakich sam potrze­buje. W ten spo­sób każdy czło­wiek żyje z wymiany, czyli staje się w pew­nej mie­rze kup­cem, a samo spo­łe­czeń­stwo staje się wła­ści­wie spo­łe­czeń­stwem han­dlo­wym.

Wtedy jed­nak, gdy podział pracy dopiero powsta­wał, ta wymiana musiała być czę­sto utrud­niona i tamo­wana w swych prze­ja­wach. Przy­pu­śćmy, że jeden czło­wiek posiada pew­nego dobra wię­cej, niż sam potrze­buje, gdy drugi ma go mniej. Pierw­szy wobec tego chęt­nie pozbę­dzie się czę­ści tego nad­miaru, a drugi chęt­nie go nabę­dzie. Gdy jed­nak ten ostatni nie posiada niczego, co by potrzebne było pierw­szemu, żadna wymiana nie może mię­dzy nimi dojść do skutku. Rzeź­nik ma w swym skle­pie wię­cej mięsa, niż sam może spo­żyć, a piwo­war i pie­karz chęt­nie naby­liby pewną część tego mięsa. Lecz nie mają nic do zaofia­ro­wa­nia na wymianę, prócz roz­ma­itych wyro­bów swych rze­miosł, a rzeź­nik jest już zaopa­trzony we wszel­kie pie­czywo i piwo, jakich mu na razie potrzeba. W tym wypadku żadna wymiana nie może mię­dzy nimi dojść do skutku. On nie może być ich dostawcą ani oni jego klien­tami – i tak wszy­scy trzej są sobie wza­jem­nie mało uży­teczni. Aby unik­nąć nie­do­god­no­ści takiego poło­że­nia, każdy rozumny czło­wiek wszel­kich epok od czasu wpro­wa­dze­nia podziału pracy musiał oczy­wi­ście dążyć do takiego pokie­ro­wa­nia swo­ich inte­re­sów, aby w każ­dym cza­sie oprócz swo­istego wytworu swej wła­snej pracy mieć jesz­cze pewną ilość takiego towaru, o któ­rym mógł sądzić, że praw­do­po­dob­nie mało kto odmówi przy­ję­cia go w zamian za pro­dukt swej pracy.

Uzna­wano kolejno za takie i uży­wano do tego celu praw­do­po­dob­nie wiele róż­nych dóbr. W pier­wot­nym spo­łe­czeń­stwie podobno bydło było powszech­nym środ­kiem wymiany. I choć musiał to być śro­dek nader nie­wy­godny, jed­nak widzimy, że w daw­nych cza­sach rze­czy czę­sto były oce­niane według liczby sztuk bydła, jakie dawano w zamian za nie. Zbroja Dio­me­desa, mówi Homer, kosz­tuje tylko dzie­więć wołów, Glau­cusa zaś – wołów sto. Sól jest ponoć powszech­nym środ­kiem han­dlu i wymiany w Abi­sy­nii, pewien gatu­nek muszli w nie­któ­rych oko­li­cach wybrzeża Indii, suszony sztok­fisz w Nowej Fin­lan­dii, tytoń w Wir­gi­nii, cukier w nie­któ­rych naszych kara­ib­skich kolo­niach, skóry surowe lub wypra­wione w pew­nych innych kra­jach, a w Szko­cji ist­nieje jesz­cze obec­nie wieś, gdzie, jak mi mówiono, nie jest rze­czą nie­zwy­kłą, że robot­nik przy­nosi do pie­karni czy szynku gwoź­dzie zamiast pie­nię­dzy.

W końcu jed­nak we wszyst­kich kra­jach ludzie byli, zdaje się, zmu­szeni przez trudne do prze­zwy­cię­że­nia względy, dać w tym celu pierw­szeń­stwo meta­lom przed wszel­kimi innymi towa­rami. Metale można nie tylko prze­cho­wy­wać z rów­nie małą stratą jak każdy inny towar, rzadko który bowiem mniej się psuje niż one, lecz można także dzie­lić na dowolną liczbę czę­ści, a te czę­ści łatwo znów przez topie­nie połą­czyć. Jest to wła­ści­wość, jakiej nie ma żaden inny rów­nie trwały towar, a która wię­cej niż jaka­kol­wiek inna czyni je wła­ści­wymi środ­kami han­dlu i obiegu. Czło­wiek, który np. chciał kupić soli, a nie miał nic innego na zamianę jak bydło, bywał zmu­szony kupo­wać naraz sól o war­to­ści całego wołu lub całej owcy. Rzadko był on w sta­nie kupić mniej, gdyż to, co dawał na zamianę, rzadko mogło być dzie­lone bez straty. Gdy zaś chciał nabyć wię­cej, z tych samych wzglę­dów zmu­szony bywał kupo­wać podwójną lub potrójną ilość – odpo­wied­nio do war­to­ści dwóch lub trzech wołów albo dwóch lub trzech owiec. Kiedy zaś prze­ciw­nie, zamiast owiec lub wołów miał do odda­nia na zamianę kruszce, to z łatwo­ścią mógł ści­śle przy­sto­so­wać ilość kruszcu do ilo­ści towaru, któ­rej na razie potrze­bo­wał.

Różne narody uży­wały do tego celu róż­nych krusz­ców. Żelazo było powszech­nym środ­kiem han­dlu u sta­ro­żyt­nych Spar­tan, miedź – u sta­ro­żyt­nych Rzy­mian, a złoto i sre­bro – u wszyst­kich boga­tych i han­dlo­wych naro­dów.

Pier­wot­nie uży­wano zdaje się do tego celu metali w szta­bach, bez żad­nego ich ozna­cza­nia lub wybi­ja­nia na monety. I tak Plin­jusz, powo­łu­jąc się na histo­ryka sta­ro­żyt­no­ści Tima­josa, powiada, że aż do czasu Ser­wiu­sza Tuliu­sza Rzy­mia­nie nie bili monet, lecz uży­wali nie­zna­czo­nych sztab mie­dzi do kupo­wa­nia wszyst­kiego, czego im było potrzeba. Te sztaby surowca speł­niały więc w owym cza­sie funk­cję pie­nię­dzy.

Uży­wa­nie metali w tym suro­wym sta­nie połą­czone było z dwiema poważ­nymi nie­do­god­no­ściami: po pierw­sze, z kło­po­tem waże­nia, po dru­gie, z kło­po­tem robie­nia próby. Przy szla­chet­nych meta­lach, gdzie mała róż­nica w ilo­ści sta­nowi wielką róż­nicę war­to­ści, już samo waże­nie z należną ści­sło­ścią wymaga co naj­mniej nader dokład­nych wag i odważ­ni­ków. Zwłasz­cza waże­nie złota jest czyn­no­ścią bar­dzo trudną. Waże­nie pospo­lit­szych metali, przy któ­rym drobna omyłka mia­łaby nie­wiel­kie zna­cze­nie, wyma­ga­łoby co prawda mniej­szej dokład­no­ści, byłoby jed­nakże nad­zwy­czaj kło­po­tliwe, gdyby biedny czło­wiek za każ­dym razem, chcąc kupić lub sprze­dać coś za grosz, musiał odwa­żać ten grosz. Doko­ny­wa­nie prób jest jesz­cze trud­niej­sze, jesz­cze nud­niej­sze, a wszel­kie wnio­ski są nad­zwy­czaj nie­pewne, jak długo część metalu nie jest nale­ży­cie sto­piona w tyglu z wła­ści­wymi odczyn­ni­kami. Jed­nakże przed wpro­wa­dze­niem bitej monety ludzie, o ile nie prze­pro­wa­dzali tej nud­nej i trud­nej czyn­no­ści, zawsze byli nara­żeni na naj­więk­sze oszu­kań­stwa i podej­ścia i, zamiast funta czy­stego sre­bra lub czy­stej mie­dzi, mogli otrzy­mać w zamian za swe dobra sfał­szo­waną mie­sza­ninę z naj­po­śled­niej­szych i naj­tań­szych mate­ria­łów, która swym zewnętrz­nym wyglą­dem naśla­do­wała tamte metale. Aby zapo­biec takim nad­uży­ciom, uła­twić wymianę i dać przez to popar­cie wszel­kiego rodzaju rze­mio­słom i han­dlowi, we wszyst­kich kra­jach, które poczy­niły znaczne postępy na dro­dze roz­woju, uznano za konieczne zaopa­trzyć w stem­pel publiczny pewne ilo­ści tych metali, jakich zwy­kle uży­wano w tych kra­jach przy zaku­pie dóbr. Takie jest pocho­dze­nie bitej monety i insty­tu­cji dobra publicz­nego, zwa­nej men­nicą. Insty­tu­cji ści­śle tej samej natury co urzędy pro­bier­cze i stem­plowe dla tka­nin weł­nia­nych i płó­cien­nych. Wszyst­kie one mają na równi na celu zabez­pie­cze­nie za pomocą publicz­nego stem­pla ilo­ści oraz jed­no­li­tej jako­ści róż­nych towa­rów poja­wia­ją­cych się na rynku.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki