Biografia Leopolda Tyrmanda. Moja śmierć będzie taka, jak moje życie - Marcel Woźniak - ebook

Biografia Leopolda Tyrmanda. Moja śmierć będzie taka, jak moje życie ebook

Marcel Woźniak

4,1

Opis

Leopold Tyrmand. Lolek, Poldek, Lopek, Loluś, Lo. Autor największego polskiego bestsellera Zły oraz słynnego Dziennika 1954. Piewca Warszawy i guru jazzu. As reportażu „Przekroju” i „New Yorkera”. Szeryf wychowany na ulicy Trębackiej, który wyruszył na Dziki Zachód. Równie niespodziewanie się zjawił, jak i zniknął, zostawiając po sobie dziesiątki anegdot i historii. Ale które z nich są prawdziwe? Dlaczego jest bohaterem swoich książek? Dlaczego Zły? Dlaczego Jazz Jamboree? Skąd kolorowe skarpetki? Czy naprawdę był kelnerem i pływał po morzu jak Martin Eden? Czy Dziennik 1954 jest prawdziwy? O czym myślał, gdy zamykał oczy, a o czym, kiedy się golił? Kim był Leopold Tyrmand? Polakiem, Amerykaninem, obywatelem świata, Żydem? Drogi Czytelniku, oto opowieść o jego życiu oraz o jego śmierci, z którą było inaczej, niż mówiono, a która według przepowiedni miała być taka, jak jego życie. Przed Państwem Leopold Tyrmand – owiana legendą tajemnica.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 458

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (28 ocen)
11
9
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PawelKoss

Z braku laku…

Wybrałem opcję "Z braku laku", bo jestem zawiedziony tą biografią. W większości przypadków nie odpowiada na moje pytania ale jeśli ktoś chce poczytać ploteczki, dykteryjki i historie z powojennego światka dziennikarzy i muzyków, to sądzę, że nie będzie zawiedziony. Niestety jakość pisarska jest... średnia, autor wielokrotnie powtarza te same opisy, zdarzenia, jakby zapominał, że już o tym napisał.
00

Popularność




Okładka

Karta tytułowa

PRZEDMOWA

Kiedy Dorota Grupińska, właścicielka wydawnictwa MG, w którym wydawane są wszystkie książki mojego taty, zaproponowała napisanie nowej jego biografii, przyjąłem to z entuzjazmem. A gdy powiedziała mi, że zamierza zlecić tę pracę młodemu badaczowi, którego miałem już okazję poznać i z którym zdążyłem się zaprzyjaźnić – mój entuzjazm wzrósł jeszcze bardziej.

Pierwszy raz usłyszałem o Marcelu Woźniaku w 2010 roku. Było to niedługo po mojej pierwszej wizycie w Polsce, w kwietniu tego roku. Skontaktował się ze mną przez Facebooka i przedstawił jako wielki fan pracy mojego ojca. Odkąd dołączyłem do tego rewolucyjnego social media, takie informacje trafiały do mnie dość często. Marcel napisał, że studiuje w Toruniu i przygotowuje właśnie akademicką analizę Złego, którego nazwał „najlepszą książką, jaką kiedykolwiek czytał”. W ciągu kolejnych kilku lat utrzymywaliśmy sporadyczny kontakt, Marcel podsyłał mi informacje o odradzaniu się popularności mojego ojca – festiwale, sztuki, Zły w postaci komiksu. W końcu poznaliśmy się też w świecie rzeczywistym. W maju 2015, po tym jak przeczytał moją książkę wydaną pod koniec 2013 roku, zaproponował mi spotkanie. Tak się złożyło, że akurat byłem w Polsce, więc umówiliśmy się. Marcel zasugerował – jakże trafnie – Kameralną, ale padło na Sheraton, obok którego niedawno, w lutym 2013, otworzono pasaż nazwany imieniem Leopolda Tyrmanda. Miejsce było więc jak najbardziej właściwie.

Od razu uderzyło mnie jego uwielbienie dla historii, historii Polski, historii literatury, a w szczególności historii mojego ojca. Najwyraźniej pisarstwo Leopolda Tyrmanda bardzo na niego wpłynęło. Miał wiele pytań – o wiele więcej niż ja odpowiedzi. A niektóre z moich odpowiedzi nie były wcale satysfakcjonujące. Opowiedział mi wtedy, jak bardzo chciałby odwiedzić Instytut Hoovera, gdzie złożono dla potomności archiwa mego ojca. Było też jasne, że w poprzednich latach, wciąż w ramach swoich akademickich poszukiwań, spędził mnóstwo czasu na badaniach nad życiem i twórczością mojego taty. Rozmawialiśmy też o pomyśle na nową biografię Tyrmanda. Niedługo potem on i Dorota Malinowska-Grupińska zgłosili się do mnie z propozycją zrealizowania tego pomysłu.

Poprzednie biografie mojego ojca nie były szczególnie zadowalające. Praca najczęściej wymieniana jako biograficzna – Zły Tyrmand Mariusza Urbanka – skupiała się na życiu Leopolda w Warszawie lat 50., kiedy to stał się playboyem i niezdolnym do współpracy z komunistycznymi władzami enfant terrible. Ton narracji – po tym, co wnoszę z tych fragmentów życia mojego ojca – zawsze wydawał mi się nieco zmitologizowany. Tak, jakby punkt widzenia jakiejkolwiek osoby, która go znała – zarówno bliskiego, jak i dalekiego znajomego – był w tej historii równie kluczowy i znaczący. W latach 90. dwoje młodych dziennikarzy, Katarzyna Sernicka i Maciej Gawęcki, napisało biografię pod tytułem Amerykański brzeg Leopolda Tyrmanda, będącą opisem trzeciej części jego życia, od momentu kiedy pojawił się w Stanach Zjednoczonych. A wydawnictwo MG wydało książkę Tyrmandowie: Romans amerykański opisującą miłość moich rodziców.

Ale nikt dotąd, zanim Marcel się tego nie podjął, nie miał śmiałości ani wizji, by dokonać pełnego oglądu życia mojego ojca dla celów biograficznych. Aby właściwie zrealizować ten plan, należało jedne źródła zweryfikować, inne odkryć na nowo – i to w różnych częściach świata. Należało opisać pierwszą część życia mojego ojca w Warszawie i historię rodziny. Odtworzyć krótki epizod w Paryżu przed wojną i w Wilnie podczas wojny. Opisać tułaczkę po Niemczech i Skandynawii, pracę na morzu... wszystkie miejsca, które przemierzał podczas wojny. Następnie, jego lata w Warszawie, zanim rozsławił się Złym, i wyjazd do Stanów Zjednoczonych, a także – co ważne, a często nieobecne, kiedy się o nim pisze – jego lata w Nowym Jorku, a potem w Rockford, gdzie równie zaciekle walczył o swoje ideały, jak kiedyś w Polsce.

Opis ostatnich lat jego życia najczęściej przedstawiano następująco: „Tyrmand zwrócił się gwałtownie w prawą stronę i stał się konserwatystą”. Stale się kłócę z tymi, którzy tak twierdzą. Jego idee były w zasadzie stałe przez całe życie – można je podsumować jednym słowem: WOLNOŚĆ, ale zmieniły się etykiety, które nadał elicie intelektualnej, akademickiej oraz medialnej. Zawsze był klasycznym liberałem, wzorującym się na Edmundzie Burke’u, który skłaniał się ku konserwatywnej prawicy w Stanach Zjednoczonych, bo tam działali zawsze – aż do dziś – myśliciele klasyczno-liberalni i oświeceni. Walczył przeciwko siłom komunizmu, socjalizmu, faszyzmu, marksizmu i totalitaryzmu we wszystkich odsłonach – które niezawodnie łączą się wokół „kolektywizmu” – każdego dnia życia. Walczył swoim piórem i swoją mową. Aby zrozumieć jego życie, należy także poznać środowiska, do których trafiał. Marcel potraktował temat całościowo.

Podczas poszukiwań dotarł do źródeł i odkrył materiał, dzięki któremu mógł stworzyć dzieło oparte na faktach – niechybnie zginęłyby one z kart historii, gdyby nie podjął tego wysiłku. Nawet splot wydarzeń, które doprowadziły Leopolda do „amerykańskiego brzegu”, nie był pewny (czy Tyrmand przyleciał z Izraela, po odwiedzinach u matki, czy przypłynął z Genui niczym Krzysztof Kolumb?). Marcel odnalazł tak wiele: zdjęcia i wspomnienia z Wilna, listy więźniów obozu, cenne dokumenty i korespondencję, rozmawiał z osobami, które wcześniej nie były do tego skore lub których w ogóle nie brano pod uwagę – jak znajomi miłośnicy jazzu z USA. To właśnie dzięki tej energii i pasji uwierzyłem w jego potencjał jako biografa. Jedyne, czego chciał, to odkryć prawdę. Ci, którzy pisali o Tyrmandzie przed nim, woleli raczej snuć własną wizję. Wyczerpująca, pełna nieznanych dotąd szczegółów książka Marcela jest po prostu wzorowa.

Efektem tych wszystkich starań jest – w co wierzę – ostateczne świadectwo literackie życia i pracy Leopolda Tyrmanda. Z dumą się pod nim podpisuję. Doceniam też detektywistyczną wręcz pracę, której wynikom mogę ufać, i dzięki której ja sam, ale też moja rodzina, możemy dowiedzieć się więcej na temat mojego ojca.

Więc dziękuję Ci, Marcelu, za pokazanie nam – mojej rodzinie i całemu światu – wielu rzeczy, których wcześniej nie wiedzieliśmy i nie mogliśmy wiedzieć.

Matthew Tyrmand, sierpień 2016, Nowy Jork

When Dorota Grupińska, the founder of the MG publishing house that publishes all of my father’s books in Poland, approached me about having a new biography undertaken I was enthused about the project. When she told me that she was going to have a young writer and scholar who I had met and with whom I had become friendly do the job I became VERY enthused about the project.

I first had contact with Marcel Wozniak in 2010. It was only a few months after my initial visit to Poland in April of that year. He reached out to me via Facebook to introduce himself and express how big a fan he was of my father’s work. This was a reasonably frequent occurrence since I had joined the social media revolution a few years prior. Marcel told me that he was studying in Torun and doing some academic analysis of “Zly” which he described “as the best book I had ever read.” We kept up sporadic contact over the next couple of years via messenger and he sent me things he saw around Poland related to my father’s resurgence in popularity (festivals, plays, a “Zly” graphic novel/comic). In May 2015, after reading a book I had co-written at the end of 2013, he reached out and asked if we could meet. It so happened that I would be in Poland the following week and we met at the Sheraton. Marcel had originally and fittingly suggested Kameralna but the Sheraton, where the Leopold Tyrmand Passage had been recently dedicated (Feb 2013), was also fitting.

When we met I was struck by his reverence for history in general, Polish history, literary history, and on a granular level- the history of my father. It was obvious my father’s writing had a great effect on him. He had many questions. Many more questions than I had answers. And some of my answers could not have been satisfactory. He expressed to me his desire to visit the Hoover Institution where my father’s archives were held for posterity. And it was clear that he had spent much time the previous years, still engaged in scholarly pursuits, into research and thinking about my father’s life and literary impact. We discussed the idea of a new biography. It was not soon after that he and Dorota Grupińska approached me and suggested formalizing the idea.

The previous biographies of my father had been not so satisfying. The work most often cited in Poland as biographical was Urbanek’s “Zly Tyrmand” which focused on my father’s life in Warsaw in the 50’s as he evolved into a playboy and a non-collaborating enfant terrible. The narrative, best I can tell from the mosaic of my father’s history I could put together, always seemed a bit mythologized. As if one person’s account, primary or secondary, became a validated part of the historical fact pattern. In the 1990’s two young journalists, Katarzyna Sernicka and Maciej Gawecki, wrote a biography entitled “Tyrmand in America” which was about the last third of his life from when he arrived in the United States. There was also a volume (published by the same publishing house MG as this volume) about my father and mother’s love story (Tyrmandowie: Romans Amerykański).

But up until now no one had had the temerity or vision to go out and do a full survey of my father’s life for a biography until Marcel posed the schematic. To be done right the research would have to be categorically culled from many sources all over the world. The episodes that required coverage included the first part of my father’s life in Warsaw and family history, his short stint in Paris before the war, his time in Vilnius during the first part of the war, the time spent in Frankfurt and Copenhagen and wherever else he traveled during the war, his years in Warsaw before he achieved fame for Zly and after, his departure for the United States, and importantly (and often unaddressed in Polish historiography) his years in New York and then Rockford engaged in the battle of ideas as he had fought in Poland.

In recent years the description of this last part of his life is simply described as “Tyrmand made a sharp move to the right and became a conservative.” I argue this point repeatedly with those who put it out there. His ideas were largely consistent his entire life (summed up in one word: FREEDOM) but what changed was the labeling by the intellectual, academic, and media elite. He was always a classical liberal in the Edmund Burke mold who naturally gravitated to the conservative right in the US as that was (and still is) where the classical liberal and enlightenment oriented thinkers reside. He fought against the forces of communism, socialism, fascism, Marxism, and totalitarianism in all of its stripes (which coalesce around “collectivism” without fail) every day of his life using his pen and his mouth. To understand his life it is important to see each of these milieus he found himself in over the course of his life. Marcel set out to do this comprehensively.

During the course of Marcel’s investigation looking for primary source material which he could use to craft a full and accurate fact pattern he discovered things that would have been lost to history if he had not undertaken this effort. Even the chain of events that had him landing on the shores of the new world had been up for debate (did he fly from Israel after visiting his mother or sail on a ship from Genoa like Christopher Columbus?). It was always gratifying to wake up to photos from Vilnius where my father had stayed, or old notes, photos, and letters that Marcel had found. His energy and passion for this project was enough for me to trust in his integrity as a biographer. He was motivated by finding and relaying the truth. Others before him were more interested in crafting “their” narrative about his life. He had many conversations with people in my father’s life that were up until now reticent to talk or had never been sought out (such as fellow jazz aficionados in the United States that Marcel spoke with). Marcel’s comprehensive work on the details that make up a life is exemplary.

The output of all these efforts will serve, I believe, as the definitive literary authority of my father’s life and work and I am proud to endorse this biography. I am also most appreciative of all the investigative work that has gone into this volume as it has enabled my family and me to learn more about my father’s life than we knew before and with research that can be trusted.

So thank you Marcel for showing us, my family and the world, many things we did not (and could not) know before.

Matthew Tyrmand, August 2016, New York City

Na poprzedniej stronie: // Archiwum rodzinne Mary Ellen Tyrmand

W pozostałych rolach:

Osoby, które bezpośrednio lub pośrednio stykały się z Tyrmandem w pociągach podmiejskich, tramwajach, autobusach, trolejbusach, barach mlecznych, knajpach, nocnych lokalach, na dansingach, w restauracjach, zakładach zbiorowego żywienia, bufetach stacyjnych, kawiarniach, na ulicach Warszawy, Paryża, Wilna, Frankfurtu, Oslo, Kopenhagi, Tel Awiwu, Nowego Jorku, Rockford, na placach, skwerach, mostach, dworcach kolejowych, przystankach tramwajowych, targowiskach, bazarach, przed kinami, stadionami sportowymi, aptekami, ślizgawkami, w sklepach, domach towarowych, warsztatach samochodowych, garażach i resztkach ruin, w wyobraźni, i wszędzie indziej:

Mary Ellen Tyrmand

Matthew Tyrmand

Rebecca Tyrmand

Barbara Hoff

Stefan Kisielewski

Jerzy Przeździecki

prof. Zdzisław Najder

Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz

Zofia Hertz

Franciszek Walicki

Zbigniew Herbert

Leszek Zawisza

Leopold Łabędź

Sławomir Mrożek

Witold Gombrowicz

Ludwik Jerzy Kern

Piter von Diggele

Bohdan Tomaszewski

Kazimierz Koźniewski

Maryla Oliwenstein

Jakub Lewit

Krystyna

Rysia

i wielu, wielu innych

OD

Powiedział kiedyś, zaraz po wojnie:

„Ja będę żył długo. Tak jestem zaprogramowany.”

Bo w jego żydowskiej rodzinie mężczyźni bywali długowieczni, już od XVIII wieku. Wujek Ignacy, mistrz brydża, zmarł w 2014 roku, mając ponad sto lat.

Doświadczenie Holokaustu w rodzinie z jednej strony, a przeżycie wojennej gehenny z drugiej tylko utwierdziły go w przekonaniu, że teraz całe życie przed nim, że nie można się bać ani chować głowy w piasek. Postanowił odrodzić się razem z Warszawą. A potem napisać pean na jej cześć.

Ukrywał swoje pochodzenie, ale w czasach, kiedy ludzi skazywano na zagładę ze względu na kształt nosa. Nie wyrzekł się nigdy żadnej z kultur, w których wyrastał. Sam natomiast chciał wybrać, co z nich weźmie ze sobą w podróż przez życie. A była to podróż wśród chmur i błyskawic.

Od najmłodszych lat nasiąkał muzyką, głównie za sprawą sąsiada Wacka, który – tak jak on – mieszkał na rogu Krakowskiego Przedmieścia i Trębackiej. Po latach zagrał na fujarce dźwięki Swanee River, a melodia ta stała się muzycznym sygnałem Jazz Jamboree, którego nazwę zresztą... wymyślił. Mimo że tak naprawdę na żadnym instrumencie grać nie umiał.

Miał talent do języków i nadzwyczajną pamięć. Podczas wakacji na Węgrzech po dwóch tygodniach czytał już miejscowe gazety. Miał także słuch – w Polsce śpiewał, podobno całkiem ładnie, jak na imieninach Romana Waschko, ale w Ameryce przestał. Nie wymawiał litery „r”, co nie przeszkadzało być mu zawsze najgłośniejszą osobą na sali.

Był pełen sprzeczności. Nadwrażliwy i przeczulony na swoim punkcie, a jednocześnie pewny siebie, jak nikt inny. Pierwszą żonę, Małgorzatę, traktował z góry i nie dał jej żyć. – Cielątko – mówił o niej. Dla ludzi bliskich potrafił w środku nocy jechać autem przez całą Polskę. – Tyrmand był dobry na chorobę, nie do życia – wspomina Barbara Hoff, druga małżonka. Gdy jednak ktoś go zawiódł – nazwisko skreślał z listy przyjaciół. Jego autorytetem był Kisiel, a oczkiem w głowie – trójka dzieci przyjaciela. Ale kiedy Stefan – inspirowany zapewne Witkacym – wyrysował mu na masce auta napis DUPA, Leopold nie odezwał się do niego przez kolejny rok. O ludziach niesolidnych czy spóźnialskich mówił: „rozlaźli”. Największą obelgą, którą mógł kogoś obdarzyć, było określenie „mało dojrzały człowiek”. Nie lubiła tego jego trzecia żona, młodsza o połowę Mary Ellen.

– Niski – to pierwsze, co przyszło jej na myśl, gdy się spotkali. Ślubu udzielał im pijany urzędnik. Jej rodzice nie zjawili się – w końcu uciekła z domu dla polskiego, podstarzałego emigranta. A mimo to kochała go od początku, podczas gdy on do kochania żony dojrzał z czasem. Przypomniała o tym sobie i czytelnikom, kiedy 25 lat po jego śmierci w starej, japońskiej komodzie znalazła ich przykurzone listy.

Fiszka // Archiwum Hoovera, Uniwersytet Stanford

Ubarwiał, rozpalając tym ludzkie wyobraźnie. Konfabulował, tworząc ze swojego życia opowieści, których chciało się słuchać. Czynił samego siebie bohaterem większości tekstów prozatorskich, które pisał. Nawet Złego, będącego w latach 50. największym bestsellerem od czasów Trylogii Sienkiewicza. Przez wiele lat zastanawiano się, ile z jego opowieści jest prawdą. Czy, jak bohater Filipa, faktycznie pracował jako kelner w czasie wojny? Czy, jak w opowiadaniach, pływał na statku? Czy rzeczywiście siedział w obozie w Norwegii? Czy aresztowało go NKWD? Czy był w komunizmie prześladowany, czy może protestował tylko w imię pragnienia wygody, możliwości słuchania jazzu i noszenia kolorowych skarpetek? Czy opisał w Dzienniku 1954 siebie? A jeśli tak, ile było tych dzienników?

Choć mówił, że nie pisze do szuflady, to właśnie w jego szpargałach odnaleźć można odpowiedzi na te pytania, istną kronikę życia. Wiele z nieprawdopodobnych anegdot okazuje się prawdą. Jak choćby ta, że udawał podczas wojny Francuza, a do USA przypłynął, niczym Krzysztof Kolumb. – Bzdura, wziął samolot – powtarzali nawet bliscy. Nieprawda.

Inne szuflady odsłaniają jednak ciemniejsze strony życia pisarza: podsłuch w jego domu, donosy najbliższych przyjaciół, pogrom rodziny podczas wojny. Depresję.

Oraz dojmującą samotność i niezrozumienie, trapiące go od najmłodszych lat aż do śmierci. Poczucie sprawiedliwości rodem z westernów i chęć znalezienia odpowiedzi na pytania, na które odpowiedzieć nie można.

W Polsce zbanowany przez cenzurę i zaszufladkowany, jako autor dwóch książek – krążył po literackiej orbicie niczym barwny ptak, który dawno temu wyfrunął z klatki. Za wielką wodą przez ostatnie lata wojował z amerykańskim liberalizmem, tkwiły w nim dziecięce marzenia o walce dobra ze złem, rodem z Dzikiego Zachodu. A on zawsze był w nich szeryfem. Dobrym, Złym i... niskim. Garym Cooperem.

Zmienił to jego syn, kolejny z Tyrmandów. Matthew, bo o nim mowa, od pierwszej wizyty w Warszawie czuje się tu jak w domu. Kiedyś na Dworcu Centralnym zobaczył chłopaka czytającego Złego. – Hej, tę książkę napisał mój ojciec! – wykrzyknął zdziwiony. Ale bardziej zaskoczony był czytelnik. – Chyba żartujesz?! Jesteś synem Tyrmanda? Tego Tyrmanda?

A potem się zaczęło. Szukanie śladów, zbieranie wydań, wznowienie książek, napisanie własnej. Dziś wciąż poszukuje prawdy o sobie, szukając prawdy o swoim niezwykłym ojcu. Często podkreśla, jak bardzo jest do niego podobny. Bardzo chce w to wierzyć, ale jest w tej wierze coś na rzeczy. Ta książka być może przybliży go do prawdy. Jego, ale także Rebekkę, jego siostrę bliźniaczkę.

Drogi czytelniku, przed Tobą opowieść o Leopoldzie Tyrmandzie.

Opowieść o jego życiu oraz o jego śmierci, z którą było inaczej, niż mówiono, a która według przepowiedni miała być taka, jak jego życie: zapisana.

Autor

1. KSIĘGI

Rebecca i Matthew są dziećmi Leopolda i Mary Ellen. Leopold był synem Mieczysława. Mieczysław miał ojca Zelmana, a ten był synem Naftalego. Naftali zaś był synem Mojżesza, a rodzicami Mojżesza – Fajwel i Rebeka.

Potomek kapłana

Działo się to w Warszawie roku tysiąc siedemset siedemdziesiątego szóstego: stawił się w urzędzie starozakonny mężczyzna, który na rękach trzymał dziecię. Dziecięciu temu przy obrzezaniu nadano imię Szraga, a jego kinnui – nazwą świecką na polskiej ziemi – było Fajwel Hacohen. I akt ten, przybyłemu z dzieckiem oraz świadkom przeczytany przez urzędnika, podpisany został. Imię „Hacohen” chłopiec przyjął na cześć praprzodka, który pełnił kapłańską posługę, a „Fajwel” nadano mu od starohebrajskiego Chaima, a znaczyło ono tyle, co „życie”, i tyle, co początek życia rodu, o którym ta opowieść. Tak oto ze zrodzonego „życia” poczęto historię rodziny, która przez wieki kolejne i kolejne pokolenia pielgrzymowała na cztery świata końce, a która zwała się: tier-man.

Ale Fajwel, najstarszy w genealogicznym drzewie przodek Matthew i Rebekki, nie nosił wcześniej tego nazwiska. Nazwisko „Tyrmund” w najodleglejszym miejscu genealogicznego drzewa Tyrmandów pojawia się hipotetycznie, jako niepotwierdzone – obok Szraga Fajwel Hacohen widnieją również „Tirman”, „Tyrmund”.

Bo w XVIII wieku mieć mógł jedynie imię i przydomek. Nazwisko miał dopiero przybrać. Nie po przodkach, nie po symbolach, a z konieczności dziejowej.

Wilk

Gdy Fajwel dorósł, pojął za żonę Ryfkę (Rebekę), córkę Szai, i stało się w roku tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym piątym, że i oni, mając lat dwadzieścia, zostali rodzicami. Pierworodnemu nadali biblijne imię Peres, a narodzonemu osiem lat potem bratu – Mosiek (Mojżesz) Wolfowicz, od niemieckiego wolf, czyli „wilk”, a w hebrajskim ze’eb, gdyż to wilk był symbolem plemienia Benjamina. Wierzono, że moc i właściwości dziecko przejmie wraz z imieniem mu nadanym. Że od tego momentu, zgodnie z tradycją, będzie jego cząstką, trwającą w pamięci nawet po jego śmierci. Nazwisko „Wolfowicz” nadane zostało prawdopodobnie po ojcu, na co wskazuje użycie końcówki -icz, jednak przy Fajwelu w – niepełnych – danych genealogicznych ono nie występuje.

Daje to przyczynek do rozważań o pochodzeniu nazwiska. Ale o tym później.

E.T.A. Hoffmann, rysunek Zachariasa Wernera // Wolne zasoby Wikimedii

Żydzi bez nazwiska

Jest koniec wieku XVIII. Zmieniają się granice Europy, zwycięskie kraje przyłączają podbite terytoria, mapa Starego Kontynentu ulega aktualizacji. Zaborcy mają problem: ogromne rzesze ludzi wyznania mojżeszowego migrują po nowych terenach, opuszczają swoje sztetle i kierują się głównie do miast. Scentralizowane monarchie dążą do objęcia Żydów swoją kontrolą biurokratyczną: by nałożyć na nich podatki, wcielić do armii i ewentualnie wyedukować, choć to akurat było tradycyjnie wewnętrzną sprawą diaspory. Należy więc ujednolicić wszystkim nazwiska, dla porządku. W roku 1787 austriacki cesarz Józef II wydaje patent, w którym nakazuje Żydom w ciągu dwóch lat przyjąć nowe nazwiska. Gdy ktoś odmawia, można go zmusić.

Fajwel żyje w Warszawie, podobnie jak wielu potomków Żydów, którzy przez wieki to przybywali do tego miasta, to znów byli z niego wypędzani. Polski nie ma już na mapie Europy, a Warszawa – od stycznia 1796 do listopada 1806 roku – jako największe miasto Prus Południowych działa pod niemiecką administracją. Od roku 1799 zezwala się Żydom na osadnictwo, Fajwel i inni muszą uiszczać tzw. biletowe oraz opłatę koszerną. W roku 1802, po zniesieniu przywilejów feudalnych, zostają dopuszczeni do cechów rzemieślniczych i urzędów miejskich. Jest tylko jeden haczyk: muszą przyjąć nowe nazwisko. O niemieckim brzmieniu.

Ekscentryk od kotów

Wiedzieć trzeba, że w roku 1804, a więc gdy już narodził się Mosiek Wolfowicz, zjawił się w Warszawie człowiek imieniem Ernst Theodor Amadeus Hoffmann, prawnik. Przysłano go z Płocka jako asesora, choć o nominacji zadecydowały układy towarzyskie. Bo ten – mający szlacheckie korzenie – absolwent gimnazjum w Królewcu zasłynął jako kompozytor i karykaturzysta, a przede wszystkim – literat. Napisał słynną bajkę Dziadek do orzechów, z której francuskiego przekładu Czajkowski uczynił operę. Tworzył satyry i groteski, komponował opery, pisał opowiadania grozy. A przy tym wielbił Mozarta i... koty. Skąd więc znalazł się na urzędniczym fotelu? Na tak pokaźnej liście talentów miał jeszcze jeden, niezwykle cenny: bogatą wyobraźnię. Prawdopodobnie właśnie dlatego jemu powierzono zadanie stworzenia nowych nazwisk warszawskim Żydom, w ramach polityki germanizacyjnej.

Akt urodzenia jednego z prawnuków Fajwela – Hersza Tirmana // Archiwa Alana Thiermana

Akt ślubu Mośka Wolfowicza // Archiwa Alana Thiermana

Nadawanie nazwisk było oczywiście okazją do wymuszania łapówek. Im większa kwota, tym nazwisko dostojniejsze. I odwrotnie – brak pieniędzy groził nadaniem nazwiska ośmieszającego czy uwłaczającego. Wynikać to mogło również z uprzedzeń względem Żydów, na których niejeden asesor znalazł sobie używanie. Tworzył więc Hoffmann nazwiska neutralne, jak pochodzące od imienia ojca Mozesohn – „syn Mojżesza” czy nazw miasta, jak Warschauer, Krakauer. Tworzył nazwiska śmieszne, jak Kanalgeruch – „kanałowy zapach” i Wanzenknicker – „pluskwiana sknera”. Tworzył też zamożniejszym petentom Rosenbaumów – „różane drzewo”, Goldbergów – „złota góra” czy Goldmannów – „złoty mężczyzna”. Co bardziej oświeceni Żydzi sami składali asesorom propozycje, które ci często akceptowali za... odpowiednią opłatą. Czy i Fajwel zaproponował coś błyskotliwemu literatowi? Historia o E.T.A. Hoffmannie jest na poły legendarna, ale i na poły możliwa. Może odpowiedział na pytanie o swój zawód (możliwe, że był tokarzem), może podał mu imiona przodków, a może Hoffmanna zwyczajnie poniosła fantazja i, spojrzawszy na oblicze Fajwela, stwierdził, że przypomina mu ono zwierzęcy pysk?

Wilczy?

Wśród nadawanych nazwisk wiele było tzw. compositów, czyli określeń zbudowanych z dwóch rzeczowników. Od nazwy rośliny, zwierzęcia, zawodu, przedmiotu lub nazwy własnej. Znane są takie, jak Kleeman – „człowiek-koniczyna”, Wolfsohn – „syn wilka” czy Kirschstein – „wiśniowy kamień” i Birnbaum – „grusza”. Te dwa ostatnie nazwiska pojawią się jeszcze w naszej opowieści. Podobnie jak Oliwenstein – „oliwny kamień”.

Tier to po niemiecku tyle, co „zwierzę”. Mann to „człowiek, mąż”. Mund to „pysk”.

Fajwel umarł w roku 1831, nie doczekawszy wnuków – potomków, którzy niedługo później urodzili się obu jego synom. Pierworodny Peres miał dwie żony i siedmioro dzieci. Mosiek Wolfowicz Tyrmund, znany też wcześniej jako Izaak ben Fajwel Hacohen (Izaak syn Fajwela Hacohena), ożenił się z Szają, córką Lewka Szejwacha i Cyrli Wulfow. Urodziło im pięcioro dzieci: Icek (Izaak), Naftali, Mendel, Szmuel (Samuel) oraz Ryfka (Rebeka), która po narodzinach zmarła.

Można się domyślać, jak wyglądała sytuacja materialna w rodzinie Mośka Wolfowicza Tyrmunda. Najstarszy z synów, Icek, był niepiśmienny. Poświadcza to akt narodzin jego syna Hersza, na którym nie umiał złożyć podpisu, a jego nazwisko zapisano: Tirman.

Łania

Urodzonemu w roku 1838 Naftalemu imię nadano od szóstego syna Jakuba, oznaczającego „łanię” – szybką i zwinną. Cechy te przydały mu się w tokarskim fachu, który miał uprawiać do końca życia – najpierw w zakładzie przy ulicy Śliskiej 5 (1870), a potem przy Pańskiej 25 (1908). Nazwisko odziedziczył po ojcu: Tyrmund. Prawdopodobnie także i zawód, do którego przyuczyli się wszyscy trzej bracia. Z Naftalim pracował Mendel, a przy Pańskiej 72 stolarzem był Icek. Adresy zmieniały się jeszcze kilkakrotnie. O czwartym z braci, Samuelu, wiadomo, że w roku 1909 zajmował się handlem na Nalewkach 32.

Zelman, Szejwach i Michał, rok 1900 // Archiwa Alana Thiermana

Na poprzedniej stronie: Max i Charles Thiermanowie w USA, rok 1928 // Archiwa Alana Thiermana

Naftali Tyrmund wziął za żonę starszą o trzy lata córkę Wolfa Szajnowicza, Malkę. Urodziły im się trzy córki, ale wszystkie, czyli Kiwa, Cyrla i Sara, zmarły tuż po narodzinach, kolejno w 1862, 1864 i 1866 roku. Czwartym potomkiem, narodzonym w roku 1867, był Zelman (Salomon) Hersz. Oba imiona, podobnie jak w przypadku Naftalego, były zaczerpnięte z hebrajskiego. Hirsz oznaczało jelenia.

Po nim na świat przyszli Szejwach i Michał.

W międzyczasie zmieniono prawo. W zaborze rosyjskim, pod którym znajdowała się teraz Warszawa, w roku 1845 narzucono Żydom obowiązek posiadania dziedzicznego nazwiska. Do nowego obyczaju podchodzili oczywiście nieufnie. W swojej społeczności Żydzi tytułowali się wciąż po staremu, po staremu też umieszczali napisy na nagrobkach zmarłych. Ale stopniowo się to zmieniało. Zmieniały się też sztetle, a Żydzi zajmowali coraz wyższe pozycje w społeczeństwie.

Akt naturalizacji Charlesa Thiermana // Archiwa Alana Thiermana

Na poprzedniej stronie: Mieczysław Tyrmand, ojciec Leopolda // Archiwum rodzinne Mary Ellen Tyrmand

Ludzie drzew

Gdy w 1902 roku umiera Malka, a Naftali ma już ponad sześćdziesiąt lat, młodsi synowie Szejwach i Michał postanawiają opuścić Polskę.

W przeciwieństwie do Zelmana, nie mają jeszcze dzieci. Dwa lata później wyruszają z Rotterdamu transatlantykiem Potsdam do Nowego Jorku, by już nigdy nie wrócić do kraju. Nie są w linii prostej przodkami Leopolda, ale warto o nich wspomnieć z uwagi na podobieństwo w etymologii nazwiska.

Przyjmują zamerykanizowane imiona Charles i Max Thierman. Mieszkają na Brooklynie, zajmują się tokarstwem, obaj szybko zakładają rodziny. W 1938 roku Charles zostaje znaturalizowany. Na uroczystości nadania aktu naturalizacji powinni być we dwóch, z bratem, tak jak wtedy, kiedy schodzili pierwszy raz na nowy ląd. Ale Maxa już nie ma – zmarł rok wcześniej. Diagnoza: astma i pylica spowodowana latami pracy przy drewnie.

Już w XIX wieku trafili do USA potomkowie Pereca, kiedy zaciągnęli się do armii wojsk Konfederacji. Max i Charles nie byli więc pierwszymi Tyrmandami/Tyrmundami na amerykańskiej ziemi, ale nie byli też ostatnimi. Za kilkadziesiąt lat, również do Nowego Jorku, przypłynie wnuk ich brata.

Jeleń

Sytuacja Tyrmandów przez ostatnie pokolenie poprawiła się. Choć dalej byli rodziną rzemieślników, prowadzili interesy przy lepszych, warszawskich ulicach, a ich pozycja społeczna wzrosła. Kiedy w 1902 roku zostaje uroczyście otworzona – wybudowana za 250 tysięcy rubli – Synagoga imienia Małżonków Nożyków przy Twardej 6, Zelman zasiada w jej zarządzie. Na tej samej ulicy pod numerem 24 prowadzi małą fabrykę lin i kabli.

Zelman, najstarszy z trzech synów Naftalego, został w Warszawie i braci już nigdy nie zobaczył. Dlaczego nie wyjechał z nimi? Miał obowiązki. Przede wszystkim żonę, Surę Zeldę Linde, której w ostatnich latach zmarł brat, a wcześniej – rodzice. Ponadto, po śmierci matki z pewnością opiekował się ojcem Naftalim, który wciąż pracował w zawodzie – jeszcze w 1909 roku prowadził zakład przy Pańskiej 25. A przede wszystkim, Zelman był już wtedy ojcem.

Jego pierworodny otrzymuje imię Mieczysław (Matla). Gdy się rodzi w roku 1894, Zelman ma dwadzieścia siedem lat. Później na świat przychodzą, kolejno: Hela, Mojżesz, Dawid, Jerzy i Ignacy. Po raz siódmy Zelman zostaje ojcem w wieku czterdzieści sześć lat, kiedy w 1913 roku pojawia się na świecie Irena.

Mieczysław

W roku 1917 umiera Naftali – ojciec trzech synów i dziadek jedenastu wnucząt.

Dwa lata później Mieczysław bierze za żonę Marylę, z domu Oliwenstein, z którą zamieszka na ulicy Trębackiej 5. W lepszej, warszawskiej części miasta.

Maryla

Kobieta była od Mieczysława młodsza o sześć lat, ale jej familia miała równie głębokie, żydowskie korzenie. Mimo to różnili się wszystkim.

Oliwenstein to tyle, co „oliwny kamień”. Kombinacja ta świadczy o zamożności przodków, którzy za otrzymanie tak dostojnej nazwy musieli zapewne zapłacić niemałą sumę.

A było to tak. Izaak Oliwenstein i jego żona Zelda mieli syna Lewka. Lewko i jego małżonka Mechla mieli synów: Jankiela, Eljasza i Izaaka. Izaak w roku 1844 został ojcem Szlomo, a ten, z żoną Taubą Sarą Papierbuch, doczekał się dziesięciorga dzieci. Znane są imiona pięciu synów i dwóch córek. W roku 1870 na świat przyszedł Herszel, a potem, kolejno: Chaim, Izaak, Jehuda, Estera, Zelda i w końcu – w roku 1886 – Jakób.

Rodziny Herszela i Jakóba żyły bardzo blisko. Na zachowanych fotografiach widać w ubiorze dzielącą braci różnicę szesnastu lat – w kapeluszach, kroju ubrań i kołnierzyka. Po ułożeniu prawej ręki pozujących do zdjęcia można rozpoznać to samo atelier fotograficzne.

Zdjęcia do niedawna porozrzucane były w różnych miastach na dwóch kontynentach – te i kolejne fotografie udało się odcyfrować i zadatować dzięki współpracy z rodzinnym genealogiem, Isabelle Errerą.

Maryla urodziła się w roku 1900. Nie wiadomo nic o jej siostrze Zosi, która prawdopodobnie odeszła z tego świata jako małe dziecko. Z relacji dalekiej rodziny wynika, że ich ojciec, Herszel, zmarł w młodym wieku na serce. Podobna śmierć spotkała młodszego brata, Jakóba. Ale ten jeszcze za życia otoczył Marylę opieką.

Jakób był w rodzinie postacią kontrowersyjną. Już w wieku dwudziestu czterech lat dorobił się pokaźnej fortuny. Osiągnął sukces jako kupiec, będąc jednocześnie osobą bardzo hojną. Przez najbliższych nazywany był filozofem i przytomnym obserwatorem swoich czasów. W pierwszej kolejności chciał być uznawany za Polaka. Nie był religijny, z szacunku dla rodziny obchodzono jednak w domu Paschę i Jom Kippur.

Na poprzednich stronach: Zdj. 1 Matka Leopolda w czasach szkolnych // Archiwum rodzinne Mary Ellen TyrmandZdj. 2 Pradziadek Leopolda, Szlomo Oliwenstein oraz – prawdopodobnie – Zosia, siostra Maryli // Archiwum Isabelle Errera

Zdj. 1 Ojciec Maryli, Herschel Oliwenstein // Archiwum Isabelle ErreraZdj. 2 Brat ojca Maryli, Jakób Oliwenstein // Archiwum Isabelle Errera

Zdj. 1 Matka Maryli, R.I. Oliwenstein, 1919 r. // Archiwum Isabelle ErreraZdj. 2 Maryla w latach szkolnych // Archiwum Isabelle Errera

Już w 1920 roku mieli z Leokadią Rosenberg wyposażone w telefon mieszkanie w nieżydowskiej części Warszawy przy Wilczej 8. Jakób był znanym importerem skóry. Możliwe, że pomógł w rozwinięciu interesu przyszłemu mężowi swojej siostrzenicy, Mieczysławowi, który zajmował się produkcją skórzanych butów i toreb.

Maryla wyszła za mąż jako dziewiętnastolatka, łącząc rodziny Tyrmandów i Oliwensteinów. Rok później z tego mariażu narodziło się ich pierwsze i ostatnie dziecko.

W roku 1954, także w Warszawie, na poddaszu budynku przy Konopnickiej 6, Tyrmand zapisze:

Nagrobek Naftali Tyrmunda // Archiwum Hoovera, Uniwersytet Stanford

Etymologicznie rzecz biorąc, nazwisko moje nastręcza sporo trudności – „tyr” to byk w językach skandynawskich, a „mand” ma jakieś związki ze staroskandynawskimi czy starogermańskimi prajęzykami, w których oznacza człowieka. Skąd jednak onomastyczne tradycje wikingów u spokojnego, siedzącego od pokoleń w centrum Polski pospólstwa, tego nie wiem. W każdym razie, jak wyraził się pewien młody poeta, nazwisko moje brzmi sprężyście i jędrnie i bardzo jestem doń przywiązany1.

Skrócony odpis aktu urodzenia Leopolda Tyrmanda

Rozważaniami tymi wzbudzi u wielu uśmiech politowania, mimo że znał przecież skandynawskie języki, gdyż spędził w Norwegii, Szwecji i Danii ostatni rok wojny. Bo dlaczego miał szukać etymologii swojego nazwisku w tamtych rejonach? W przyszłości wielu przyjaciół żartować będzie, że Leopold chciał, żeby patrzono na niego jak na rosłego wikinga. Na pytania o swoje pochodzenie i nazwisko odpowiadać będzie przekornie: kurlandzkie. Siedem lat później, siedząc na poddaszu kamienicy na Mariensztacie, jeszcze raz zapyta:

Skąd takie nazwisko do mizernych, warszawskich sklepikarzy z dziada pradziada? Jakie nieodcyfrowane krzyżówki i wędrówki nieznanych protoplastów przywiodły je do pośledniejszych regionów warszawskich spisów ludności?2.

Dopiero w latach 70. ze zdumieniem odkryje, że nazwisko być może wymyślił inny pisarz – wspomniany już wcześniej E.T.A. Hoffmann. Okaże się również, że sporo przypuszczeń Leopolda będzie trafnych... jeśli nie liczyć kurlandzkiego barona. Na stare lata powie Mary Ellen, trzeciej żonie: tier-man to tyle, co animal man.

Współcześnie Alan Thierman, wnuk Maxa Thiermana, zajmuje się tworzeniem drzewa genealogicznego rodziny. Na pytanie o etymologię nazwy rodu odpowiada:

– Powiedziano mi kiedyś, że „tier” wzięło się od drewna. Zajmowali się nim przecież wszyscy przodkowie: Max, Charles, Naftali.

Czy rzeczywiście? W językach skandynawskich „drewno” i „drzewo” brzmią podobnie: trä, tre, træ. Ale biorąc pod uwagę tzw. przestawkę w wygłosie, byłoby to wątpliwym tłumaczeniem, nawet wobec tak bogatej wyobraźni, jak ta charakteryzująca ekscentryka Hoffmanna. Po niemiecku tier to po prostu „zwierzę”.

Tyrmand miał poniekąd rację.

Wolfowicz, Naftali, Hersch – wilk, łania, jeleń. Syn Mieczysława zaś to Leopold – lew, „najodważniejszy z ludu”, animal man. Człowiek o zwierzęcym pysku.

Chaos, który panował w nazewnictwie, uniemożliwia cofnięcie się w czasie dalej niż do Fajwela Hacohena. Od niego zaczyna się datowanie tyrmandowe.

W drzewie genealogicznym widnieją potem różne wersje zapisu: Tyrmund, Tyrmand, Tirman, Tyrman. A u emigrantów: Thierman, Tyrmond i wiele innych wariantów. Zmieniano poszczególne litery i sylaby. Aż do Zelmana, który stał się Tyrmandem. Trudno dociec, czy zadecydował przypadek, pomyłka urzędnicza – jak w przypadku Icka – czy też naturalny proces językowy, zmieniający „u” na nieco prostsze w ułożeniu ust „a”. Prawdopodobnie jedno i drugie, zwłaszcza że nazwisko Tyrmand będzie niemiłosiernie przekręcane i później, jakby samogłosce w jego ostatniej sylabie dane było żyć własnym życiem. Na przykład w tym samym czasie Mieczysław i Leopold w dwóch różnych drukach będą mieć nazwiska Tyrmund i Tyrmand.

W przyszłości autor Złego podpisywany będzie czasem jako Leopold Tyrmond lub... Leonard Tyrmand.

– Jak on się właściwie nazywał?3 – zapyta żartobliwie w roku 1990 na łamach „Przekroju” Ludwik Jerzy Kern.

Pewnym jest, że dnia szesnastego maja roku tysiąc dziewięćset dwudziestego, w Warszawie, stawił się w urzędzie mężczyzna, który na rękach trzymał dziecię. Dziecięciu temu nadano imię Leopold. I akt ten, stawającemu i świadkom przeczytany przez urzędnika, podpisany został. Tak ze zrodzonego życia – „chaim” – rozpoczęła się historia Leopolda Tyrmanda.

Na następnej stronie: Przed państwem Leopold Tyrmand. 1920 r. // Archiwum rodzinne Mary Ellen Tyrmand

1 L. Tyrmand, Dziennik 1954. Wersja oryginalna, Warszawa 2011, s. 511.
2 L. Tyrmand, Filip, Warszawa 2010, s. 60.
3 Zob. Barwny ptak na beznadziejnym tle, „Przekrój”, nr 2338/1990, s. 10.

2. SZERYF

– Wielkich rewolwerowców cechuje przede wszystkim zimna krew – bąknął. – Krzysiu, a czy ty wiesz, co to jest prawo?

– Wiem. Jest to coś, czego broni się do ostatniej kropli krwi przed zbrodniarzami. Czytałem o takim jednym szeryfie i detektywie. Ten był na medal!

Najbardziej lubił, gdy zwracano się do niego po prostu: Leopold Tyrmand. Bo lubił to swoje imię i nazwisko. Jak emblemat.

Ale w tamtych czasach mówiono, po prostu, Loluś.

Przyszedł na świat, kiedy krystalizowała się nowa mapa Europy, która rozpadła się za czasów Fajwela Hacohena. 19 marca 1920 roku Piłsudski został marszałkiem. Trwała wojna polsko-bolszewicka. Dwa tygodnie przed narodzinami Lolka polska armia zdobyła Kijów, wjeżdżając do miasta zdobycznym tramwajem. Także w maju, trzy dni po Leopoldzie, na świat przyszedł jego przyszły przyjaciel, Karol. Wojtyła.

Gdy Polska odzyskała niepodległość w 1918 roku, wiadomym było, że wszystkie drogi prowadzić będą do jej stolicy – Warszawy. A tę zamieszkiwało – po Nowym Jorku – najwięcej Żydów na świecie. Ich sytuacja zmieniła się przez ostatnie lata. W roku 1920 roku mogli już swobodnie wybierać miejsce zamieszkania. Najbardziej znana w stolicy była tzw. żydowska dzielnica, przez samych mieszkańców dzielona na północną i południową, a którą Słonimski nazywał „ostatnią twierdzą obskurantyzmu”. Na Nalewkach, Gęsiej czy Franciszkańskiej Żydzi stanowili do 90% ludności.

Każda kamienica oblepiona szyldami, każde podwórze otaczają czteropiętrowe oficyny, a w ich wnętrzu wre praca: krawaty, sztuczne kwiaty, portmonetki, pudełka, torebki i długa lista wyrobów kiepskiej galanterii, która zalewała dawniej rynki wschodnie (…). Gwar, rejwach, pośpiech tętni w tych wielkich parapodwórzowych kamienicach. (…) Płynie sznur ładownych wozów. Rozpaczliwie brzęczą dzwonki zatarasowanych tramwajów. Tragarze uginają się pod nadmiernym ciężarem (…). Obok wielkich firm o milionowych obrotach, tulą się jakieś nędzne sklepiki, a po chodnikach, w bramach i podwórzach natrętnie narzuca się ubogi handel koszykowy, gdzie cały kapitał zakładowy wynosi pięć czy siedem złotych1.

Bogatsi, jak Zelman Tyrmand czy Szlomo Oliwenstein i Ignacy Tyrmand, mieszkają w lepszej części żydowskiej dzielnicy, odpowiednio – na Twardej i Pańskiej. Jeszcze inni asymilują się i wybierają życie wśród katolików – jak Mieczysław i Maryla Tyrmandowie, którzy postanawiają zamieszkać na Trębackiej, tuż przy Krakowskim Przedmieściu.

Z niewieloma ludźmi Leopold podzielił się prawdą o swoim pochodzeniu, dzieciństwie i dorastaniu. Oddajmy głos Sławomirowi Mrożkowi:

Chłopiec z bardzo przeciętnej, niezamożnej rodziny w przedwojennej Warszawie. To jeszcze nic takiego, więc dodajmy: z żydowskiej rodziny. Oczywiście, może dać do myślenia tylko tym z nas, którzy mają pewną wiedzę o tamtych czasach i okolicznościach. Między innymi – o rozwarstwieniu społecznym, majątkowym i kulturowym, wyznaniowym i narodowościowym, czyli o podziale Przeznaczenia na piętra i komórki, z których prawie nie ma wyjścia. Leopold urodził się w pułapce, no, ale mogło być i bywało gorzej. Ale – i tu zaczyna się jego problem całkiem już osobisty – Leopold przyszedł na świat z wielką namiętnością, z miłosną energią w każdym tego uczucia wymiarze, zmysłowym, intelektualnym, emocjonalnym. I nie była to miłość, która by chciała być miłością platoniczną. Więc między tym, co było mu dane, a tym, co czuł i czego chciał, widział, wiedział, czy sobie wyobrażał – była ogromna różnica, a zatem musiało powstać napięcie2.

Nie mogło być inaczej. Mieczysława i Marylę różniły status familii, wiek i środowisko, z którego się wywodzili, a także podejście do religii. Łączyła ich jednak miłość, której owocem był Leopold. Lolek, Loluś, Lolo, Lopek, Poldek.

Mieczysław pochodził z rodziny ortodoksyjnej. Jego status materialny był z pewnością lepszy niż przodków. Głównie za sprawą ojca, Zelmana, który nie tylko był członkiem zarządu synagogi przy Twardej 6, ale też założył swoją niewielką fabrykę w lepszej, południowej części żydowskiej Warszawy. Na Śliskiej, Pańskiej czy Twardej spotkać można było najpobożniejszych i najbardziej konserwatywnych Żydów warszawskich.

Maryla nie przykładała wagi do religii, wychowywała się bowiem w środowisku zasymilowanych, zamożnych mieszczan. Świadczą o tym wcześniejsze zdjęcia: podczas wciąż trwającej I wojny światowej spędza wakacje w letniskowym Świdrze, nieopodal Otwocka, gdzie oddaje się grom przeznaczonym dla panienek z dobrych domów.

Od lewej: Maryla, jej mama, kuzyn Paweł, Leokadia Rosenberg, jej mąż – Jakób Oliwenstein oraz siostra Leokadii, Anna. Na ziemi – kuzynki Maryli. Zdjęcie zrobione w Świdrze koło Otwocka, w roku 1917. Kijki trzymane w ręku służą do tradycyjnej gry w serso. // Archiwum rodzinne Mary Ellen Tyrmand

To zderzenie dwóch światów i dwóch kultur znalazło odbicie w dzieciństwie Leopolda, rozdartego między diasporą a tętniącą życiem Warszawą. Ze wspomnień Ignacego Tyrmanda – którymi podzielił się z genealogiem Oliwensteinów – wynika, że Tyrmandowie obchodzili tylko trzy święta rocznie: judajskie Rosh Hashanah, Jom Kippur i katolicką Wielkanoc.

Leopold zapisze po latach, że z domu wyniósł szacunek do religii, ale bez przymusu praktyki. Jednocześnie ze wspomnień trzeciej żony wynika, że przeszedł obrzęd bar micwy.

Działo się to prawdopodobnie 17 maja 1933 roku – dzień po jego 13 urodzinach. Czy rzeczywiście założone miał tefilin i odczytywał fragmenty Tory z komentarzami? Pewnym jest, że czterdzieści lat później zostanie poproszony przez rodzinę w Izraelu o odczytanie fragmentów Tory. Wejdzie wówczas zdenerwowany na mównicę i po chwili namysłu, litera po literze, zrobi to. Mimo braku praktyki języka i religii przez tyle dekad.

Na następnej stronie od lewej: Maryla, Anna oraz Leokadia, trzymająca rękę na ramieniu męża, Jakóba Oliwensteina. Uwagę zwraca napis na kijku trzymanym przez Jakóba: MARYLA. Służył jej prawdopodobnie do gry w palanta lub polo. // Archiwum Isabelle Errera

Jeszcze ciekawsze będzie stwierdzenie drugiej żony, Barbary Hoff, że Leopold przyjął chrzest w wieku jedenastu lat. O bar micwie jej nie wspomni, tak jak Mary Ellen nigdy nie dowie się o chrzcie. A wielka miłość Leopolda z lat 40., która – jak twierdzi – nawróciła go na chrześcijaństwo, skonstatuje, że rodzice Leopolda nie byli religijni.

A jednak Tyrmand z rozrzewnieniem wspomina po latach konkurs na przystrojenie stołów wielkanocnych, którego fotografie oglądał w magazynie „As”. Na łamach „Przekroju” radzić będzie, jak przygotowywać podarki pod choinkę. W Paryżu i Warszawie odwiedza katolickie świątynie, a w podróż za ocean zabierze ze sobą i modlitewnik, i obrazek Matki Boskiej. Z polskiej kultury wyniesie zabobony i wiarę w przepowiednie. Mając sześćdziesiąt lat, dalej będzie przysiadać na stołku, kiedy cofnie się do domu, czy łapać się za guzik na widok kominiarza. Zwyczajami tymi zarazi rodzinę.

Do 1928 roku żył Jakób, a do 1931 – Szlomo Oliwenstein. A także siedmioro rodzeństwa ojca, z których Irena i Ignacy starsi byli od Lolusia o raptem siedem i dziewięć lat. Ten drugi nauczył grać Lolka w brydża, co już jako pisarz Tyrmand wplecie w losy Mikołaja Planka, bohatera Życia towarzyskiego i uczuciowego. Ignacy przeżyje całe rodzeństwo. Pochowany zostanie w 2014 roku.

Pewnym jest, że Tyrmandowie zamieszkali przy ulicy Trębackiej 5, kilka metrów od Krakowskiego Przedmieścia, na wysokości pomnika Adama Mickiewicza. Dziś Trębacka jest małą uliczką, na jej rogu znajduje się kino „Kultura”. Ale kiedyś...

Dawniej była ulicą Dziekańską, nazwę zmieniono w 1770 roku. Pod koniec XVIII wieku stało tu kilka kamienic i drewnianych domów, do których panowie często zaglądali w celu doświadczenia uciech. Ulica była wąska, brudna i nieoświetlona. Jak pisał Franciszek Zabłocki w komedii Mężowie poprawieni przez swoje żony z 1781 roku:

Nie po drodze nam była ulica Trębacka

Po cóż tam pan wyboczył? Błotna ta ulica

Nie najlepiej podobno w Warszawie dziś słynie!

Podobno, że się tam pan do którejś zaleca?

Winszuję gustu — Śliczne, prawdziwe boginie!

W drugiej połowie XIX wieku gubernator Warszawy rozkazał przesiedlić nierządnice na Towarową i tak zakończył się niechlubny rozdział w historii ulicy.

Wkrótce Trębacką poszerzono. Wybudowano piękne budynki, jak Dom Dochodowy Teatrów Rządowych projektu Szyllera czy kamienicę Karola Scheiblera według pomysłu Lilpopa i Dziekońskiego. Położono kostkę i oto na początku XX stulecia Trębacka stała się ważną osią komunikacyjną. 20 czerwca 1908 roku przejechał tędy pierwszy wóz tramwaju elektrycznego, linii nr 5, który zastąpił tramwaje konne. W lipcu tego samego roku biegło tu już pięć tras.

Nazwa ulicy wzięła się podobno od trąbek wozów pocztowych, wyjeżdżających spod gmachu dawnej Poczty Saskiej, mieszczącej się na rogu z Kozią. Inni twierdzą, że mieszkali tu niegdyś trębacze, ale któż to dziś ustali na pewno?

Tyrmandowie mieszkali po nieparzystej stronie ulicy, w niższej, dwupiętrowej kamienicy o spadzistym dachu. Na parterze mieściło się fotograficzne atelier „Jonusia”. Naprzeciwko, w eleganckim budynku Scheiblera siedzibę miała słynąca z produkcji doskonałych wizytówek i bilecików pracownia graficzna G. Wattsona przy Trębackiej 4.

Widok na zachód. Rosyjskie napisy na szyldach wskazują na okres tuż przed I wojną światową. // Archiwum Marcela Woźniaka

Widok na zachód. Okna Tyrmandów wychodziły na kamienicę Schleibera. // „Warszawa na starej fotografi”

Mieszkali w miejscu tętniącym życiem. Sąsiadujące Krakowskie Przedmieście – z elektrycznym oświetleniem – było głównym traktem Starego Miasta. Pełne afiszów, kawiarni, restauracji. Jak w balladzie Na Krakowskim Przedmieściu Mieczysława Fogga – pierwszego barda Warszawy, który w 1922 śpiewał w chórze w kościele Świętej Anny.

Gdy przyjadą do mnie goście z innych krajów, innych miast,

Pójdę z nimi na Krakowskie, na królewski stary trakt.

Gdy przyjadą do mnie goście, nawet gdyby padał deszcz,

Pójdę z nimi na Krakowskie, tam gdzie moknie Adam wieszcz.

Refren:

No bo nawet jeśli pada deszcz, na Krakowskim Przedmieściu,

Jeszcze bardziej spacerem chce się przejść, po Krakowskim Przedmieściu,

Tak, jak kiedyś pan Prus spacerował z fasonem,

W bramach chował się tłum, a on szedł z parasolem.

Ci, co biegną do bram, pewnie są nie z Warszawy.

Pan Mickiewicz, jak ja, nie ucieka do bramy.

Ma coś w sobie ta ulica, pewne jak dwa razy dwa,

Że się muszą ją zachwycać od trzech setek z górą lat.

Do Łazienek nieraz chodzę, gdy wiosenny ładny dzień,

A Krakowskim muszę co dzień, nawet gdy największy deszcz.

I tam, w centrum Paryża Wschodu, w jednym z pokojów Mieczysław Tyrmand miał skład materiałów rzemieślniczych. Mieszkanie było eleganckie, a kamienica – mimo że mniej wystylizowana niż sąsiednie – szykowna. Zmożony głodem Tyrmand zapisze w Dzienniku 1954, że brakowało łazienki i własnego pokoju, ale zaprzeczą temu wspomnienia innych świadków.

– Bzdura! – śmieje się Barbara Hoff, druga żona Leopolda. – Jego matka opowiadała mi, jak Lolek nie chciał się myć po przyjściu do domu. Więc przekupywała go czekoladą i siłą zaciągała do wanny. W domu służyła ponadto niania, co w tamtych czasach nie było czymś wyjątkowym.

Również kolega ze szkolnej ławki, Kazik Palicki, twierdzi, że biedy u Tyrmandów nie było.

– W kilkupokojowym, gustownie urządzonym mieszkaniu z łazienką i telefonem – co nie było wówczas na porządku dziennym – jedno pomieszczenie pełniło funkcję składu skór na obuwie. – wspominał w wywiadzie. – Poznaliśmy się w roku 1935, kiedy trafiłem do prywatnego gimnazjum im. Kreczmara. Dłużej ode mnie zna go chyba tylko Marian Senator, bo mieszkali po sąsiedzku. Tyrmand przy Trębackiej, Senator na rogu Bednarskiej i Krakowskiego Przedmieścia. Rodziny były w dobrej komitywie, gdyż firmy ojców zaopatrywały wojsko. Poldi żartował nawet, że gdyby nie tata, połowa żołnierzy w Warszawie chodziłaby boso3.

Każdego ranka Mieczysław Tyrmand wyruszał w liczącą niewiele ponad kilometr drogę do pracy w górę Krakowskiego Przedmieścia. Na placu Zamkowym odbijał w Miodową, przecinał plac Krasińskich i docierał do swojej – jednej z ponad dziesięciu pod tym adresem – pracowni skóry przy Franciszkańskiej 35. Szył tam wspomniane buty, ale zajmował się też robieniem toreb i galanterii skórzanej, być może dzięki wsparciu Jakóba Oliwensteina.

W poprzek zdjęcia biegnie Krakowskie Przedmieście. W środku kadru – Plac Saski z Soborem Prawosławnym św. Aleksandra Newskiego. Za soborem widać Pałac Saski. // Wolne zasoby Wikimedii

Ówczesna mapa Warszawy. Nieopodal Trębackiej – Ogród Saski, Teatr Letni // Wolne zasoby Wikimedii

Leopold rankiem wyruszał w stronę przeciwną. Zbiegał po schodach, mijając fotograficzne atelier, i wybiegał na wąską ulicę Trębacką, po której kursowały tramwaje. Gdy skręcał w prawo, widział wielki cokół z Adamem Mickiewiczem, a na rogu ulic mijał Studio Filmowe „Falanga”. Musiał słyszeć o Tahitance Reri – aktorce, z którą Eugeniusz Bodo w studiu na Trębackiej 1 kręcił filmy z niezwykłą scenografią dżungli, bagien i palm. Reri z mało znanej, hollywoodzkiej statystki stała się gwiazdką polskiego kina, a personel techniczny przy Trębackiej 1 na cześć aktorki... nazywał jej imieniem reflektory!4 Czy młodzi fani srebrnego ekranu zaglądali przez szyby i zakradali się na podwórze warszawskiego Hollywoodu, stojącego po sąsiedzku?

Po minięciu studia czekała go nieco ponad dwukilometrowa marszruta do gimnazjum przy Wilczej 41. Dochodził do Nowego Światu, przecinał skrzyżowanie Alei Jerozolimskich i 3 Maja, dalej plac Trzech Krzyży i po chwili z Marszałkowskiej skręcał w Wilczą. Blisko było stamtąd na Agrykolę i na Legię. Na Trębackiej trasę miał także tramwaj, którym zabierać się mógł w stronę ulicy Puławskiej, na mecze swojej ulubionej Warszawianki.

Gdy Mieczysław Tyrmand pracował fizycznie w centrum żydowskiej dzielnicy, jego małżonka Maryla przesiadywała w kawiarni „Mała Ziemiańska”. Nigdy nie pokazywała się z nim na mieście, zawsze wybierała towarzystwo pięknych dam. Lokal, który sobie upodobała, w dwudziestoleciu międzywojennym cieszył się wielką sławą i jednoznacznie kojarzył się z elitą – intelektualną, literacką, towarzyską. Gdy po I wojnie światowej zamknięto kawiarnię „Pod Pikadorem”, właśnie tu skierowali swoje kroki Julian Tuwim, Jarosław Iwaszkiewicz, Kazimierz Wierzyński, Antoni Słonimski i Jan Lechoń, by całe popołudnia spędzać na dyskusjach i żartach. Bywać w „Małej Ziemiańskiej” – znaczyło obracać się wśród elit.

Wychowaną w dobrym i zamożnym domu Marylę ciągnęło do tego środowiska. Być może była to chęć przynależenia do właściwego sobie – w jej mniemaniu – świata Warszawy. Ponieważ nie pracowała, w lokalu bywała bardzo często, przysłuchując się siedzącym przy sąsiednich stolikach Skamandrytom.

Zapamiętał ją z tych czasów Antoni Słonimski, który wspominał po latach i Barbarze Hoff, i Stefanowi Kisielewskiemu, że Maryla była nieprzeciętnie piękną kobietą o niebieskich oczach i blond włosach – o urodzie niemal aryjskiej. Gdy siedziała przy kawie, pod stolikiem przemykał na czworaka mały chłopiec w atłasowym ubranku. Był to jej syn, Lolek Tyrmand. Bawił się w towarzystwie mamy i jej znajomych, nieświadomy do końca znaczenia ich nazwisk ani tego, że wielu z nich pozna w przyszłości osobiście, jako dorosły człowiek. Jednych będzie gościć, innych atakować na łamach gazet. Wtedy jednak żył życiem mamy – pięknej i wytwornej kobiety, której świat tak bardzo odbiegał od świata jego ojca i dziadka.

Na następnej stronie: Zdjęcie Maryli Tyrmand wydrukowane w postaci pocztówki, rok 1922. Na odwrocie życzenia zapisane przez Marylę. // Archiwum rodzinne Mary Ellen Tyrmand

O ojcu5:

Mój biedny, kochany ojciec (…) całe życie marzył o bogactwie, do którego nigdy nie doszedł, natomiast był imponująco, krystalicznie uczciwy, co z westchnieniem stwierdzał, albowiem cecha ta nie pomagała mu w pogoni za zamożnością, w Boga zaś wierzył, ale bez dewocji i gorliwych praktyk, przeto ogólny rachunek zawierał katastrofalne błędy, których nie potrafił sobie wytłumaczyć. I oto rzecz zadziwiająca: po tylu, tylu latach, te same elementy tkwią we mnie, jak odwieczne, zardzewiałe ze starości gwoździe. (…) Moją religijność życie wzmocniło, ale to, co wyniosłem w jej zakresie z domu, pozostało jej dominantą: jest ona bardzo szczera i równie niegłęboka. Wreszcie głód bogactwa zastąpiłem głodem osiągnięć życiowych, sukcesów w pracy, dokonań. Z grubsza biorąc, jest to niemal to samo.

Dom był dla mnie kiedyś rezerwuarem ciepła i bezpieczeństwa, moje o nim wspomnienie jest wypełnione uczuciem przytulności i nudą. Zresztą wojna wykazała, jak kruche są takie małomieszczańskie egzystencje, ich nieatrakcyjność sprawia ponadto, że się za nimi nie tęskni. Najcięższym zarzutem przeciw memu domowi jest to, że nie budził we mnie ambicji. Drugim – nieco lżejszym – że nie stanowił dla mnie nigdy autorytetu intelektualnego, nie dawał intelektualnych podniet.

O Maryli, choć z przymrużeniem oka, Barbara Hoff powie: nietknięta myślą, za to uśmiechnięta, przeglądająca się w lustrze, miła, towarzyska.

Edytując Dziennik w latach 70., z wyrażenia „Mój biedny, kochany ojciec” Tyrmand wykreśli słowo „kochany”.

Leopold miał jednak komu zazdrościć i na kim się wzorować. Choćby sąsiadom, dużo zamożniejszym od Tyrmandów, i ich synowi, Wackowi – pierwszemu starszemu koledze, którego chciał naśladować.

Ślubna fotografia rodziców Leopolda, Mieczysława i Maryli Tyrmandów, Warszawa, 1919 r. // Archiwum rodzinne Mary Ellen Tyrmand

Na dnie wspomnień rysuje się niewyraźnie niska, krępa sylwetka w owijaczach koloru khaki i ogromnej rogatywce, jakie nosili żołnierze polskiej piechoty na samym początku lat dwudziestych. Twarzy nie pamiętam, pamiętam jedynie liczne na niej ślady po ospie – czyli dzioby. Wacek wynurza się z mych wspomnień na tle ulicy Sapieżyńskiej czy Bonifraterskiej; były to ulice niezmiernie warszawskie i nader charakterystyczne dla owego okresu – pełne niskich, odrapanych murków i ubogich, bezbarwnych czynszówek, których gołe, prostackie fasady i okna określały jakiś wzruszający klasycyzm stylu starej, warszawsko-ulicznej biedy. Niedaleko był także plac Broni, widzę siedzącą na ziemi postać Wacka w rozpiętym mundurze, z wyciągniętymi, krótkimi nogami w owijaczach, grającego cicho, niezręcznie, a urzekająco na ustnych organkach. I jeszcze widzę go na ławce w Ogrodzie Saskim, obok pawilonu Kropli Mleka, przy nieistniejącej już bramie od strony ulicy Fredry albo tuż przy wielkiej fontannie: zaleca się wtedy z dużym wdziękiem, choć lekko sepleniąc, do nianiek i bon, pilnujących dziecięcych wózków lub rozbieganych za kółkami pięciolatków. Wreszcie – najwyraźniej – widzę go w przestronnej kuchni naszych zamożnych sąsiadów, bez pasa i bez czapki na pokrytej ciemną rekrucką szczeciną głowie, siedzącego za kuchennym stołem i przed ogromnym mielonym kotletem dzieła ducha i rąk Marysi – służącej w tym domu i narzeczonej Wacka.

Leopold Tyrmand, lat 6. W ułańskim czako, opierający się o krzesło. Za nim, druga od lewej, Maryla Tyrmand. Przyjęcie dla dzieci z zamożnych, polskich domów. // Archiwum rodzinne Mary Ellen Tyrmand

Napisał te słowa nie w dziennikach, ale w książce U brzegów jazzu. Wacka wymienił jako jednego z pierwszych, którzy pokazali mu muzykę.

Po nim byli koledzy z basenów Legii – Lutek Figowe i Artur Lilenfeld. Starsi, wysportowani, przerzucający się tytułami jazzowych albumów. Gwizdali i nucili melodie, zasłyszane na niemieckich kanałach radiowych, które już pod koniec lat 20. zaczęły puszczać jazz. Sama Legia była instytucją kulturalną – dzieciaki zostawały w Warszawie na wakacje, by móc tam chodzić. Ale na fascynację tą muzyką Leopold miał jeszcze kilka lat poczekać.

Bardzo chciał przynależeć do męskiego świata. Jako wrażliwy humanista, chłonący wiedzę o świecie i kulturze na własną rękę, starał się jednocześnie dotrzymać kroku warszawskim rówieśnikom, do których grupy pragnął przynależeć. Po latach przewijać się to będzie w jego opowieściach, jak choćby w fantazjowaniu o grze na prawym skrzydle w drużynie hokejowej. Odbiciem tego samochwalstwa będą przechwałki w listach do Mary Ellen, postacie Zbyszka w Złym oraz Mikołaja w Życiu towarzyskim i uczuciowym.

Barbara Hoff potwierdza, że wspomnienia młodzieńczych lat tego bohatera brzmią, jak z życia Leopolda wzięte6:

Był chłopcem, który nie rozumiał samego siebie. A przecież od najmłodszych lat, na prywatkach i wieczorach szkolnych, szukał tylko zbratań z chłopcami, wynosił sojusz z mężczyznami ponad zbliżenia z kobietą. Rozdygotany z zachwytu dla wszystkiego co kobiece, dla kobiecego zapachu, kobiecej, głupawej przewrotności i antylogiki, podkreślał na każdym kroku swe uwielbienie dla męskiej niezależności, męskich umiłowań, jak siła, lojalność i zmysł gry. Gdy wszyscy tańczyli, stał oparty o fortepian albo siedział przy perkusji, w pozie oznaczającej ironiczną obojętność. Podbierał z pianistą melodie i patrzał ze skrywanym smutkiem na tańczących i rozbawionych. Zazdrościł im, że potrafią się bawić, nie myśląc o niczym poza zabawą, zapominając beztrosko o tym, że zawsze i bez przerwy dbać trzeba o dumną niezależność wobec każdego nacisku, który przychodzi z zewnątrz, tak błahego nawet jak apel rozgrzanego ciała dziewczyny. Męczyła go obsesja godności, wykrzywiająca się łatwo w urażoną wrażliwość. Albowiem jak tu uwolnić się od warunkujących wszystko współzależności tylko dlatego, że właśnie jest zabawa?

Pierwsze rozczarowania miłosne i pierwsza rozbita warga nigdy nie są tematem męskich przechwałek. W przypadku Tyrmanda obraz dzieciństwa, który odmalowuje w swoich utworach, zawsze zakryty jest pewną maską, nanizaną na oś niedopowiedzeń.

W nieopublikowanym opowiadaniu Yellow Pad wspomina taką inicjację. Ze wspomnień wynika, że nieraz musiał się bić i bójki te przegrywał. Nie mógł pojąć, jaki brak refleksji przepełnia umysły jego dwunastoletnich przeciwników. Kiedy leżał na ziemi z zakrwawioną twarzą, patrzyli na niego z pogardą. On sam również o sobie myślał w ten sposób, zarzucając sobie tchórzostwo i zastanawiając się, czy jest w ogóle możliwy kompromis pomiędzy szacunkiem do samego siebie a przemocą. „Ścigałem niemożliwe” – napisze po latach w tekście Yellow Pad, którego punktem wyjścia będzie postawiona przez astrologa wróżba. W Filipie tytułowy bohater – alter ego Lolka – przyzna, że jako siedmiolatek był bity przez kolegów. W Dzienniku 1954, po wizycie na imprezie nastolatków, w wieku lat trzydziestu czterech, 23 stycznia zapisze:

Za moich czasów faceci, facetki, wszystko było jakieś inne, lepsze, ciekawsze, zabawniejsze – powtarzałem sobie, wracając do domu. Co za bzdura, takie myśli! Na pewno byliśmy co do joty, tacy sami, mieliśmy takie same krostki na podbródkach, niezręczne, tanie kołnierzyki, tak samo powtarzaliśmy stale „kurwa mać”, uważając słowa te za znamię potęgi indywidualności. Jedyna różnica, że ja byłem wtedy młody. Miałem zdrową wątrobę i nerki, nieprzebrane złoża witalności i ogromną śmieszność w sylwetce, sposobie bycia, odezwaniach i przekonaniu o samym sobie. Tę śmieszność, która dziś tak raziła mnie u innych.