Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Uaktualnione i rozszerzone wydanie bestselleru o Bieszczadach.
Ta książka to klucz do poznania Bieszczadów. I to wcale nie powierzchownie, ale do głębi. Na podstawie swoich długoletnich doświadczeń autor książki pewnie prowadzi czytelnika po drogach i bezdrożach, meandrach przeszłości i dnia dzisiejszego Bieszczadów. Niczego nie narzuca, a tylko wskazuje szlaki do skarbów, które można tu odnaleźć. Bo Bieszczady są magiczne, lecz ta magia dostępna jest jedynie tym, którzy wiedzą, gdzie i na co należy patrzeć. Nie są skąpe, ale nie obdarowują każdego tak samo. Mierzą wędrowców własną miarą, ceniąc szczególnie tych, którzy przemierzają swoją drogę z szacunkiem i pokorą.
Adrian Markowski – autor na poły przewodnika, na poły reportażu – zaprasza na ścieżki bardziej i mniej znane, leżące na szlakach, poza nimi, a także we wnętrzu każdego z nas. Pokazuje, że każdy, jeśli tylko zechce, może przeżyć na tych rubieżach prawdziwą przygodę. Bo choć Bieszczady nie są już dalekie i dzikie, zawsze były i wciąż pozostają wyzwaniem. Każdy musi tu wydeptać swoją ścieżkę. Ta książka to pierwszy krok.
Obecne wydanie zostało rozszerzone i uaktualnione tak, by odzwierciedlało bieszczadzką rzeczywistość w 2025 roku.
Adrian Markowski ‒ pisarz i poeta, autor tomu opowiadań „Sąsiady” (zekranizowanego przez Grzegorza Królikiewicza), tomiku piosenek „Niebo nad Caryńską”, „Bieszczadów dla tych, którzy chcą je poznać naprawdę” oraz książek dla dzieci „Na tabliczkę sposób nowy, sama wchodzi ci do głowy” i „Na dzielenie sposób nowy, samo wchodzi ci do głowy”, a także „Bieszczadów dla małych i dużych odkrywców” oraz przewodnika „Warszawa. Przewodnik dla młodszych i starszych podróżników”; dziennikarz, redaktor i tłumacz.
Z tą książką zrozumiesz i pokochasz Bieszczady.
Krzysztof Potaczała, autor m.in. trzytomowego cyklu „Bieszczady w PRL-u”, „To nie jest miejsce do życia. Stalinowskie wysiedlenia znad Bugu i z Bieszczad” i „Zostały tylko kamienie. Akcja Wisła, wygnanie i powroty”.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 2 godz. 48 min
Lektor: Kosior FilipFilip Kosior
Copyright © Adrian Markowski, 2025
Projekt okładki
Paweł Panczakiewicz
Ilustracja na okładce
Paweł Panczakiewicz
Zdjęcia na wkładkach
© Anna Kubiak
© Adam Andreasik
Redaktor prowadzący
Adrian Markowski
Redakcja
Renata Bubrowiecka
Korekta
Sylwia Kozak-Śmiech
Bożena Hulewicz
ISBN 978-83-8391-783-2
Wydanie uaktualnione i rozszerzone
Warszawa 2025
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Pierwsze wydanie Bieszczadów dla tych, którzy lubią chodzić własnymi drogami ukazało się w roku 2021. Tekst powstał oczywiście znacznie wcześniej i kiedy kończyłem pracę nad książką, byłem przekonany, że będzie aktualna bardzo długo. Przecież w Bieszczadach przez całe dziesięciolecia zmieniało się niewiele i rok po roku natrafiałem na tę samą dziurę w drodze – nienaprawioną. Bardzo się myliłem.
Niedługo po tym, jak ukazał się drugi tom tego dyptyku (Bieszczady dla tych, którzy chcą je poznać naprawdę), nad zaporą w Solinie zaczęły kursować gondole kolejki linowej, a kilka miesięcy później otwarto nową Chatkę Puchatka. Trudno uwierzyć, że wszystko to stało się tak szybko. Czyżby czasu w Bieszczadach nie należało już odmierzać w dekadach, ale w latach?
Kolejka w Solinie to naprawdę ogromny krok naprzód, bo niczego tak imponującego Bieszczady nie widziały od niepamiętnych czasów! Zobaczyć zaporę z lotu ptaka i spojrzeć z wysokości ku górom to jednak całkiem co innego niż – jak zwykliśmy to czynić – przejść się po niej. W dodatku przypomniałem sobie, że zaporę można również zwiedzić od środka i taka naprawdę niezapomniana wycieczka czyni perspektywę kompletną. Wszystko to razem jest po prostu niepowtarzalne i kto dziś zawędruje do Soliny, powinien koniecznie i przejść zaporę, i spojrzeć na nią z wysokości, i zajrzeć do środka, bo ukryte w jej wnętrzu przestrzenie zapierają dech.
Ale kolejka nad zaporą i nowa Chatka Puchatka to nie wszystkie zmiany, które trzeba było w tym wydaniu uwzględnić. Co prawda Bieszczady dla tych, którzy lubią chodzić własnymi drogami pozostały – zgodnie z moim założeniem – książką niedokończoną, lecz doszedłem do wniosku, że jeśli ma to być w miarę pełny zbiór bieszczadzkich fabuł i wątków, wskazujący wędrowcom drogę, pewnych rzeczy pominąć po prostu nie można.
Tak się złożyło, że miałem przyjemność wygłosić serię wykładów o Bieszczadach na zaproszenie bardzo szacownej instytucji – uniwersytetu trzeciego wieku. Po spotkaniach z kilkoma setkami nieco starszych ode mnie osób stwierdziłem z zaskoczeniem, że nazwiska Harasymowicz nie zna literalnie nikt, za to gdy tylko zacząłem nucić Jesienną zadumę Elżbiety Adamiak, do śpiewu przyłączali się natychmiast wszyscy. Jak to możliwe, że nikt nie wiedział, że to wersy wyjęte z poezji Harasymowicza? Po tych doświadczeniach uznałem, że przedstawienie poety w drugim tomie to za mało. Jerzemu Harasymowiczowi należy się też trochę miejsca w Bieszczadach dla tych, którzy lubią chodzić własnymi drogami. Chociaż tyle, żeby zaznaczyć, że przechodząc obok pomnika na Przełęczy Wyżnej, mijamy początek mało znanej, ale bardzo ważnej i ciekawej bieszczadzkiej fabuły.
Wreszcie uznałem, że góry leżące poza granicami Bieszczadzkiego Parku Narodowego, zupełnie pominięte w pierwszym wydaniu tego tomu, również powinienem przywołać, bo przecież widoki z Jasła i Dwernika Kamienia w niczym nie ustępują tym, które zobaczymy z Wetlińskiej, Caryńskiej, a nawet z cudownego Bukowego Berda.
Wymieniłem tylko najważniejsze różnice między pierwszym a drugim wydaniem. I chociaż książka nadal ma charakter otwarty, bo opowieści o Bieszczadach nie da się zakończyć, to obraz, jaki przedstawia czytelnikom, jest o wiele bardziej kompletny.
Warszawa, marzec 2025
Kiedy we wczesnych latach pięćdziesiątych w Bieszczadach pojawili się pierwsi turyści, nikt jeszcze nawet nie śnił, że staną się one krainą, do której będą zdążać z przyspieszonym biciem serca tysięczne rzesze. Pierwsze szlaki przecierali studenci, geodeci, leśnicy. Zapuszczali się w ziejące pustką doliny spalonych wsi, wędrowali od połoniny do połoniny i próbowali wyobrazić sobie tutejsze dawne życie. Przedzierali się przez chaszcze i potoki, natrafiali na pozostałości przedwojennych gospodarstw, smakowali jabłka z niczyich sadów. Niekiedy ktoś pstryknął zdjęcie, zatrzymując w kadrze czas, ale znacznie częściej jedynie zmysłami zapamiętał konkretne wzniesienie, cienisty jar, wielobarwną łąkę: zapach traw, ożywczą moc źródlanej wody, cichy dźwięk wydany przez przyrodę.
Taki był początek i to wtedy po raz pierwszy czyjeś usta wypowiedziały aktualne do dzisiaj słowa, że kto raz ujrzał Bieszczady, będzie do nich wracał już zawsze. Jeśli nie fizycznie, to chociaż myślą lub w owych snach, które spływają na wszystkich dotkniętych niezwykłością odkrywanych po wojnie pogranicznych gór. Bo wcześniej, owszem, też po nich wędrowano, ale bardziej na wschodzie, na terenie obecnej Ukrainy. Wąska gardziel dzisiejszych polskich Bieszczadów do akcji „Wisła” była turystyczną białą plamą, znaną jedynie największym miłośnikom pieszych eskapad, którzy zapuszczali się w ten zabiedzony, choć mocno ludny obszar. Wieloetniczny, wieloreligijny, intrygujący dla etnografów, ważny dla przedsiębiorców naftowych i drzewnych, ale nie dla turystów. Wprawdzie zdobywali oni niektóre szczyty, po wojnie „wspaniałomyślnie” pozostawione Polsce przez Stalina, ale wchodzili na nie od strony wschodniej, od Beniowej i Sianek. Leżące u podnóża połonin Wetlina, Ustrzyki Górne i Wołosate pozostawały jedynie miejscami do gospodarowania – uprawy ziemi, wypasów bydła i owiec na rozległych wysokich przestrzeniach. I takimi pozostały aż do lat pięćdziesiątych.
Adrian Markowski, autor tej książki, miłośnik Bieszczadów, przez wiele lat poznający ich tajemnice, pisze na stronie tytułowej, że jest to propozycja dla tych, którzy lubią chodzić własnymi drogami. Nieważne, czy pierwszy, czy może już kolejny raz. Zwraca uwagę, że Bieszczady to taki zakątek, w którym ilekroć człowiek jest, tylekroć odkrywa coś nowego, zaskakującego. Mają one w sobie nieustającą tajemnicę i chcą się nią dzielić, pod warunkiem jednak, że piechur jest cierpliwy, umie dostrzegać mało znaczące na pozór detale oraz czytać z nich zawiłą historię. Te góry nie są skąpe, ale nie obdarowują każdego bezkrytycznie, po równo. Dawkują własną miarą minione i obecne, hołubiąc zwłaszcza wędrowców nienapastliwych, skorych do pokory. Takich, którzy potrafią z naturą rozmawiać i wiedzą, kiedy milczeć.
Za każdym wyjściem, mówi nam autor, zdaje mu się, że idzie inną leśną przecinką, innym płajem, wzdłuż innego potoku, chociaż są to te same trakty, którymi zdążał do celu (albo bez celu) już po wielekroć. W tym przejawia się niezwykłość Bieszczadów – jako nigdy w pełni niepoznanych. Ale też trudno wskazać w Polsce inne miejsca tak silnie naznaczone tragicznymi wydarzeniami. Żeby w to wniknąć, nie wystarczy przez nie przejść; trzeba się jeszcze zatrzymać, przetrawić każdy krok, napotkaną przeszkodę, a potem zobaczyć oczami wyobraźni całą skomplikowaną przeszłość. Tym bardziej że nie jest oderwana od teraźniejszości, lecz wpływa na nią tak, jak koło zębate porusza dobrze naoliwionym mechanizmem. Historia staje się kluczem do tu i teraz, który otwiera przed przybyszami zamknięte na pierwszy rzut oka drzwi.
Są to drzwi do poznania Bieszczadów we wszystkich wymiarach. Adrian Markowski subtelnie i sugestywnie prowadzi czytelnika drogami i bezdrożami. Niczego nie narzuca, lecz jedynie wskazuje – korzystając z własnych długoletnich doświadczeń – jak wielkie bogactwo materii i metafizyki tkwi w tym niewielkim skrawku Polski. Mawia się, że Bieszczady są magiczne. Ten wyświechtany już nieco zwrot, a nawet irytujący, sprawia, że tysięczne zastępy szukają w pogranicznych górach wyjątkowych doznań. Chcą się nimi nasycić i czerpać z nich niby ze skarbca mikroświata. Owa magia – czymkolwiek jest – może być dostępna jedynie dla tych, którzy nie chodzą po Bieszczadach po to, by je zaliczyć (bo tak wypada), lecz by się z nimi zaprzyjaźnić, a czasami wziąć za bary. Bo przecież nie jest tak, że połoniny, leśne gąszcze, wąwozy i puste przestrzenie są zawsze łatwo osiągalne. Wciąż – mimo gęstej sieci asfaltowych dróg, wciskającej się wszędzie zabudowy, całej tej dobrze i źle pojętej nowoczesności – stawiają turystom wymagania. Kuszą niezaprzeczalnym pięknem, wciągają, głaszczą, by w jednej chwili zmienić się w groźny, nieobliczalny żywioł. Jakby chciały pokazać, że mimo średnich wysokości, tak często przez wielu lekceważonych, są dla człowieka wielkie – w każdym tego słowa znaczeniu. A czasami zbyt wielkie, by je pojąć i tę wiedzę przekuć w trwałą wartość.
Autor książki – na poły przewodnika, na poły reportażu – zaprasza odbiorcę na trasy bardziej i mniej znane, a ponadto proponuje wycieczkę w głąb siebie, rzecz jasna, w porozumieniu z przyrodą. Pokazuje, że każdy, jeśli tylko zechce, może przeżyć na tych rubieżach niezwykłą przygodę, podobną do tej, którą przeżywali powojenni pionierzy. Ci, którzy spali pod dziurawymi namiotami, targali na ramionach niemiłosiernie ciężkie plecaki, żywili się jedną konserwą na czterech.
Od tamtej pory dużo się zmieniło. Bieszczady nie są dalekie i zupełnie dzikie, lecz szczęśliwie istnieją jeszcze w ich obrębie enklawy, w których więcej zwierza niż ludzi, a cisza wypiera hałas. Były i pozostają wyzwaniem dla twardzieli, azylem dla samotników, natchnieniem dla poetów. Jedni w tych górach się zatracili, inni po długiej życiowej podróży odnaleźli, następcy zaś odważnie kroczą po ścieżkach poprzedników.
Jest prawda w powiedzeniu, że Bieszczady można pokochać lub je znienawidzić. Ale nie da się być wobec nich obojętnym.
Krzysztof Potaczała
Wędrówka to nie tylko zmiana miejsca. Wędrówka to przeżycie. A przeżycia nie można znaleźć w górskim krajobrazie ani w szumie morza. Można je odkryć tylko w sobie. Mało kto potrafi na pierwszy rzut oka odróżnić drogocenny kamień od szkiełka. Jednak na pewno nie znasz nikogo, kto opowiadałby z przejęciem o emocjach towarzyszących oglądaniu kawałków kolorowego szkła. A przecież nieprzebrane tłumy wpatrują się z zapartym tchem w klejnoty zgromadzone w galeriach całego świata.
Trzeba wiedzieć, na co się patrzy. Różnica nie leży po stronie przedmiotu, ale patrzącego. To on wydobywa emocje z obrazu, który ma przed oczami, albo przechodzi obojętnie obok skarbów, mając je za śmieci. Nie widok miejsc wzrusza nas albo budzi grozę, ale świadomość zdarzeń, które się w nich rozegrały.
Nie inaczej jest z Bieszczadami. Można przyjechać tu, żeby odpocząć, przejść w ciągu kilku dni najpiękniejsze górskie szlaki. Ale co potem? Pozornie nie ma tu przecież niczego poza górami, a i one ani bardzo wysokie, ani rozległe.
Tak to wygląda, gdy sądzić po pozorach, ale jeśli ktoś tylko ma odrobinę ciekawości, jeśli nie chce wyłącznie odetchnąć, ale poznać Bieszczady, przeżyć je, na pewno się nie rozczaruje. Będzie do nich wracać rok po roku, odkrywać wciąż na nowo, wydeptując wiele razy te same ścieżki, będzie coraz więcej wiedzieć i widzieć (właśnie w tej kolejności). A także dostrzegać rzeczy, których nie ma, bo takich w Bieszczadach jest najwięcej. I każde miejsce stanie się w końcu jego własnym.
Twoja opowieść o Bieszczadach nie zacznie się pisać od razu. Zedrzesz niejedne buty, zanim splotą się wątki, punkty na mapie połączą się w całość. Bo opowieści o Bieszczadach nie wyczytasz z przewodnika. Trzeba ją samemu wydeptać, wypatrzyć, wysłuchać. Tylko wtedy będzie twoja. A twoja być musi, bo inaczej zobaczysz tylko to, co chcesz zobaczyć, i nie odkryjesz niczego.
Bieszczady, tak jak człowiek, dla każdego są inne, każdemu pokazują inną twarz. Jednych przyciągają tu góry, te ani bardzo wysokie, ani rozległe, ale dla wielu tak wyjątkowe, że są im wierni od dziesięcioleci. Innych przywabia cudna bieszczadzka baśń, słowa Jerzego Harasymowicza, Wojciecha Bellona, Adama Ziemianina, a przede wszystkim piosenki, „kraina łagodności” zamieszkiwana przez anioły. Jeszcze inni czytali o bieszczadzkich legendach, kowbojach z polskiego Dzikiego Zachodu, o których lepiej nie wypytywać miejscowych, bo w najlepszym razie pokręcą z niedowierzaniem głową. Pionierów, którzy już za życia stali się legendą, można zliczyć na palcach jednej ręki, a i tak podążać ich śladami nie sposób. Zresztą idzie przecież o to, by swoją własną ścieżkę wydeptywać, nie czyjąś inną.
I wreszcie ci ostatni, co przyjechali w Bieszczady raz, drugi, trzeci i dostrzegli, że te góry coraz bardziej są ich własne, że splatają się tu wątki, fabuła składa w całość, że sam się latopis pisze. Niejedną własną ścieżkę przedeptali, niejedną przeszli za innymi, a zawsze im mało i nawet jak setny raz na tej samej połoninie staną, i tak co innego zobaczą niż wcześniej. Tacy, co każde spotkanie z człowiekiem w górach obchodzą jak święto, a w każdym kamieniu widzą początek nowego szlaku, nie wiadomo dokąd. Bieszczadzka ścieżka jest dla nich tym, czym był Wyraj dla powieściowych leśnych ludzi.
Ta książka pomoże ci stawiać kroki na takiej właśnie ścieżce.
Wszystko zaczyna się od drogi. W Bieszczadach zawsze od jednej i tej samej, nazwanej kiedyś dumnie wielką obwodnicą bieszczadzką. Jadąc z północy, najczęściej wpada się na nią w Lesku, by zdążając dalej ku południowi przez Baligród, szybko dotrzeć do tego jej odcinka, który leży w samym sercu Bieszczadów Wysokich. Ale wielkiej obwodnicy trzymać się wcale nie trzeba. Niedaleko za Leskiem, w Hoczwi, można od razu odbić na małą obwodnicę (bo jest tutaj i taka), biegnącą zachodnim brzegiem Zalewu Solińskiego, i malowniczą trasą, która wije się nad Solinką, dojechać do tej samej południowej części wielkiej obwodnicy, łączącej Cisną z Wetliną i z Ustrzykami Górnymi. Pożytek z tego drugiego wyboru jest taki, że można popatrzeć z całkiem niedużej odległości na wody zalewu i przejechać się najpiękniejszą chyba w całych Bieszczadach drogą, na której zakrętów i mostków nie sposób zliczyć.
Wśród budowniczych bieszczadzkich obwodnic byli żołnierze Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego – słynnego KBW, który poza tym jednym wyjątkiem w historii zapisał się, mówiąc najoględniej, nieszczególnie. Do niedawna tu i tam można było zobaczyć przy drodze podniszczone tablice, które przypominały o trudzie polskich enkawudzistów. Usunięto je, wywołując u jednych westchnienie ulgi, u drugich zgrzytanie zębami, bo widzieli w nich nie złowrogą pamiątkę poprzedniej epoki, ale świadectwo historii. Kto ma rację, nie będę próbował roztrząsać. Rozebrany kilka lat temu słynny pomnik Karola Świerczewskiego w Jabłonkach (przy wielkiej obwodnicy, a jakże!) również nie wszystkich jednakowo kłuł w oczy, a byli i tacy, którzy w każdą rocznicę śmierci generała składali pod nim kwiaty, co czasami kończyło się awanturą.
Pomnika nie ma, awantur też więcej nie będzie (chociaż kwiaty wciąż pojawiają się w miejscu, gdzie straszył), a prawda jest taka, że dla historii tej ziemi tak naprawdę Świerczewski wcale się nie liczy, tylko jego śmierć w Jabłonkach, która odcisnęła na Bieszczadach tragiczne, do dziś widoczne piętno.
I tak to jest, tylko na drogę wjedziesz, a już zza zakrętu nowy wątek się wychyla.
Na wielką obwodnicę wraca się w Dołżycy. A potem Krzywe, Przysłup, Strzebowiska, Kalnica – i już jesteśmy pod połoninami. Od wsi Smerek przez Wetlinę, Brzegi Górne, Ustrzyki Górne aż do Wołosatego od drogi odchodzą jak gałązki od świerkowego pnia najpiękniejsze bieszczadzkie szlaki. Po lewej – na Połoninę Wetlińską i Caryńską, a potem na Szeroki Wierch i najwyższą w tych górach Tarnicę; po prawej – na niemal w całości zalesioną część pasma granicznego, a wreszcie na Małą i Wielką Rawkę oraz Kremenaros. Jadąc z zachodu przez Komańczę, na wielką obwodnicę wjedziemy już w Cisnej (czyli tuż przed Dołżycą) i od razu znajdziemy się w sercu gór.
Wymieniałem nazwy wszystkich wsi po drodze jednym tchem, ale szło wyłącznie o kolejność. Od Dołżycy po Wołosate możemy zobaczyć cały przekrój wielkości bieszczadzkich osiedli, od wsi widm aż po prawdziwą metropolię z kilkoma sklepami spożywczymi i miejscami, gdzie można zjeść. Gdyby skręcić w Dołżycy w prawo, trafilibyśmy do Cisnej, a tam na dodatek znaleźlibyśmy jeszcze sklep przemysłowy i punkt apteczny. Od najbliższych miast – Leska i Ustrzyk Dolnych – dzieli nas pięćdziesiąt kilometrów, a wszystko na południe od nich rozgrywa się właśnie w tej bardzo małej, a najczęściej w ogóle najmniejszej skali.
I znów, chcąc nie chcąc, trzeba wrócić do pierwszych lat powojennych. Najlepiej zamyślić się nad nimi w Brzegach Górnych, bo właśnie tam historia najbardziej dopomina się, żeby ją opowiedzieć.
Dziś Brzegi Górne to wieś upiór, punkt na mapie w miejscu, gdzie wielka obwodnica spotyka się z drogą prowadzącą wzdłuż ukraińskiej granicy ku Ustrzykom Dolnym. Parking, punkt biletowo-kasowy Bieszczadzkiego Parku Narodowego, dwa szlaki, z których jeden prowadzi na Wetlińską, drugi na Caryńską. To wszystko.
A przecież przedwojenna wieś Berehy Górne ciągnęła się kilometrami. Stało tu więcej niż sto chałup, mieszkało z górą pół tysiąca ludzi. Były pola uprawne, łąki, stada czerwonego bydła, kuźnia, młyn, karczma, cerkiew pod wezwaniem Świętego Michała Archanioła, dwór z folwarkiem. Wieś pełną gębą! – po której pozostał cmentarzyk przy szlaku na Caryńską. Właściwie mogłaby stać tutaj tabliczka: „Brzegi Górne. Wieś, której nie ma. Witamy w Bieszczadach!”.
Bo Brzegi Górne to żaden wyjątek. Każda wieś, od Dołżycy po Wołosate, przez długie powojenne lata była widmem bez jednego nawet mieszkańca, a czego wojsko (najczęściej polskie, ludowe) nie puściło z dymem, samo próchniało, rozpadało się i porastało chwastem. Rozległe łąki i pola szybko pochłaniał las. Znikał krajobraz kształtowany ludzką ręką przez całe wieki.
W Wetlinie, dzisiejszej stolicy Bieszczadów Wysokich, jeszcze długo po wojnie siedzieli tylko żołnierze Wojsk Ochrony Pogranicza, tak samo jak w Ustrzykach Górnych. Biorąc pod uwagę liczbę mieszkańców, zabudowań, przed wojną Ustrzyki Górne przypominały wielkością Berehy, a Wetlina była od nich niemal dwukrotnie większa. Podobnie dwukrotnie większe od Berehów było Wołosate, któremu dziś zdecydowanie bliżej do wsi widma niż do Wetliny.
Bieszczady to nie Warszawa. W stolicy rodowity warszawiak nie poznaje czasami otoczenia, bo wczoraj nie było, dziś stoi, wczoraj niskie, dziś cały widok zasłania. W dzisiejszej Warszawie przeszłości nie bardzo już widać, a na pewno nie na pierwszy rzut oka. Od lat całe wątki i fabuły znikają po prostu z dnia na dzień, ustępując pod naporem nowego, które wpisuje w tkankę miasta własną historię. W Bieszczadach cień rzucony w pewien marcowy poranek pod Jabłonkami straszy do dziś niby upiór. Spotyka się z nim każdy, kto tu przyjeżdża, najczęściej wcale nie mając o tym pojęcia. Trzeba wiedzieć, gdzie patrzeć. A przecież cała społeczność wraz z dorobkiem pokoleń, które pracowały na tej ziemi od stuleci, jakby się zapadła pod ziemię!
Dzisiaj rusińskiej mowy w Bieszczadach jak na lekarstwo. Przed wojną niewiele było polskiej, bo żyła tu społeczność w przytłaczającej większości rusińska i tylko odrobinę polska i żydowska. Wszystko się zmieniło i pól uprawnych dziś przy drodze nie zobaczysz, tak samo jak ludzi pracujących na roli. I nawet góry nie zostały te same, bo po tamtych mało kto chodził dla zabawy. Były w ówczesnej Polsce o wiele lepsze miejsca dla tych lubiących górskie wycieczki – te, na które możemy sobie dziś rzucić okiem, patrząc z Tarnicy w kierunku wschodnim.
Wiem, że szkicuję obraz bardzo grubą kreską, ale do każdej z trąconych tu spraw przyjdzie jeszcze wrócić, i to nie raz. Zaznaczam tylko na naszej mapie punkty, gdzie materia teraźniejszości rozchodzi się, a przez rozdarcie, ledwie uchwycone nitką, można – i trzeba – zajrzeć pod spód.
W Ustrzykach Górnych wielka obwodnica skręca na północ i między Zalewem Solińskim a granicą zmierza wprost ku Ustrzykom Dolnym. I zaraz zaczyna się inny wątek, bo gdy tylko droga odbije od Sanu, wjeżdżamy w świat porzeźbiony przez całkiem odrębną opowieść. Od rzeki, która odsuwa się teraz coraz bardziej na zachód, aż po Ustrzyki Dolne – cały ten szmat ziemi jeszcze przez ponad sześć lat po wojnie leżał po drugiej stronie granicy. Dwa razy przechodził z rąk do rąk. A kolejne wędrówki ludów spowodowane były tym razem nie przez wystrzelone na oślep pod Jabłonkami pociski, lecz przez pociągnięcia ołówka.
Wciąż okrążamy Zalew Soliński, którego – gdyby nie zmiana granic i wymiana przygranicznych terenów z sowiecką Ukrainą – w ogóle by nie było. Jeśli nałoży się na dzisiejsze mapy granicę sprzed polsko-sowieckiego machniom!, dzieliłaby na pół jezioro i zaporę. Pożytek ze słynnej korekty jest więc taki, że kiedy wda się we znaki upał, można wyskoczyć nad Solinę i odpocząć nad wodą (byle z dala od tłumnie odwiedzanych okolic). Można też powłóczyć się po dziczy, której mimo ludzkiej zawziętości nad zalewem jeszcze odrobinę na szczęście zostało.
Odbiwszy od Ustrzyk Dolnych na zachód, znów dojedziemy do Leska i w ten sposób zatoczymy koło. Można też skręcić nad zalew i ponownie znaleźć się na małej obwodnicy.
I tak mniej więcej będzie wyglądać nasza mapa, opisująca bieszczadzkie drogi i ścieżki, po których wędrują myśli.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI
PRZEDMOWA
WSTĘP
KILKA SŁÓW PRZED PODRÓŻĄ
DROGA
Okładka