Biały kubrak - Herman Melville - ebook

Biały kubrak ebook

Herman Melville

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Przekształcone fabularnie wspomnienia autora ze służby na amerykańskiej fregacie w okresie 1843/44.

[opis okładkowy]

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 628

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Herman Melville

 

BIAŁY KUBRAK

CZYLI ŚWIAT

OKRĘTU WOJENNEGO

 

Przełożył i przypisami opatrzył

Marian L. Pisarek

 

Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1974

 

Tytuł oryginału angielskiego

White Jacket or The World in a Man-of-War

 

Projekt okładki i układ typograficzny

Zdzisław Walicki

 

Konsultacja fachowa

kpt. ż. w. Józef Miłobędzki

 

Redaktor

Alina Walczak

 

Redaktor techniczny Danuta Teresińska

 

Korekta

Janina Lorkowska

Halina Węglińska

PRZEDMOWA DO PIERWSZEGO ANGIELSKIEGO WYDANIA

Praca niniejsza ma na celu danie pewnego pojęcia o wewnętrznym życiu okrętu wojennego. W 1843 roku autor zaciągnął się jako szeregowy marynarz na pokład pewnej fregaty Stanów Zjednoczonych, znajdującej się wówczas w jednym z portów Oceanu Spokojnego. Po przesłużeniu na owym okręcie przeszło jednego roku został z chwilą powrotu okrętu do kraju zwolniony wraz z resztą załogi. Swoje doświadczenia i obserwacje na owym okręcie wojennym zawarł w niniejszym tomie.

Wobec tego, że celem niniejszego utworu nie jest sportretowanie tego właśnie okrętu, na którym autor służył, ani jego oficerów i załogi, lecz odmalowanie za pomocą obrazowych opisów ogólnego życia w marynarce wojennej. nie podano prawdziwej nazwy owej fregaty. Nie twierdzi się też, że którakolwiek z osób, występujących w rozdziałach tej książki, istnieje w rzeczywistości. Co się zaś tyczy nawiązań do jakichś ustalonych praw i zwyczajów, obowiązujących w marynarce, ściśle trzymano się faktów. Kilkakrotnie opisywano wydarzenia lub fakty z dawnej historii różnych marynarek wojennych. W tych wypadkach nie przytaczano żadnego zdarzenia, które by nie mogło być poparte przez najwyższe autorytety. Nigdzie dotychczas nie zapisane drugorzędne epizody i okoliczności w tej czy owej dobrze znanej operacji morskiej, na jakie autor się powołuje, zawdzięcza marynarzom, w których usta je włożył.

Tok opowieści rozpoczyna się tuż przed podniesieniem kotwicy na fregacie w ostatnim porcie na Pacyfiku w jej drodze powrotnej do kraju wokół przylądka Horn.

Nowy Jork, październik 1849.

Pierwsze amerykańskie wydanie nosiło następującą notatkę zamiast przedmowy:

UWAGA

W 1843 roku zaciągnąłem się jako prosty marynarz na pokład pewnej fregaty Stanów Zjednoczonych, znajdującej się wówczas w jednym z portów Oceanu Spokojnego. Po przeszło rocznej służbie zostałem z niej zwolniony po przybyciu okrętu do kraju. Moje doświadczenia i obserwacje poczynione na okręcie wojennym są treścią niniejszej książki.

Nowy Jork, marzec 1850.

„Wyobraźmy go sobie na okręcie wojennym; zaopatrzonego w listy kaperskie, dobrze uzbrojonego, zaprowiantowanego i wyposażonego, a zobaczymy, jak się wywiąże z zadania”. — Fuller: Dobry kapitan okrętu.

Rozdział I

Kubrak

Nie był ten kubrak bardzo biały, ale jak to z dalszego ciągu wyniknie, z czystym sumieniem można powiedzieć, że był dość biały.

A oto w jaki sposób do niego doszedłem.

Gdy nasza fregata stała w Callao na wybrzeżu peruwiańskim, ostatnim porcie na Pacyfiku, ja zaś znalazłem się na niej bez „grego”, czyli marynarskiej kurtki, bo pod koniec trzyletniej podróży nie można było wydębić od gospodarczego stewarda żadnego obleczenia, a właśnie kierowaliśmy się na przylądek Horn, stało się koniecznością wynalezienie czegoś. Przez kilka więc dni trudziłem się przy fabrykacji mego własnego pomysłu dziwacznego przyodziewku, przeznaczonego na ochronę przed burzliwą pogodą, która wkrótce miała nas spotkać.

Było to coś w rodzaju białej drelichowej kurtki, czy raczej koszuli, którą położywszy na pokładzie złożyłem podwójnie na piersi, a następnie przedłużywszy rozcięcie tak, jak rozcina się stronice najnowszej powieści, otworzyłem ją w osi pionowej. Gdy dokonałem tego cięcia, nastąpiła większa metamorfoza niż u Owidiusza. Gdyż — hokus-pokus — z koszuli zrobił się kubrak! niezwykły kubrak z kwakierskimi obfitymi połami, z niezgrabnym wykładanym kołnierzem, z dziwacznymi bufami przy nadgarstkach, biały, biały jak całun. Omal zaś nie stał się moim śmiertelnym całunem, jak o tym przekona się ten, kto będzie czytał dalej.

Zmiłuj się, przyjacielu, a cóż to za letnia kurteczka, w której chcesz okrążyć przylądek Horn? Niech sobie wygląda na szykowny strój z białego płótna, lecz przecież ludzie prawie zawsze noszą bieliznę bezpośrednio na ciele.

Święta prawda. Ta myśl wpadła mi zawczasu do głowy, wcale bowiem nie miałem zamiaru płynąć dokoła przylądka Horn w samej koszuli, bo to by wyglądało, jakbym chciał żeglować pod gołymi masztami bez żagli.

A więc używając najróżniejszych kawałków łat, starych skarpet, nogawek i podobnego rodzaju szmat podszyłem i wypikowałem spód mego kubraka tak, iż stał się cały sztywny i wypchany jak kaftan króla Jakuba, podbity bawełną i odporny na ciosy sztyleta bardziej niż jakaś klejonka czy stalowa kolczuga.

No dobrze, ale powiedz mi, Biały Kubraku, w jaki sposób masz zamiar ochronić się przed deszczem i wilgocią w tym twoim pikowanym „grego”? Chyba nie nazwiesz tego kłębka starych szmat płaszczem przeciwdeszczowym? Nie zechcesz przecież w nikogo wmówić, że samodział jest nieprzemakalny?

Nie, mój drogi przyjacielu, i z tym cała bieda. Nieprzemakalny nie był, nie więcej od gąbki. To fakt, bez opamiętania podszywałem szmatami ten kubrak i podczas ulewy wszystko we mnie wsiąkało; wystarczyło, bym oparł się o nadburcie, a ono od razu stawało się suche jak kość. W dżdżyste dni moi bezlitośni koledzy zwykle ocierali się o mnie, tak potężna była porowatość tego nieszczęsnego kubraka, że przyciągał każdą kroplę wilgoci. Kapało ze mnie jak z indyka na rożnie, a nawet gdy burza, dawno przeszła i wyjrzało słońce, ze mnie jeszcze parowała szkocka mgiełka i gdy dla wszystkich nastała piękna pogoda, ja niestety ciągle miałem wilgotną i paskudną.

Jakże to więc było? Straszliwym ciężarem stał się dla mnie ten nasiąknięty wodą ciężki kubrak, szczególnie gdy wysyłano mnie w górę olinowania; wlokłem się wtedy krok za krokiem, jakbym podnosił kotwicę. Nie było czasu, by się rozbierać i wyżymać go w deszczu, zwłaszcza że nie pozwalano na żadną opieszałość czy zwłokę. O nie, hulaj na górę, czyś tłusty, czy chudy, Lambert czy Edson, nieważne, ile funtów ważysz. I w ten sposób w mojej własnej osobie zgodnie z prawami natury niezliczone ilości deszczu wznosiły się na powrót ku niebu.

Należy tu podać do wiadomości, że przy wykonywaniu mego pierwotnego planu co do tego kubraka doznałem straszliwego rozczarowania. Moim bowiem zamiarem było uczynić go kompletnie nieprzepuszczalnym przez pokrycie warstwą farby. Ale biednemu zawrze wiatr w oczy. Tak dużo farby ukradli marynarze na powleczenie nią spodni i brezentów, że gdy ja, uczciwy człowiek, skończyłem swoje pikowanie, puszki z farbą zniknęły z pokładu i znalazły się pod kluczem. A stary Brush, szef farbiarni, powiedział:

— Słuchaj ty, Biały Kubraku, żadnej farby nie dostaniesz!

No i taki był ten mój kubrak, doskonale wylatany, pikowany i porowaty, a w ciemną noc jasnobiały jak Biała Dama z Avenel1!

Rozdział II

Wracamy do kraju

— Cała załoga do podnoszenia kotwicy! Obsadzić kabestan!

— O rety, chłopaki! Wracamy! Wracamy do domu!

Wracamy do kraju! Co za dźwięczna melodia! Czy ktoś z was był w drodze do kraju? Nie? Więc szybko któregoś poranka wzbij się w górę na skrzydłach lub pod żaglami okrętu uleć w najdalszy kraj świata! Pozostań tam przez rok albo i dwa, a wtedy niech najbardziej gburowaty z bosmanów, o głosie skrzypiącym jak zardzewiałe zawiasy, wykrzyknie te magiczne słowa, a przysięgniesz, że „harfa Orfeusza nie brzmiałaby rozkoszniej”.

Wszystko było gotowe, łodzie podniesione, takielunek bocznych żagli przewleczony przez bloki, lina łącznikowa wyciągnięta, handszpaki włożone do kabestanu, trap burtowy na miejscu, a my w radosnym nastroju zasiadamy do obiadu. W mesie oficerowie wznoszą toasty za zdrowie przyjaciół najstarszym porto, w swoim pomieszczeniu midszypmeniki2 kręcą się jak w ukropie, by zaciągnąć pożyczki dla zaspokojenia pretensji praczek, albo robią starania, by mówiąc po marynarsku, wystrychnąć swoich wierzycieli na dudków. Na rufie kapitan spogląda w kierunku wiatru, a we wspaniałej, niedostępnej kabinie siedzi wyniosły i potężny komodor, milczący jak posąg Jowisza z Dodony.

Wszyscy byliśmy wystrojeni w nasz najlepszy i najelegantszy przyodziewek, jak pasma błękitnego nieba widniały na naszych ramionach wyłożone czyściutkie niebieskie kołnierze marynarskich bluz, nasze zaś giętkie, figlarne trzewiki same rwały się do tańca, więc przytupywaliśmy wesoło siadając do obiadu.

Obiad dla nas przygotowany był na pokładzie działowym i tam między armatami siedzieliśmy w kucki, a mogłeś myśleć, że tuż obok znajduje się ze sto farm i pastwisk, takie tam było gdakanie kur, kwakanie kaczek i gęganie gąsiorów, porykiwanie wołów i beczenie jagniąt, rozmieszczonych w klatkach wzdłuż całego pokładu, aby zaopatrywać w żywność panów oficerów. Odgłosy te, bardziej sielskie niż wojenno-morskie, stale przypominały maminsynkom o starym domostwie rodzicielskim wśród zieleni dawno opuszczonego kraju, o rozłożystych wiązach i pagórkach, na których harcowaliśmy, i o strumyku z brzegami porosłymi jęczmieniem, gdzie zażywaliśmy kąpieli.

— Wszyscy do wybierania kotwicy!

Gdy tylko padł ten rozkaz, jak nie podskoczymy do handszpaków, jak nie ruszymy wkoło kabestanu, że każdy z nas jak Goliat, a każdy nasz muskuł jak cuma! Raz dookoła i jeszcze raz, dookoła i dookoła, a kabestan obraca się jak ciało niebieskie do taktu wybijanego naszymi stopami w rytm piszczałki, aż lina kotwiczna stanęła napięta pionowo, a okręt wsadził dziób w wodę.

— Raa-zem! Do oporu! Handszpaki precz i do stawiania żagli!

Zrobiono. A teraz wszyscy bez wyjątku: od handszpaków czy od zakładania przewiązów, rozciągania i układania łańcucha — kopnęli się po trapach do brasów i fałów. Wyznaczeni zaś do odwiązywania żagli wybiegli jak małpy po drzewach palmowych na grube konary naszych rej i w dół opuściły się żagle jak białe obłoki z przestworzy: marsie, bramsle i bombramsle, a my biegiem wybieraliśmy fały i rozpostarły się wszystkie płótna.

— Do handszpaków wróć!

— Razem, chłopaki! Moo-ocno, hej-rrup!

Jedno szarpnięcie, jeszcze jedno targnięcie i oderwaliśmy ją od dna, i pod dziób podjechało kilka tysięcy funtów starego żelaziska w postaci naszej potężnej kotwicy.

A gdzie wtedy był Biały Kubrak?

Był na swoim miejscu. To właśnie Biały Kubrak odwiązał grotbombramsel, ten wysoko hen w górze, że wyglądał jak białe skrzydło albatrosa. A tymczasem jego samego, czyli Białego Kubraka, mógłby ktoś wziąć za albatrosa, gdy tak leciał po zawrotnej rei!

Rozdział III

Rzut oka na zasadniczy podział załogi okrętu wojennego

Ustaliwszy miejsce przynależności Białego Kubraka, trzeba teraz powiedzieć, jak do tego doszło, że tam się właśnie znalazł.

Każdemu wiadomo, że marynarze na statku handlowym dzielą się na dwie wachty: lewo- i prawoburtową, pełniące na zmianę służbę w nocy. Tak samo jest na okręcie wojennym, ale oprócz tego podziału są jeszcze inne, niezbędne wobec dużej liczby ludzi i ze względu na wymogi dokładności i dyscypliny. Nie tylko więc wyznaczono osobne trzy grupy na trzy marsy, ale i do manewrów odkotwiczania, do wszystkich czynności wymagających całej załogi, poszczególnych zaś członków różnych grup przewidując do każdej rei na górze. Gdy więc pada rozkaz do odwiązania grotbombramsla, to właśnie, posłuszny temu, Biały Kubrak wylatuje na górę i nikt inny, tylko on.

I nie dość że odpowiednie grupy rozmieszczone są wtedy na trzech pokładach okrętu, ale każdy pojedynczy człowiek zostaje przydzielony do sprecyzowanych obowiązków. Tak więc przy zmianie halsu, refowaniu marsli czy wyostrzaniu na wiatr każdy z pięciuset marynarzy służących na fregacie zna swoje właściwe miejsce i niezawodnie się na nim znajdzie. Nic innego nie widzi poza tym, co musi, niczym innym się nie zajmuje i będzie tam tkwił aż do samej śmierci, chyba że oficerski rozkaz go odwoła. Czasami jednak, skutkiem niedbalstwa oficerów, zdarzają się odstępstwa od tej reguły. W związku z takim właśnie przypadkiem wynikła raczej poważna okoliczność, która będzie opowiedziana w jednym z dalszych rozdziałów.

Gdyby nie było stosownych przepisów regulaminu, załoga okrętu wojennego w niczym by się nie różniła od motłochu, bardziej nieposkromionego przy sprzątaniu żagli w czasie wichury niż lord George Gordon dewastujący wytworną rezydencję lorda Mansfielda.

Nie koniec na tym. Poza funkcją przy odwiązywaniu bornbramsla, gdy wzywa się całą załogę do stawiania żagli, i poza specjalnymi funkcjami podczas halsowania, kotwiczenia itd. Biały Kubrak na stałe był przydzielony do prawoburtowej wachty, stanowiącej jedną z dwóch zasadniczych części, na jakie załoga jest podzielona, w tej zaś wachcie był marsowym grota, czyli pełnił służbę na marsie grotmasztu, będąc wraz z kilku innymi marynarzami zawsze gotowy wykonać każdy rozkaz odnoszący się do grotmasztu powyżej grotrei, gdyż wszystko poniżej, włącznie z nią samą, należało do innego zespołu.

Otóż marsowi foka, grota i stermasztu zarówno prawo-jak i lewoburtowej wachty są podzieleni na morzu na ćwierćwachty, zmieniające się regularnie na swoim marsie, podczas gdy wszyscy razem zmieniają całą lewoburtową wachtę.

Oprócz marsowych, zazwyczaj wytrawnych marynarzy, jest grupa obsady baku3, starych wiarusów, obsługujących fokreję, kotwice i wszystkie kliwry.

To zgrana paczka, uodporniona na wszelkie pogody, złożona z najbardziej doświadczonych żeglarzy na okręcie. To oni wyśpiewują: O Biskajska Zatoko! i Biedny Tom Bowling leży jak stary hulk czy Przestań dąć, burzliwy Boreaszu, a w lądowych traktierniach każą sobie podawać michę smoły i suchar. Oni też snują nie kończące się gawędy o Decaturze, Hullu i Bainbridge’u4 i noszą przy sobie kawałki z burty „Old Ironsides”5 jak katolicy prawdziwe drzazgi z Krzyża świętego. Takich jak oni niektórzy oficerowie nigdy nie zeklną, bez względu na to jak mogą wyklinać innych. Raźniej się robi człowiekowi na duszy, gdy na nich spojrzy, na tych szczerych wygów ze Starej Gwardii, tych surowych grenadierów morza, którzy w sztormie niejednego kamrata stracili za burtą. W ich to kompanii najbardziej lubią przebywać młodzi midszypmeni, ucząc się od nich najlepszej praktyki morskiej, a jako weteranów darzą szacunkiem, jeśli w ogóle potrafią w duszy swej zdobyć się dla kogokolwiek na szacunek.

Na pokładzie rufowym ma wyznaczone stanowiska obsada rufy6, która dowodzona przez sterników i działonowych w stopniach podoficerskich obsługuje grotżagiel i stermaszt, pomagając przy wybieraniu brasów grotrei i przy innych linach w rufowej części okrętu.

Obowiązki obsady rufy są stosunkowo lekkie, łatwe, nie wymagające dużej praktyki morskiej, toteż składa się ona głównie ze szczurów lądowych, najmniej krzepkich, najmniej odpornych i najmniej marynarskich z całej załogi, dobieranych dla stanowisk na rufówce zwykle pod kątem prezencji. Są to więc smukli młodzieńcy, o zgrabnej postawie i eleganckim sposobie wyrażania się, zbytnio nie nadwerężający się przy wybieraniu lin, za to wywierający niemałe wrażenie na zagranicznych damach, jakie miewają okazję zwiedzać nasz okręt. Większość czasu trwonią na czytaniu powieści, takich różnych romansideł, i na przechwalaniu się swoimi miłosnymi przygodami na lądzie oraz na wymianie wynurzeń na temat smętnego i wzruszającego losu, który ich, nieszczęsnych młodych dżentelmenów, wpędził w szeregi bezlitosnej marynarki wojennej. Prawdę rzekłszy, po wielu z nich poznać, że musieli obracać się w eleganckim towarzystwie. Dbają zawsze o schludny wygląd zewnętrzny, wyrażając się ze wstrętem o wiadrze ze smołą, którego im się rzadko lub nigdy nie powierza, aby nie ubrudzili nim swoich paluszków. Paradując w spodniach o wyszukanym kroju i czyściutkich brezentowych bluzach, w odróżnieniu od reszty załogi, zasługują sobie na to, że się ich przezywa morskimi dandysami i paniczykami w jedwabnych pończoszkach.

Następnie jest obsada śródokręcia7, umiejscowiona na pokładzie działowym. Ciągnie ona ku rufie szoty foka i grota, poza tym ma nałożony nikczemny obowiązek osuszania ścieków pod pokładem. Wszystko to smętne typki, co nigdy nie stąpną nogą na wyblinkach ani ważą się wyjść powyżej nadburcia. Ci zaciekli „farmerscy synowie”, którym jeszcze chamstwo nie wyparowało z czupryn, wyznaczani są do odpowiednich dla siebie zajęć, jak doglądanie kojców z drobiem, świńskich chlewów i magazynu ziemniaków. Przeważnie lokuje się je w śródokręciu na pokładzie działowym fregaty między dziobowym a głównym lukiem, a zajmują tak dużo miejsca, że przypomina to rynek jakiegoś małego miasteczka. Melodyjne odgłosy, jakie się stamtąd wydobywają, ustawicznie wyciskają z oczu łzy marynarzom z obsady śródokręcia, gdyż przypominają im dawne ojcowskie świniarnie i kartoflane pola. Stanowią oni hołotę i szumowiny załogi i kto do niczego się nie nadaje, będzie w sam raz pasował do obsady śródokręcia.

Trzy pokłady w dół — górny pokład, pokład działowy i mieszkalny — a znajdziemy się wśród obsługi ładowni8, bandy „troglodytów”, którzy podobni królikom w norach grzebią się w ładowniach między pojemnikami na wodę, beczkami i linami. Jak kornwalijscy górnicy tak i oni bladzi są jak duchy, gdy zmyją sadze z twarzy. Rzadko, tylko przy jakichś nadzwyczajnych okazjach, wychodzą na pokład, by wystawić się na działanie słońca. Pięćdziesiąt razy mogą opłynąć świat dookoła, a tyle zobaczą, ile widział Jonasz w brzuchu wieloryba. To leniwa, ociężała i nikczemna banda. Udając się na ląd po długim krążeniu po morzach, wyłażą na światło dzienne jak żółwie wodne lub jak niedźwiedzie ze swoich barłogów na wiosnę. Nikt nie zna nazwisk tych osobników, a nawet po trzyletniej podróży są zupełnie obcy dla każdego z nas. W czasie burzy, gdy wzywa się wszystkich do ratowania okrętu, ci zjawiają się wśród wichury jak tajemniczy starcy Paryża podczas trzydniowej wrześniowej masakry9 i każdy się dziwi, kim są i skąd się wzięli, oni zaś znikają równie skrycie i nie widać ich więcej, aż do następnego ogólnego poruszenia.

Na takie głównie zespoły dzieli się załoga okrętu wojennego; idący dalej w dół podział na rozliczne czynności jest nieskończony i wyliczenie ich wszystkich wymagałoby zatrudnienia niemieckiego komentatora.

Nie mówimy więc tutaj nic o pomocnikach bosmana czy działomistrza, cieśli, żaglomistrza, zbrojmistrza, profosa, kapralach okrętowych, sternikach łodzi, podoficerach nawigacyjnych i sygnalizacyjnych, działonowych, starszych baku, starszych marsowych trzech masztów: foka, grota i stermasztu, starszych obsady rufy, gospodarzach ładowni głównej i dziobowej, szefach ustępów, bednarzach, malarzach, kotlarzach, stewardach: komodora, kapitana, mesy oficerów i midszypmenów, kucharzu komodora, kucharzu kapitana, kucharzu dla oficerów, kucharzach dla załogi, piekarzach, chłopcach hamakowych, chłopcach do słania koi, pomocnikach chirurga, gońcach i niezliczonych innych, których funkcje są ustalone i dziwaczne.

Z powodu więc tego nieskończonego podziału różnych obowiązków na okręcie wojennym marynarz od momentu, gdy po raz pierwszy wstąpi na jego pokład, musi mieć dobrą pamięć, a jeśli w dodatku nieźle sobie daje radę z arytmetyką, tym lepiej.

Co do Białego Kubraka, to ten długo zagłębiał się w rachunkach, odnoszących się do różnych „numerów”, jakie przydzielił mu „pierwszy”, czyli pierwszy oficer. Przede wszystkim dano Białemu Kubrakowi numer jego mesy, następnie jego numer okrętowy, czyli ten numer, na który musi odpowiedzieć, gdy zostanie wywołany na apelu, dalej numer hamaka i numer działa, do jakiego został przydzielony, i wiele innych, tak iż samemu Jedediahowi Buxtonowi zabrałoby mnóstwo czasu, by ustawić je w szeregi przed podsumowaniem, a co więcej, człowiek musiał je sobie dobrze zapamiętać, bo inaczej biada mu!

Zastanówcie się teraz nad marynarzem, zupełnie nie przyzwyczajonym do zgiełku panującego na okręcie wojennym, który po raz pierwszy wstąpił na pokład, gdy podano mu te wszystkie liczby i kazano zapamiętać. Już zanim je usłyszał, czuł zamęt w głowie od tych niezwykłych dźwięków, jakie brzmiały w jego uszach, sprawiając wrażenie dzwonów bijących na alarm z dzwonnic. Na pokładzie działowym, zdawało się, pędzi tysiące bitewnych wozów najeżonych kosami, słychać tupot maszerujących uzbrojonych piechurów morskich, szczęk pałaszy i przekleństwa. Wokół niego pomocnicy bosmana gwiżdżą jak jastrzębie w czasie burzy, spod pokładu dochodzą rumory brzmiące jak dudnienie wulkanu przed wybuchem. Wzdryga się na każdy nagły odgłos jak zielony rekrut na armatnie strzały.

Teraz wszystkie poprzednie opłynięcia tego ziemnowodnego globu nie przydają mu się prawie na nic, bez znaczenia są jego arktyczne, antarktyczne lub równikowe przeżycia czy wichry przy cyplu Beachy Head lub utrata masztów u Hatteras. Musi wszystko zaczynać od nowa, nie umie niczego, greka ni hebrajski nic mu nie pomogą, gdyż ten język, jakiego musi się nauczyć, nie ma ani swojej gramatyki, ani słownika.

Przyjrzyjcie mu się, gdy się zbliża ku szeregom starych oceanicznych wojaków, zapamiętajcie sobie jego upokorzoną postawę, jego ruchy wyrażające dezaprobatę, jego głupkowate spojrzenie jak Szkota w Londynie, jego „błagam waszej litości, zacni siniorowie!” Jest kompletnie zahukany i zapędzony w kozi róg. Na domiar złego, gdy pierwszy oficer, którego powinnością jest powitać wszystkich nowo przybyłych i przydzielić każdemu miejsce, i to oficer wcale nie ten z najłagodniejszych ani najsympatyczniejszych, poda mu i każę pamiętać numer za numerem: 246 — 139 — 478 — 351 — nieborak czuje, że ma ochotę dać drapaka.

Niech się więc uczy rachunków i ćwiczy swą pamięć każdy, kto zamierza pływać na okręcie wojennymi

Rozdział IV

Jack Chase

Pierwsza noc po wyjściu z portu była bezchmurna i księżycowa, fregata najeżona bateriami ślizgała się po wodzie.

Połowa mojej wachty wypadała na salingu i tam ułożyłem sobie możliwie najlepsze stosunki z moimi kolegami, przydzielonymi do marsa. Jacy by nie byli inni marynarze, ci stanowili doskonałą paczkę wygów morskich i godni są tego, by ich przedstawić czytelnikowi.

Pierwszym i najważniejszym był Jack Chase, nasz zwierzchnik, czyli starszy marsowy. Był Brytyjczykiem i prawdziwym człowiekiem morza, wysoki, dobrze zbudowany, o jasnym, bystrym spojrzeniu, z pięknym, wysokim czołem i z bujną kasztanowatą brodą. Nie było człowieka, który by miał lepsze i dzielniejsze serce. Kochany był przez marynarzy i podziwiany przez oficerów, a nawet sam kapitan, gdy zwracał się do niego, czynił to z niejakim szacunkiem. Jack był szczerym i uroczym człowiekiem.

Nie było lepszego nad niego kompana czy to w kubryku, czy w knajpie; nikt nie umiał snuć takich jak on opowieści, śpiewać takich pieśni lub z większą gotowością zrywać się do spełniania obowiązków. W istocie tylko jednej rzeczy mu brakowało, a był nią palec u lewej ręki, który to członek utracił w wielkiej bitwie pod Navarino10.

Pysznił się ogromnie swoim zawodem marynarza, a że posiadał gruntowną wiedzę o wszystkim, co się tyczyło okrętu wojennego, powszechnie uważano go za wyrocznię. Jak do swego rodzaju wyroczni delfickiej wspinali się do niego na saling grotmasztu liczni pielgrzymi, aby uzyskać rozstrzygnięcie swoich dylematów lub nieporozumień.

Wokół tego człowieka roztaczała się atmosfera zdrowego rozsądku i dobroci, więc kto by nie potrafił go pokochać, sam musiałby uważać się za łotra. Dziękowałem swojej szczęśliwej gwieździe, że łaskawy los umieścił mnie w jego pobliżu, aczkolwiek nisko w hierarchii okrętowej, i obaj od samego początku staliśmy się wiernymi przyjaciółmi.

Gdziekolwiek rzucają cię teraz rozkołysane błękitne fale, zabierz, kochany Jacku, ze sobą moje serce i niech cię Bóg błogosławi na każdej twej drodze!

Jack był dżentelmenem. Cóż z tego, że miał twardą rękę, ale serce jego nie było twarde, co tak często idzie w parze z delikatnymi rączkami. Sposób bycia miał łatwy i swobodny, a nie było w nim wcale tej szorstkiej gwałtowności tak zwyczajnej wśród marynarzy. Zwracając się do kogoś, choćby tylko chodziło o pożyczenie noża, zawsze go grzecznie pozdrawiał. Przeczytał wszystkie poematy Byrona i wszystkie powieści Scotta. Rozprawiał o Rob Royu, Don Juanie, Pelhamie, Makbecie i Ulissesie, ale nade wszystko był żarliwym miłośnikiem Camõesa11.

Całe ustępy z Luzjad potrafił recytować w oryginale. Skąd się wzięły u niego te cudowne talenty, nie mnie dociekać, jego skromnemu podwładnemu. Wystarczy stwierdzić, że talenty te były tak różnorodne, a języki, w jakich umiał konwersować, tak liczne, że mógł służyć za doskonały przykład powiedzenia Karola V — „ten, kto włada pięcioma językami, jest wart pięciu ludzi”. Ale Jack był wart więcej niż stu zwykłych śmiertelników; sam stał za cały pułk, za całą armię. Jeden Jack to jakby tysiąc ludzi. Mógłby być ozdobą salonów królowej angielskiej. Jack musiał być chyba nieprawym potomkiem jakiegoś brytyjskiego admirała, a piękniejszego okazu wyspiarskiej rasy angielskiej nie można by znaleźć w dniu koronacji w Opactwie Westminsterskim.

Całe jego zachowanie było zupełnym przeciwieństwem postawy, jaką przybierał jeden ze starszych marsowych fokmasztu. Człowiek ten, aczkolwiek dobry marynarz, był przykładem jednego z tych nieznośnych Brytyjczyków, którzy mimo iż wolą inne kraje na miejsce swego zamieszkania niż swój własny, ciągle przepełnieni są pompatyczną pychą zarówno narodową, jak i osobistą. „Kiedy służyłem na okręcie »Audacious«” — stanowiło przez długi czas niezmienny prawie wstęp do najbłahszej nawet uwagi wypowiadanej przez starszego marsowego fokmasztu. Marynarze z okrętów wojennych zwykli często, gdy coś nie szło jak należy na ich jednostce, nawiązywać do ostatniego rejsu, gdzie oczywiście wszystko funkcjonowało jak w zegarku. Jeśli chodzi o wspomniany „Audacious” (nazwa bardzo wyrazista, nawiasem mówiąc), starszy marsowy miał na myśli okręt w Angielskiej Marynarce Wojennej, w której miał zaszczyt służyć. Tak częste były jego wspominki na temat tego statku o tej sympatycznej nazwie, że w końcu jego koledzy uznali, że mają dość słowa „Audacious”. Pewnego gorącego popołudnia. podczas kompletnej ciszy, gdy starszy marsowy fokmasztu stał wraz z innymi na górnym pokładzie i ziewał z nudów od ucha do ucha, Jack Chase, jego własny rodak, podszedł ku niemu i wskazując na jego rozdziawioną gębę uprzejmie zapytał, czy to w ten sposób łapano muchy na pokładzie okrętu Jego Brytyjskiej Mości „Audacious”? Od tej pory nie słyszeliśmy więcej o tej jednostce.

Trzeba powiedzieć, że marsy na fregacie to miejsca obszerne i przytulne. Od tyłu zaopatrzone są w poręcze, tak iż tworzą coś w rodzaju balkonu, są więc bardzo przyjemne podczas tropikalnych nocy. Ze dwudziestu— trzydziestu wałkoni może tam się wygodnie wylegiwać, podścieliwszy sobie stare żagle i kurtki. Spędzaliśmy niezwykłe chwile na owym marsie. Uważaliśmy się za najlepszych marynarzy na okręcie i dosłownie z góry, z naszej powietrznej grzędy, spoglądaliśmy na szczurów lądowych plątających się po pokładzie wśród armat. W dużym stopniu pielęgnowaliśmy w sobie uczucie esprit de corps12, jakie w większym lub mniejszym nasileniu przenika różne grupy załogi okrętu wojennego. My, marsowi grotmasztu, byliśmy braćmi, wszyscy bez wyjątku gotowi poświęcić się jeden za drugiego bez żadnych zastrzeżeń.

Niemniej jednak wkrótce potem jak przystałem do tego bractwa wspaniałych chłopów, odkryłem, że Jack Chase, nasz dowódca, podobnie jak to się dzieje z wszelkimi ulubieńcami i wyroczniami, był pewnego rodzaju dyktatorem. Nie apodyktycznie lub dokuczliwie, ale raczej na wesoło usiłował z pobudek egoistycznych wpływać na ogładę naszych manier i poprawiać nasz gust, co miało przynosić zaszczyt jemu, jako naszemu wychowawcy.

Kazał nam nosić kapelusze specjalnie przekrzywione na bakier, pouczał nas, jak wiązać chustki na szyję, sprzeciwiał się noszeniu naszych ordynarnych drelichowych spodni, w dodatku dawał nam lekcje wiedzy morskiej i solennie przykazywał, byśmy unikali towarzystwa każdego takiego marynarza, jakiego można by podejrzewać, że służył na wielorybniku. Istotnie, żywił nieprzejednany wstręt do wszystkich wielorybników, jak przystało na prawdziwego wojennego marynarza. Biedny Tubbs mógłby to poświadczyć.

Tubbs należał do obsługi stermasztu. Był to wysoki, wychudły Vineyardczyk, bez przerwy gadający o linach harpunowych, Nantucket, tranie, rozbitych łodziach i Japonii. Nic nie potrafiło go uciszyć, a jego porównania były zawsze ubliżające.

Tego oto Tubbsa Jack nie znosił z całej duszy. Mówił o nim, że jest wulgarny, parweniuszowski i lepiej by go diabli wzięli, bo służył przecież na wielorybniku. Ale jak to zwykle jest, gdy ktoś był tam, gdzie nie bywali inni, lub widział to, czego nie widzieli inni, Tubbs z powodu swoich wielorybniczych doświadczeń przybrał postawę traktowania Jacka z góry, zupełnie taką samą jak Jack w stosunku do niego, a to właśnie doprowadzało naszego znakomitego dowódcę do wściekłości.

Pewnej nocy, mając dziwny wyraz w oczach, posłał mnie na pokład z zaprosinami Tubbsa do nas na rozmowę. Czując się pochlebiony tak wyraźnym zaszczytem, gdyż byliśmy wybredni i nie zapraszaliśmy byle kogo, Tubbs szybko wspiął się po wantach, a wyglądał dość onieśmielony znalazłszy się w obliczu zebranej dostojnej ćwierćwachty marsowych grotmasztu. Jednakże uprzejme maniery Jacka rychło uwolniły go od wszelkiego skrępowania. Nie warto jednak na tym świecie być uprzejmym wobec pewnego rodzaju ludzi. Tubbs należał właśnie do tej kategorii. Jak tylko ten prostak poczuł się znów pewny siebie, natychmiast zaczął, jak zwykle, recytować przesadne pochwały wielorybników, oświadczając, że oni jedynie zasługują na miano marynarzy. Jack znosił to przez jakiś czas, ale gdy Tubbs zaczął sobie używać na wojennych marynarzach, a szczególnie na marsowych grotmasztu, jego poczucie przyzwoitości zostało tak zranione, że zagrzmiał na Tubbsa, jakby wygarnięto z czterdziestodwufuntowego działa.

— Ach, ty wyskrobku z Nantucket! Ach, ty w tranie kąpany zbieraczu morskiego łoju! Ty podłapywaczu padliny! Ośmielasz się szkalować marynarzy wojennych? Ach, ty łajdacki chudzielcze, przecież okręt wojenny tak się ma do wielorybnika jak stolica do jakiejś lichej mieściny albo zapadłej wioszczyny. Tutaj panuje życie i ruch. Tutaj można czuć się dżentelmenem i radować się życiem. A coś ty, prostaku w ogóle wiedział, zanim wstąpiłeś na pokład tego tutaj „Andrewa Millera”13? Coś ty wiedział o pokładzie działowym albo dolnym, obsadzaniu kabestanu, alarmie bojowym albo gwizdaniu na obiad? Czyś ty kiedy stawał na zbiórkę po grog na pokładzie twego zapaskudzonego tłuszczem pudła wypędków? Czyś kiedy spędzał zimę w Mahón? Czyś musiał błyskawicznie zwijać hamak i pościel? Czym są nawet smętne gadki handlowych żeglarzy o rejsach do Chin po puszki z herbatą czy do Indii Zachodnich po beczki z cukrem albo na Szetlandy po selskiny14 — czym są te opowieści, ty prawdziwa balio15, wobec wspaniałego życia na okręcie wojennym? Ach, ty ślepy jufersie! Ja żeglowałem z lordami i markizami, którzy byli za kapitanów, a sam król Obojga Sycylii przechodził przede mną, gdy stałem przy moim dziale. Phi! Cały jesteś przesiąknięty forpikiem i bakiem, a znasz się tylko na linoblokach pojedynczych, a najwyżej podwójnych, twoja ambicja nigdy nie sięgała wyżej niż do świniobicia, co według mojej skromnej opinii jest właściwym określeniem polowania na wieloryby! Koledzy marsowi! Czy ten tutaj Tubbs nie nadużywa dobrych dębowych desek pokładu i czy nie bezcześci trzykrotnie świętego morza, obracając swój statek, kochani kamraci, w baniak tłuszczu, a ocean w stajnię wielorybów? Zmykaj stąd, ty niezdarny, bezbożny łajdaku! Wyrzuć go za burtę, Biały Kubraku!

Nie potrzebowałem się jednak wysilać, gdyż biedny Tubbs, zdumiony tym piorunowaniem, już szybko schodził po wantach.

Ten wybuch ze strony mego znakomitego przyjaciela Jacka spowodował, że cały zadrżałem mimo mego wypikowanego surduta i w duchu wznosiłem pobożne dziękczynienia, że nie wyjawiłem w złą godzinę faktu mojej służby na wielorybniku, zauważywszy bowiem już przedtem wyraźne uprzedzenie marynarzy wojennych do tej tak pomiatanej klasy ludzi morza, rozsądnie trzymałem język za zębami i ani pisnąłem o tym, jak rozbijają się łodzie u wybrzeży Japonii.

Rozdział V

Jack Chase na hiszpańskim pokładzie rufowym

Muszę tutaj opowiedzieć bez osłonek historyjkę o Jacku, która, jestem pewny, świadcząc o jego honorze i prawości, nie poniży go w opinii żadnego przyzwoitego człowieka. Podczas obecnego rejsu fregaty „Neversink”16 Jack zdezerterował, a po upływie pewnego czasu został schwytany.

Ale w Jakim celu popełnił dezercję? Czy aby uniknąć wojskowej dyscypliny, czy też by buszować w jakimś odludnym porcie? A może z miłości do jakiejś niegodnej seniority? Nic z tych rzeczy. Opuścił fregatę z daleko wyższych, wznioślejszych, a nawet, można rzec, wprost pięknych motywów. Poddając się wojenno-morskiej dyscyplinie na morzu, był jednak na lądzie fanatycznym wyznawcą Praw Człowieka i powszechnej wolności na świecie. Poszedł, by chwycić za broń w partyzanckiej ruchawce na terenie Peru i oddać się całym sercem i duszą sprawie, którą uważał za słuszną.

W owym czasie zniknięcie jego wywołało najwyższe zdumienie wśród oficerów, którzy nigdy nie podejrzewali, że jest w stanie dopuścić się takiego wykroczenia jak dezercja.

— Co? Jack, mój znakomity marsowy z grotmasztu, zniknął?! — krzyknął kapitan. — Nigdy w to nie uwierzę!

— Jack Chase zwinął manatki i zwiał! — wyrwał się sentymentalny midszypmenik. — To musiało być z miłości, seniority zawróciły mu w głowie.

— Nie można znaleźć Jacka Chase’a? — zawołał burkliwy stary matros z obsady baku, jeden z tych złośliwych proroków minionych wydarzeń. — Tak sobie też pomyślałem. Wiedziałem, że tak będzie. Mógłbym na to przysiąc. To jest właśnie taki chłop, co znika milczkiem. Zawsze go miałem w podejrzeniu.

Mijały miesiące, a o Jacku nie było słychu, aż wreszcie nasza fregata stanęła na kotwicy u wybrzeża, w pobliżu peruwiańskiego wojennego slupu.

Na pokładzie rufowym obcego okrętu dostrzeżono odzianą wytwornie w peruwiański mundur i kroczącą elegancko, krokiem równocześnie wojskowym i marynarskim, wysoką, imponującą postać długobrodego oficera, doglądającego oddawania honorów, jakie w takich okazjach wymienia się między statkami będącymi własnością państwa.

Ów wspaniały oficer zasalutował do swego wygalonowanego kapelusza niezwykle uprzejmie naszemu kapitanowi, który odpowiedziawszy na ukłon wpatrywał się w niego raczej niezbyt grzecznie przez swoją lunetę.

— Wielkie nieba! — wykrzyknął w końcu. — To on — nie może ukryć swego sposobu chodzenia — to jego broda. Poznałbym go na końcu świata. Obsadzić pierwszy kuter! Poruczniku Blink, rozkazuję panu udać się na pokład tego oto slupu i sprowadzić tutaj owego oficera.

Całej naszej załodze aż dech zaparło. Jak to? Teraz, kiedy świeżo zawarty, niezmącony pokój panuje między Stanami Zjednoczonymi a Peru, posyłać uzbrojony oddział na pokład peruwiańskiego slupu wojennego, by pojmać jednego z jego oficerów, i to w biały dzień? Monstrualne pogwałcenie Prawa Narodów! Co by na to powiedział Vattel17?

Lecz rozkaz kapitana Clareta musiał być wykonany. Kuter odszedł z ludźmi uzbrojonymi po zęby, dowodzący porucznik otrzymał poufne instrukcje, a towarzyszący midszypmeni przybrali miny, jakby przewidywali najgorsze, chociaż po prawdzie pojęcia nie mieli, o co chodzi.

Po przybyciu na slup porucznik został przyjęty ze zwyczajowymi honorami, natomiast brodaty oficer zniknął z pokładu. Wówczas porucznik poprosił o widzenie się z peruwiańskim kapitanem, a gdy wprowadzono go do kabiny, oświadczył, że na jego statku znajduje się osobnik należący do okrętu Stanów Zjednoczonych „Neversink”, on sam zaś otrzymał rozkaz natychmiast wydać tego człowieka.

Cudzoziemski kapitan, zdumiony i oburzony, podkręcił wąsa, nadmieniając coś o alarmie bojowym i skarceniu takiej bezczelności Jankesów.

Ale opierając dłoń w rękawiczce na stole, a drugą bawiąc się temblakiem u szabli, porucznik z uprzejmą stanowczością powtórzył swoje żądanie. W końcu gdy cała sprawa została tak wyraźnie postawiona, a odnośna osoba dokładnie opisana aż do pieprzyka na twarzy, nie pozostawało nic innego, jak zgodzić się bez zwłoki.

Tak więc przystojny brodaty oficer, który tak uprzejmie uchylił kapelusza przed naszym kapitanem, ale znikł po przybyciu porucznika, został wezwany do kabiny przed oblicze swego przełożonego, który zwrócił się do niego w tych słowach:

— Don Johnie, ten dżentelmen oświadcza, że prawnie należy pan do okrętu „Neversink”. Czy jest tak istotnie?

— Może nawet tak i jest, Don Sereno — rzekł Jack Chase, dumnie zakładając na piersi ręce w złotem wygalonowanych rękawach — a że nie zda się na nic stawianie oporu fregacie, zgadzam się. Poruczniku Blink, jestem gotów. Do widzenia, Don Sereno, i niech was ochrania Madre de Dios! Był pan dla mnie najszlachetniejszym przyjacielem i kapitanem. Mam nadzieję, że jeszcze porządnie przetrzepie pan swoich nikczemnych wrogów.

Po tych słowach odwrócił się, a po wejściu na kuter i przewiezieniu z powrotem na fregatę podszedł do kapitana Clareta, stojącego właśnie na pokładzie rufowym.

— Pański sługa, mój wspaniały Donie — rzekł kapitan podnosząc z ironią kapelusz i spoglądając na Jacka z bezgraniczną irytacją.

— Pański najoddańszy i skruszony starszy marsowy grotmasztu, sir, ten sam, który pokornie wyznając swą skruchę, jest przy tym dumny, iż może nazwać kapitana Clareta swoim dowódcą — rzekł Jack, czyniąc wspaniały ukłon, a następnie tragicznym gestem rzucając swoją peruwiańską szablę za burtę.

— Zamustrować go natychmiast! — krzyknął kapitan Claret. — Pan, mój panie, wracaj do swoich obowiązków, a gdy do końca rejsu będziesz je wykonywał bez zarzutu, nigdy więcej nie usłyszysz słowa o swojej ucieczce.

Tak więc Jack pomaszerował ku dziobowi w tłumie podziwiających go marynarzy, którzy gotowi byli przysięgać na jego orzechowego koloru brodę, tak zdumiewająco rozrośniętą 1 wydłużoną podczas jego nieobecności. Podzieliwszy między siebie jego obszyty galonami kapelusz i surdut, wzięli go na barki i triumfalnie ponieśli po pokładzie działowym.

Rozdział VI

Oficerowie pokładu rufowego, starsi podoficerowie, podwładni na okręcie wojennym, ich pomieszczenia na okręcie, jak mieszkają i żyją, ich pozycja towarzyska i jakiego rodzaju są to dżentelmeni

Opisano już do pewnego stopnia różne grupy, na jakie podzielono naszą załogę, warto by więc powiedzieć coś o oficerach, kim oni są i jakie pełnią funkcje.

Należy wiedzieć, że nasz okręt był okrętem flagowym, to znaczy na grotmaszcie podnosiliśmy proporczyk, czyli znak dowódcy, oznaczający, że mieliśmy ze sobą komodora, tj. oficera posiadającego najwyższy stopień, jaki zna Amerykańska Marynarka Wojenna18. Tego proporczyka nie należy mylić z długim proporczykiem, zwanym „biczem”, w postaci wstęgi noszonym przez wszystkie okręty wojenne.

Powodując się jakimiś bliżej nie określonymi republikańskimi skrupułami w sprawie utworzenia w marynarce wojennej wysokich stopni oficerskich, Ameryka, jak dotąd, nie ma admirałów, chociaż w miarę jak liczba jej okrętów wojennych będzie wzrastać, mogą oni stać się niezbędni. Stanie się tak z pewnością, gdy zajdzie potrzeba użycia licznych flot. Wówczas trzeba będzie przyjąć schemat organizacyjny w rodzaju angielskiego i wprowadzić trzy lub cztery stopnie oficerów flagowych powyżej komodora, więc admirałów, wiceadmirałów i kontradmirałów jako dowódców eskadr, wyróżnianych kolorem swoich flag: czerwonym, białym i niebieskim, oznaczającym siłę główną, straż przednią i straż tylną. Stopnie te odpowiadają generałom, generałom porucznikom i generałom majorom w wojsku, podobnie komodor jest równy rangą generałowi brygadierowi. Wobec tego to samo uprzedzenie, które dla rządu amerykańskiego stanowi przeszkodę do utworzenia rangi admirałów, powinno wykluczyć wszystkie stopnie oficerów amerykańskich powyżej brygadiera.

Komodor amerykański, podobnie jak komodor angielski lub francuski chef d’escadre, jest jedynie starszym komandorem, chwilowo dowodzącym małą liczbą okrętów wydzielonych dla jakiegoś celu. Nie posiada stałego stopnia, uznawanego przez rząd, poza swoją rangą komandora, aczkolwiek skoro raz jeden był zatrudniony jako komodor, zwyczaj i uprzejmość nakazują stale go tak tytułować.

Nasz komodor jest to dzielny starszy pan, który widział niejedno w czasie swojej służby. Jako porucznik przebył kampanię w ostatniej wojnie z Anglią, w akcjach zaś kanonierek na jeziorach w pobliżu Nowego Orleanu, tuż przed wielkimi działaniami na lądzie, dostał kulę w bark i nosi ją tam po dziś dzień, jak swoje gałki oczne, gdyby je przyrównać do kul.

Często patrząc na tego czcigodnego starego wojaka, zgiętego we dwoje z powodu odniesionej rany, zastanawiałem się, jakie to może być dziwne, a zarazem bolesne uczucie mieć w barku kopalnię ołowiu, chociaż prawdę mówiąc, wielu z nas cywilizowanych śmiertelników przemienia swe usta w Golcondę19.

Z powodu tej rany w barku nasz komodor pobierał przyznany mu dodatek na ordynansa do swojej zwykłej gaży. Osobiście nie mogę o komodorze wiele powiedzieć. On nigdy nie poszukiwał mego towarzystwa, nigdy nie kierował w moją stronę jakichkolwiek uprzejmości.

Mimo iż jeśli o mnie chodzi, nie mam o nim dużo do powiedzenia, postaram się jednak podać jego charakterystykę jako oficera flagowego. Przede wszystkim mam poważne wątpliwości, czy nie był częściowo lub całkowicie niemy, ponieważ w zasięgu mego słuchu nader rzadko lub nigdy nie wypowiedział słowa. Nie tylko sam wydawał się być niemową, ale nawet jego obecność miała taką dziwną moc, że czyniła innych niemowami. Gdy pojawił się na pokładzie rufowym, zdawało się, że u każdego oficera wystąpiły objawy szczękościsku.

Innym zjawiskiem, związanym z nim, był dziwny sposób, w jaki każdy go unikał. Na pierwszy widok tych jego epoletów zjawiających się na nawietrznej rufówki, zebrani tam oficerowie niezwłocznie usuwali się na zawietrzną i zostawiali go samego. Może miał „złe oko”, a może był Żydem Wiecznym Tułaczem na morzu. Prawdopodobnie pochodziło to stąd, iż jak każdy wysoki dostojnik uważał za religijną prawie konieczność podtrzymywanie swojej godności, jest ona bowiem jedną z najbardziej kłopotliwych rzeczy na świecie i wymagającą największego samozaparcia. To ciągłe panowanie nad sobą i trzymanie się na wszystkie strony na baczności, czego wymaga zachowanie godności komodora, wyraźnie wskazuje na to, że poza zwykłą męską dumą komodorowie, ogólnie biorąc, nie posiadają wcale żadnej godności. To prawda, że koronowane głowy, lordowie, wysocy admirałowie i komodorowie noszą się prosto i wystrzegaj ą4 się dolegliwości kręgosłupa, ale również prawdą jest, że to wszystko jest nadawaniem sobie tonu, niezwykle uciążliwym dla nich samych, a śmiesznym dla oświeconego pokolenia.

A przecież niejeden z zacnych chłopaków spośród naszych marsowych grotmasztu, gdyby został zaproszony do jego kabiny do towarzystwa przy jednej czy dwóch butelczynach, uradowałby serce starego komodora i spowodował natychmiastowe wyleczenie jego zastarzałej rany.

No ale dosyć o komodorze, przestań być taki zgorzkniały, staruszku, i wejdź tu do nas na górę, a my w koleżeńskiej pogwarce opowiemy niejedną interesującą historyjkę.

Faktycznie uważałem się za o wiele szczęśliwszego w tym swoim białym kubraku od starego komodora w dostojnych epoletach.

Do tego, że nasz komodor był taki ponury i niepocieszony, prawdopodobnie w największym stopniu przyczynił się fakt, że tak mało miał do roboty. Ponieważ fregata miała oczywiście kapitana, więc jeśli o nią chodzi, nasz komodor był właściwie nadliczbowy. Jakie mnóstwo wolnego czasu musiał mieć podczas trzyletniego rejsu! Jak mógłby bez końca wzbogacać swój umysł!

Ale jak każdemu wiadomo, nieróbstwo jest najcięższą pracą na świecie, więc nasz komodor posiadał specjalnego dżentelmena do pomocy. Ten pan zwał się sekretarzem komodora. Był to niezwykle uprzejmy i wytworny człowiek, o bardzo eleganckiej powierzchowności, który wyglądał jak ambasador nadzwyczajny i poseł prawomocny z Wersalu. Jadał w mesie oficerów i miał tam też swój apartament, umeblowany elegancko, jak prywatny gabinet Pelhama20. Jego ordynans stale zabawiał marynarzy najróżniejszymi opowiastkami o fletach ze srebrnymi klapkami i flażoletach, pięknych malowidłach olejnych, książkach w safianowych oprawach, chińskich figurkach szachowych, złotych spinkach do koszuli, emaliowanych piórnikach, nadzwyczajnie delikatnych francuskich butach, o podeszwach nie grubszych niż arkusik uperfumowanego papieru listowego, haftowanych kamizelkach, pachnącym kadzidłem laku, alabastrowych statuetkach Wenus i Adonisa, szylkretowych tabakierkach, inkrustowanych toaletkach, szczotkach z rączkami z kości słoniowej i grzebieniach wykładanych masą perłową i o setkach innych luksusowych akcesoriach rozrzuconych po wytwornej kabinie tego wspaniałego sekretarza.

Zabrało mi niemało czasu, nim się dowiedziałem, na czym polegają obowiązki tego sekretarza. Wydawało się, że pisze raporty komodora dla Waszyngtonu i był także jego wyłącznym pisarzem pod dyktando. Czasami nie był to zbyt lekki obowiązek, ponieważ niektórzy komodorowie, aczkolwiek nie mówią za dużo na pokładzie okrętu, mają za to mnóstwo do pisania. Bardzo często ordynans, umieszczony u drzwi kabiny naszego komodora, salutując wręczał pierwszemu oficerowi z tajemniczą miną jakiś papier. Zawsze myślałem, że notatki te muszą zawierać jakieś niezmiernie ważne sprawy państwowe, aż pewnego dnia, widząc w otworze ściekowym kawałek mokrego podartego papieru, przeczytałem, co następuje:

Sir, dzisiaj wydasz pan ludziom pikle do ich porcji świeżego mięsa.

Do porucznika Bridewella

Z rozkazu Komodora

Adolf Dashman, sekretarz osobisty.

Była to dla mnie zupełna rewelacja, ponieważ sądząc po jego zwykłej rezerwie, byłem pewny, że komodor nigdy nie miesza się bezpośrednio do okrętowych spraw, zostawiając je kapitanowi. Ale im dłużej żyjemy, tym więcej dowiadujemy się o komodorach.

Zwróćmy się teraz ku drugiemu rangą oficerowi, ale w zakresie wewnętrznych spraw okrętu prawie najwyższemu. Kapitan Claret był to duży, postawny mężczyzna, prawdziwy Henryś VIII na morzu, rubaszny i szczery, a tak królewski w swojej kabinie jak Henryś na swoim tronie. Okręt bowiem jest częścią lądu stałego, odciętą od kontynentu, jest też państwem samym w sobie, kapitan zaś jest jego królem.

Nie jest to żadna konstytucyjna monarchia, gdzie mocny parlament ma prawo wnosić petycje, a gdy zechce, może zuchwale przemawiać, wprost przeciwnie: jest to niemal despotyzm, jak Wielkiego Sułtana. Słowo kapitańskie jest prawem. On nie przemawia inaczej, jak tylko w trybie rozkazującym. Gdy na morzu stoi na swoim pokładzie rufowym, dowodzi bezapelacyjnie wszystkim w zasięgu wzroku. Jedynie księżyc i gwiazdy znajdują się poza jego jurysdykcją. Jest panem i władcą słońca.

Nie nastąpi południe, zanim on tego nie oświadczy. Jest bowiem obowiązkiem nawigatora dokonywać regularnych obserwacji w południe, po czym salutując meldować oficerowi wachtowemu godzinę dwunastą. Wówczas ten dostojnik wysyła midszypmena do kabiny kapitańskiej z rozkazem, by posłusznie zameldował o pokornie przekazanej informacji nawigatora.

— Meldowano dwunastą godzinę, sir — powiada midszypmen.

— Wykonać — odpowiada kapitan.

Chłopak okrętowy wybija osiem szklanek21i dopiero wtedy jest godzina dwunasta.

Gdy kapitan odwiedza pokład, jego podwładni oficerowie, podobnie jak gdy to czyni komodor, wycofują się zwykle na drugą stronę i nie przyszłoby im do głowy zwrócić się do niego, z wyjątkiem spraw okrętowych, tak samo jak lokajowi zawołać na rosyjskiego cara, siedzącego na tronie, i zaprosić go na herbatę. Prawdopodobnie żaden śmiertelnik nie ma więcej powodów posiadania tak intensywnego poczucia własnej ważności jak kapitan wojennego okrętu.

Najstarszy po nim rangą jest pierwszy albo starszy oficer, porucznik będący głównym oficerem wykonawczym. Nie mam żadnego powodu, by obdarzać miłością tego dżentelmena, zajmującego owo stanowisko na pokładzie naszej fregaty, gdyż to właśnie on odmówił mi wydania odrobiny czarnej farby, aby uczynić ten mój biały kubrak nieprzemakalnym. Jemu więc przypisuję wszystkie moje zmoknięcia i przemoczenia. Wątpię, czy mu kiedykolwiek przebaczę. Za każde rwanie w kościach, jakie od czasu do czasu odczuwam, jest on bezpośrednio odpowiedzialny. Nieśmiertelni bogowie, znani z łagodności, mogą więc mu przebaczyć, ale na mnie niech nie liczy, bym mu okazał zmiłowanie. Jednakże moje osobiste uczucia nie przeszkodzą mi oddać sprawiedliwość temu człowiekowi. W większości wypadków okazał się znakomitym żeglarzem. Był szybki, głośny i konkretny i jako taki doskonale nadawał się na swoje stanowisko, które na fregacie wymaga oficera umiejącego przestrzegać dyscypliny i energicznego człowieka pod każdym względem. Kapitan czynił go odpowiedzialnym za wszystko, co więcej, ten możnowładca wymagał, aby był wszechobecny, i na dole w ładowni, i na górze w olinowaniu, i to w tym samym czasie. On zawsze siaduje w mesie u góry stołu, jadając razem z oficerami w części okrętu do tego przeznaczonej. Na fregacie miejsce to znajduje się w tyle pokładu mieszkalnego. Czasem nazywają je pokojem armatnim, ale częściej mesą oficerską. Wewnątrz przypomina ona długi, szeroki korytarz w dużym hotelu, gdzie liczne drzwi po obydwu stronach wiodą do prywatnych pomieszczeń oficerów. Tylko jeden jedyny raz udało mi się dokładnie obejrzeć ją od środka, a wówczas w środku stołu siedział kapelan i grał w szachy z porucznikiem piechurów morskich. Pora była południowa, ale wnętrze mesy oświetlone było lampami.

Oprócz starszego porucznika do oficerów „mesowych” należą młodsi porucznicy, jakich na fregacie jest sześciu lub siedmiu, poza tym nawigator, intendent, kapelan, chirurg, oficerowie piechoty morskiej i nauczyciel midszypmenów, czyli tzw. profesor. Tworzą oni zwykle bardzo przyjemny klub porządnych ludzi, którzy z powodu różnorodności swoich usposobień znakomicie nadają się do tego, by stanowić sympatyczną towarzyską całość. Porucznicy dyskutują o bitwach morskich i opowiadają sobie anegdotki o lordzie Nelsonie i Lady Hamilton; oficerowie piechoty morskiej rozprawiają o zdobywaniu fortec i oblężeniu Gibraltaru; intendent od czasu do czasu sprowadza na ziemię rozbuchaną rozmowę wzmianką o regule trzech; profesor zawsze jest pełen uczonych uwag lub odpowiednich cytatów z klasyków, zwykle z Owidiusza; opowieści chirurga o stole operacyjnym rozsądnie przypominają o śmiertelności całego towarzystwa jako części rodzaju ludzkiego, podczas gdy dobry kapelan zawsze jest gotów udzielić im pobożnej rady i pocieszenia.

Wszyscy ci panowie współżyją, oczywiście, na platformie doskonałej towarzyskiej równości.

Następnymi z kolei są starsi podoficerowie, do których należą: bosman, działomistrz, cieśla i żaglomistrz. Wprawdzie ci poczciwcy paradują w długich surdutach i noszą guziki z kotwicą, jednakże oficerowie „mesowi” nie uważają ich za dżentelmenów. Tak więc na przykład pierwszemu oficerowi, kapelanowi lub lekarzowi nigdy by do głowy nie przyszło zaprosić ich na obiad. W języku okrętowym oni „wleźli przez kluzę kotwiczną”, tzn. awansowali od prostego marynarza; mają spracowane ręce, zaś cieśla i żaglomistrz sami posiadają praktyczną umiejętność tych robót, jakie jest ich obowiązkiem doglądać. Jadają osobno, a że niezmiennie jest ich czterech, nie potrzebują grać w wista z „dziadkiem”!

Inną kategorię stanowią midszypmeni. Chłopców tych wysyła się na morze w celu zrobienia z nich komodorów, aby zaś się nimi stać, wielu z nich zaczyna żuć tytoń, pić wódkę z wodą i miotać przekleństwa na marynarzy. Ponieważ umieszczono ich na okręcie żeglującym po morzu jedynie po to, by tam chodzili do szkoły i nauczyli się obowiązków porucznika, zanim zdobędą uprawnienia, by działać jako tacy, mają bardzo mało albo żadnych specjalnych funkcji do pełnienia. Tak długo zatem jak są midszypmenami, uważa się ich na okręcie za mało co lepszych niż nadliczbowi. Na zatłoczonej fregacie ciągle wchodzą w drogę zarówno oficerom, jak i marynarzom, tak że w marynarce powstało powiedzonko, iż bezużyteczny czek jest „taką samą zawadą jak midszypmen”.

Przy silnym wietrze, gdy wywołuje się całą załogę i pokład roi się od ludzi, małe midszypmeniki biegają roztargnione tam i sam, a nie mając nic konkretnego do wykonywania, nadrabiają klątwami i wybuchają wiązkami przekleństw pod naszymi nogami jak petardy. Niektórzy z nich to straszliwe chłopaki, noszący czapki na bakier pod zawadiackim kątem, robiący zadzierżyste miny jak młode koguty. Są zwykle wielkimi konsumentami makasarowego22olejku do włosów i balsamu kolumbijskiego; płoną z niecierpliwości, by im urosły wąsy i czasami po zastosowaniu tych wszystkich maści wylegują się na słońcu, by spowodować pod nosem urodzaj.

Ponieważ dowodzenia można nauczyć się przez posłuszeństwo, zgodnie więc ze zwyczajami na okręcie wojennym porucznicy ustawicznie wydają midszypmenom rozkazy, mimo iż nawet bez wyznaczenia im wyraźnego celu zawsze dokądś idą, ale nigdy tam nie dochodzą. Pod pewnymi względami mają nawet cięższy żywot niż marynarze. Przełożeni wysługują się nimi jako gońcami i chłopcami na posyłki.

— Panie Pert — woła oficer wachtowy, wzywając ku sobie młodego dżentelmena. Pan Pert zbliża się, salutuje i staje w postawie pełnej szacunku i oczekiwania. — Udaj się pan do bosmana i powiedz mu, że jest mi potrzebny. — Iz tym ryzykownym poleceniem midszypmen pędzi przed siebie dumny jak paw.

Midszypmeni mieszkają we własnym pomieszczeniu i tam też jadają przy nakrytym obrusem stole. Przy obiedzie mają naczynie z przyprawami i mali chłopaczkowie (wybrani z załogi) usługują im; czasem piją kawę z porcelanowych filiżanek. Mimo tych nowoczesnych luksusów częstokroć sprawy ich klubu marnie stoją i wszystko znajduje się w kompletnej ruinie. Porcelana jest wytłuczona, czarno lakierowany imbryk do kawy powyginany jak cynowe kufle w piwiarni, widelce przypominają wykałaczki (za które czasami służą), noże tak wyszczerbione, że są jak piłki, obrus zaś trzeba dawać żaglomistrzowi do wylatania. W samej rzeczy podobni są oni do uczni z pierwszego i drugiego roku w szkolnym internacie, szczególnie z powodu hałasów, jakie wzniecają u siebie. Brzęczy tu, szumi i kotłuje się jak

w ulu albo jak w przedszkolu w upalny dzień, kiedy wychowawczyni zaśnie z muchą na nosie.

Na fregatach mesa, miejsce schronienia oficerów, przylegająca do pomieszczenia midszypmenów, znajduje się również na tym samym pokładzie. Często midszypmeni budząc się wcześnie rano, jak większość chłopców w ich wieku, brykają w swoich hamakach albo biegają w nocnych koszulach podwójnie zarefowanych, bawiąc się w berka. Wówczas pierwszy oficer wyskakuje do nich krzycząc: — Moi panowie, jestem zdumiony, panowie muszą natychmiast przestać tych harców. Panie Pert, co pan robi tam przy stole nie mając pantalonów? Proszę natychmiast wracać do hamaku i niech mi się to więcej nie powtórzy. Jeśli panowie jeszcze raz zakłócą spokój mesy, to porządnie za to oberwą. — Powiedziawszy to starszy szpakowaty oficer wraca do swojej koi w kabinie, zupełnie jak ojciec licznej rodziny, który wstaje w szlafroku i pantoflach, aby uspokoić poranne hałasy w mocno zaludnionym pokoju dziecinnym.

Zstąpiwszy z komodorskich wyżyn ku midszypmenom dochodzimy w końcu do grupy nieokreślonej, tworzącej samodzielną mesę, oddzielnie od prostych marynarzy. Zwyczaj panujący na okręcie wojennym umieszcza w niej najróżniejszych osobników o podrzędnych stopniach, takich jak profos, steward intendenta, kaprale okrętowi, sierżanci piechoty morskiej i magazynier okrętowy, tworzący pierwszą nad marynarzami klasę arystokracji.

Profos jest czymś w rodzaju szefa policji, skombinowanym z nauczycielem, nosi ubranie cywilne, a poznać go można po urzędowej trzcinie. Jest tym, którego nienawidzą wszyscy marynarze. Najogólniej biorąc, obowiązki jego obejmują powszechne donosicielstwo i wykrywanie winnych. Na pokładzie mieszkalnym rządzi bezapelacyjnie, wyszpieguje każdą plamkę, jaką mogą zrobić kucharze poszczególnych mes, i popędza opieszalców, gdy wywołuje się całą załogę. Niezbędną jest rzeczą, by był prawdziwym Vidocq’iem23, wiecznie czujnym. Jest to jednak funkcja tyleż bezlitosna co niewdzięczna. Podczas ciemnych nocy profosi mają się na baczności, by uskoczyć na czas przed czterdziestodwufuntowymi kulami wyrzucanymi przez luki w ich pobliżu.

Kaprale okrętowi są zastępcami i mistrzami ceremonii tego dostojnika.

Sierżanci piechoty morskiej to przeważnie wysokie chłopy o nieugiętym kręgosłupie i sztywnej górnej wardze, zaś w swoich gustach i upodobaniach bardzo wybredne.

Pisarz okrętowy jest to dżentelmen mający coś w rodzaju kantoru w składzie smoły w dziobowej ładowni. Niebawem powie się o nim więcej.

Z wyjątkiem wymienionych wyżej, nie ma takich, którzy jadają oddzielnie od marynarzy. Tzw. podoficerowie, tj. pomocnicy bosmana, działomistrza, cieśli i żaglomistrza, starsi marsowi, starsi baku, starsi obsady rufy tudzież gospodarze ładowni oraz sternicy — wszyscy jadają wspólnie z załogą, odróżniając się w amerykańskiej marynarce od prostych marynarzy małym dodatkiem do żołdu, natomiast w angielskiej nosząc korony i kotwice wyszyte na rękawie kurtki jako odznakę swojej funkcji. W marynarce francuskiej poznać ich można po paskach naszytych w tym samym miejscu co odznaki sierżantów i kaprali w amerykańskiej armii.

Widać z tego, że w światku naszego okrętu wojennego stół jadalny jest kryterium rangi. Komodor jada sam, ponieważ jest jedynym człowiekiem posiadającym tę rangę na okręcie. Co do kapitana i oficerów „mesowych”, podoficerów stałych, midszypmenów, profosów i prostych marynarzy — wszyscy oni w swojej grupie jadają razem, gdyż są ze sobą na równej stopie.

Rozdział VII

Śniadanie, obiad, kolacja

Nie tylko stół, przy którym jada się obiad, jest na okręcie wojennym kryterium rangi, ale i pora obiadu. Ten kto jada najpóźniej, jest najważniejszy, ten zaś, kto jada obiad najwcześniej, najmniej się liczy. Na okręcie flagowym komodor zwykle jada obiad około czwartej lub piątej, kapitan około trzeciej, oficerowie o drugiej, zaś „ludzie” (tym określeniem obejmuje się na pokładzie rufowym wyłącznie zwykłych marynarzy) zasiadają do swojej solonej wołowiny punktualnie o dwunastej w południe.

Widać więc z tego, że gdy dwa dominia morskich królów i morskich lordów jadają o godzinie przestrzeganej raczej przez patrycjuszy i w ten sposób, na dłuższy dystans, narażają na szwank swoje trawienne funkcje, to morski gmin, czyli „ludzie”, podtrzymują swój organizm, trzymając się dobrej, staromodnej, elżbietańskiej, a przez Franklina zalecanej pory obiadu, czyli dwunastej.

Dwunasta godzina! To jest naturalny środek, zwornik i prawdziwe serce całego dnia. O tej godzinie słońce wspięło się na szczyt swego wzgórza, a ponieważ wydaje się, że zawisło tam na chwilę, zanim zacznie staczać się po drugiej stronie, jest rzeczą słuszną przypuszczać, że zatrzymało się na obiad, dając tym samym znakomity przykład dla całej ludzkości. Reszta dnia zwie się „popołudniem” i sam dźwięk tego miłego, starego, saksońskiego słowa przywodzi na myśl zawietrzną burtę i drzemkę, morze w lecie i delikatne wiaterki snujące się po nim, senne delfiny prześlizgujące się w oddali. POPOŁUDNIE! To słowo implikuje, że jest jak posłowie, ukazujące się po głównym dramacie dnia, coś co należy traktować bez pośpiechu i leniwie. Ale czy może tak być, jeżeli jada się obiad o piątej? Taki Raj utracony wprawdzie może sobie być dostojnym poematem i my marynarze z okrętów wojennych mamy, bez wątpienia, coś z nieśmiertelności nieśmiertelnych, mimo wszystko, wyznajmy to szczerze, koledzy, ogólnie biorąc, nasze obiady są najważniejszą sprawą tego życia, jakie wiedziemy pod słońcem. Czym bowiem byłby dzień bez obiadu? Dzień pozbawiony obiadu! Taki dzień niechby już raczej był nocą.

Powtórzmy: Godzina dwunasta jest naturalną godziną, o której my, marynarze wojenni, jadamy obiad, ponieważ o tej godzinie wszelkie czasomierze przez nas wynalezione dobiegają swego kresu, dalej niż dwunasta nie mogą się posunąć, potem zaczynają swoje okrążenie od nowa. Bez wątpienia Adam i Ewa spożywali obiad o dwunastej, również w południe wśród swoich stad patriarcha Abraham, a także stary Job wraz ze swymi kosiarzami i żniwiarzami na tej wielkiej plantacji Uz i sam stary Noe w arce musiał zasiadać do obiadu punktualnie o ośmiu szklankach (w południe) wraz z całą swoją pływającą rodziną i żywym inwentarzem.

Aczkolwiek ta przedpotopowa godzina obiadu odrzucana jest przez nowoczesnych komodorów i kapitanów, to jednak ciągle utrzymuje się wśród „ludzi” będących pod ich komendą. Wiele sensownych spraw wygnanych z wyższych sfer znajduje schronienie wśród tłumu.

Niektórzy komodorowie skrupulatnie przestrzegają tego, by nikt na okręcie nie ważył się jeść obiadu po tym, gdy jego (komodora) deser został sprzątnięty ze stołu. Nawet sam kapitan. Powiadają, według autorytatywnych źródeł, że pewien kapitan raz odważył się zasiąść do obiadu o piątej, podczas gdy komodor jadł o czwartej. Nazajutrz ów kapitan otrzymał notatkę, polecającą mu na przyszłość jadać obiad o godzinie wpół do czwartej.

Chociaż w sprawie godziny obiadu na okręcie wojennym „ludzie” nie mają podstawy do zażaleń, to istnieje do nich uzasadniony powód, prawie nawet do buntu, w związku z niegodziwymi porami wyznaczonymi na śniadanie i kolację.

Ósma godzina — śniadanie, dwunasta — obiad, czwarta — kolacja. I żadnych innych posiłków ponad to, żadnych drugich śniadań, żadnych zimnych zakąsek. W następstwie takiego urządzenia (częściowo dzięki temu, że na morzu jedna wachta spożywa posiłki przed drugą) wszystkie posiłki na dwadzieścia cztery godziny wtłoczone są w mniejszy niż ośmiogodzinny okres czasu! Szesnaście śmiertelnych godzin upływa między kolacją a śniadaniem, licząc w tym dla jednej wachty osiem godzin na pokładzie. To jest barbarzyństwo, co potwierdzi każdy lekarz. Pomyślcie tylko! Zanim komodor zje obiad, ty już jesteś po kolacji. W wysokich zaś szerokościach, w lecie, gdy w danym dniu spożyłeś swój ostatni posiłek, masz jeszcze przed sobą przynajmniej pięć godzin albo i więcej jasnego dnia.

Panie Ministrze Marynarki, powinien Pan, w imieniu „ludzi”, interweniować w tej sprawie. Wielokrotnie ja, marsowy grotmasztu, poczułem się zupełnie bez sił podczas burzliwej porannej wachty wówczas, gdy były potrzebne wszystkie moje siły, wskutek nienaukowego, marnego rozdzielania na morzu rządowej żywności. Upraszamy Pana, Panie Ministrze, abyś nie dał zbić się z tropu w tej sprawie przez szanowną komisję komodorów, którzy niewątpliwie powiedzą Panu, że ósma, dwunasta i czwarta są właściwymi porami dla „ludzi” do spożywania posiłków, tym bardziej że w owych godzinach następuje zmiana wacht. Aczkolwiek taki układ jest bardzo prosty i wygodny dla oficerów, a na papierze wygląda doskonale i precyzyjnie, to oczywiście jest zgubny dla zdrowia, w czasie wojny zaś pociąga za sobą jeszcze poważniejsze następstwa dla całego narodu. Gdyby przeprowadzono potrzebne badania, może by się okazało, że w wypadkach, gdy okręty wojenne przestrzegały wymienionych godzin posiłków, a napotkały w nocy nieprzyjaciela odżywiającego się w rozsądnych porach, zwykle bywały pokonane. Należałoby przypisać to faktowi, że „ludzie” zwyciężonych okrętów walczyli o pustych, a nie pełnych żołądkach.

Rozdział VIII

Chwytacz a Wściekły Jack

Rzuciwszy okiem na zasadniczy podział istniejący na okręcie wojennym, przejdźmy teraz do szczegółów, a zwłaszcza do dwóch rodzajów poruczników, tych panów i władców, tych członków Izby Lordów, czyli mesy oficerskiej. Na pokładzie naszego okrętu znajdowało się kilku młodych poruczników; wybierzemy spośród nich dwóch, o zupełnie skrajnych charakterach, jakie można znaleźć w ich kategorii, aby z ich przykładu określić prawdziwą naturę innych oficerów tego samego stopnia na „Neversink”. Jeden z tych pokładowych lordów znany jest wśród marynarzy pod nadanym mu przez nich mianem Chwytacz24. Przezwisko to miało na celu określić jego charakterystykę, istotnie też nią było.

Na fregatach i na wszystkich dużych okrętach wojennych jest specjalna lina, zwana łącznikową, która podczas podnoszenia kotwicy bierze na siebie ciężar łańcucha, nawijając się na kabestan. W ten sposób można podnosić kotwicę bez konieczności nawijania na kabestan obłoconego, potężnego łańcucha. Gdy łańcuch wchodzi do kluzy, musi być coś, co by połączyło linę łącznikową z posuwającym się łańcuchem, coś, czym można szybko owinąć dookoła i linę, i łańcuch, razem je wiążąc. Użyta do tego rzecz nazywa się „chwytacz”25. A cóż takiego może najlepiej nadawać się do owego celu? Otóż kawałek cienkiej, rozciągliwej linki, z nie uszkodzonymi pokrętkami, przygotowanej z wielką starannością, niezmiernie giętkiej, szpiczasto zakończonej. Okręca się ona wokół łańcucha i liny pomocniczej jak zgrabnie ukształtowany wąż, zwany podwiązką, dookoła poskręcanych pędów pnącza. Chwytacz uzmysławia i symbolizuje wysoką, delikatną, gibką i okręcającą się doskonałość. Tyle o pochodzeniu tej nazwy, którą marynarze zastosowali do tego porucznika.

Z jakiej morskiej alkowy, z jakiego sklepu syreniej modniarki wyłoniłeś się, o Chwytaczu, z tą swoją misterną talią i delikatnym obliczem? Któraż to damulka bez serca jak okrutna macocha wygnała cię, abyś swoje aromaty trwonił w słonym morskim powietrzu?

Czy to ty byłeś tym, który wówczas, gdy płynąc z kraju znaleźliśmy się u przylądka Horn, spoglądał na Wyspę Pustelniczą przez teatralną lornetkę? Czy to ty wpadłeś na pomysł zaproponowania kapitanowi, by podczas zwijania żagli w przedsztormowej wichurze pokropił ich wybrzuszenia lawendą, żeby twoich nozdrzy nie raził zaduch stęchlizny przy ponownym stawianiu płócien? Ja nie twierdzę z całą pewnością, że to ty, Chwytaczu, tylko zapytuję z należnym szacunkiem.

Mówiąc prosto z mostu, Chwytacz był jednym z tych oficerów, którzy we wczesnej młodości ulegli urokowi doskonale dopasowanego munduru marynarskiego. Ubzdurał sobie, że jeśli oficer marynarki będzie dobrze ubrany i będzie umiał prowadzić eleganckie rozmowy, podtrzyma wysoko honor swojej bandery i unieśmiertelni krawca, który go uformował. I to jest ta rafa, na której niejeden młody dżentelmen się rozbił, ponieważ na rufowym pokładzie fregaty nie dość jest paradować w surducie skrojonym przez samego Stultza, w pantalonach napiętych strzemiączkami i szelkami, słodko wspominając o jakichś Laurach czy Matyldach. Jest to surowe życie ciężkiej harówki i człowiek, który w dużym stopniu nie ma w sobie czegoś z prostego marynarza, nigdy nie będzie prawdziwym oficerem. Weźcie to sobie do serca, wszyscy, którzy żywicie marynarskie aspiracje. Wsadźcie ręce po łokcie do smoły i przekonajcie się, jak wam się to spodoba, zanim rozpoczniecie starania o patent oficerski. Przygotujcie się na białe szkwały, szalejące wichury i tajfuny. Poczytajcie sobie opowieści o rozbiciu się okrętów i straszliwych katastrofach, uważnie przestudiujcie relacje Byrona i Bligha, zapoznajcie się z dziejami angielskiej fregaty „Alceste” i francuskiej „Meduse”. Wprawdzie od czasu do czasu będziecie mogli wyjść na ląd w Palermo czy Kadyksie, ale za każdy dzień spędzony wśród dam i pomarańczowych gajów dostaną się wam całe miesiące ulewy i zawieruchy.

Nawet i w tym Chwytacz pozostał sobą. Z całą nieustraszoną zniewieściałością prawdziwego dandysa nie zrezygnował z oblewania się wodą kolońską i wśród najstraszliwszej burzy imponował koronkowymi chusteczkami. Niestety, Chwytaczu, nie było takiej siły, która by wypędziła z ciebie zapach lawendy.

Ale Chwytacz nie był głupcem. Teoretycznie znał się na swoim fachu, ale tylko teoretycznie. Znajomość wiedzy morskiej stanowi zaledwie jedną tysięczną część tego, co tworzy prawdziwego marynarza. Okrętu nie ocali się przez rozwiązanie problemu w kabinie. Polem działania jest pokład.

Będąc świadom swoich niedostatków w pewnych dziedzinach Chwytacz nigdy nie brał tuby, która jest jakby odznaką w danym momencie oficera wachtowego, by nie doznać drżenia warg i by nie spoglądać poważnym i pytającym okiem ku nawietrznej. Zachęcał sterników, tych starych trytonów, by przedyskutowali z nim możliwość pojawienia się szkwału i często szedł za ich radą w sprawie zwijania lub stawiania żagli. Najmniejsza przysługa w tej materii bywa przyjmowana z wdzięcznością. Czasami, gdy cały północny horyzont wyglądał niezwykle ponuro, czynił wszelkie wysiłki, by za pomocą przypochlebnych pogaduszek przedłużyć pobyt na pokładzie swego poprzednika, gdy czas wachty tego oficera już upłynął. Ale gdy ustali się ładna pogoda i kapitan wyłoni się ze swej kabiny, wówczas można zobaczyć, jak Chwytacz przemierza rufę długimi, śmiałymi, nieznużonymi krokami, spoglądając w górę olinowania z ostentacyjną sumiennością.

Ale na próżno zdają się te udawania, nikogo nie zdoła oszukać. Chwytaczu! wiesz doskonale, że gdy zacznie naprawdę porządnie wiać, z pewnością pierwszy oficer będzie interweniował mocą swego ojcowskiego autorytetu. Każdy marynarz i każdy chłopak na fregacie wie, że żaden z ciebie Neptun, Chwytaczu.

Istotnie jego sytuacja nie jest do pozazdroszczenia! Koledzy oficerowie nie obrażają go, to fakt, ale czasami spojrzenia ich są jak sztylety. Marynarze nie wyśmiewają go wprost, ale w ciemnościach nocy pokpiwają sobie, słysząc jak wydaje komendy tym swoim głosikiem szwaczki: „Mocniej wybrać grotabras” albo „Załoga do fałów!” Czasami aby wyglądać groźnie i zmusić ludzi do szybkiego działania, Chwytacz wybucha przekleństwem, ale to tak wygląda, jakby miękka bomba wypchana cukierkami wybuchała na wzór pękającego pączka róży, siejącego swe zapachy. Chwytaczu! Chwytaczu! Weź sobie do serca radę naszego marsowego i gdy ten rejs się skończy, nigdy więcej nie daj się skusić na morze.

Jakże mocno kontrastuje z tym wysztafirowanym i wyondulowanym dżentelmenem ten, który zrodził się z burzy! Bo musiał przyjść na świat w czasie sztormu, gdzieś koło przylądka Horn albo Hatteras, ten Wściekły Jack, a takie rzeczy się zdarzały, ale zamiast ze srebrną łyżeczką, z tubą w buzi, urodzony w czepku niby w grotżaglu, by wieść czarowne życie, stawiając czoło okrętowym katastrofom, wykrzykując: „Ostrzej! Możesz ostrzej do wiatru! Tak trzymać! W lewo! Witaj, świecie, oto jestem!”

Wściekły Jack czuje się tak pewnie jak w siodle, gdy jest na morzu. To jest jego dom. Nie martwiłby się, gdyby nastąpił nowy Potop i zalał cały suchy ląd, bo cóż innego by czynił ten Potop, jak nie unosił coraz wyżej jego okrętu, prezentując dumną banderę jego kraju całemu globowi, ponad stolicami wszystkich wrogich państw! Wówczas maszty przewyższyłyby wieżyce kościołów, a cała ludzkość, jak chińscy wodniacy na rzece Kanton, żyłaby na flotach i flotyllach, czerpiąc swe pożywienie z morza.

Wściekły Jack został specjalnie stworzony i naznaczony na żeglarza. Wzrost jego nie sięga wyżej niż pięć stóp na bosaka, a nie waży więcej ponad siedemdziesiąt kilogramów przed posiłkiem. Jak wanty wielu statków jego mięśnie i ścięgna są właściwie osadzone, napięte i w dobrej kondycji. Jak okręt idący na wiatr gotów jest na wszystko. Jego szeroka pierś stanowi gródź zatrzymującą sztorm, a jego orli nos przepoławia go jak stępka. Płuca ma jak dwie dzwonnice, krzepkie i głośne, pełne najróżniejszych dźwięków, ale jego najgłośniejszy, przenikliwy krzyk można usłyszeć wyłącznie w najtęższym nasileniu burzy, jak głos dużego dzwonu u Św. Pawła, który rozbrzmiewa tylko wtedy, gdy umiera król lub na pohybel diabłu.

Spójrzcie na niego, jak z nogą na relingu, a z ręką na wancie stoi na rufie z przechyloną w tył głową, trzymając tubę wzniesioną jak trąba słonia ku górze. Czy chce samym głosem uśmiercić tych tam na rei grotżagla?

Wściekły Jack to kawał tyrana. Mówi się, że jest nim każdy dobry oficer, ale wszyscy marynarze bez wyjątku przepadają za nim i wolą odbywać z nim pięćdziesiąt wacht niż jedną z jakimś mięczakowatym gogusiem.

Niestety jednak Wściekły Jack ma jedną straszliwą wadę. Pije. Wszyscy pijemy. Ale Wściekły Jack pije tylko wódkę. To stało się jego nałogiem, z pewnością jak Ferdynand26, hrabia Fathom, musiał być karmiony baryłką, zamiast piersią. Bardzo często ta jego brzydka przywara wpędziła go w poważne tarapaty. Dwa razy komodor zwolnił go ze służby, a raz za swoje wybryki omal nie został zdegradowany. Gdy to nie wpływało na sprawność jego służby jako oficera marynarki, mógł sobie na lądzie trąbić ile wlezie, ale na morzu było to niedopuszczalne.

Gdyby brał przykład z tych mądrych okrętów pustyni-wielbłądów i będąc w porcie gasił pragnienie za czas przeszły, teraźniejszy i przyszły, aby przebyć ocean na trzeźwo, Wściekłemu Jackowi powodziłoby się całkiem nieźle. A jeszcze lepiej, gdyby wyrzekł się wódki zupełnie i tylko popijał kryształowe białe winko, płynące w rzeczkach i strumykach.

Rozdział IX

O kieszeniach kubraka

Muszę nieco więcej powiedzieć o tym moim białym kubraku. Trzeba wyjawić, w charakterze wprowadzenia do tego, co nastąpi, że życie prostego marynarza na okręcie wojennym toczy się jakby na targowisku, gdzie trzeba ubierać się na progu, a spać w piwnicy. Prywatność nie istnieje i z trudem można odizolować się choćby na moment. Jest prawie fizyczną niemożliwością, by kiedykolwiek człowiek mógł zostać sam. Jada się przy olbrzymim table d’hôte27, sypia się gromadnie, a ubiera się kiedy i gdzie się da. Nie można zamówić dla siebie baraniego kotleciku z ćwiarteczką czerwonego wina, nie można wybrać sobie pokoiku na noc ani powiesić swoich pantalonów na poręczy krzesła, ani zadzwonić w deszczowy poranek, by podano kawę do łóżka. To jest tak jakby się mieszkało w dużej fabryce. Dzwonią na obiad, więc czy jesteś głodny, czy nie, musisz jeść obiad.

Cała twoja garderoba mieści się w dużym płóciennym worku, zwykle ufarbowanym na czarno, a wolno ci go zdjąć z półki tylko jeden raz na dwadzieścia cztery godziny, i to w porze największego zamieszania, wraz z innymi pięciuset workami wśród pięciuset marynarzy, z których każdy grzebie w swoim, a wszystko to w półmroku pokładu mieszkalnego. W celu zaradzenia do pewnego stopnia tej niewygodzie wielu marynarzy dzieli swoją garderobę na hamak i worek, chowając w tym pierwszym parę bluz i spodni, aby jeśli zechcą, mogli się przebrać wieczorem, gdy rozlegnie się gwizd na wyjmowanie hamaków z siatek. Ale niedużo mogą na tym zyskać.