Baudolino - Umberto Eco - ebook + książka

Baudolino ebook

Umberto Eco

4,4

Opis

Jedna z najsłynniejszych powieści Umberta Eco w nowym kolekcjonerskim wydaniu!

Baudolino, czternastoletni chłopski syn, obdarzony bystrym umysłem i fantazją, przyprowadza pod rodzicielski dach zabłąkanego wśród mgieł i moczarów rycerza. Nieznajomym gościem okaże się Fryderyk Barbarossa. Chłopak zdobywa sympatię cesarza, ten zaś zabierze go ze sobą w świat i pokocha jak syna.

Baudolino lubi opowiadać i zmyślać, przy czym jakimś cudem wszystko, co wymyślił, staje się rzeczywistością. I tak któregoś razu, ku pożytkowi przybranego ojca, układa legendarny list księdza Jana; obiecuje w nim zachodniemu światu bajeczne królestwo na Wschodzie, rządzone przez chrześcijańskiego króla. Fryderyk, wyruszając na wyprawę krzyżową, chce także dotrzeć do mitycznego królestwa. Po jego śmierci, niespodziewanej i tajemniczej, Baudolino kontynuuje wędrówkę, przeżywa niezwykłe przygody i spotyka najdziwniejsze istoty. Swe dzieje opowiada Niketasowi, bizantyjskiemu historykowi, w czasie gdy krzyżowcy plądrują Konstantynopol. Dopiero wtedy zaczyna pojmować rzeczy, których dotąd nie rozumiał.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 771

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (14 ocen)
8
5
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Bau­do­lino
Opra­co­wa­nie re­dak­cyjne: TE­RESA JA­KIEL
Współ­praca re­dak­cyjna: MI­RO­SŁAW GRA­BOW­SKI
Ko­rekta: MI­CHAŁ GNIAZ­DOW­SKI
Pro­jekt okładki: WI­TOLD SIE­MASZ­KIE­WICZ
Co­py­ri­ght © R.C.S. Li­bri S.p.A. – Mi­lan Bom­piani 2000 All ri­ghts re­se­rved
For the Po­lish edi­tion Co­py­ri­ght © 2022, Noir sur Blanc, War­szawa All ri­ghts re­se­rved
Wy­da­nie dru­gie
ISBN 978-83-7392-809-1
Ofi­cyna Li­te­racka Noir sur Blanc Sp. z o.o., 2021 ul. Fra­scati 18, 00-483 War­szawa
Za­mó­wie­nia pro­simy kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płatna) – fak­sem: 12 430 00 96 (czyn­nym całą dobę) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

2

Tam­tego śro­do­wego ranka czter­na­stego dnia kwiet­nia roku Pań­skiego 1204, czyli 6712 od po­czątku świata, jak zwy­kło się ra­cho­wać lata w Bi­zan­cjum, bar­ba­rzyńcy od dwóch dni pa­no­wali nie­odwo­łal­nie nad Kon­stan­ty­no­po­lem. Ar­mia bi­zan­tyj­ska, tak lśniąca zbro­jami, tar­czami i heł­mami pod­czas pa­rad, i ce­sar­ska gwar­dia uzbro­jo­nych w strasz­liwe obo­sieczne to­pory an­giel­skich i duń­skich na­jem­ni­ków jesz­cze w pią­tek wal­czyły, z od­wagą sta­wia­jąc czoło nie­przy­ja­cie­lowi, ale w po­nie­dzia­łek, kiedy wróg do­ko­nał wy­łomu w mu­rach, ule­gły. Było to zwy­cię­stwo tak na­głe, że pod wie­czór sami zwy­cięzcy za­trzy­mali się lę­kli­wie, ocze­ku­jąc kontr­ataku, i chcąc trzy­mać jak naj­da­lej obroń­ców, znowu pod­pa­lili mia­sto. We wtor­kowy ra­nek lu­dzie zdali so­bie jed­nak sprawę, że uzur­pa­tor Aleksy Du­kas Mu­rzu­flos uciekł pod osłoną nocy w głąb kraju. Osie­ro­ceni i po­ko­nani miesz­cza­nie prze­klęli owego przy­własz­czy­ciela tro­nów, któ­remu jesz­cze po­przed­niego wie­czoru od­da­wali cześć, po­dob­nie jak schle­biali mu, kiedy udu­sił swo­jego po­przed­nika, i nie wie­dząc, co mają te­raz czy­nić (tchó­rze, tchó­rze, tchó­rze, co za hańba – ża­lił się Ni­ke­tas, pa­trząc na tę klę­skę), sta­nęli wiel­kim or­sza­kiem z pa­triar­chą i wszel­kiej rasy ka­pła­nami w ob­rzę­do­wych sza­tach, mni­chami, któ­rzy za­chwa­lali swą po­boż­ność, go­towi sprze­dać się no­wym mo­ca­rzom, jak sprze­da­wali się za­wsze daw­nym, krzyże i wi­ze­runki na­szego Pana wzno­sząc przy­naj­mniej tak wy­soko jak swe krzyki i pła­cze, i wy­szli na­prze­ciwko zdo­byw­com z na­dzieją na uśmie­rze­nie ich gniewu.

Ja­kimż sza­leń­stwem było ocze­ki­wać li­to­ści od tych bar­ba­rzyń­ców, któ­rzy nie po­trze­bo­wali zgoła ka­pi­tu­la­cji wroga, by uczy­nić to, o czym ma­rzyli od mie­sięcy, to jest zrów­nać z zie­mią naj­roz­le­glej­sze, naj­lud­niej­sze, naj­bo­gat­sze, naj­szla­chet­niej­sze mia­sto na świe­cie i po­dzie­lić się jego szcząt­kami. Ogromny or­szak pła­czą­cych zna­lazł się przed fron­tem bar­ba­rzyń­ców, któ­rzy marsz­czyli gniew­nie brwi, za­ci­skali na­dal w dło­niach czer­wone od krwi mie­cze, do­sia­dali grze­bią­cych nie­cier­pli­wie ko­py­tami koni. Za­częło się plą­dro­wa­nie – jakby nie było żad­nego or­szaku.

Chry­ste i Pa­nie, jakże wielka była na­sza bieda i na­sze cier­pie­nia! Cze­muż to huk mo­rza, prze­sło­nię­cie albo za­ćmie­nie Słońca, czer­wona au­re­ola wo­kół Księ­życa, ru­chy gwiazd nie za­po­wie­działy nam tej osta­tecz­nej nie­doli? Tak ża­lił się Ni­ke­tas we wtor­kowy wie­czór, błą­dząc po tym, co było sto­licą ostat­nich Rzy­mian, z jed­nej strony sta­ra­jąc się unik­nąć spo­tka­nia z hor­dami bar­ba­rzyń­ców, a z dru­giej na­tra­fia­jąc na co­raz to nowe za­pory pło­mieni i roz­pa­cza­jąc, gdyż nie mógł do­trzeć do domu, pe­łen obaw, że te ło­try mogą skrzyw­dzić jego ro­dzinę.

Nad­cią­gała noc i po­nie­waż nie miał od­wagi ru­szyć przez ogrody i otwarte prze­strze­nie mię­dzy Ha­gią So­phią i Hi­po­dro­mem, po­biegł w stronę świą­tyni, zo­ba­czył bo­wiem, że jej drzwi są otwarte, a nie przy­szło mu do głowy, iż złość bar­ba­rzyń­ców jest dość wielka, by zbez­cze­ścić rów­nież to święte miej­sce.

Kiedy jed­nak wszedł do środka, zbladł ze zgrozy. Całe ogromne wnę­trze było pełne tru­pów, wśród któ­rych błą­dzili pi­jani do nie­przy­tom­no­ści nie­przy­ja­ciel­scy ry­ce­rze. Mo­tłoch ude­rze­niami młota wy­łu­py­wał srebrną, obrze­żoną zło­tem furtę z mów­nicy. Prze­piękną ka­zal­nicę ob­wią­zano sznu­rami i po­ga­nia­jąc za­przęg mu­łów, pró­bo­wano ją wy­rwać i od­cią­gnąć. Zgraja bar­ba­rzyń­ców klęła i dźgała ki­jami zwie­rzęta, ale ko­pyta śli­zgały się na wy­po­le­ro­wa­nej po­sadzce, zbrojni naj­pierw kłuli, a po­tem jęli ciąć mie­czami nie­szczę­sne muły, które z prze­ra­że­nia wy­próż­niały się ob­fi­cie. Nie­które pa­dały na po­sadzkę, ła­miąc so­bie nogi, tak że cała prze­strzeń wo­kół ka­zal­nicy po­kryta była breją z krwi i łajna.

Inne gro­mady tej przed­niej straży An­ty­chry­sta za cel ob­rały so­bie oł­ta­rze i Ni­ke­tas pa­trzył, jak otwie­rają sze­roko ta­ber­na­ku­lum, chwy­tają kie­li­chy, wy­rzu­cają na zie­mię święte po­sta­cie, wy­dłu­bują czub­kami szty­le­tów zdo­biące pu­chary ka­mie­nie, ukry­wają je w sza­tach i rzu­cają ogo­ło­cone kie­li­chy na wspólny stos prze­zna­czony do sto­pie­nia. Inni przed­tem, śmie­jąc się szy­der­czo, od­cze­piali przy­tro­czoną do koń­skiego sio­dła flaszkę wina, na­peł­niali święte na­czy­nie i upi­jali parę ły­ków, mał­pu­jąc ge­sty ce­le­bran­sów. Jesz­cze gor­sze było to, że na ogo­ło­co­nym już głów­nym oł­ta­rzu ja­kaś roz­cheł­stana nie­rząd­nica, wy­raź­nie pod­nie­cona na­pit­kami, tań­czyła boso po eu­cha­ry­stycz­nym stole, pa­ro­diu­jąc święte ob­rządki, męż­czyźni zaś wśród wy­bu­chów śmie­chu za­chę­cali ją do zrzu­ce­nia resztki sukni; nie­rząd­nica, stop­niowo się ob­na­ża­jąc, za­częła tań­czyć przed oł­ta­rzem sta­ro­żytny i grzeszny ta­niec cor­dax, a na ko­niec, czka­jąc ze zmę­cze­nia, rzu­ciła się na fo­tel pa­triar­chy.

Ni­ke­tas, pła­cząc na ten wi­dok, po­spie­szył w głąb świą­tyni, gdzie wzno­siła się ko­lumna zwana przez lud Ko­lumną Potu, z któ­rej rze­czy­wi­ście przy do­tknię­ciu spły­wał mi­styczny i bez­u­stanny pot, lecz Ni­ke­tas dą­żył tam z po­wo­dów nie­ma­ją­cych z mi­styką nic wspól­nego. W po­ło­wie drogi uj­rzał przed sobą dwóch po­tęż­nych na­jeźdź­ców – wy­dali się mu ol­brzy­mami – któ­rzy wrzesz­czeli coś roz­ka­zu­ją­cym to­nem. Nie trzeba było znać ich ję­zyka, by zro­zu­mieć, że zo­ba­czyw­szy jego dwor­skie szaty, uznali, iż ma w bród złota i po­wie, gdzie je ukrył. I Ni­ke­tas po­czuł się zgu­biony, jako że po sza­leń­czym biegu uli­cami zdo­by­tego mia­sta wie­dział już, że nie dość po­ka­zać garść mo­net albo za­prze­czyć, iżby się miało jaki skarb: zhań­bio­nych lu­dzi szla­chet­nych ro­dów, pła­czą­cych star­ców, wy­zu­tych ze wszyst­kiego po­sia­da­czy za­mę­czano na śmierć, żeby wy­ja­wili, gdzie scho­wali swoje do­bra, i za­bi­jano ich, je­żeli nic już nie ma­jąc, ni­czego nie mo­gli wska­zać, je­żeli zaś wska­zali, oba­lano ich na zie­mię. I tak umie­rali po tych wszyst­kich tor­tu­rach, a prze­śla­dowcy uno­sili ka­mień, bu­rzyli fał­szywą ścianę, zry­wali po­szy­cie po­wały i chwy­tali w gra­bież­cze łapy kosz­towne na­czy­nia, ob­ma­cy­wali je­dwa­bie i ak­sa­mity, gła­dzili fu­tra, prze­bie­ra­jąc pa­lu­chami po dro­gich ka­mie­niach i ko­liach, ob­wą­chu­jąc wazy i wo­reczki z rzad­kimi le­kar­stwami.

Tak za­tem Ni­ke­tas wi­dział już przed sobą śmierć, za­pła­kał nad utra­coną ro­dziną i po­pro­sił Boga Wszech­mo­gą­cego o od­pusz­cze­nie grze­chów. I wtedy wła­śnie do świą­tyni Bo­żej Mą­dro­ści wkro­czył Bau­do­lino.

Był piękny jak Sa­la­dyn, do­sia­dał okry­tego cza­pra­kiem ko­nia, na piersi miał wielki czer­wony krzyż, miecz ob­na­żony i za­krzyk­nął: „Na rany bo­skie, na Matkę Bo­ską, na mękę na­szego Pana, wy od­ra­ża­jący bluź­niercy, świę­to­kupne wie­prze, czy tak na­leży ob­cho­dzić się z rze­czami, które są wła­sno­ścią Pana na­szego?!”, i nuże pła­zo­wać tych bez­boż­ni­ków, któ­rzy jak i on no­sili krzyż na piersi, tyle że on nie był pi­jany, lecz wście­kły. Do­tarł do wsze­tecz­nicy roz­wa­lo­nej nie­dbale na fo­telu pa­triar­chy, na­chy­lił się, chwy­cił ją za włosy i po­wlókł pro­sto w łajno mu­łów, wy­krzy­ku­jąc przy tym straszne rze­czy o matce, która wy­dała ją na świat. Ale ci wszy­scy do­koła, któ­rych, jak się mu zda­wało, uka­rał, byli tak za­mro­czeni na­pit­kami albo tak za­prząt­nięci wy­ry­wa­niem ka­mieni z wszyst­kiego, w czym były osa­dzone, że nie wi­dzieli zgoła, co czyni Bau­do­lino.

Wresz­cie sta­nął przed dwoma ol­brzy­mami, któ­rzy brali się już do za­da­wa­nia Ni­ke­ta­sowi mąk, ob­rzu­cił spoj­rze­niem bła­ga­ją­cego o zmi­ło­wa­nie nie­szczę­śnika, pu­ścił włosy kur­ty­zany i kiedy ta, oka­le­czona te­raz, pa­dła na zie­mię, rzekł płynną greką:

– Na wszyst­kich dwu­na­stu kró­lów ma­gów, wszak to do­stojny Ni­ke­tas, mi­ni­ster ba­zy­leusa! Cóż mogę dla cie­bie uczy­nić?

– Bra­cie w Chry­stu­sie, kim­kol­wiek je­steś – za­krzyk­nął Ni­ke­tas – uwol­nij mnie od tych ła­ciń­skich bar­ba­rzyń­ców, któ­rzy chcą mej śmierci, ocal moje ciało, a oca­lisz swą du­szę!

Dwaj ła­ciń­scy piel­grzymi nie­wiele po­jęli z tych wschod­nich wo­ka­liz i od Bau­do­lina, który wy­glą­dał na jed­nego z nich i prze­ma­wiał po pro­wan­sal­sku, za­żą­dali da­nia ra­cji. A Bau­do­lino krzyk­nął płyn­nym pro­wan­sal­skim, że ten czło­wiek jest jeń­cem, bo tak chciał hra­bia Bal­dwin z Flan­drii, który mu roz­ka­zał go szu­kać, a także przez ar­cana im­pe­rii nie­po­jęte dla ta­kich mar­nych pie­chu­rów jak oni dwaj. Tamci pa­trzyli chwilę, z otwar­tymi sze­roko ustami, ale za­raz uznali, że nie warto tra­cić czasu na spory, skoro mogą zna­leźć skarby bez więk­szego trudu, i od­da­lili się, zdą­ża­jąc w stronę oł­ta­rza.

Ni­ke­tas nie po­kło­nił się, żeby po­ca­ło­wać stopy swego wy­bawcy – także dla­tego, że i tak le­żał na ziemi – ale był zbyt oszo­ło­miony, by za­cho­wać się z god­no­ścią, ja­kiej wy­ma­gało jego do­sto­jeń­stwo.

– O do­bry pa­nie, dzię­kuję ci za po­moc, wi­dzę, że nie wszy­scy ła­cin­nicy są okrut­nymi be­stiami o ob­li­czach wy­krzy­wio­nych od nie­na­wi­ści. Na­wet Sa­ra­ceni nie po­stę­po­wali tak po od­zy­ska­niu Je­ro­zo­limy, bo prze­cież Sa­la­dyn za­do­wo­lił się za­le­d­wie gar­ścią mo­net i da­ro­wał ży­cie miesz­kań­com. Co za hańba dla ca­łego chrze­ści­jań­stwa, zbrojni bra­cia prze­ciwko bra­ciom, piel­grzymi, któ­rzy mieli od­zy­skać Święty Grób, za­trzy­mali się tu z chci­wo­ści i za­wi­ści i znisz­czyli rzym­skie ce­sar­stwo! O Kon­stan­ty­no­polu, Kon­stan­ty­no­polu, matko ko­ścio­łów, księż­niczko wiary, prze­wod­niczko do­sko­na­ło­ści po­glą­dów, kar­mi­cielko wszel­kich nauk, spo­czynku wszel­kiego piękna, wy­pi­łaś oto z ręki Boga kie­lich zło­ści i spa­rzy­łaś się od ognia znacz­nie więk­szego niźli ten, który stra­wił Pen­ta­po­lis! Ja­kież za­wistne i bez­li­to­sne de­mony ze­słały na cie­bie nie­umiar­ko­wane ich odu­rze­nia, ja­cyż sza­leni i ohydni za­lot­nicy za­pa­lili ci we­selną po­chod­nię niby Pe­ne­lo­pie? O matko strojna nie­gdyś w złoto i ce­sar­ską pur­purę, te­raz zbru­kana, wy­cień­czona i ogra­biona ze swych sy­nów, je­ste­śmy jak ptaki w klatce i nie znaj­du­jemy już drogi ucieczki z na­szego on­giś mia­sta ni hartu, by w nim po­zo­stać, lecz w nie­woli na­szych mno­gich grze­chów krą­żymy jako błędne gwiazdy!

– Ni­ke­ta­sie – rzekł Bau­do­lino – po­wia­dano mi, że wy, Grecy, mó­wi­cie za dużo i o byle czym, ale nie spo­dzie­wa­łem się, że aż do tego stop­nia. Jest, jak jest, py­ta­nie tylko, jak wy­nieść stąd swój ty­łek. Mogę ukryć cię w bez­piecz­nym miej­scu w dziel­nicy ge­nu­eń­czy­ków, ale ty mu­sisz mi wska­zać naj­szyb­szą i naj­pew­niej­szą drogę do Neo­rionu, al­bo­wiem krzyż, który mam na piersi, chroni mnie, lecz nie cie­bie: wszę­dzie wo­kół nas lu­dzie stra­cili świa­tło ro­zumu, je­śli zo­ba­czą mnie z grec­kim jeń­cem, po­my­ślą, że musi być coś wart, i za­raz mi go za­biorą.

– Znam do­brą drogę – za­pew­nił Ni­ke­tas – ale nie uli­cami. I bę­dziesz mu­siał zo­sta­wić ko­nia.

– Zo­sta­wimy go za­tem – od­rzekł Bau­do­lino tak nie­dbale, że Ni­ke­tas zdu­miał się, choć nie wie­dział jesz­cze, ile wierz­cho­wiec kosz­to­wał jego zbawcę.

Ni­ke­tas po­pro­sił, by Bau­do­lino po­mógł mu się dźwi­gnąć, ujął go za dłoń i po­pro­wa­dził ukrad­kiem do Ko­lumny Potu. Ro­zej­rzał się do­koła: w ca­łej ogrom­nej świą­tyni piel­grzymi, któ­rzy z da­leka wy­glą­dali jak mrówki, byli za­jęci swą nisz­czy­ciel­ską dzia­łal­no­ścią i na nich dwóch zgoła nie zwra­cali uwagi. Ni­ke­tas przy­klęk­nął za ko­lumną, wsu­nął pa­lec w szparę, która po­wstała wsku­tek ma­leń­kiego prze­su­nię­cia jed­nej z płyt po­sadzki.

– Po­móż mi – rzekł, zwra­ca­jąc się do Bau­do­lina – może we dwóch damy radę. – Rze­czy­wi­ście, udało się im unieść płytę i uj­rzeli mroczny otwór. – Są tu schody. Ja pójdę pierw­szy, gdyż wiem, gdzie sta­wiać stopy. Ty za­su­niesz za sobą płytę.

– Co da­lej? – spy­tał Bau­do­lino.

– Zej­dziemy, znaj­dziemy po omacku ni­szę, w któ­rej są łu­czywa i krze­siwo.

– Kon­stan­ty­no­pol to wiel­kie i piękne mia­sto. I nie brak tu nie­spo­dzia­nek – rzu­cił Bau­do­lino, idąc w dół po krę­tych scho­dach. – Szkoda, że te wie­prze nie zo­sta­wią ka­mie­nia na ka­mie­niu.

– Wie­prze? – spy­tał Ni­ke­tas. – Czyż to nie twoi?

– Moi? – zdu­miał się Bau­do­lino. – Skądże! Je­śli masz na my­śli ten strój, wy­po­ży­czy­łem go tylko. Kiedy oni we­szli do mia­sta, ja już w nim by­łem. Gdzież te łu­czywa?

– Cier­pli­wo­ści, jesz­cze kilka stopni. Kim je­steś, jak się zwiesz?

– Bau­do­lino z Alek­san­drii, lecz nie tej w Egip­cie, która na­zywa się dzi­siaj Ce­za­reą, a może nie na­zywa się wcale, bo ktoś ją spa­lił tak samo jak Kon­stan­ty­no­pol. Moja leży mię­dzy gó­rami na pół­nocy i mo­rzem, nie­opo­dal Me­dio­lanu. Wiesz, gdzie to jest?

– Wiem o Me­dio­la­nie. Jego mury zo­stały kie­dyś zbu­rzone przez ale­mań­skich kró­lów. Póź­niej nasz ba­zy­leus dał pie­nią­dze na ich od­bu­dowę.

– I wła­śnie ja by­łem przy ce­sa­rzu Ale­ma­nów, póki żył. Po­zna­łeś go, kiedy pły­nął przez Pro­pon­tydę. Pra­wie pięt­na­ście lat temu.

– Fry­de­ryk Ru­do­brody. Wielki i szla­chetny książę, do­bro­tliwy i mi­ło­sierny. Ni­gdy by nie uczy­nił cze­goś ta­kiego jak ci...

– Także on nie oka­zy­wał mięk­ko­ści serca, kiedy zdo­był ja­kie mia­sto.

Wresz­cie sta­nęli u stóp scho­dów. Ni­ke­tas zna­lazł łu­czywa i, trzy­ma­jąc je wy­soko nad gło­wami, szli dłu­gim ko­ry­ta­rzem, aż Bau­do­lino uj­rzał sam brzuch Kon­stan­ty­no­pola, miej­sce, gdzie pra­wie do­kład­nie pod naj­więk­szym ko­ścio­łem na świe­cie roz­cią­gała się inna, nie­wi­doczna z po­wierzchni ziemi ba­zy­lika, las wy­ra­sta­ją­cych z wody ko­lumn, które nik­nęły w mroku niby drzewa ja­kiego na­wod­nego lasu. Ba­zy­lika czy ko­ściół opacki cał­kiem do góry no­gami, jako że na­wet świa­tło, które le­d­wie mu­skało roz­pły­wa­jące się wśród cieni wy­so­kich skle­pień ka­pi­tele, nie pa­dało z ro­zet czy wi­traży, lecz z wod­nej po­sadzki od­bi­ja­ją­cej ru­chome bły­ski po­chodni.

– Pod ca­łym mia­stem są cy­sterny – oznaj­mił Ni­ke­tas. – Ogrody Kon­stan­ty­no­pola nie są da­rem na­tury, lecz dzie­łem ogrod­ni­czej sztuki. Lecz spójrz, woda sięga nam do pół łydki, gdyż pra­wie do końca zu­żyto ją do ga­sze­nia po­ża­rów. Je­żeli zdo­bywcy znisz­czą także akwe­dukty, wszy­scy umrą z pra­gnie­nia. Zwy­kle nie da się tędy przejść, po­trzebna jest łódź.

– To pro­wa­dzi aż do portu?

– Nie, znacz­nie bli­żej, lecz znam przej­ścia i schody łą­czące to miej­sce z in­nymi cy­ster­nami i tu­ne­lami, tak że je­śli nie do Neo­rionu, mo­żemy do­trzeć pod zie­mią przy­naj­mniej do Pros­fo­rionu. Ale ja nie mogę iść z tobą – do­dał za­trwo­żo­nym gło­sem, jakby przy­po­mniał so­bie na­gle, że cze­kają go ja­kieś inne sprawy. – Po­każę ci drogę, a po­tem za­wrócę. Mu­szę za­pro­wa­dzić w bez­pieczne miej­sce moją ro­dzinę, która ukrywa się w ma­łym domu na ty­łach ko­ścioła Ha­gia Eirene. Cho­dzi o to – cią­gnął pra­wie prze­pra­sza­ją­cym to­nem – że mój pa­łac spło­nął pod­czas dru­giego po­żaru, sierp­nio­wego...

– Pa­nie Ni­ke­ta­sie, je­steś sza­lony. Po pierw­sze, przy­pro­wa­dzi­łeś mnie tu­taj i ka­za­łeś po­rzu­cić ko­nia, cho­ciaż bez cie­bie mo­głem do­trzeć do Neo­rionu po pro­stu uli­cami. Po dru­gie, czy na­prawdę my­ślisz, że zdą­żysz od­na­leźć swą ro­dzinę, nim za­trzy­mają cię dwaj inni pie­chu­rzy po­dobni do tam­tych, z któ­rymi cię uj­rza­łem? Prę­dzej czy póź­niej ktoś was wy­ku­rzy z ukry­cia, a je­śli za­mie­rzasz stam­tąd za­brać bli­skich, po­wiedz mi, do­kąd się udasz?

– Mam przy­ja­ciół w Se­lym­brii – od­parł z pew­nym za­kło­po­ta­niem Ni­ke­tas.

– Nie wiem, gdzie jest owa Se­lym­bria, ale przed­tem bę­dziesz mu­siał wyjść z mia­sta, to pewne. Ze­chciej po­słu­chać. Nic swo­jej ro­dzi­nie nie po­mo­żesz. Tam zaś, do­kąd cię pro­wa­dzę, spo­tkamy ge­nu­eń­skich przy­ja­ciół, któ­rzy w tym mie­ście prze­żyli do­bre i złe czasy, na­wy­kli do ukła­da­nia się z Sa­ra­ce­nami, Ży­dami, mni­chami, gwar­dią ce­sar­ską, per­skimi kup­cami, a te­raz także z ła­ciń­skimi piel­grzy­mami. To lu­dzie prze­bie­gli, po­wiesz im, gdzie jest twoja ro­dzina, a ju­tro ci ją przy­pro­wa­dzą. Nie wiem, jak to uczy­nią, ale uczy­nią. Uczy­ni­liby to w każ­dym ra­zie dla mnie, bom z nimi od dawna w przy­jaźni, a też przez mi­łość do Boga, ale ge­nu­eń­czyk to za­wsze ge­nu­eń­czyk, i je­śli do­sta­nie od cie­bie jaki dar, tym le­piej. Po­tem zo­sta­niemy u nich, póki wszystko się nie uspo­koi, zwy­kle plą­dro­wa­nie mia­sta nie trwa dłu­żej niż kilka dni, mo­żesz mi wie­rzyć, bom nie­jedno już wi­dział. Kiedy bę­dzie po wszyst­kim, udasz się do Se­lym­brii czy gdzie ze­chcesz.

Prze­ko­nało to Ni­ke­tasa. Po­dzię­ko­wał i ru­szyli da­lej. Za­py­tał, co Bau­do­lino robi w mie­ście, skoro nie jest piel­grzy­mem spod znaku krzyża.

– Przy­by­łem tu, kiedy ła­cin­nicy ze­szli już na ląd po dru­giej stro­nie... ra­zem z in­nymi, któ­rych nie masz mię­dzy nami. Przy­by­li­śmy z bar­dzo da­leka.

– Czemu nie opu­ści­łeś mia­sta, kiedy był jesz­cze na to czas?

Bau­do­lino za­wa­hał się, ale po chwili od­po­wie­dział:

– Gdyż... gdyż mu­sia­łem zo­stać, by coś zro­zu­mieć.

– I zro­zu­mia­łeś?

– Nie­stety tak, ale do­piero dzi­siaj.

– Jesz­cze jedno py­ta­nie. Dla­czego za­da­jesz so­bie tyle trudu z mo­jego po­wodu?

– Cóż in­nego po­wi­nien uczy­nić do­bry chrze­ści­ja­nin? Ale wła­ści­wie masz ra­cję. Mo­głem uwol­nić cię od tam­tych dwóch, a póź­niej zo­sta­wić, byś sam so­bie ra­dził, ja jed­nak przy­war­łem do cie­bie niby pi­jawka. Wi­dzisz, pa­nie Ni­ke­ta­sie, wiem, żeś pi­sa­rzem hi­sto­rii, po­dob­nie jak był nim bi­skup Ot­ton z Fre­isingu. Ale kiedy zna­łem bi­skupa Ot­tona, i za­nim umarł, by­łem pa­cho­lę­ciem i nie mia­łem swo­jej hi­sto­rii, chcia­łem znać tylko hi­sto­rie in­nych. Te­raz zaś mogę mieć wła­sną, stra­ci­łem jed­nak wszystko, co na­pi­sa­łem o mo­jej prze­szło­ści, a po­nadto, kiedy ją so­bie przy­po­mi­nam, my­śli mi się plą­czą. Sedno sprawy nie w tym, że nie pa­mię­tam fak­tów, lecz że nie umiem ob­da­rzyć ich sen­sem. Po tym wszyst­kim, co mi się przy­da­rzyło dzi­siaj, mu­szę z kimś po­roz­ma­wiać, bo ina­czej osza­leję.

– A cóż to przy­da­rzyło ci się dzi­siaj? – spy­tał Ni­ke­tas, brnąc z wy­sił­kiem w wo­dzie. Był młod­szy od Bau­do­lina, ale księgi i ży­cie dwor­skie spra­wiły, że się roz­tył, zgnu­śniał i ubyło mu sił.

– Za­bi­łem czło­wieka. Tego, który pra­wie pięt­na­ście lat temu za­mor­do­wał mo­jego przy­bra­nego ojca, naj­lep­szego z kró­lów, ce­sa­rza Fry­de­ryka.

– Ależ Fry­de­ryk uto­nął w Cy­li­cji!

– Tak wszy­scy mnie­mali. Zo­stał jed­nak za­mor­do­wany. Pa­nie Ni­ke­ta­sie, wi­dzia­łeś dzi­siaj w Ha­gii So­phii, jak z wście­kło­ścią wy­wi­jam mie­czem, ali­ści wiedz, że przez całe ży­cie nie prze­la­łem ni­czy­jej krwi. Je­stem czło­wie­kiem po­koju. Tym ra­zem mu­sia­łem za­bić, bo tylko ja mo­głem wy­mie­rzyć spra­wie­dli­wość.

– Opo­wiesz mi o tym. Wy­ja­śnij mi jed­nak, jak to się stało, żeś w tak opatrz­no­ściowy spo­sób zna­lazł się w Ha­gii So­phii, by oca­lić mi ży­cie.

– Kiedy piel­grzymi za­częli plą­dro­wać mia­sto, scho­wa­łem się w ja­kimś ciem­nym ką­cie. Wy­sze­dłem, kiedy za­padł zmrok, ja­kąś go­dzinę temu, i tra­fi­łem w oko­lice Hi­po­dromu. Omal nie stra­to­wał mnie tłum ucie­ka­ją­cych z wy­ciem Gre­ków. Scho­wa­łem się w sieni ja­kie­goś pół­spa­lo­nego domu, żeby prze­pu­ścić ucie­ka­ją­cych, a kiedy prze­bie­gli obok mnie, uj­rza­łem ści­ga­ją­cych ich piel­grzy­mów. Po­ją­łem, co się dzieje, i w jed­nej chwili w mo­jej gło­wie roz­bły­sła ta oto piękna prawda: ow­szem, je­stem ła­cin­ni­kiem, nie zaś Gre­kiem, nim jed­nak ci roz­ju­szeni ła­cin­nicy to spo­strzegą, znik­nie wszelka róż­nica mię­dzy mną i mar­twym Gre­kiem. To prze­cież nie­moż­liwe, mó­wi­łem so­bie jed­nak, nie ze­chcą zbu­rzyć naj­więk­szego mia­sta świata chrze­ści­jań­skiego. Te­raz, kiedy je zdo­byli... Po­tem zda­łem so­bie sprawę, że kiedy ich przod­ko­wie we­szli do Je­ro­zo­limy w cza­sach Got­fryda z Bo­uil­lon, choć mieli w rę­kach mia­sto, za­bili wszyst­kich, ko­biety, dzieci, zwie­rzęta do­mowe, ła­ska bo­ska, że nie spa­lili przy tej spo­sob­no­ści Świę­tego Grobu. To prawda, byli chrze­ści­ja­nami i we­szli do mia­sta nie­wier­nych, ale pod­czas mo­jej po­dróży wi­dzia­łem, jak chrze­ści­ja­nie po­tra­fią ob­dzie­rać się wza­jem­nie ze skóry z po­wodu byle słówka, a wia­domo wszak, że nasi i wasi księża od lat wa­dzą się o kwe­stię fi­lio­que. A poza tym, co tu ga­dać, kiedy żoł­nierz wkra­cza do mia­sta, o żadną wiarę nie dba.

– Cóż więc zro­bi­łeś?

– Opu­ści­łem sień i prze­my­ka­jąc pod mu­rami, do­tar­łem do Hi­po­dromu. I tam uj­rza­łem, jak piękno więd­nie i zmie­nia się w ciężką ma­te­rię. Mu­sisz wie­dzieć, że od­kąd je­stem w mie­ście, cho­dzi­łem tam przy­glą­dać się po­są­gowi dziew­czynki, tej o zgrab­nych sto­pach, ra­mio­nach bia­łych jak śnieg i czer­wo­nych ustach, która ma uśmiech i piersi, i szaty, i włosy tań­czące na wie­trze. Kiedy pa­trzyło się na nią z da­leka, aż nie można było uwie­rzyć, że jest z brązu, wy­da­wało się, że to żywe ciało...

– To po­sąg He­leny Tro­jań­skiej. Co tam jed­nak za­szło?

– Zo­ba­czy­łem, jak w ciągu paru se­kund ko­lumna, na któ­rej stała, po­chy­liła się niby pod­cięte tuż przy ziemi drzewo i pa­dła na zie­mię w ob­łoku ku­rzu. Ciało roz­pa­dło się na ka­wałki, głowę zo­ba­czy­łem parę kro­ków ode mnie i do­piero wtedy uświa­do­mi­łem so­bie, jak duży był to po­sąg. Tej głowy nie mógł­bym ob­jąć ra­mio­nami i pa­trzyła na mnie z ukosa, jak pa­trzy ktoś le­żący, nos po­ziomo, wargi pio­nowo i, wy­bacz, ale wy­glą­dały jak te, które nie­wia­sty mają mię­dzy no­gami, z oczu wy­sko­czyły źre­nice i na­gle mia­łem uczu­cie, że ta głowa jest ślepa, Jezu Prze­naj­święt­szy, jak ta tu­taj!

Od­sko­czył do tyłu, roz­pry­sku­jąc na wszyst­kie strony wodę, gdyż świa­tło po­chodni wy­do­było na­gle z mroku ka­mienną głowę, która znaj­do­wała się przed­tem na ko­lum­nie, wielką jak dzie­sięć głów ludz­kich: usta jesz­cze bar­dziej przy­po­mi­na­jące nie­wie­ści srom, pół­otwarte, węże za­miast lo­ków, śmier­telna bla­dość jakby sta­rej ko­ści sło­nio­wej.

Ni­ke­tas uśmiech­nął się.

– Spo­czywa tu od stu­leci. To głowy Me­duzy, nie wia­domo, skąd się wzięły, bu­dow­ni­czo­wie wy­ko­rzy­stali je za­miast co­ko­łów. Byle co cię prze­stra­szyło...

– Wcale się nie prze­stra­szy­łem. Po pro­stu już tę twarz wi­dzia­łem. Gdzie in­dziej.

Wi­dząc, że Bau­do­lino się zmie­szał, Ni­ke­tas zmie­nił te­mat.

– Opo­wia­da­łeś, że oba­lili po­sąg He­leny...

– Gdy­byż ten je­den! Wszyst­kie, wszyst­kie mię­dzy Hi­po­dro­mem i Fo­rum, w każ­dym ra­zie wszyst­kie z me­talu. Wła­zili na górę, za­kła­dali na szyję sznury albo łań­cu­chy i cią­gnęli, za­przę­ga­jąc dwie, trzy pary wo­łów. Wi­dzia­łem, jak pa­dają wszyst­kie po­sągi woź­ni­ców, je­den sfinks, egip­ski hi­po­po­tam i kro­ko­dyl, wielka wil­czyca kar­miąca Ro­mu­lusa i Re­musa, także po­sąg Her­ku­lesa. Ten też, od­kry­łem, był tak duży, że kciuk miał jak klatka pier­siowa nor­mal­nego czło­wieka... I jesz­cze ten spi­żowy obe­lisk z pła­sko­rzeź­bami, ten z małą ko­bietką na szczy­cie, która ob­raca się we­dle wia­tru...

– To­wa­rzyszka Wia­tru. Co za ru­ina! Nie­które wy­szły spod dłuta sta­ro­żyt­nych po­gań­skich rzeź­bia­rzy i były star­sze niż Rzy­mia­nie. Ale po co, po co?

– Żeby je prze­to­pić. Pod­czas plą­dro­wa­nia mia­sta pierw­sze, co się robi, to prze­ta­pia wszystko, co nie na­daje się do trans­portu. Wszę­dzie wi­dać ty­gle, i tylko po­myśl, tyle pło­ną­cych do­mów, czyż po­trzeba lep­szych pie­ców? A po­tem wi­dzia­łem tych w ko­ściele, nie mogą cho­dzić wszę­dzie i po­ka­zy­wać, że za­brali z ta­ber­na­ku­lów cy­bo­ria i pa­teny. Tylko prze­to­pić, i to jak naj­szyb­ciej. Plą­dro­wa­nie – tłu­ma­czył Bau­do­lino jak ktoś, kto do­brze zna się na tym rze­mio­śle – jest jak wi­no­bra­nie, trzeba po­dzie­lić się za­da­niami, jedni zry­wają winne grona, inni prze­le­wają moszcz do ka­dzi, jesz­cze inni przy­go­to­wują strawę dla zbie­ra­ją­cych, ten idzie po do­bre wino z po­przed­niego roku... Plą­dro­wa­nie to po­ważna praca... w każ­dym ra­zie, je­śli chcesz, żeby z mia­sta nie po­zo­stał ka­mień na ka­mie­niu. Tak wła­śnie było w mo­ich cza­sach z Me­dio­la­nem. Ale do tego po­trzebni są pa­wij­czycy, ci bo­wiem wie­dzą, jak zrów­nać mia­sto z zie­mią. Ci tu­taj nie­jed­nego mu­szą się jesz­cze na­uczyć, oba­lają ja­kiś po­sąg, po­tem sia­dają na nim i za­czy­nają pić, jesz­cze po­tem któ­ryś przy­cho­dzi, cią­gnąc za włosy dziew­czynę i wrzesz­cząc, że to dzie­wica, wszy­scy więc wty­kają jej pa­lec, żeby spraw­dzić, czy rzecz jest warta za­chodu... Kiedy robi się to na­le­ży­cie, trzeba oczysz­czać te­ren, dom po domu, a za­bawa po­tem, w prze­ciw­nym bo­wiem ra­zie naj­bar­dziej szczwani we­zmą wszystko, co naj­lep­sze. W su­mie jed­nak mój kło­pot po­le­gał na tym, że z ta­kimi ludźmi za­wsze jest za mało czasu, by wy­ja­śnić, że ja też uro­dzi­łem się nie­opo­dal mar­chii mon­fer­rac­kiej. Była na to tylko jedna rada. Przy­cza­iłem się za ro­giem i cze­ka­łem, aż w za­ułku po­ja­wił się ry­cerz, który wy­pił tyle, że nie wie­dział, na ja­kim świe­cie żyje, i po­zwa­lał, by niósł go sam koń. Wy­star­czyło po­cią­gnąć go za nogę. Kiedy ru­nął na zie­mię, zdją­łem mu hełm i upu­ści­łem ka­mień na głowę...

– Za­bi­łeś go?

– Nie, ten ka­mień to była wła­ści­wie gruda ziemi, le­d­wie wy­star­czył, żeby mój ry­cerz stra­cił przy­tom­ność. Ze­bra­łem się na od­wagę, bo za­czął wy­mio­to­wać czymś przy­po­mi­na­ją­cym z za­bar­wie­nia lew­ko­nie, zdją­łem mu kol­czugę i ka­ftan, hełm, broń, za­bra­łem ko­nia i da­lej przez mia­sto, aż do bram Ha­gii So­phii. Wi­dzia­łem, jak wpro­wa­dzają do środka muły, obok mnie prze­szła gro­mada żoł­da­ków wy­no­szą­cych srebrne kan­de­la­bry z gru­bymi jak ra­mię łań­cu­chami. Mó­wili jak Lom­bard­czycy. Kiedy usły­sza­łem ten zgiełk, kiedy uj­rza­łem tę hańbę, te godne po­gardy targi, stra­ci­łem głowę, gdyż ci, któ­rzy do­ko­ny­wali tego dzieła znisz­cze­nia, po­cho­dzili w końcu z mo­jej ziemi, byli od­da­nymi sy­nami rzym­skiego pa­pieża...

Tak roz­pra­wia­jąc, aku­rat kiedy łu­czywa za­częły już przy­ga­sać, wy­szli z cy­sterny w cał­ko­wite już te­raz ciem­no­ści i pu­stymi ulicz­kami do­tarli do wie­życzki ge­nu­eń­czy­ków.

Za­stu­kali do drzwi, ktoś zszedł, po­wi­tano ich i na­kar­miono z szorstką ser­decz­no­ścią. Bau­do­lino ro­bił wra­że­nie czło­wieka, który czuje się wśród tych lu­dzi jak u sie­bie, za­raz też po­le­cił im Ni­ke­tasa.

Je­den z ge­nu­eń­czy­ków po­wie­dział:

– To ła­twe, zaj­miemy się wszyst­kim, mo­żesz spo­koj­nie za­snąć.

W jego gło­sie było tyle pew­no­ści sie­bie, że nie tylko Bau­do­lino, ale rów­nież Ni­ke­tas spali całą noc spo­koj­nie jak dzieci.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki