Barani Kożuszek - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Barani Kożuszek ebook

Józef Ignacy Kraszewski

0,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Powieść historyczna. Tematem utworu są losy autentycznego warszawskiego żebraka, zwanego Barani Kożuszek, choć postać literacka ta niewiele ma wspólnego z rzeczywistą. Kreśląc historię życia Baraniego Kożuszka, pisarz przedstawił równocześnie obraz Polski latach 1790-94 ukazując charakterystyczne postacie warszawskie z końca XVIII wieku na tle ówczesnej sytuacji politycznej Polski i znaczących wydarzeń: zagrożenie ze strony państw ościennych, Sejm Czteroletni, starcie dwu stronnictw politycznych...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 334

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Barani Kożuszek

Dzieła

Józefa Ignacego KraszewskiegoPowieści historyczne

Redaguje Komitet pod przewodnictwemprof. dra Czesława Hernasa

Czasy Stanisława Augusta

JÓZEF IGNACY

KRASZEWSKI

Barani Kożuszek

Opowiadanie historyczne z końca XVIII w.

Komitet RedakcyjnyProf. dr Czesław HernasProf. dr Stanisław BurkotDr Maria GrabowskaDr Helena Kapeluś

Przygotowała do druku i przypisami opatrzyłaElżbieta Zielonka

Opracowanie graficzneWłodzimierz Morawski

Tekst oparto na pierwodrukuw „Tygodniku Ilustrowanym” z 1881 roku

ISBN 83-205-3725-8

Copyright by Ludowa Spółdzielnia WydawniczaWarszawa 1986

Panu Wiktorowi Łodzia-Brodzkiemu w dowód wdzięczności, przyjaźni i wysokiego szacunkuprzesyła Autor

Tom pierwszy

Ulica przed pałacem, w którym sławny swojego czasu (1790 r.) pan Jan Marwani sprawiał dla bawiącej się Warszawy reduty, jednego wie­czora późnej jesieni wcale ciekawym zabawić się mogła widokiem.

Błoto po deszczu, który nie przestawał, było ogromne. Ścisk przybywających na zabawę i tych, co szczęśliwym pod oknami i przy wysiada­niu przypatrywać się mogli tylko, niesłychany, wrzawa ogłuszająca. Dwie niezbyt jasno przyświecające latarnie, w których grube łojówki topniały, nie dosyć od wiatru obwarowane, smugami bladymi rzucały na błoto i wskazywały kałuże, bo w nich się blask ich odbijał.

Najrozmaitszego autoramentu powozy, poczynając od paradnych ka­ret i karyklów1, aż do sznurkami powiązanych fiakrów i wózków, jedne po drugich cisnęły się do ganku. Woźnice, łając, smagali batami zbyt najeżdżających, dyszle stukały o pudła lub gwałtownie zatrzymanym ko­niom ponad łby się wysuwały. Z okien powozów ukazywały się głowy przybywających gości, przelękłych lub zagniewanych.

Ciemność panująca dokoła, bo oprócz dwóch latarni Marwaniego i kilku maleńkich, z którymi chłopcy biegali, innego światła na ulicy nie było, zwiększała jeszcze nieład i utrudniała dostanie się do pożą­danego ganku. Tu pomimo świeżo postawionej, żółtej jeszcze bariery, która miała budowę ochraniać od nacisku tłumu, stał zastęp ciekawych tak zbity, iż tylko głowy nadeń wystające widać było.

Przypatrzyć się im godziło zaprawdę, choć deszcz kropił chłodny i gę­sty. Takiego zbiorowiska charakterystycznych fizjognomij trudno było gdzie indziej znaleźć. Począwszy od starców - żebraków i żebraczek, któ­rzy mimo spóźnionej pory roku przywlekli się tu, rachując na to, że zabawa i wesołość do szczodrobliwości pobudzają, aż do czeladzi i sług, kapot mieszczańskich, przyodziewków rzemieślniczego gminu, Żydów i rzezi­mieszków, wszystkiego było tu pełno. Młodzież a starzy pod gołym nie­bem i okapem, z którego deszcz się lał długimi nićmi srebrnymi, tak się tu zabawiała wesoło jak ci, którym już muzyka w sali przygrywała. Sły­chać ją było to ciszej, to głośniej, gdy się drzwi przymykały lub otwiera­ły. Głuche burczenie basetli wtórowało śmiechom tłumu.

Chłopaki od szewców z gołymi głowami, w skórzanych fartuszkach, bosonogie, w pantoflach ze starych butów powykrajanych, rej wodzili dowcipkując. Witali oni każdego wysiadającego i każdą przybywającą maskę jakimś rubasznym dowcipem, od którego zaraźliwe powstawało parskanie.

Porządku uchwycić nie było tu komu. Dwaj dragoni, najęci przez antreprenera2, zajmowali stanowisko ważniejsze przy kasie u drzwi, bo tu trzeba było strzec rozsypanych pieniędzy, po które drapieżne palce się­gnąć mogły.

Powozy zajeżdżały jak najbliżej ganku, do którego suchy przystęp przez kałużę gęstego błota zabezpieczały dwie kładki; ale z dachu tu właśnie najobficiej ciekło, a po bokach dwie rynny drewniane strumie­niami tryskały.

Wysiadający więc musieli, nim się pod ochrończy dach dostać mogli, prześlizgnąć się przez kładkę, błogosławieni z góry od deszczu, a potem przebyć ganek dosyć długi, z obu stron gęsto ciekawymi obstawiony. Nacisk do tych pierwszych miejsc widowiska był tak wielki, że bariery trzeszczały, a ci, co przy nich zajmowali stanowisko drogo okupione, łokciami i nogami od uduszenia bronić się musieli.

U samych drzwi, wiodących do obszernych sieni, stała w prawo bud­ka, w której bilety wnijścia sprzedawano, a z obu jej stron dwaj dragoni wąsaci, dobrani tak, aby wrażali tłumowi uszanowanie. Koło niej i tam, gdzie służba płaszcze i okrycia zdejmowała, nosząc się z nimi pod ścianami, ścisk był nie mniejszy jak w ulicy. Lecz tu lokaje najemni i pańscy, wię­cej już z widowiskami podobnymi obyci, nie okazywali ani tak wrzawliwej ciekawości, ani takiej uciechy z masek przybywających.

Znaczniejsza ich część, służbą znużona, cisnąc na ramionach płaszcze i futerka, szukała sobie wygodnego miejsca do spoczynku. Niektórzy, mimo wrzawy i dochodzącej tu muzyki, popychania i kułaków, pod ścianami już drzemać próbowali. Żwawsi między sobą, dla zabicia czasu, zabierali się do gry kartami zatłuszczonymi.

Reduty pana Marwaniego, tak jak heca, nie należały do zabaw wiel­kiego świata i tonu. Towarzystwo tu zbierało się najróżnorodniejsze i nie najlepsze, lecz ci, co się bawili wówczas nieustannie, tak pospoli­tymi zabawami znudzeni byli, tak one im spowszechniały, iż chętnie po kryjomu zabłąkać się byli radzi w najbrudniejszy kąt, aby w nim znaleźć rozrywkę. Ciekawość ta chorobliwa służyła wielu za wymówkę i tłumaczenie, gdy nią jaką intrygę pokryć było potrzeba.

Na takiej więc reducie łatwo pod maską spotkać było można najświetniejsze imiona i osobistości głośne, jakich by się tu spodziewać nie godziło.

Jaśnie pan Marwani, człowiek pochodzenia zagadkowego, mówiący po polsku z cudzoziemska, mały, czarny, z włosem drobniuchno pokrę­conym na głowie, szepleniący dla zbytniego pośpiechu, bo ledwie gębą i sobą starczyć mógł na wszystko, ukazywał się u kasy, którą trzymała otyła i wystrojona kobieta, krzycząca jak przekupka, we drzwiach sali, po różnych kątach sieni. Niknął czasem w jakichś przejściach i drzwiach, dla niego tylko się otwierających, ale na najmniejszy hałas, nad skalę wrzawy powszedniej wyrastający, zjawiał się natychmiast zaperzony. Miał biedaczysko co robić i pomimo chłodu jesiennego pot musiał cią­gle ocierać z czoła. Reduta obiecywała się nadzwyczaj świetną, gdyż szczęściem dla niej, dnia tego mniej niż zwykle zagrażała jej konkurencja pałaców i teatru.

Około kasy biletów nie można było nastarczyć; jejmość odbierająca pieniądze dwakroć już grube pończochy, przygotowane na zsypanie ich, pod swoje krzesło składała. Napływ nie ustawał. Wprawdzie maski były niezbyt wykwintne, postacie dosyć pospolite, domina proste i lada jakie płaszczyki przeważały, lecz między tym tłumem oko wprawne kasjerki wyróżniało wcale piękne stroje, rączki białe w pierścieniach i mankietki koronkowe.

Pan Marwani znał dobrze świat ówczesny, z którym miał do czynienia, wiedział, że elegancją ani przyborem świeżym nie może walczyć z panami wielkimi, że u niego nie szło o przepych, ale o bezgraniczną swobodę. Nie starał się więc ani o sprzęt nowy, ani o oświetlenie inne nad rurko­we łojówki, ani o bardzo przednią muzykę.

Sale były obszerne, otoczone ławami wybitymi trypą3 wytartą i krze­słami nie pierwszej świeżości; muzyka na podwyższeniu, złożona z kil­kunastu samouczków, podpita, rżnęła od ucha, raźno, nie troszcząc się zbyt o czystość tonów. Miała ona jednak w sobie coś dzikiego, rozkiełznanego, upojonego jak sami muzykanci i wlewającego szał w słu­chaczów. Chociaż basy monotonnie, jakby drzemiąc, mruczały, skrzyp­ce za to, flet, klarnet, zele4 i bęben dokazywały okrutnie. Najbardziej skostniałym nogom tańcować się chciało. Zachodząc z boku orkiestry tej, można było dostrzec wypróżnione piwa butelki, które ożywienie jej tłumaczyły.

Skrzypek pierwszy, mąż wzrostu okazałego, ubrany aż do zbytku ele­gancko, z rękawami zakasanymi, stał twarzą zwróconą do swych muzykantów, policzkiem niemal leżąc na skrzypcach i nogą a sobą konwulsyjnie wściekły takt wybijał. Podkomendni jego, pomiędzy którymi i ka­poty widać było, i odzież wątpliwego charakteru i nazwiska, należeli do stellae minores5; dyrektor kapeli widocznie miał się za sponiewieranego wirtuoza. Czasem też zamiast prostej melodii, przymrużywszy oko, twarz jeszcze mocniej do skrzypców przytulając, wygrywał fantazje osobliwe, które zwracały nań ciekawe oczy jego towarzyszów i niekiedy ich bała­muciły. Twarz jego rozpłomieniona, pot z czoła rzęściście spadający świadczyły, że obowiązek swój spełniał z furią i namiętnością.

Był to reputowany wielce naówczas Szaławski (przezwany Żurawiem, może dla wzrostu), który słynął z tego, że na dzień butelek wódki parę wypijał, nie licząc innych chłodzących napojów. Gdy nie grał, spał. Mówił mało, a gdy go kto wyzwał na rozmowę, poczynał ją i kończył od siebie:

— W innym, panie, kraju toby mnie złotem zasypali, ale tu człek musi rzępolić do tańca.

Wieczór pana Marwaniego był w największym swym blasku.

W pośrodku sali widać było kupę masek: Węgrzyna z olejkami, Żyda z kramikiem, Kozaka olbrzymiego, kilku Turków w turbanach ogrom­nych, Hiszpanów w kryzach, chłopa Podlasiaka z kobiałką i astrologa w stroju dziwacznym. Cyganka-wróżka, w czerwonej kołdrze na białej koszuli, cała obwieszona świecidłami, napierała się dłoni przechodzących, którym do ucha szeptała coś piskliwie. Odchodzili od niej wszyscy prawie zagniewani i burczący.

Pośród tego tłumu, którego stroje niekoniecznie zamożność wskazy­wały, stał i wielki but, którego cholewa ponad głowę jego się wznosiła, milczący i... jak but głupi. Pod kutasem, który go zdobił, dwa otwo­ry służyły mu do orientowania się wśród ścisku.

Wszystkich oczy jednak szczególnie na siebie zwracała kobieta w prze­pysznym stroju jakiejś królowej Golkondy6 czy bajecznego państwa nie­znanego. Ubiór jej był tak fantastyczny, iż na odgadnienie jego charakte­ru próżno się kusić było; ale malowniczy, bogaty i świetny bardzo, wszy­stkich zachwycał.

Prawda, że i postać, którą okrywał, mogła obudzić uwielbienie, i choć twarzy jej pod maseczką wcale widać nie było, domyślano się pię­kności tak nadzwyczajnej oblicza, jak cudownym było, co jej towa­rzyszyło.

Kibić, rączka, nóżka, płeć nieco odsłonionego popiersia były idealnego rysunku, kolorytu i blasku.

Na złotych włosach, które w zwojach objętych spadały jej na szyję i ramiona, królowa miała diadem z klejnotów różnych, misternie złożony, jaśniejący kamieniami drogimi. Nie były to ani szkła, ani czeskie kamie­nie, ani owe szmaragdy Krasickiego za trzy grosze, ale rzeczywiste bry­lanty, rubiny i szafiry, tak jak prawdziwych pereł kilka sznurów białą jej pierś zdobiło. Na sukni z ciężkiej materii jedwabnej drapowała się przejrzy­sta z koronek złotych druga; pas cały był lśniący od mozaiki ametystów i pereł, na rękach obręcze złote zwijały się, pospinane brylantowymi fermoarami7. Spod sukni nawet wyglądające trzewiczki błyskały kamy­kami.

Strój taki, na redutę wzięty, był jakby wyzwaniem. Niepodobna było odgadnąć, która z wielkich pań tak się przepysznie dla towarzystwa tak niewybrednego mogła ubrać.

Znawcy oceniali klejnoty same na krocie, a nikt pochodzenia ich nie umiał się domyślić. Lecz nad nie bardziej może intrygowała piękność sama. Zbiegi z wielkiego świata, znający doskonale i panie wszystkie, i ich klejnoty, ani właścicielki ich, ani pochodzenia odgadnąć nie mogli. Obchodzono ją, przybliżano się, poglądano, wyzywano na rozmowę, sądząc, że się zdradzi głosem. Odpowiadała piskliwie, dziwacznie. Łamano sobie nadaremnie głowy.

W niewielkim od niej oddaleniu wskazywano sobie mężczyznę, który z nią miał wejść na salę, lecz teraz trzymał się ciągle w pewnej odległości, nie spuszczając jej tylko z oka. Z tego też domyślać się niczego i na ża­den ślad wpaść nie było można. Miał na sobie strój francuski, elegancki, pochodzenia paryskiego, kamizelkę suto szytą, mankiety koronkowe, u trzewików sprzączki brylantowe, na ramionach czarne domino, na peruczce kapelusik zręcznie rzucony. Z pewnej już otyłości i ruchów domy­śleć się było łatwo człowieka nie pierwszej młodości. Maniery wskazywa­ły, że do świata większego należał.

Królowa czasem rzucała nań okiem, jakby tylko przekonać się chciała, że się przy niej znajduje, zresztą zajętą była intrygowaniem tych, co się do niej cisnęli. Otaczano ją kołem wielkim i coraz nowi przybywali do niego. Niektórzy, ruszając ramionami, odchodzili zrozpaczywszy, by mogli tę zagadkę odgadnąć. Powszechnym prawie było zdaniem, że jedna z pań należących do rodziny królewskiej (szeptano nazwisko) by­ła tą królową, a klejnoty zapożyczonymi ze źródeł wielu. Znawcom się zdawało, iż niektóre z nich tam a tam, na tych a tych osobach widy­wali. Wszystkie te przypuszczenia jednak, pod surową wzięte krytykę, nie wytrzymywały jej.

Pomiędzy tymi, którzy z największą ciekawością przypatrywali się nieznajomej, byli dwaj młodzi ludzie, nie mogący się bliżej docisnąć, ale nie spuszczający jej z oka. Trzymali się pod ręce i coraz to sobie wza­jem spostrzeżeń swych udzielali. Chociaż zdawali się przyjaciółmi wielki­mi, różnił ich strój, będący w owych czasach oznaką przekonań i stron­nictw prawie niezbędną. Starszy z nich trochę, pięknej, wygolonej twarzy, rzymskiego typu, ze ślicznymi zębymi, które rad w uśmiechu pokazy­wał, miał na sobie strój wytworny i smakowny francuski.

Postawa jak twarz uderzała pięknością, o której uwydatnienie posia­dacz jej dosyć się zdawał starać. Coś razem melancholicznego, szyderskiego, znudzonego a pańskiego stanowiło charakter oblicza, na którym życie gorące zostawiło już ślady. Był to kwiat świeży jeszcze, ale już więdnieć zaczynający. Mógł on mieć jeszcze chwile blasku młodzieńcze­go, lecz w godzinach powszednich znużenie przeważało.

Towarzysz jego, młodszy, świeższy, wesół, uśmiechający się do życia, cały nim tryskający, zdawał się żywiej daleko tym, co go otaczało, zajmo­wać. Na twarzy jego, nie umiejącej nic skłamać, każde najprzelotniejsze wrażenie malowało się tak dobitnie, iż nie dawało jej chwili spoczynku. Ten miał na sobie naówczas wskrzeszony, po zaniedbaniu pewnym, szczególniej przez młodzież, którą za sobą przykład i wola królewska pociągały, ubiór polski, według mody nowej starannie, choć trochę ja­skrawo i pretensjonalnie zrobiony. Przeważnie panowała w nim barwa szlachecka, karmazynowa, bo i kontusza wyłogi, i żupan, pas i buty, i czapeczka na karabeli, i rapcie jaśniały szkarłatem. Pod szyją miał spinkę z ogromnego rubina i guzy u kontusza z korali.

Wąs blond, do góry podkręcony, nadawał fizjognomii jakąś butę i rycerskość. Można było zaręczyć, że sobie nie da, jak mówiono, napluć w kaszę i karabelę nie darmo nosi u pasa. Twarz pomimo to więcej ocho­ty do wesołego życia, niż do zwady i warcholstwa oznaczała. Śmiał się, patrzył, radował, pytał towarzysza nieustannie i może go nudził trochę.

— Ale któż ona jest, u licha?! — zawołał, zwracając się do ubranego po francusku i za rękę go cisnąc. — Jeżeli Tytus nie wie, któż wiedzieć będzie?

— Tytus — odparł drugi z uśmiechem szyderskim — wprawdzie zna Warszawę na palcach, lecz to... zagadka! To nie jest kobieta naszego świata.

— Tak, ale światów w Warszawie jest kilka — rzekł młody.

— Znam mniej więcej wszystkie, nawet te, do których znajomości przyznawać się nie wypada — zawołał znudzony — lecz powiadam ci, kochany starosto, to cudzoziemka, to nouvelle debarquée8.

— I nie jesteś ciekawy zbadania tego zjawiska? — rzucił żywo staro­sta.

— Owszem, ciekaw jestem i — dodał Tytus — mogę zaręczyć, że tę tajemnicę odkryję, tylko nie tu i nie dziś.

W tej chwili znudzony zapatrzył się na królową. Myśl jakaś przebie­gła mu po głowie, uderzył się z lekka w czoło, rękę wydobył z uścisku towarzysza i dawszy mu znak, by w miejscu został, sam bardzo zręcznie się przemykając, począł zbliżać się do zagadkowej piękności. Pomimo ścisku udało mu się przysunąć. Wyciągnął szyję i zaczął się pilnie przy­patrywać, jakby znaku jakiego szukał. Twarz mu się rozjaśniła zwycię­sko i na miejsce do oczekującego nań starosty powrócił.

Temu oczy się ciekawością iskrzyły.

— No cóż?

— Tst! Nie trzeba zdradzać tajemnicy — szepnął cicho Tytus. — Już wiem!

— Wiesz?

Zamiast odpowiedzi, Tytus ujął pod ramię pana starostę i pociągnął go za sobą do drugiej sali. Niełatwo natłok masek przebić można było. W salach wszędzie prawie najróżnorodniejsze towarzystwo grupowało się, dobierając sympatiami i antypatiami. Śmiechy i łajania, szyderstwa i gro­źby latały w powietrzu, przerywane muzyką i drzwi trzaskaniem, szczę­kiem orężów i blach, które maski przyniosły z sobą.

Tytus, który chciał wprowadzić starostę w spokojniejszy zakątek dla odkrycia mu tajemnicy, nie mógł nigdzie wyszukać dwóch miejsc odosob­nionych. W jednej sali grano. Około faraona stała kupa poniterów9 taka, że ani złota, ani banku, ani trzymającego karty dostrzec nie było można. Tu trochę ciszej już sprawiali się zapaśnicy, co z losem walczyli. Ławki pod ścianami, na których karty podarte leżały tu i ówdzie, prawie były puste. Para zgranych biedaków, ze zwieszonymi głowami, medyto­wała na nich nad zmiennością losu, czy nad... stawką nową. Chociaż pokrycie tych siedzeń, zbrukane i stłuszczone, wcale nie było zachęcające, starosta niecierpliwie pierwszy padł w kącie na ławę, i oglądającego się jeszcze i ociągającego Tytusa przy sobie posadził.

— Wiesz więc, kto ona jest?! — zawołał niecierpliwie.

— Z największą pewnością — odparł zawsze obojętny Tytus. — By­łoby rzeczą niesłychaną, ażebym ja w mieście kogoś nie znał i nie po­znał.

Uśmiechnął się z wielką zarozumiałością pan Tytus.

Musimy jednak, nim do dalszych przyjdzie zwierzeń, w kilku choć słowach objaśnić czytelnika o stanowisku, jakie pan Tytus w ówczesnym społeczeństwie zajmował.

Był on synem bardzo zamożnego kupca, rodem Włocha, od dawna osiadłego w kraju i przerobionego już na Polaka. Ojciec jego, Ferotti, prowadził handel wielki, trochę potem bankowymi zajmował się intere­sami, dorobił się ogromnego majątku, nadwerężał go nieco spekulacja­mi fałszywymi i dźwigał się znowu. Syn, wychowany bardzo starannie, bo mu ojciec wyrobił przyjęcie do Collegium Nobilium u pijarów, po­zawierał tam znajomości z paniczami i wsunął się z ich pomocą w lepsze towarzystwo.

Według naszego zwyczaju, jako cudzoziemca, przyjmowano go nawet w tych domach, gdzie by żaden nieszlachcic uzyskać nie mógł wstępu. Pan Tytus, na którym ojciec wielkie pokładał nadzieje, wychowany po pańsku, żył po paniczowsku, tracił dużo, robił długi, ale za to ocierał się o to, co Warszawa miała najznakomitszego. Wielka łatwość w nauczaniu się języków obcych, w przyswajaniu sobie tonu i maniery świata wyższe­go, młodość i powierzchowność ujmująca uczyniły go pożądanym w salo­nach.

Panie, które po latach trzydziestu i czterdziestu nie wyrzekały się je­szcze zalotności i przyjemnych z młodzieżą stosunków, protegowały pana Tytusa. Nabrał wielkiej pewności siebie i marzył zapewne o jakimś świe­tnym małżeństwie, a tymczasem bawił się i zabawiał drugich, choć sam już życiem bez celu dość znużony. Był to z prawa i przywileju mentor wszystkiej młodzieży wchodzącej w świat, przyjaciel, doradca i nieod­stępny towarzysz. Starał się jednak dobierać sobie uczniów między naj­bogatszymi i najpiękniejsze noszącymi imiona.

Takim właśnie był starosta, młody, przyszły dziedzic ogromnej for­tuny i jednej z najznakomitszych rodzin w kraju spadkobierca. Ojciec jego zajmował w senacie krzesło do najpierwszych się liczące. Młody pa­nicz, tylko co wyemancypowany, po raz pierwszy do Warszawy przy­był i wpadł zaraz w ręce pana Tytusa.

Ojciec, niezmiernie bogaty, ale nadzwyczaj skąpy, stosunkowo mało mu dostarczał na życie w Warszawie, a starosta, surowo dotąd trzyma­ny, rwał się namiętnie do życia. Pan Tytus był jego opatrznością.

— Mów, zaklinam cię! — powtórzył, pochylając się ku przyjacielo­wi, młody panicz. — Kto ona jest?

Tytus się uśmiechał.

— Nie byłem pewny — odparł — chociaż zaraz mi na myśl przycho­dziło, iż to chyba ona jedna być może. Teraz twierdzę z pewnością, że nie kto inny. Poznałem ją po bardzo charakterystycznej muszce podłuż­nej na szyi, jak ziarnko pieprzu.

Oczy starosty zdawały się spod powiek wyskakiwać; wstrzymał oddech. Tytusa bawić się zdawała ta ciekawość, aż do namiętności posunięta.

— Jakże się zowie? — pytał starosta.

— Gdybym imię i nazwisko powiedział — odezwał się, wygodniej rozsiadając, pan Tytus — tyle byście wiedzieli, co i teraz. Imię i nazwisko nic nie mówią. Muszę wam opowiedzieć jej historią.

Starosta, któremu może o co innego szło niż o przysłuchiwanie się długiemu opowiadaniu, przerwał błagająco:

— Mężatka? Rozwódka? Wdowa?

Tytus się śmiał z politowaniem.

— Kochany starosto — rzekł — posłuchajcież i osądzicie sami, do jakiej ją zaliczycie kategorii. Historia jest, słowo daję, ciekawa.

Zrezygnowany starosta umilkł i słuchał.

— Nie sposób zrozumieć nic, jeśli się nie pocznie ab ovo — mówił Tytus. — Ja doskonale znam biografię jej, bo mój ojciec z jej ojcem był niegdyś w stosunkach. Ambroży Krużka Zelski, zamożny szlachcic z Dobrzyńskiego rodem, ale w Lubelskiem osiadły, za młodu gorączka wielki, rębacz i hulaka, ale człowiek wielce szlachetny i lubiony, z oj­cem moim poznał się, gdy jeszcze szumiał jak młode piwo. Miał naówczas trzy piękne wsie po rodzicach i majątku nie trwonił, lecz go uży­wał bez oglądania się bardzo na jutro. Miał być piękny i sympatyczny, jak hubka zapalny, łatwy do zakochania i nieszczęśliwy w amorach, za którymi gonił. Łapały go za serce kobiety, które do tego myślistwa miały wprawę i talent. On rozmiłował się zapalczywie, nieopatrznie i pa­rę razy ledwie go z rąk bardzo niebezpiecznych uratowano.

W Siedlcach u pani hetmanowej Ogińskiej10, gdzie bywał, równie jak po wszystkich pańskich domach, poznał on niejaką pannę Delacour, córkę byłego oficjalisty hetmanowej, ale wychowaną przez fantazją pani, która ją dzieckiem dla piękności pokochała, tak jakby na królewskie pokoje była przeznaczoną. Było to cudo swojego czasu ta boska Aneta. Śpiewała, grała, tańcowała, pisała śliczne wiersze francuskie, zdobywała serca, szczególniej podżyłych panów, co u hetmanowej bywali. Zdawało się, że powinna świetną nadzwyczaj zrobić partią. Kilka intryg, popro­wadzonych bardzo zręcznie, już, już miały do tego doprowadzić; lecz zdaje się, że panna zwodziła po kilku naraz i skończyło się na tym, że się wielbiciele porozbiegali.

Była naówczas w całym blasku piękności; miała lat zaledwie parę nad dwadzieścia, a nie zdawało się jej to ani zastraszać, ani odejmować w przy­szłość ufności. Naówczas po wielu też zerwanych projektach małżeń­stwa, tęskniący do miłości romansowej, pragnący kochania, zjawił się pan Ambroży Krużka Zelski.

Aneta rzuciła się nań jak na pastwę dla niej przeznaczoną. W cieniach pięknego parku siedleckiego odegrał się dramat miłosny, ze wszystkimi zwykłymi epizodami przysiąg, zaklęć wierszami i prozą. Pan Ambroży oszalał, rozkochał się do utraty zmysłów, a panna z krwią chłodną grała znów komedią, mającą doprowadzić do ołtarza. Ożenił się nieszczęśliwy Krużka z ideałem swoim, ale szczęście marzone długo nie trwało.

Młoda mężatka, nawykła do życia wśród oklasków i uwielbień, jedy­ną miłością pod słomianym dachem nie mogła się zaspokoić. Musiał stanąć pałacyk, otwarto dom i zaczęło się życie, któremu pan Ambroży uległ w pierwszej chwili, lecz wkrótce je obrzydził. Płochość żony stała się tak widoczną, tak rażącą, iż w pierwszym roku po urodzeniu się córki małżeństwo z miłości owej pasterskiej przeszło do jawnie wypowiedzia­nej wojny.

Pan Ambroży był gwałtowny i namiętny we wszystkim, Aneta dumną i upartą; żadne z nich ulec nie chciało. Niekiedy pani uciekała do War­szawy, czasem nieszczęśliwy małżonek zakopywał się w folwarku w dru­giej wsi i wcale nie widywał żony. Życie wesołe, nieopatrzne, wśród ro­ju dawnych i nowych wielbicieli ciągnęło się nieprzerwanie. Mąż w koń­cu cierpieć je musiał, lecz poznawszy lepiej Anetę, zobojętniał zupełnie, nie zrywając z nią dlatego tylko, iż do jedynej córeczki swej Aloizy bał­wochwalczo był przywiązany. Potrzebując kochać, kochał się w tej ślicz­nej córce swej, nad którą czuwał, o ile mógł. Dla niej on zrobił z siebie ofiarę i pomimo wstrętu, jaki mu sprawiało życie roztrzepanej małżonki, wytrwał na upokarzającym stanowisku oszukiwanego męża.

Aloizka rosła na cudo piękności, ale charakterem, humorem, usposobieniami kropla w kroplę była do matki podobną.

Wielbiciele, którzy dawniej i teraz jeszcze otaczali panią Zelską, gdy Loiska doszła lat piętnastu, zaczęli się cisnąć do niej. Za wcześnie doj­rzała dzieweczka poczęła się bawić hołdami i pod przewodnictwem matki starać o świetne wyjście za mąż.

Kasztelanie S., którego niegdyś zwano Apollinem Mazowieckim, za­pisany w pierwszych latach swej młodości w regrestr mamy, żonaty później, rozwiedziony i niezbyt już młody, ale zawsze jeszcze piękny, po­czął konkury o pannę Aloizę. Było rzeczą najpewniejszą, że rodzina mu się z nią ożenić nie pozwoli. Pan Ambroży też opierał się całą siłą zbli­żaniu się niemłodego i osławionego człowieka do dziecięcia swego. Mat­ka popierała kasztelanica. Stało się w końcu, że dawszy tylko obietnicę ożenienia się wykradł pannę Aloizę.

Ojciec pogonił za nim z ludźmi, przysiągłszy, że go zabije, i byłby pewnie słowa dotrzymał, gdyby go mógł pochwycić.

W Warszawie kasztelanie zawiózł porwaną do pałacu, ze ślubem się ociągał, a tymczasem w kole swych znajomych jako żonę ją przedstawiał.

Nie oznaczony ten stosunek trwał parę lat. Matka często w pałacu kasztelanica przemieszkiwała, a ślub ciągle niby miał się wkrótce odbyć, gdy... kasztelanie zmarł nagle i panna Aloiza została, nie wiem jak to nazwać, słomianą wdową. Rodzina jej kochanka nie chciała nic wiedzieć o niej. Musiała się natychmiast wynieść z pałacu i z matką razem zamie­szkała w Warszawie.

Ambroży, po nieszczęśliwej pogoni za córką, rzucił się z rozpaczy do rzeki, ale ludzie go wyratowali. Odwieziono go na wieś, chorował długo, leżał, aż potem jednego dnia znikł nagle i po dziś dzień nie wia­domo, co się z nim stało. Jedni utrzymują, że gdzieś się zamknął w klasz­torze, drudzy, że sobie odebrał życie.

— Więc to jest ta? — przerwał starosta.

— Tak, to jest ta, niby wdowa po kasztelanicu — rzekł z uśmiechem mentora Tytus — wedle prawa panna Zelska, a jak ludzie mówią...

Znacząco ruszył ramionami opowiadający. Starosta ciągle mu w oczy patrzył natrętnie, zdając się teraz właśnie dalszych informacyj o Loisce najciekawszym.

— Więc teraz? — szepnął.

— Teraz — ciągle tonem moralisty starając się mówić, kończył Ty­tus — teraz... podobno się piękna Loiska z matką poróżniła. Ta siedzi na wsi, a piękna słomiana wdowa ma salon otwarty i z wielkiego świata, oprócz kobiet naszych, którym pewnie bardzo żal, że u niej bywać nie mogą, wszystko tam się zbiega.

— Bogata? — szepnął zaciekawiony starosta.

Tytus ramionami poruszył.

— Około tej kobiety wszystko, tak jak ona sama, jest tajemnicą. Dom utrzymuje na takiej stopie, jak gdyby była bardzo zamożną. Wi­działeś, starosto, klejnoty?

— Ma więc kogoś — rzekł cicho, jakby się wstydził tego, co mówił, młodzieniec.

Tytus się śmiał.

— I to — odparł — niezbadaną jest tajemnicą. Znamy kilku adora­torów, trzymanych na stopie równej uprzejmości. Kobieta, mimo swych lat zaledwo dwudziestu kilku, niezmiernie przebiegła, zręczna, rozumna, dowcipna, odgadująca ludzi, umiejąca ich prowadzić. Ci, co znali nie­gdyś jej matkę, niepospolicie obdarzoną, powiadają, że ta ją nieskończe­nie we wszystkim przechodzi. Dom dziwny. Oprócz jakiejś starszej pani skrzywionej i kwaśnej, nigdy tam żadnej kobiety spotkać nie można, mężczyzn za to wszystkich, aż do naszych marszałków sejmowych. Na przejażdżkach, uroczystościach, po kościołach, na balach publicznych ona wszędzie ma najlepsze miejsca, najświetniejszą straż przyboczną, na nią się wszystkich oczy zwracają.

— Któż uchodzi za preferowanego? — tęsknie zagadnął starosta.

— Ci jakoby preferowani — rzekł Tytus — mieniają się zbyt często, by można zaręczyć, iż istotnie zasłużyli na to wyróżnienie.

— Widziałeś tego pana, co stał przy niej? — wtrącił starosta. — Któż to mógł być taki? Zdaje mi się, że ją wprowadził.

Tytus chwilę sobie przypominał.

— A! To nie może być kto inny, jak W..., który ze sławnymi klejno­tami, zdobytymi grą w Paryżu, niedawno do Polski powrócił. Tak, to on niezawodnie. Mówiono przed kilku dniami, że u niej począł bywać co­dziennie i parę razy grę tam trzymał. Więc — dodał żywo Tytus — i klej­noty na królowej Golkondy tłumaczą się łatwo. Są to sławne owe pre­cjoza, wygrane jakoby od królowej Marii Antoinetty.

Wszystko to, co mówił i o czym napomykał pan Tytus, było dla słu­chającego dosyć ciemnym. Świeżo spod surowej klauzury domu rodzi­cielskiego wyzwolony, starosta nie pojmował dobrze tych stosunków, z taką łatwością zawiązujących się i rwanych. Nie wiedział, kto był ten W... Zadumany, marzył teraz o tym, jak by czarodziejkę widzieć z bliska i docisnąć się do niej. Z życzeniem tym, pomimo już poufałej przyjaźni, jaka go łączyła z Tytusem, wydać się nie śmiał jeszcze, ale drugi łatwo je mógł odgadnąć.

— Znasz ją? Widywałeś bez maski? — wtrącił nieśmiało.

— Przecież po ziarnku pieprzyka ją poznałem — rzekł z pewną prze­chwałką Tytus.

— I twarz tak piękna, jak figura obiecuje?

— Mogę zaręczyć, że ona wszelkie obietnice i nadzieje przechodzi — potwierdził Tytus. — Twarz to jest klasycznie piękna, a szatańskim og­niem ożywiona; oczy, które mówią, nie potrzebując ust w pomoc przy­zywać; wargi, co się śmieją tysiącznymi odcieniami śmiechu; fizjognomia jak płomień ruchoma, zawsze niezrównanie, bosko piękna. Czarodziej­ka, jednym słowem, niebezpieczna.

Spojrzał Tytus na towarzysza milczącego, wyzywając go na wyznanie, iż pragnąłby zobaczyć to bóstwo.

— Możesz mnie tam wprowadzić? — zapytał młodzieniec.

— Mogę, ale nie chcę — odpowiedział Tytus. — Tak, nie chcę! Po­zwól, kochany starosto, abym był szczerym. Jesteś młody, niedoświad­czony i strasznie zapalny. Ona piękna i zręczna. To rzecz groźna.

Starosta w uśmiechu pokazał zęby białe i pokręcił wąsa.

— Czymże to grozić może? — odparł. — Przecież nie ożenieniem, bo o tym by nawet pomyśleć się nie godziło. A jeśli worek odpokutuje, proszę cię, kiedyż go lepiej używać niż w młodości?

Pan Tytus ramionami poruszył.

— Nie o to idzie — rzekł — ale uwikławszy się w podobne stosunki, zawsze potem odboleć je trzeba. Żal by mi was było.

Starosta przymuszonym odpowiedział uśmiechem. Siedzieli ciągle na ławie.

— Byłbym wam jednak bardzo wdzięczen — odezwał się — gdybyś cie mnie jej zaprezentowali. Wierzcie mi, nie jestem już tak naiwnym, abym się dał wziąć na lada plewę.

Tytus się uśmiechał.

— To bo nie plewa — przerwał — wierzcie mi. Widziałem ludzi, posiwiałych w boju, którzy przy niej języka w gębie zapominali. Wcale sobie nie wyobrażajcie, aby była pospolitą, płochą kobieciną. Ma tyle powagi, co uroku, gdy chce. Potrafi być dziecinną, umie się zmie­nić w dostojną, a nade wszystko usidlić każdego, gdy się na to uweźmie.

— Jednakże — przerwał starosta — dotąd nie zdobyła tego, co by dla niej pewnie najpożądańszym było — męża.

— Kwestia, czy dla niej jest on pożądanym — rzekł Tytus. — Lubi swobodę. Dobrze jej z tym, co ma. Mści się na innych kobietach nielitościwym językiem. W końcu zaś, jestem tego pewny, gdy zamarzy o zamążpójściu, znajdzie sobie jakiegoś Tomatysa11, który ją zaślubi.

— Żart na stronę! — wstając z ławy, zawołał starosta, podawszy rę­kę przyjacielowi. — Ponieważ przyjmuje co dzień, spodziewam się, że jutro u niej będziemy. Proszę o to.

Tytus się skłonił.

— Je m’en lave les mains12 — rzekł cicho.

— A teraz wróćmy się, aby tam na nią popatrzeć — dokończył sta­rosta, śpiesząc wyjść z sali gry ku muzyce i wirowi kręcących się ma­sek.

Tu ścisk zdawał się większym jeszcze, niż był przed półgodziną, a wrza­wa spotęgowała się znacznie. Maski napadały się ze swobodą, którą na­wet sala Marwaniego rzadko widywała. Z pierwszej, w której piękna królowa Golkondy się im ukazała, krzyki dochodziły i śmiechy straszli­we, jak gdyby coś się tam przytrafiło nadzwyczajnego.

W tym miejscu, gdzie stała niedawno piękna pani z swym towarzy­szem, widać było na kiju opartego staruszka, nędznie przyodzianego wytartym kożuszkiem baranim, z kawałkiem płótna szarego, przyczepio­nego do twarzy na kształt maski, ze dwoma w nim wystrzyżonymi nieforemnie dziurami na oczy. Było to coś na kształt żebraka lub przynaj­mniej tak doskonale udającego nędzę zbrukaną, że ją za rzeczywistą wziąć było można. Z siwym na głowie rozczochranym, długim włosem, z brodą na piersi spadającą, staruszek ów zamyślony, zapatrzony w zie­mię, jak gdyby nic nie widział i nie słyszał, co się wokół niego działo, dawał się szarpać maskom, krzyczeć sobie do uszów, potrącać z boku, chwytać za poły, urągać z siebie. Wśród tego zgiełku był jakby skamie­niały boleścią i żółta twarz jego, wykrzywiona niby maska szyderska, wyzywała tłum, który ryczał na różne głosy:

— Barani Kożuszek! Kożuszek Barani!

Żebrak, którego znała cała Warszawa pod tym imieniem, od lat już kilku dawał się widzieć na ulicach pod kościołami, w kościołach i w miejscach, w których się go najmniej spodziewać było można. Zna­no go z tego, że chociaż żebrakiem się być zdawał, nie przyjmował od nikogo jałmużny, ale za każdą ofiarowaną sobie wywdzięczał się nauką moralną. Wlepiał zwykle oczy w dającego ją i wybuchał śmiechem szyderskim, naigrywaniem, czasem niesłychanie zuchwałymi admonicjami, niekiedy grubiańskim morałem. Z tego powodu uznano go wariatem, cho­ciaż to, co mówił, było tylko nielitościwie ostrym, ale zawsze trafnym i rozumnym.

Nie wiedział nikt, ani kto był ten szalony Barani Kożuszek, ani skąd tu przybył. Obawiano się z nim spotykać, uciekano od niego, powtarzano jego apostrofy i sarkazmy, a nawet na rachunek jego tworzono je. Ni­gdy jednak dotąd żebrak ten nie ośmielił się wcisnąć na redutę Marwaniego i widząc go tu, powątpiewali wszyscy, aby to był prawdziwy Bara­ni Kożuszek; utrzymywano, że ktoś się za niego przebrał.

Właśnie starosta z panem Tytusem wchodzili do sali tej i postrzegli oblężonego starca, gdy w progu spotkali się z obu znajomym hrabią Teofilem z tych świeżych hrabiów, których dziesiątkami koperty królew­skich listów kreowały naówczas. Należał on do rodziny niedawno jeszcze z mroków niewiadomego pochodzenia wydobytej, wątpliwego szlachec­twa, lecz teraz już uhrabionej.

Hrabia Teofil był z powołania tężyzną, człowiekiem potrzebującym żyć, bawić się i sprzedającym za krescytywę13 siebie, swe przekonania, sumienie i wszystko. Nie było milszego ani łatwiejszego w życiu czło­wieka nad niego, ale też na nikogo mniej rachować nie było można. Przy­jaciel najserdeczniejszy wczoraj, jutro — na rozkaz — był wrogiem. Przerzucał się ze stronnictwa jednego do przeciwnego obozu, bez najmniejszego sromu, tak naturalnie, tak łatwo, jakby to, co czynił, było niemal obowiązkowym. Wszystko obojętnym mu było, oprócz własnego dobrego bytu. Dawał się za narzędzie używać każdemu, kto się nim chciał posłużyć, naiwnie tylko zapytując o korzyści, jakie mu to przy­nieść miało.

Hrabia Teofil, zobaczywszy starostę, dla którego możnej i wpływowej rodziny był z wielką czołobitnością, natychmiast powitawszy go, uwią­zał się do pełnego nadziei młodzieńca.

— A cóż tu robi Barani Kożuszek? — zawołał Tytus.

— Nie byliście państwo, gdy tu nam tę scenę wyprawił? — zapytał hrabia Teofil.

— Jaką scenę? — podchwycił starosta.

— Widzę, że nie wiecie nic — począł żywo hrabia. — Ależ to nieoszacowane, osobliwe! Warto było posłuchać, a powtórzyć się nie da.

— Cóż to takiego? Co? — badał ciekawy starosta.

— Scena — odezwał się śmiejąc hrabia. — Ja właśnie tyłkom co przy­szedł tu, bo mi powiedziano, że dziś się u księżny generałowej panie zmówiły, iż przyjdą na redutę. Wchodzę, patrzę: w środku sali otoczona tłumem stoi w klejnotach jakaś niby królowa.

Tytus przerwał:

— Hrabia jej nie poznałeś?

— Nie, doprawdy, że nie — ciągnął dalej Teofil.

— Chciałem zbliżyć się do niej właśnie — podchwycił po chwili, wy­czekawszy, czy mu Tytus nie odkryje tajemnicy — Wtem szmer się zro­bił u wnijścia, wołanie jakieś. Patrzę: wsuwa się ów łajdak Barani Kożuszek. Ja bo nie wiem, jak oni go tu mogą cierpieć na bruku, tego łotra.

— Ale to nie może być prawdziwy — oparł się pan Tytus.

— Prawdziwy czy fałszywy — mówił dalej hrabia — takich masek się nie puszcza! Widzę: rzucił oczyma po sali, gęba mu się do śmiechu wykrzywiła, bo płachta jej nie zakrywa, jak widzicie, i zaraz przy drzwiach chwycił za guzik od sukni wojewodzica — którego, mimo maski, musiał poznać — i nuż mu coś w uszy kłaść. Ten aż się zżyma i wyrywa, ale dokoła ścisk, nie może uciec, a wszyscy w śmiech. Musiał mu czymś do­piec, bo wojewodzie jak wściekły przebił się nareszcie i umknął. To był początek dopiero. Ledwie ten odszedł, żebrak już pochwycił i wziął na fundusz drugiego, nie mogłem poznać kogo. Publika aż ryczy, wszy­scy uciekają ze strachu. Wtem wpadła mu w oczy królowa w klejnotach. Począł się w nią niezmiernie uparcie wpatrywać i głowę przerzucać z ra­mienia na ramię. Ta go jeszcze nie widziała. Stał niedaleko jakiś jegomość, zdaje mi się, że W... Naprzód się przysunął do niego: ,,Dobry wieczór”. Ten zmilczał dumnie. „Jakże tam szansa służy — rzekł — po tej wenie, którąś jegomość miał w Paryżu? Pono przywiezione klejnoty królewskie tu się rozlezą po lada jakich szyjach i ramionach. Ale co tam zważać na to: odegrasz się jegomość. A od czego wolta14?” Zrobił ruch ręką. Za­czepiony popchnął żebraka i odsunął się. Przystąpił wtedy Barani Ko­żuszek do onej królowej, ale słyszeć nie mogłem, co do niej mówił. Wi­działem tylko, jak się jej pokłonił szydersko i ręką wywijając, począł sypać wyrazami z największą gwałtownością, a publika mu wtórować śmiechem. Królowa stała jak na mękach. Szyja i plecy jak krwią się oblały. Zaczęła się rzucać, ale żebrak nie ustępował. Z zajadłością za cofającą się podchodził, śmiejąc się sam na całe gardło i w drugich wywo­łując śmiechy. Litość brała, tak męczył tę nieszczęśliwą. Myślałem, że padnie trupem. Zakrywała sobie oczy, uszy — ten wrzeszczał, miotał się i nie wiem, co by się stało w końcu, gdyby prawie omdlewającą ten W. z kimś drugim nie pochwycili i nie uprowadzili. Ależ to zbój, łotr! Jego by zaraz pod marszałkowską wartę oddać, słowo daję!

Starosta zaciekawiony, począł się przeciskać do Baraniego Kożuszka, aby mu się przypatrzeć z bliska.

Starzec, pogrążony w myślach, dopiero teraz podniósł głowę i oczy wlepił w starostę. Kilka osób ich od siebie tylko przedzielało. Młodemu paniczowi od tych oczów, które na nim spoczywały, zrobiło się niedo­brze. Chciał ujść, ale już było za późno. Barani Kożuszek trzymał go na uwięzi swoim wzrokiem, bo przez szeroko rozdarte otwory płachty, która mu za maskę służyła, oczy wystawały całe, z pomarszczonymi po­wiekami. Twarz, zasłonięta na pół, poczęła około ust się uśmiechać. Stary odprostował się, przybrał postawę taką, jakby na nim nie łachma­ny, ale najparadniejszy strój się pysznił, i z wielką grzecznością suchą, dużą rękę przyłożywszy do wytartej czapczyny, pozdrowił starostę.

Paniczowi, który przez to wystawiony był na ciekawe wejrzenia gości, spodziewających się nowego skandalu, wstyd jednak było uchodzić. Krew uderzyła mu do twarzy, podparł się w bok i stał.

Barani Kożuszek spojrzał na towarzyszących staroście i uśmiechnął się:

— Czołem panu staroście — począł, zowiąc go po imieniu i nazwisku, co młodzieńca nadzwyczaj zdziwiło. — Czołem dziedzicowi wielkiego w naszej rzeczypospolitej imienia! Przykładem pan naszej młodzie­ży być winieneś. Zawczasu do życia się wprawiasz i mentorowie do niego szczęśliwie dobrani. Experto crede Roberto. Centum laudes!15 Otóż to mi­ło widzieć, gdy młodzież rozumie tak zadanie żywota. Zamiast się na kre­sach w słoty i chłód nudzić na forpocztach i głodzić — tu przy muzyczce, z ładnymi kobietkami, z dobrymi kamratami wczasu się używa. Zaiste, to pochwały godne! Niech szaraczkowi i kapotowi za nas skóry i grzbietu nastawiają: my wypijmy i vivat dobra myśl! Kto zawczasu zaczął, nigdy nie żałował. Potem, skoro znajdziesz: podagrę, trąd, życia przesyt, po­zbywszy się marnych dóbr świata tego, dopiero będziesz szczęśliwy i wol­ny. Nie ma bo wolności, jak przy goliźnie i biedzie. Człek już do stra­cenia nic nie posiada.

Mówiąc przerywanym głosem, stary śmiał się, ale tak, że słuchającym z tego śmiechu ciarki po skórze chodziły. Starosta drżał, w uszach mu szumiało, płonął, choć połowę słów gwar głuszył i do uszu jego dojść im nie dawał.

— Niech panowie nie próżnują! — dodał Kożuszek. — Faraon w dru­giej sali wabi złotem. Tu czarnych oczek i niebieskich do wyboru dosyć, a ponczyk z burgunda wcale niezły. Do dzieła, panowie, do dzieła!

Nieszczęśliwy starosta nie wiadomo jak długo byłby wystawiony na tę chłostę słów niemiłosiernych, która w nim już wrzący gniew budzić zaczynała, gdyby Kożuszkowi nowa się nie nasunęła ofiara. Była to maska, którą po stroju dosyć kosztownym można była odgadnąć, iż do tak zwanego wielkiego świata należy. Słusznego bardzo wzrostu, barczysty mężczyzna, w stroju francuskim, otyły, z dominem czarnym na ramieniu, jak się zdawało niemłody już wcale, lecz wyelegantowany i woniejący, zwrócił na siebie oczy starca.

Rzucił starostę, jakby go już nie było, i zwrócił się Kożuszek ku no­wej masce, pokłonem ją do kolan witając.

— Jaśnie oświeconego eks-podskarbiego!16 Do nóżek się ścielę. Se­rvus humillimus!17 Czołem przed zasługą, czołem przed tym męstwem bohaterskim. Fraszka Achille i Hektory! To mąż, który się plwania dwudziestu milionów ludzi nie uląkł i nie zadrżał! Zwalczył przesądy, uczciwość i cnoty! Krucyfiksy poprzetapiał na okucie do chomątów. To mi człek!

Słuchający z początku się żachnął, potem rękę z laską podniósł, jakby starca chciał uderzyć, lecz z ciżby ktoś pochwycił ją i na ziemię strącił, a nim ciężki trochę właściciel jej pochylił się, aby ją podnieść, Barani Kożuszek odsunął się ze śmiechem i już kogo innego wziął w obroty.

Usiłując na próżno wyrwać mu się i uciec, stała przed nim maseczka kobieca, strojna bardzo, wygorsowana, w nadzwyczaj starannie utrefionej peruczce. Dosyć otyła, biała, maska zdawała się, mimo pretensji do młodości i przybranych ruchów żywych, wcale już niemłodą. Część twarzy, której rąbek czarnej maski niezupełnie okrywał, była pofałdo­wana i puszkiem niewiosennym okryta.

— Jaśnie wielmożnej wojewodzinie! — począł Kożuszek. — Nieśmiertelnej bogini mej! Tak, bóstwa tylko mają ten przywilej, że czasu ząb na nich nie zostawia śladu. Lat temu już trzydzieści, gdym się kochał w niej, naówczas dwudziestokilkoletniej. Dii potentes!18 W Dwa razy roz­wódka, raz wdowa, a po tylu walkach, z których wyszłaś zwycięsko, zawsze piękna!

Kożuszek ręce rozłożył, podniósł je do góry i na jedno przykląkł ko­lano.

— Hołd nieśmiertelnej! — zawołał.

Dokoła parskano śmiechem, a nieszczęśliwa kobieta, na poły omdlała, zwieszona na ramieniu prowadzącego ją mężczyzny, wołała:

— Sauvez moi! C’est infame!19

Pomimo wzruszenia, jakiego doznała, prześladowana maska odzywa­ła się głosikiem, któremu młodą intonacją dać się starała. Mężczyźnie towarzyszącemu jej udało się nareszcie zasłonić ją i o kilka kroków w tłum uprowadzić.

Młodziusieńka istota jakaś, w stroju pasterki, cała w kwiatach, mimowolnie w ciągu tego poruszenia tłumu została na oczach.

Barani Kożuszek zwrócił się do niej.

— Panieneczko — zawołał —jeżeli jakim przypadkiem u serca twego, jak u żłobu w gospodzie, jest trochę wolnego miejsca, dam ci dobrą ra­dę ! Nastręcz się oto temu — wskazał — w karmazynach staroście. Młody jak z igły, płomienisty, a jak Krezus będzie bogaty. Pomóżże mu się ro­zerwać i życia skosztować. A mnie staremu porękawicznego buziaka!

Panienka krzyknęła, aż i ktoś na bok ją odsunął.

Barani Kożuszek oglądał się za pastwą nową, lecz nie nastręczał mu się nikt, oprócz stojącego i wpatrującego się weń pielgrzyma, z niezmier­nie długą brodą przyprawną, laską z tykwą w ręku i torbą przez plecy, w kapeluszu ze skrzydłami wielkimi.

— Cha! Cha! — rozśmiał się stary, klepiąc go po ramieniu. — Wy­brałeś się doskonale z różańcem na maskaradę, a może i z kazaniem do tych niewiernych. Ojcze mój! Czas to i praca stracone! Nie nawrócimy tu nikogo. Są to synowie Baala20, zbiegi z Sodomy i Gomory, pastwa szata­nów. Ani słowem, ani łzami, ni zaklęciem, ani groźbą nie opamiętamy ich. Szaleć będą, pić będą ze wszystkich czar żywota, pomyje ze wszystkich rynsztoków, aż póki ich i nas, i tego stosu Sardanapala21 ogień z nieba i przepaść nie pochłonie. Musi to wszystko runąć, paść, być zgniecionym na miazgę, aby się to stało pognojem nowego żywota. Musi ten śmiech w płacz się obrócić, to pijaństwo w zgrzyt zębów, ten przepych w nędzę, ta lubieżność w zgniliznę, ta swywola w niewolę! Popiołem, ale gorącym, Bóg posypie te parszywe czaszki!

Starzec plunął, czapkę na uszy wtłoczył, kij swój podniósł i nie patrząc już na nikogo, skierował się ku drzwiom. Ciżba mu się rozstępowała w milczeniu.

W czasie ostatniej perory jego wrzawa ucichła była zupełnie, muzyka nawet grać przestała; tłum stał w jakimś osłupieniu i dobrej chwili po­trzeba było, póki znowu się ozwały skrzypki, basetle, pisk masek, gwar i śmiechy.

— Ja powiadam — odezwał się hrabia, ochłonąwszy nieco — że to jest niepojęta zuchwałość i niesłychane niedbalstwo z drugiej strony, ażeby takiemu jakiemuś wariatowi dać wnijść na redutę i pluć w oczy światu całemu, a potem mu pozwolić wynijść bezkarnie. To tylko u nas, gdzie nie ma najmniejszego porządku, stać się mogło.

Starosta i pan Tytus stali niemi i zmarszczeni.

— Ale któż to jest taki? — począł panicz, usiłując odzyskać swobodę.

Hrabia Teofil, który rad był zbliżyć się do niego, natychmiast pod­chwycił:

— To nie jest prawdziwy Barani Kożuszek — zawołał — tamten nie by­wa tak zuchwałym! Ja go widywałem. To maska, i odkryje się, kto ją włożył.

— A ja hrabiemu powiadam — wtrącił Tytus, który zawsze chciał być jak najlepiej informowanym — że tak się przebrać nikt by nie mógł. To były jego prawdziwe łachmany. Nikt w świecie, nawet dla przyjemno­ści spłatania figla, nie włożyłby na siebie tak śmierdzącego kubraka. Prawda, że książę Adam raz się za astrologa czy wróżbitę przebrał, aby damy zaintrygować.

— Na złośliwych dowcipnisiach u nas nie zbywa — podchwycił hra­bia — to była maska.

Ktoś nieznajomy zupełnie z tłumu, słysząc to, głosem spokojnym wmie­szał się do rozmowy:

— Nie jeden raz, ale razy dziesięć, o białym dniu, około Zamku, u Bramy Krakowskiej, pod Bernardynami spotykałem się z Baranim Ko­żuszkiem i dobrze mu się przyglądałem. Mogę zaręczyć, że to nie fałszo­wany, ale prawdziwy. Głos jego pamiętam.

— Ale tak! — potwierdził Tytus z wielką pewnością siebie.

Hrabia, nie chcąc się spierać, ramionami poruszył.

— Przecież, kiedy acan dobrodziej ciekawym go byłeś — odparł — musisz o nim cóś więcej wiedzieć niż my. Kto to jest? Co za diabeł?

Nieznajomy, człek podżyły, dosyć poważny, bez maski, w stroju pol­skim niewykwintnym, którego obecność na reducie nie dawała się tłu­maczyć fizjognomią — odpowiedział zimno:

— Nikt tego nie odgadnie.

Wszyscy zwrócili nań oczy.

Pan Tytus z pewną zazdrością i z rodzajem szyderstwa spoglądał na nieznajomego, przypatrując mu się bacznie.

— To tak, jakbyś waćpan twierdził, panie Bącik, że waćpana tu nikt nie zna i nie wie, po co pan przyszedłeś na redutę.

Ubodnięty i wymienieniem swego nazwiska, i sarkazmem Tytusa, ów nazwany Bącikiem obruszył się mocno i zaperzył.

— A cóż komu do tego, po co ja idę na redutę? — odpalił. — Albo mi to nie wolno? Cóżem to ja gorszy od innych? Waćpana ojciec...

Miał cóś nieprzyjemnego powiedzieć panu Tytusowi, który przewidziawszy to, przerwał mu:

— Nie gniewajże się. Nikt waćpanu reduty nie broni — rzekł. — Ale jak to można twierdzić, że człowiek, co się po Warszawie przez tak dłu­gi czas kręci, może być i pozostać jakąś tajemnicą?

Pan Tytus śmiał się.

Bącik na niego pogardliwie zerknął.

— Niechże pan raczy nam odkryć tę tajemnicę — odezwał się.

Tytus trochę się zmieszał.