Banita - Joseph Conrad - ebook

Banita ebook

Conrad Joseph

0,0

Opis

"Banita" to powieść Josepha Conrada, wybitnego angielskiego pisarza polskiego pochodzenia.

Utwór ma wiele wspólnego z pierwszą powieścią Conrada “Szaleństwo Almayera”, opisuje niektóre znane z poprzedniego utworu postaci i wydarzenia, choć akcja rozgrywa się kilkanaście lat wcześniej.

Bogaty kupiec, kapitan Lingard, kolejny raz ratuje z opresji oszusta i byłego pirata, Willemsa. Gdy Willems był nastolatkiem właśnie Lingard ocalił go od śmierci głodowej. Mimo długów wdzięczności Willem zdradza swego dobroczyńcę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 332

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Joseph Conrad

BANITA

Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-149-3
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

CZĘŚĆ PIERWSZA

I

Gdy Willems rozminął się z elementarnymi przepisami uczciwości, żywił niezłomne postanowienie wrócić w ciasne może, nudne, monotonne, lecz bądź co bądź bezpieczne granice powszechnej cnoty. Zboczenie z ciasnej tej ścieżki pozostać miało epizodem, nawiasem, czemś mimo chętnem, nadającem się łacno zatrzeć, szybko zapomnieć, zapewne niedostrzedz w toku powszedniego życia. Pewien był, że potem tak jak przedtem, chadzać będzie w słońcu i dziennej jasności, napawać wonią kwiatów ze swego ogrodu i dymem kadzideł pochlebstw swych przyjaciół. Ani mu przez myśl przeszło, że naruszenie bogdaj wypadkowe etyki, zakłóca wszech rzeczy porządek. Pewien był, że potem tak jak przedtem, lekkiem sercem pomiatać będzie swą bladą — powiedzmy odrazu „żółtą“ żoną; obdarzać łaskawą obojętnością swe o mało mniej kolorowe niemowlę; tolerować wyniośle smagłego szwagra, lubującego się w jaskrawych krawatach i chełpiącego się powinowactwem z „białym“ czystej krwi tam gdzie ta czystość bywa tak problematyczną. Nie wyobrażał sobie, by czyn „wypadkowy“ mógł zaćmić dnia jasność i kolegów dobre o nim mniemanie; rozwiać woń kwiatów z jego ogrodu i zgasić mu ognisko domowe; zdmuchnąć, niby puch marny, poddańczość i pokorę jego nieco kolorowej żony, uśmiech głupkowaty bladego synka; odwrócić odeń czołobitność szwagra jego w jaskrawych krawatach, Leonarda da Souza, zachwiać dobre mniemanie kolegów oraz niezliczonych członków sławetnego, quasi portugalskiego rodu da Souza.

 Podziw pełen uwielbienia, jakim go rodzina jego żony otaczała sprawiał mu niemałą rozrywkę. Pełną piersią oddychał w dymie kadzideł, utwierdzających go w przekonaniu absolutnej, przyrodzonej, że tak rzec można, wyższości. „Biały“, który raczył poślubić córkę, siostrę, synowicę rodziny Da Souza, musiał być człowiekiem pospolitym, a zaufany oficjalista biura Haudig et C-ie miał otwartą przed sobą nie lada karjerę. Członków rodu Da Souza nikt by nie zliczył. Mnożyli się w nieskończoności odmian i odcieni, zamieszkując bambusowe domy, otoczone zaniedbanemi skibami gruntów, w okolicach Makasaru. Willems trzymał się zdala od nich, nie mając złudzeń co do wartości pół tuzina brudnych, szczupłych obdartusów, oraz całego tuzina bab, rozpływających się w żółtym tłuszczu i czerwonych bawełnianych bluzach, lub młodszych kobiet, o czerwonych, lśniących warkoczach, powłóczystych spojrzeniach czarnych oczu i powłóczystszych jeszcze ruchach królujących w pełnym kurzu i rupieci domostwach. Dość, że karmił i odziewał większą część tych zwyrodniałych potomków bohaterskich portugalczyków, którzy wzamian czołem przed nim bili, wysławiając go na wsze tony. To go zadawalało. Nie wnikał w motywy tego zadowolenia, lecz wiedział, że dość mu zamknąć dłoń i kiesę, by wielbiciele jego marli głodem, odkąd bowiem Willems zstąpił śród nich i pojął Joannę, córkę ich, siostrę, kuzynkę, postradali resztki zdolności do jakiejbądź pracy, żyli z łaski zięcia, szwagra, kuzyna. Stanowiło to potęgę biuralisty Hudig et C-ie, a Willems lubował się w wielkości.  Nie brakło mu też innych przyjemności i rozrywek. Biegłym był graczem, lubił bilard i karty lubił. Poker rozpowszechnił w Makasarze pewien amerykanin, który zniknął również tajemniczo, jak się był zjawił, oprócz pokera pozostawując w djalekcie miejscowym przepis „coctailu“, przechowany po dziś dzień przez kuchtę chińczyka, w hotelu Sauda. Willems znał się na napojach, lecz znawstwem tem i biegłością w grze szczycił się o wiele mniej, niż zaufaniem szefa firmy Hudig et C-ie; o wiele też mniej jak znajomością i oceną samego siebie, czem nie przestawał się zajmować, odkąd się wspinał z powodzeniem, po szczeblach karjery. Wierzył w zdolności swe, w genjusz raczej, lubił się nim chwalić, wszem wobec i każdemu z osobna, wykładając długo i szeroko teorję powodzenia. Wykładał ją najchętniej, stojąc pod światłem lampy z bilardowym kijem w ręku, mierząc w bilardową kulę; wykładał za stołem, z kieliszkiem „coctailu“. Wykładem tym przerywał często zawiłości „pokera“, a wieczorem wracając pustą ulicą do domu, przypominał sobie zasady swej teorji wprowadzonej w życie. Tak! w życiu jak przy bilardzie wygrał partję! Wygrana rozwesela, odwagi dodaje... Pamiętał. Pierwszym kapitalnym interesem, powierzonym mu przez Hudiga, był zakup „pouces“. Potem opjum, proch, broń, tranzakcje z radą z Goak i innych, innych rzeczy wiele. Powodzenie wymaga uczciwości, w pewnej przynajmniej mierze. Brudzić się byle czem nie warto, a w handlu tyle jest dróg pośrednich! Oszustwem zowią to niektórzy: — słabi, lękliwi, niedołężni! Mądry, silny, zręczny w skrupuły się nie bawi. Władza i powodzenie rozbijają się o nie najczęściej... Willems mądry był, silny, zręczny.  Powtarzał to sobie poraz niewiadomo już który, wracając do domu w wieczór trzydziestej rocznicy swych urodzin, po wesoło i hucznie spędzonych chwilach. Może się nie dość przed partnerami przy bilardzie chwalił, lecz powetuje to sobie w domu: rozbudzi żonę, każe przygotować szklankę ponczu i... niech słucha...  Żonę... wzdrygnął się. Taka szpetna, mała, chuderlawa kobiecina z wyłupiastemi oczyma i smętnie zwisłemi końcami ust. Słuchać będzie w obojętnem, znudzonem milczeniu. Tak go teraz zwykła słuchać. Dawniej, na początku, próbowała wyłamać się, nie dać... Ale to było dawniej, teraz słuchała go cierpliwie, dopóty, dopóki nie powie jej „ruszaj spać czarnomoro!“ Teraz nic ją nie wzrusza, nie skarży się, nie płacze. Udało mu się obuzdać ją, tylko szpetna i głupia. Trzebaż było wleźć w jarzmo... Ha! małżeństwo to dogadzało szefowi: Hudig podarował mu dom, ogród, fermę, a rodzina Da Sousa ubóstwiała go niemal. Jeszcze lat kilka powodzenia, wprowadzi żonę w najbardziej zamknięte koła, do salonów samego wielkorządcy.  Myśl ta tak go ucieszyła, że aż wyrzucił w górę kapelusz, wołając:  — Hu-r-r-h-a!  Ochłonął, zawstydził się niewczesnej demonstracji, wsunął ręce głębiej w kieszenie i szedł dalej krokiem niepewnym jeszcze, lecz pełnym powagi.  W cieniu bo werandy, którą mijał, zamigotała mu iskierka cygara, który palił mr. Vinck, kasjer domu Hudig et Cie. Po werandzie przechadzała się miarowym krokiem pani kasjerowa.  — Willems wraca do domu podochocony — zauważył kasjer — zatacza się i wyrzuca w górę kapelusz.  — Ohydne stworzenie! — oburzyła się kasjerowa — bije, słyszałam, żonę.  — O! chyba nie! — odrzekł kasjer. Nie mógł sobie przedstawić kolegę, bijącego kobietę. Po co miał się uciekać do tak prymitywnych sposobów! Miał przecie inne środki do zastosowania do kobiet i do... wszelakich interesów. Zaufanie, jakiem obdarzył Willemsa szef, nie udzieliło się jak widać kasjerowi.  — Zaczyna być niebezpiecznym — myślał, rzucając niedopalone cygaro.  Tymczasem Willems snuł dalej nić błogich marzeń: droga w przyszłość roztaczała się przed nim gładka i coraz szersza, bez żadnych cieni i przeszkód. To, że zboczy na manowce — a zdawał sobie z tego jasno sprawę — było wypadkiem, epizodem, drobnostką, nie przeszkadzało kroczyć dalej utartą koleją. Zresztą nikt się o tem nie dowie, nie spostrzeże. Przywłaszczył sobie wprawdzie należące do szefa pieniądze, ale niepostrzeżenie, chwilowo, pod naciskiem potrzeb chwili bieżącej... Drobne zboczenie genjuszu da się szybko i łatwo naprawić, nikomu żadnej nie przyniesie ujmy, a już najmniej jemu samemu i jego ambitnym widokom.  Wspólnik Hudiga! czemu nie! Nie wiele kroków dzieliło go od tych szczytów, niewiele!  Przed bramą swego domu przystanął, wzmocnił się na nogach. Przyszłość była przed nim, czuł się bezpieczny, niewzruszony, jak tych gór pasmo na horyzoncie, głęboki, jak dno morza, a przezorny i cichy, jak grób...

II

Morze, słone morze, wyjaławia wybrzeża lecz zachowuje w przedziwnej świeżości serca oddanych sobie synów, tych dawniejszej, wczorajszej doby, co z lat pacholęcych do grobu nie tknęli ksiąg innego żywota, zapatrzeni w wiekuistości kartę roztoczoną na oceanów przestworzu. Na kształt pięknej i skrupułami nie krępującej się kobiety, morze rozrzuca hojnie uśmiechy i grozy, wabi, odpycha, kapryśne, nieobliczalne, straszne i ponętne, przyzywa, czaruje, upaja, unosi w nieskończoność nadziei i nagle, piętrzy się, grozi, szaleje, pochłania. Czemże są jednak kaprysy i grozy morza wobec uroków tajemnicy, nieskończoności obietnic, któremi wabi, czaruje; wobec pieszczot, któremi kołysze, usypia. Mężowie silni duchem i muskułami, jak obry, z gołębią dziecięcą prostotą serca oddają mu się z uśmiechem na łaskę, niełaskę. Takiem było morze przed laty, gdy z falami jego walczyły do jaskółczych skrzydeł podobne żagle, a siłą muskułów i woli w rytm splecione wiosła, pruły spienione fale; zanim dymy kominów nie zaćmiły jasnych tafli oceanów, w których się niebo zwykło przeglądać. Inżynierowie i mechanicy odpędzili skrzydlate żagle, rozdarli opaskę tajemniczej piękności, wdzięki, które drżące dłonie kochanków pieściły z biciem serca poszły na rynek kupiecki i jeśli dawne morze było kapryśną, tajemniczą, okrutną, lecz rozkoszną kochanką, dzisiejsze przedzierzgnęło się w niewolnicę powolną i — nie mniej zdradliwą. Odarte z wielkości, tajemnicy, dziewictwa i uroków, pozostało niezgłębione jeszcze.

 Tom Luigard, do dawniejszych marynarzy pokolenia należał. W pacholęcych leciech, na zawsze, nieodwołalne święcił z morzem śluby. Morze utoczyło mu potężne ramiona i muskuły ze stali: morze wypiastowało mu duszę i serce, wichrami spaliło czoło, głos rozdęło w wypukłej piersi, iskrę rozpaliło w głębokiem, lecz wobec słońca, jak wobec błyskawic, nie zmrużonem oku; morze wykołysało jego naiwne, otwarte serce i morze napoiło go tą wielką, niemądrą wiarą w samego siebie, nieograniczonem współczuciem dla wszystkiego, co żyje, pobłażaniem bez granic, surowością przytem pewną, wzgardą niebezpieczeństw, przeźroczystością zamiarów i prostotą w wyborze środków. Wypiastowawszy go sobie wedle ulubionej swej modły, morze poddało mu się, jak wierna kochanka, towarzyszka raczej niż niewolnica, służyło mu, pieściło go, wzbogacało z roku na rok i Luigard wierny morzu sercem całem, wieczyście zakochany w jego piękności, ufny w sojusz, nie tracąc lęku przed potęgą piastunki i kochanki, nabrał wobec potężnego żywiołu poufałej tkliwości dziecka lub rozkoszą pojonego kochanka. Wdzięczny był, sercem gorącem wdzięczny za królewskie dary; ufał wiernem sercem, znając jednak zdradliwą zmienność pani swych myśli.  Mały statek „Flash“, był narzędziem wzbogacenia się Luigarda. Nowy okręt i młody marynarz rozpoczęli razem karjerę w jednej z przystani w Australji, a nie wiele lat upłynęło i nie było przystani na wyspach Oceanu Spokojnego, od Palembangu do Ternate, od Ombawa do Palawanu, gdzieby nie znano kapitana Toma Luigarda i jego okrętu. Lubiano go za jego kupiecką uczciwość, za znaną hojność, bano się zrazu nieco gwałtownego charakteru, lecz przekonano się wprędce, że obawiać się niema czego, że wybuchy jego gniewu były jak piana morska, jako ona opadały, a porywczość nie była szkodliwszą od niejednych układnych uśmiechów i miodowych słówek. Powodzenie jego rosło szybko, a po pierwszej i pomyślnej utarczce z korsarzami, w obronie jachtu napadniętego przez nich w drodze do Karymaty, kapitan zasłużonego nabrał rozgłosu. Coraz nowe odkrywał źródła, coraz nowe rynki handlu, w odkrywaniu ich bardziej zamiłowany niż w zyskach, jakie stąd ciągnął. Postrach korsarzy, wilków morskich, ceniony był przez białych kolonistów i przez nadbrzeżne mnogie plemiona, zamieszkujące wyspy archipelagu Malajskiego. Obdarzony też został przez nich miejscową nazwą „Radży Laut“, co ma oznaczać „Król mórz“.  Nazwą zaszczytną cieszył się od lat już wielu, gdy Willems, pachole bosonogie, zbiegł z pomostu niemieckiego okrętu, obrzucając przekleństwy najbliższe swe otoczenie i z naiwną zuchwałością puścił się na obcych wybrzeży drogi. Przypadek chciał, że się kapitan Luigard znalazł w pobliżu. Noc była jasna, gwiaździsta, kapitan czekał na brzegu na łódź, co go do Tlacha dowieźć miała, gdy mu ciszę absolutnej, jak sądził, samotności, przerwał cichy, chłopięcy głosik.  — Pan jest kapitanem okrętu i anglikiem — pytał.  Luigard obrócił się zdziwiony; przed nim stał szczupły, bosonogi chłopak.  — A tyś kto taki? Skądżeś się tu wziął? — spytał.  Chłopak wskazał palcem oddalający się niemiecki okręt. Luigard zrozumiał w czem rzecz.  — Aha! — rzekł. Zbieg. Schowałeś się w zaroślach, prawda? Odpowiadaj że błaźnie tam jakiś. Nie wyrosłeś przecie z pod ziemi, by mię straszyć, co?  Chłopiec tłumaczył się, jak mógł, niezrozumiałą niemal angielszczyzną.  — Kto cię tam zrozumie! — zaklął kapitan — lecz jeśliś już z pomostu „Kosmopolity“ zbiegł, czemuż nie udasz się do swych rodaków. Pełno ich tu masz.  Chłopak zmieszał się.  — Okręt nasz — jąkał się — zawinie do Surabaju, wydali by mię.  — Tem lepiej!  — Tem gorzej — odciął się śmielej chłopak. — Niechcę wracać do domu, wolę tu pozostać... tu można dużo zarobić, a w domu bieda.  Luigard spojrzał nań bacznie.  — Takiś to ptaszek! Pieniędzy ci trzeba! ha! ha! I nie strach że ci tak samemu, na obcem wybrzeżu włóczyć się bez ojca, matki, djable ty mały!  Chłopiec obejrzał się, znać było po nim, że się jeno boi powrotu na „Kosmopolitę“. Luigard łagodniał.  — A wiele masz lat? — spytał.  — Siedemnaście.  — Jak na tyle, toś zuch! Głodnyś może, co?  — Głodny.  Hm! to chodź ze mną.  Chłopak usłuchał milcząc, wśliznął się pod maszt łodzi.  — Zna swoje miejsce — mruknął kapitan — sprytny! Dalej! — rzucił malajczykom, co się przegięli nad wiosłami.  Taki był początek karjery Willemsa.  Był on synem ubogiego okrętowego maklera w Roterdamie. Matki nie pamiętał. Sprytny, lecz leniwy, nie osobliwym był uczniem, a z braku dozoru w domu, włóczył się z pół tuzinem siostrzyczek i braciszków po placach i zaułkach rodzinnego miasta. Ojciec pił i późno wracał do domu. Willems ucieszył się zrazu bardzo, gdy go oddano na „Kosmopolitę“, wkrótce jednak, morze widziane z bliska i z masztów okrętu wydało mu się mniej słodkie od uprzednich swych obiecanek. Doświadczenie skłoniło go do ucieczki, przy pierwszem wylądowaniu. Marynarka nie pociągała go zresztą. Spostrzegł to niebawem Luigard i chciał odesłać chłopca przy pierwszej okazji do Amsterdamu, lecz na gorące jego prośby zaniechał tego zamiaru. Willems miał pismo czyste i foremne, prędko wyuczył się po angielsku, doskonałym był rachmistrzem. Z czasem zdolności handlowe rozwinęły się w nim i Luigard umieścił go u Hudig et Cie, z pewnym żalem, gdyż polubił swego protegowanego, był poniekąd nim dumny, odpowiadał za jego uczciwość. Zrazu nazywał go „sprytnym chłopcem“, potem „obiecującym i inteligentnym młodym człowiekiem“. W krótkim czasie Willems zyskał zaufanie swego szefa, użyty w kilku trudnych i zawiłych sprawach, z których wywiązał się wybornie. Wówczas pierwszy jego protektor: kapitan Luigard, zaczął mówić o nim jak o „niespolicie zdolnym chłopcu“, co go w znajomości handlu i miejscowych stosunków prześcignął. Willems zaś, z wysokości nowego swego stanowiska, począł niemal protekcjonalnie spoglądać na wilka morskiego, na swego protektora, którego zachowanie się, metody i zasady zdawały mu się nieco nazbyt „prymitywne“, chociaż skądinąd Willems żywił szacunek, jeśli nie dla „króla mórz“, to dla jego bogactw. Nazywał go w poufnych rozmowach „diabelnie szczęśliwym przedsiębiorcą“.  — Czyś odkrył wreszcie kopalnię, z której stary czerpie niewyczerpaną gumę? — pytał go czasem Hudig, a Willems nie odrywając oczu od ksiąg rachunkowych, odpowiadał:  — Jeszcze nie, staram się.  — Staraj się, staraj! — zachęcał go ironicznie szef. — Wątpię, czy ci się uda. Stary lis! Znam go od lat trzydziestu, na wszystkie brałem sposoby i niczegom się nie dowiedział.  Chwilę słychać było skrzypienie pióra po papierze.  — Ani go podejść, ani spoić — mruczał Hudig.  — Ani! — potwierdzał Willems, a po chwili pytał uniżenie:  — Jakie pan da na dziś zlecenia?  — Hum! udasz się do Ban Hin, będziesz obecny przy wypłacie i opakowaniu pieniędzy, które pocztowy statek zabierze do Ternate.  — Słucham.  — Jeśliby się statek spóźnił, jak to bywa, pieniądze zostaw w kasie do jutra...  — Słucham.  — ...I nie zapomnij o partji opium. Weźmiesz osobistą mą barkę i dziś jeszcze, z wieczora, przewieziesz z „Karoliny“ na statek arabski... tylko, proszę, nie zawracaj mi głowy żadnemi bajdami o worach i pudłach zatopionych „wypadkiem“.  — Słucham — powtórzył raz jeszcze podwładny, puszczając mimo uszu mrukliwe i obraźliwe słowa szefa, a ten ocierając czerwoną jedwabną chustką pot z niemniej czerwonej twarzy, dodał:  — A powiedz temu osłowi, że jeśli mi tu staranniej powietrza odświeżać nie będzie, wszyskie mu kości połamię.  Willems przymknął cicho za sobą, na zielono pomalowane drzwi biura. Hudig nastawił ucha. Słyszał jak wymyślał chłopcu, poczem zafrasowane, lecz odświeżone świeżemi powiewami czoło, spuścił nad swemi rachunkami. Willems, przechodząc, skłonił niedbale głową panu Vinck, którego biurko z kasą ogniotrwałą stało w przyległym pokoju. Mr. Vinck patrzał długo i niechętnie za jego biało odzianą postacią, oddalającą się śród nagromadzonych na werandzie pak i worów najrozmaitszej zawartości i objętości.

III

Pokusa przechodziła odporność Willemsa: nadużył zaufania, którem się tak szczycił... Zgrał się był w karty, zawiodły go osobiste jakieś spekulacje, na które liczył, członkowie sławetnej rodziny Da Souza żebraniną swą ustawiczną, kiesę jego wycisnęli jak cytrynę, dość, że zanim się spostrzegł uległ... pokusie. Stało się to tak niepostrzeżenie, że zrazu sam sobie nie zdawał z tego jasnej sprawy, przywykł był bowiem radzić się w życiu własnej wygody i własnych zachcianek, oraz tych rozdziałów z kodeksu powodzenia, które zły duch pisał z myślą o krótkowidztwie ludzkiem i o zatwardziałości serca ludzkiego. Na chwilę, na krótką uczuł się wprawdzie wykolejonym, lecz po chwili stąpał obojętnie, ba! śmiało, po błocie, skoro nie widział na razie innej dogodniejszej ścieżki. Tak dotarł do trzydziestej rocznicy swych urodzin, pewien wygranej, pewien, że zmylił czujność wrogów, pewien też, że doścignął też życiowej zwrotnicy, na której łatwo mu będzie uniknąć cienia bogdaj posądzeń. Zapomniał o prawie, które wywołuje odpływy tak, jak i przypływem rządzi, a prawo to już nań czyhało.  W parę dni potem Mr. Vinck, słysząc trzaśnięcie drzwiami, spuścił głowę nad kręgami, chociaż od niejakiego czasu skwapliwem uchem łowił wybuchy głosów, dochodzące go z gabinetu szefa. Drzwi zamykały się z trzaskiem za Willemsem, który próg ich przestąpił był właśnie po raz ostatni, a przez całe pół godziny przedtem, gabinet Hudiga zwykle cichy, pełen był piekielnych wrzasków, ryku, rzekłbyś gryzących się z sobą bestji dzikich. Willems wychodząc, jednym rzutem oka objął ludzi, znajdujących się w pobliżu miejsc, w których spotkało go największe z upokorzeń. Widział wystraszone oczy posługacza, nieprzeniknione żółte czoła i skośne spojrzenia chińczyków, liczących kupki złota na ziemi; widział pana Vincka zaokrąglone ramiona, z których wystawały czerwone długie uszy. Widział rząd nizkich dachów, ciągnących się wzdłuż dziedzińca do bramy, za którą łatwiej mu będzie może oddychać; dostrzegł nawet kawał powroza rozciągniętego wszerz drogi, niby rozstawione nań sieci. Przekroczył wreszcie bramę, lecz i tu nie miał czem odetchnąć. Automatycznie skierował kroki we własne progi, tam przynajmniej...  Besztające słowa szefa nie przestawały mu dzwonić w uszach i gniew i oburzenie zastępowało piekące uczucie wstydu. Czuł się wściekłym na samego siebie. Trzeba było być głupcem, by się tak fatalnie przerachować! Sam siebie nie poznawał. Zawiodły go zdolności, na które tak bardzo liczył, o których nie wątpił. Podległ zmysłów zaćmieniu...  Tak, niewątpliwie, zdjęła go tajemnicza słabość i oto runęły, w proch się rozsypały, wszystkie jego nadzieje, zamysły, długich lat zabiegi. Co pocznie teraz?  Zanim zdołał, najsumaryczniej bogdaj, odpowiedzieć sobie na to pytanie, znalazł się w ogrodzie, u drzwi własnego domu, tego domu, który mu Hudig był podarował. Spojrzał nań błędnym wzrokiem, jak gdyby się dziwił, że nie runął, że stoi na miejscu: czysty, w porządku, w słońcu i śród kwiecia.  Dom to był mały, lecz zgrabnie zbudowany, otoczony cienistą galerją, po której lekkich bambusowych słupach pięły się pnące rośliny, zarzucając na wysoki, spiczasty dach festony liścia. Willems wstępował zwolna na dwanaście stopni schodów, wiodących na obszerną werandę. Przystawał na każdym stopniu... Musiał opowiedzieć żonie, co zaszło i to go przestraszało, sam zaś ten lęk, z którego niezwykłości doskonale sobie zdawał sprawę, był mu miarą zaszłych w nim samym i do koła niego zmian. Stał się innym: stracił, nie opuszczającą go niegdyś wiarę w siebie i w swą gwiazdę... Nie wiele snać dziś już ważył, skoro się własnej mógł bać żony.  A bał się tak dalece, że nie śmiał przekroczyć drzwi otwartych do jadalni i stał bezradny, oparty o mały stolik, na którym leżała rzucona kobieca robota. Siedząca tuż obok, na drągu czerwonoskrzydła papuga, widząc go zaczęła chrapliwym głosem powtarzać imię: „Johanny“. Wiatr poruszał firankami u okien, skrzypnęły gdzieś, przed natrętnem popołudniowem słońcem spuszczane żaluzje. Willems stał zamyślony, jak też żona przyjmie wiadomość i odnośne rozkazy. Nie obejdzie się bez łez i lamentów, lecz ulegnie mu pokornie, jak zwykle i dalej i zawsze pociągnie za sobą tę kulę, którą dobrowolnie do nóg swych przykuł. Straszne to. Nie mógł przecie opuścić kobiety i ją i dziecko na śmierć głodową skazać. Była to bądź co bądź żona, dziecko było Willemsa, zdolnego, pewną stopa zdobywającego sobie pozycję w świecie, a dziś bank... osz..  Zakrztusił się, prawdy w ciszy własnej świadomości w kształt słów przyoblec nie śmiał. Co mówić dziś będą o nim, przy bilardzie, zwykle przez niego bici partnerzy? Śmiać się będą trjumfująco lub współubolewać litościwie... Niektórzy, dłużni mu byli większe i mniejsze sumy... Nie dopominał się, dyskretnym był wierzycielem... jakże mało jest takich, których upadek bogdaj przyjaciela, nie raduje, nie wzbija w dumę?... Upadł, noga mu się pośliznęła a oni stoją... oni głupcy i marni...  Skinął wzgardliwie ręką z takim rozmachem, że aż papuga zatrzepotała skrzydły, wrzeszcząc przeraźliwie.  W tejże samej chwili ujrzał na werandę wychodzącą żonę. Spuścił oczy. Stali naprzeciw siebie rozdzieleni stołem do roboty, on w ponurem milczeniu, ona w czerwonej perkalowej sukni, związanej szafirową wstążką pod brodą, której barwa i zmięta pospolitość drażniły go zawsze. Zawszeż za sobą miał ciągnąć te zmięte, szpetne, pospolite łachmany, nie rozczesane, niedbale na niezgrabne, lękowate plecy, spadające warkocze. Patrzał na szczupłe, kościste ramiona, żółtą szyję, niezgrabne ręce żony, obejmujące niezręcznie uwieszone u jej piersi dziecko... Kula u nogi! Jarzmo, w które się wprzągł niebacznie...  Milczała, więc począł opowiadać jej rzecz całą pomału, od początku, ze szczególnym naciskiem na świetne początki kariery, co obecnie zawiodła. Ani na chwilę nie wątpił, że kobiecie tej dał pełnię szczęścia, w materjalnem zaspokojeniu jej potrzeb; ani na chwilę nie wątpił, że płacząca, bezradna i śmiertelnie nudna powlecze się za nim jednak chętnie po ciernistej drodze upokorzenia, pracy, walk, a pewność ta nie krzepiła go i nie pocieszała bynajmniej. Pojął ją, by dogodzić szefowi, osłonił aureolą swego powodzenia, zaszczycił, on „biały“ czystej rasy zaszczycił związkiem, którego świetność przewróciła głowy wszystkim członkom sławetnej, quasi portugalskiej rodzinie Da Souza. Nie okładał jej kijem, czegóż więcej żądać mogła? Przypominał jej to wszystko w krótkich, lecz dosadnych słowach. Ach! tak tępą była i tak niedomyślną! Obecnie położenie się zmienia. Zmuszeni są opuścić stanowisko, dom, ba! wyspę samą; udać się, niewiadomo gdzie, do jakiejś, drobnej angielskiej osady zapewne, by nowe tam rozpocząć życie, znaleźć ujście dla zdolności jego, Willemsa, który przecie do nieskończoności nie mógł pleśnieć w zatęchłej norze starego Hudiga.  — Masz Johanno pieniądze — kończył — które dziś rano wręczyłem ci do przechowania: potrzebować ich będziemy.  Skończył, powiedział, co miał powiedzieć. W życiu bywają więzy, których się nie targa, małżeńskie naprzykład, wiedział o tem, dał jej to uczuć dostatecznie, zaznaczył wspólność i solidarność interesów, we wspaniałomyślności swej gotów rzucić płaczącej parę słów zdawkowych pociech... Ale Johanna milczała.  — Cóż! — zawołał niecierpliwie — skamieniałaś, czy co? Czas nagli, musimy natychmiast...  Wzniósł wzrok na żonę i oniemiał.  Stała przed nim, wpatrzona weń swemi wielkiemi, zezowatemi oczyma, co mu się zdały większe i bardziej jeszcze niż kiedybądź zezowate. Mała, brudna twarzyczka śpiącego niemowlęcia przytulona była do obciągniętego czerwonym rękawem ramienia kobiety. Nic nie naruszało ciszy otoczonego ogrodem, w południowej drzemcze pogrążonego domostwa. Końce ust Johanny zwisły w złowrogim jakimś, nieznanym mu uśmiechu wzgardy i goryczy.  — O! Ty! wielki! sławny! — syknęła przez zaciśnięte zęby.  Świst kuli przelatującej u samego jego ucha nie zdziwił by go bardziej od tego zdławionego szeptu.  — Wielki! sławny! — powtarzała, patrząc niespokojnie w prawo, to w lewo, jak gdyby szukając, kędy ma uciec — sądzisz, że pójdę za tobą na głód i wygnanie? Niby mi moja mama i brat Leonard pozwolą na to teraz, gdy jesteś tem, czem jesteś: mniej niż niczem.  — Johanno! — krzyknął porywczo Willems.  — Ciszej! — odparła mu spokojnie. — To, co dziś słyszę nie dziwi mię bynajmniej. Spodziewałam się czegoś podobnego od dawna, odkąd cię poznałam. Przestałam się bać ciebie...  — Nie zbliżaj się do mnie! Precz! precz! — zawołała widząc, że wyciąga rękę. Cofała się z oczyma pełnemi strachu i gniewu. Co się jej stało, co? I ta nędzna przeciw niemu? Wszyscyż się nań sprzysięgli: Hudig, a teraz i ta, którą sobie świat zawiązał! Postąpił ku niej a był wściekły.  — Stój! ratujcie! — wrzasnęła w niebogłosy.  — Ciszej! szalona! — starał się krzyk jej i płacz rozbudzonego na jej ręku dziecka zgłuszyć Willems, wściekle bijąc pięścią w blaszany, biało polakierowany blat stolika.  Lecz już na werandę ze wszystkich drzwi i kątów domu wyglądały żółte, czarnookie twarze członków sławetnej, a dotąd służalczej wobec niego rodziny Da Souza. Za siostrą stanął Leonard, uzbrojony w łom żelazny.  — Nie waż się ruszyć jej — wołał. — Brutalem pan jesteś, panie Willems, my, biali, nie powinniśmy być takimi.  — Co? co? — pytał ze zdumienia osłupiały Willems. — Ty! biały? i ty przeciw mnie? Lokajstwo to zmysły straciło! — zawołał, wzruszył wzgardliwie ramionami, zwrócił się ku schodom. Łom żelazny wypadł ze szczękiem z drżących rąk butnego Leonarda. Willems zwrócił się do żony.  — Spisek uknułaś przeciw mnie — rzekł obojętnie — zgromadziłaś zawczasu całą swą zacną familię. Winszuję.  Postąpiła krokiem naprzód spokojna i śmiała, owszem wyzywająca.  — Tak! — mówiła — wezwałam brata i matkę, by mnie bronili przed twą gwałtownością... przybłędo jakiś!  — Nie „przybłędą“ zwałaś mię — odrzekł wzgardliwie — gdyś się przed ślubem, wieszała u mej szyi, u nóg mi pełzała...  — Wszelkich dokładałeś starań — odparła mu z tłumioną złością — by się po ślubie z moich wyswobodzić ramion. Bawiłeś się, hulałeś, zaniedbywałeś mię. W cóż się teraz obróciła ta twoja wielkość, znamienitość, którą karmiłeś mnie i moją rodzinę, od rana do nocy. W co? O żebraninie teraz żyć będę, z łaski, z jałmużny twego pryncypała, któregoś podszedł, zdradził, okradł. Tak! tak! okradł! wiem to! Przed godziną właśnie przysłał tu Leonarda, by mi to powiedział. Szczęściem dom do mnie należy. Zostanę w nim, a ty idź, gdzie cię oczy poniosą, idź zdychać z głodu...  — Dość! — przerwał jej z rozkazującym ruchem ręki.  Cofnęła się, wystraszona, tuląc do piersi płaczące niemowlę, opuściła się automatycznie na krzesło, kołysząc się na niem.  — Nie bój się, odchodzę — mówił chłodno Willems — odchodzę po raz pierwszy w życiu błogosławiąc ci, wdzięczen za odzyskaną swobodę. Kulą mi byłaś u nogi, zbrzydłaś mi więcej, niż wypowiedzieć to potrafię. Milczałem dopóki żyłem z tobą, teraz odchodzę i mogę wypowiedzieć się z całą szczerością; odchodzę szczęśliwy, żem się ciebie pozbył, pewien tego przynajmniej, że cię nie wspomnę nigdy. Przestałaś istnieć dla mnie. Dziękuję ci za to. Po raz pierwszy w życiu, z całego serca dziękuję.  Odchodził. U bramy ogrodu czyhał nań szwagier.  — Uspokój się pan panie Willems — mówił, drżąc na całem ciele i zniżając głos — uspokój się, nie unoś. My, „biali“, winniśmy przykład dawać otaczającym nas... tubylcom. Jestem, jak to pan wie, panie Willems, z dobrej, portugalskiej rodziny, a pan dziś...  — Co? jak? — spytał, zatrzymując się i spojrzeniem od stóp do głowy mierząc go Willems i już silna dłoń jego spoczywała na karku sławetnego członka portugalskiej rodziny Da Souza i Leonard zanim się spostrzegł, łbem leżał w pyle przydrożnym, u nóg swego szwagra.  Gdy oprzytomniał z gniewu, Willems był już po za miastem, a ziemia tętniała pod szybkiem, mocnem jego stąpaniem. Gdzie idzie? Wrócić wypada. Słońce zaszło i wieczorne spuszczały się cienie. Oprzytomniał a morze goryczy serce mu zalało. Wrócić, po co, do czego, do kogo? Nie był tem, czem był wczoraj, pozostał bez przeszłości, jak bez przyszłości, igraszką losu, upokorzeń, bezsilnego gniewu i żalu. Na ulicy, którą przechodził, zbudzony krokami jego pies zaszczekał, zawył, odpowiedział mu gdzieś drugi, miasto zdawało się w śnie pogrążone, lecz on, banita, wychodźca, gdzie i kiedy do snu głowę złoży? Gdzie, kiedy? Już się czuł śmiertelnie zmęczonym, a świat wydawał mu się tak niezmierzenie szerokim, tak bezmiernie pustym, szarym, ciemnym. Jakieś światełko zamigotało w dali. Była to przy końcu, wchodzącej w morze grobli, latarnia czerwona. Doszedł do niej, oparł się o barjerę, spoglądał w dal. Na horyzoncie rysowały się ciemne sylwetki dwóch na kotwicy stojących okrętów. Jeden krok dzielił go od głębi morskich... Krok jeden paniczny, co położyć może kres wszystkiemu. Czemu nie?... Był to zaiste krok najrozumniejszy, nieodwołalny, ostateczny. Po za nim cóż zostawało? Podziw niemądrych partnerów; stargane węzły rodzinne, w których — i teraz zeznawał to jasno — się dusił; pośliznięcie się fatalne, za które całą karjerą zwichniętą zapłacił... I oto wszystko usuwało się od niego, odpadało. Zdawał się odrywać od samego siebie, egoistycznych celów i uczuć, wychodzić z po za ciasnych, osobistych względów... Wszystko stawało mu się obcem, dalekiem...  Wspomnieniem zawrócił do dawno opuszczonej, precz, za morzami, za oceanami ojczyzny. W pamięci ujrzał tłoczące się domy wysokie, ulice wązkie, ponure, przechodniów o pochylonych, przygarbionych barkach i zwiędłą postać męża pracującego twardo na kawałek chleba dla oczekujących nań w pustej, brudnej izbie dzieci.  Miałże tam wrócić? Kogoż by zastał i pomiędzy nim samym i chłopakiem, co przed laty z tamtej wypłynął przystani, cóż wspólnego pozostać mogło? Fale życia przepłynęły odtąd szersze, burzliwsze od mórz i oceanów, które to wybrzeże jednej z wysp Malajskiego archipelagu dzielą od tamtego, ojczystego wybrzeża, na którem wznosi się Rotterdam. Przeszłość odległa minęła niepowrotnie. Włóczęga, uganiający się wyłącznie za fortuną zbywa się ojczyzny.  Wzdrygnął się. Jakże samotnym był na szerokim świecie, wobec nieznanych, grożących mu zewsząd, niebezpieczeństw. Jakże samotny, słaby, bezradny!  Opuściła go wiara w samego siebie, w swą gwiazdę, powodzenie, a wiara ta była mu jedyną ostoją, a powodzeniu sam tamę położył. Od głębin morza dzielił go krok jeden, skok...

IV

— Mam cię wreszcie — rozległ się za nim głos ochrypły i silna dłoń kapitana Luigarda opuściła się na jego do skoku w morze podane już ramiona. Tym razem stary wilk morski zabiegł mu drogę, jak on Willems, pacholęciem będąc, zabiegł mu ją w którejś z mnogich przystani, archipelagu, a głos Luigarda orzeźwił go z samobójczych zamysłów. Strącił dłoń kapitana ze swych ramion, w mgnieniu pamięci wskrzesła mu chwila świetnie zapowiadającej się karjery. Rozgoryczenie swe zwrócił ku swemu pierwotnemu protektorowi.  — Z twojej to winy — zawołał — a teraz największą mi wyrządzisz łaskę, strącając w te głębie. Dłoń masz potężną, dopomóż u kresu, jakeś dopomógł u wnijścia w życie.  — Dłoń moja — odrzekł chłodno stary — zda się na coś lepszego i nie moja rzecz dostarczać strawy rekinom. Od samego rana szukałem cię po mieście i... a no! dowiedziałem się, co się święci. Powiem ci prosto: świętym nie jesteś i nie ma w tobie materjału na świętego. Fakt to i kamieniem na ciebie nie rzucę. Każdy upaść może, a dźwignąć się musi. No! nie wyrywaj mi się, jak krnąbrny na uczynku pochwycony przez nauczyciela sztubak. Musimy z sobą pomówić spokojnie, rozważnie.  Willems zwyciężony zimną krwią i siłą woli Luigarda, spuścił czoło i oparty o barjerę biegnącej w morze grobli, słuchał. Luigard opowiadał, co słyszał w mieście, czego się domyślał, co wywnioskował. Willemsa śledzili, szpiegowali kasjer Vinck i Leonard Da Souza. Podkupili podwładnych mu chińczyków, biegali z donosami do Hudiga, podkopali jego kredyt, nadużycia rozdęli, przedstawili w najczarniejszych barwach i niebywałych rozmiarach...  Vinck! dobrze! To rozumiał Willems, tego się mógł spodziewać... zazdrość podwładnego... ale Leonard...  — Buty mi lizał! — mówił Willems z goryczą.  — Właśnie! właśnie! — potakiwał Luigard — znamy takich i tych to warto rozdeptywać, gdy do stóp nam się ścielą, bo się mszczą potem za swe własne upodlenie.  — Karmiłem tę zgraję, pieniądze im dawałem, niczego nie skąpiłem — mówił Willems.  — Właśnie! właśnie — potwierdził Luigard — karm ich, pój, obdarzaj, a nienawidzieć cię i upokorzenia twego szukać będą. Zresztą, niema co mówić! Hudig grubsza od ciebie ryba! Tanim kosztem obciąć ją tem wygodnie, gdy się zdarzy sposobność.  — Co rozumiesz przez to, kapitanie — spytał Willems.  — Psy! psy! psy! — zagwizdał Luigard pomału — nie wmówisz we mnie ptaszku! żeś nie wiedział, żeniąc się z Johanną, czyją jest córką? Posądzałem cię nawet, żeś się dla dogodzenia jej ojcu tylko z tą żółtodzióbą ożenił.  Willems cofnął się:  — Słowo honoru! nie wiedziałem... potem dopiero domyśliłem się...  — W takim razie żal mi ciebie — zamruczał, fajkę z ust wyjmując kapitan. — Hm! hm! — pochrząkiwał. — Byłaż dobrą przynajmniej żoną?  — Doskonałą! — odrzekł Willems, patrząc w dal morską, a mroki skradły wzgardliwy i gorżki uśmiech, z jakim wykrztusił ironiczne słowo.  — O! — zdziwił się i jak gdyby uradował się Luigard — ho! to niema jeszcze nic straconego! Ale powiedz mi, czyś doprawdy był dość naiwny, by sądzić, że stary lis, Hudig swata ci kobietę i podarowuje dom piękny, dla twoich pięknych oczu?  — Służyłem mu przecie z pożytkiem dla niego, przez lata, jak to sam wiesz najlepiej kapitanie — odrzekł Willems, a w sercu wzbierała mu coraz większa gorycz. O zasługach swych, pożyteczności, niezbędności był tak głęboko przeświadczony, a tu nawet to powodzenie, w które tak wierzył, którem tak się szczycił, zawdzięczał nie własnym zasługom a pobocznym jakimś, upakarzającym względom. Tak! niedola, w którą popadł, ściągała osłony z pięciu ostatnich lat jego życia.  Po raz pierwszy spotkał Johannę w jeden z tych wiosennych poranków, gdzie kwiat każdy i każda młoda kobieta tchną i nęcą świeżością. Sąsiadką jego była, zamieszkiwała z matką i bratem w schludnym domku. Odwiedzał ich tylko od czasu do czasu ksiądz, pochodzenia jak się zdawało portugalskiego. Z Leonardem Willems spotkał się w mieście; pochlebiała mu usłużność młodzieńca, uwielbienie, jakiem go otoczył. Leonard opowiadał o swym „nieboszczyku“ ojcu, agencie rządowym w Koti, który zmarł na cholerę. Ofiara sumiennie spełnianego zawodu — mawiał. Zresztą Willems chwalił się tem, że niema przesądów i nie dba o krew mieszaną, o niepewność rasy. Przyjął zaproszenie Leonarda na werandę mieszkania jego matki, na kieliszek likieru. Johannę pamiętał w dniu tym w pół leżącą w hamaku wówczas nawet z potarganym warkoczem i w poplamionej, jaskrawej sukni. Nie miał czasu bawić się w zalecanki, lecz zapraszany wstępował coraz częściej do sąsiadki-wdowy, która za każdym razem krzykliwym głosem przywoływała Johannę, by „zabawiała dżentelmana od Hudig et Cie“, pozostawiając go sam na sam z córką. Potem przypomniał Willems sobie niespodziane odwiedziny księdza, przyjaciela rodziny Da Souza; jego obwisłe, żółte policzki, wązkie ramiona, czarne, błyszczące oczy, pojednawcze uśmiechy, napomknienia, których znaczenia na razie nie rozumiał. I przypomniał sobie spotkanie z księdzem na progu gabinetu szefa i niespodzianą zgoła ze starym Hudigiem rozmowę.  — Hm! — odchrząknął był raz z poza ksiąg rachunkowych, biurową przerywając pracę, stary Hudig. Hm! bywasz tam często, ustawicznie, zbyt często. Chyba że... a! tak! młody jesteś i pora by ci... Szanowna, ze wszech miar szacunku godna rodzina! Ojca... znałem dobrze, tak! hm! doskonale. Radziłbym, winszowałbym... z całego serca winszowałbym — hm! winszuję!  Tak to Willems dał się złapać! Trzebaż było być osłem! I nie domyślił się, jaki interes mógł mieć stary Hudig w swataniu mu Johanny, której „znał“ ojca! Brał to za życzliwość szczególną, za ocenienie swych niepospolitych zdolności. Jakże dumnym był z zaproszenia szefa „na wieś“, gdzie pod gościnnym jego dachem spotykał się na stopie równości towarzyskiej, z największemi miejscowemi znakomitościami. Jakże musiano drwić z niego za jego plecami, a Hudig tak mu na pozór serdecznie winszował szerokości jego rasowych poglądów, braku niemądrych przesądów!  Ha! wpadł w pułapkę, związał sobie ręce, zgubił siebie i swą przyszłość... I pomyśleć, że „lis“ przeklęty, Hudig ośmielił się nazwać go „złodziejem“. On to, Willems, został haniebnie oszukany, okradziony, odarty z czci, wiary, swobody, przyszłości...  — Puść mię, kapitanie — zgrzytnął przez zaciśnięte zęby — puść, zabiję starego lisa!  — Tego by jeszcze brakowało — zawołał Luigard, ściskając ramię swego byłego pupila — zwariowałeś! Teraz gdy cię mam, to już pewnie nie puszczę.  Ciągnął go za sobą gwałtownie. Stróż nocny opowiadał nazajutrz swym zwierzchnikom, że dwóch pijaków brało się w nocy za bary na grobli, a było to dwóch „białych“, jak zwykle pijanych, walczących nie na noże, sztylety, lecz pięści. Za co? Kto ich tam wie! Kto powie, za co się „biali“ biorą za bary? Czarni i kolorowi, to zawsze wiedzą o co im idzie, ale tamci...  W chwili, gdy Luigard poczynał wątpić, czy zdoła utrzymać dłużej wyrywającego mu się wściekle Willemsa, poczuł, że muskuły jego przeciwnika się odprężają. Udało mu się przyparć go do obmurowania. Obaj oddychali głośno i szybko.  — Nie duś mię — wykrztusił Willems. — Mów, co masz powiedzieć, kapitanie! słuchać cię będę cierpliwie.  — Tak to lubię — odparł, oddychając ciężko stary. — Co bo cię wprawia w tę wściekłość.  I rozpuściwszy wzrok po mrokach przysłaniających morze, zatrzymał go na sylwetkach, stojących na kotwicy okrętów, mówiąc:  — Za chwilę podpłynie po mnie moja barka, o świcie będziemy na pełnem morzu. Pomyśl i decyduj się.  — Zdecydowany jestem — odparł ponuro Willems, patrząc w dół, poza parapetem.  — Nie w tem rzecz — mówił chłodno, stanowczo Luigard — nie w tem. Gdym cię przygarnął, pamiętasz? bezdomnego, na dalekiem, obcem wybrzeżu, wziąłem na się poniekąd odpowiedzialność za ciebie. Przez cały szereg lat wystarczałeś sam sobie, lecz dziś...  Przerwał mu rytmiczny plusk wody bitej wiosłami. Barka, o której wspominał, nadpływała.  — Słuchaj — mówił w wielkim pośpiechu Luigard — niceś już nie winien Hudigowi. Rachunek uregulowałem przed zachodem słońca, zwróciłem mu straty, koszta, procenty, do ostatniego szeląga i teraz możesz śmiało wracać do żony, mówię ci możesz...  — Do niej! — oburzył się Willems.  — Zaszedłem był do waszego domu — ciągnął kapitan — w poszukiwaniu ciebie. Zastałem ją w rozpaczy. Wzruszyło to mnie niesłychanie. Biedaczka oskarżała siebie, że cię zgubiła i tak dalej. Błagała, bym cię odszukał, ratował...  Willems słuchał w osłupieniu. Ależ naiwny ten „wilk morski“, ale łatwowierny. Chociażby zresztą żal i łzy tej kobiety szczeremi były, tem gorzej. Krew mu się ścinała w żyłach na samą myśl wrócenia do małżeńskiego z nią jarzma. Niech na nią, na nią samą spada zerwanie łańcucha, węzłów, których świętość Willems szanował, lecz w które się dobrowolnie znów oddać nie chciał... Bądź co bądź, w imię tkwiących w nim zasad, przyjął by ją nawróconą, lecz kołatać do jej litości nie będzie... Zawahał się: wtajemniczyć, czy nie wtajemniczać kapitana Luigarda w przebieg domowej sceny, jaką miał ze swą żoną, w ostateczne swe upokorzenie? Odwagi mu zabrakło dla odsłonięcia ran tak wstydliwych, zjadliwych.  Barka przybiła do brzegu, Luigard przerwał ciężkie, obustronne milczenie.  — Zdawało mi się zawsze, — mówił wzdychając, — że ci brak serca, że ci łatwo odtrącać tych właśnie, co ci najwięcej okazują przywiązania. Chciałbym przemówić do tego co dobrem i szlachetnem zostało w twej duszy, zakląć cię, byś nie opuszczał tej kobiety.  — Nie jam ją opuścił — odparł szczerze i z przekonaniem Willems. — Nie ja. Wierną mi była i oddawałem jej kropka w kropkę com jej był winien... lecz wracać... pomiędzy ludzi, co wczoraj proch przedemną kapeluszami zmiatali a jutro traktować mię będą z lekceważeniem lub współczuciem, nie! lepiej, stokroć lepiej! iść na dno wody. Zresztą — widzę, że nie zdajesz sobie kapitanie, sprawy z tego jakie tam było i być może moje życie?  Tyle było szczerości w jego głosie, że Luigard westchnął.  — Trudno, — rzekł, — lecz czyjaż w tem wina?  — Kapitanie, — zawołał Willems szczęśliwą ruszony myślą, — jeśli mię pozostawisz na tem wybrzeżu, duszę mą weźmiesz na swą duszę.  Szerokim giestem wskazał uśpione, w mrokach nocnych czarnemi masami rysujące się miasto.  — Nie wrócę tam, za nic. Dla żony, czy nie dla żony, nie wrócę. Wepchnij mię raczej w nurty morza.  Wilk morski cofnął się.  — Nie próbuj straszyć mię, — rzekł rozważnie i surowo. Głos i słowa desperata poruszyły własne jego sumienie. Pokrywając wzruszenie próbował być ostrym, brutalnym.  — Najlepiejby było, — mówił, — nie przeszkadzać ci w wymierzeniu samemu sobie sprawiedliwości. Nie mieszałbym się w to co jest sprawą własnego twego sumienia, gdybym nie był poniekąd za ciebie odpowiedzialny.  — Pfuj, — splunął, — ani zrozumieć mogę twej głupiej, brudnej pychy.  Postąpił parę kroków naprzód i huknął na kołyszących się w łodzi wioślarzy.  — Zapalić mi lampę i podać ją tu natychmiast. Noc ciemna oczy wyżera.  Zanim spełniono jego rozkaz wyjął z kieszeni notatnik i niecierpliwie gryzł koniec ołówka mrucząc:  — Poradzę z tem sobie kiedyś, wszystko w swoim czasie... teraz pilniejszą mam robotę...  — Ho! — huknął niecierpliwie, — a nie poświecisz mi tu żółwiu ty jakiś. Czekam od godziny.  Światło mdłe lampy, na pustem, mrocznem wybrzeżu morza złagodziło odrazu zawodowy, że tak rzec można, wybuch jego gniewu i wrodzonej mu niecierpliwości. Szybko skreślił słów kilka na wydartej z notatnika kartce papieru.  — Zaniesiesz to do domu tego białego Tuan’a mówił. Za pół godziny wyślę po ciebie barkę.  — Tego Tuan’a, — spytał murzyn świecąc w oczy Willems’owi.  — Niech cię porwą... a śpiesz mi. Wręcz samej pani.  Zwracając się zaś do Willems’a, — mówił spokojnie:  — Napisałem słówko do twej żony, żeby cię teraz nie czekała. Możesz odpłynąć ze mną tak jak stoisz. Biedna kobieta nie powinna się niepokoić. Dotrzymałem danego słowa i moja rzecz byście się coprędzej połączyli. Spuść się tylko na mnie.  Willems wzdrygnął się cały. Po chwili zapatrzony w bezbrzeżne morze uśmiechnął się.  — Niema się czego bać, — upewnił sam siebie w myśli, a głośno dodał:  — Polegam na tobie kapitanie.  Luigard wstępował już do łodzi świecąc sobie i towarzyszowi lampą, którą podnosił wysoko.  — Po raz to drugi, — uśmiechnął się, — biorę cię na mą odpowiedzialność, gotów jestem wyciągnąć z biedy, postawić na nogi. Po raz drugi, ale — zapamiętaj to sobie dobrze — ostatni. Różnica pomiędzy pierwszym a drugim razem ta tylko, żeś był wówczas bosy a dziś obuty jesteś w lakierki, niby londyński dandy! Lat czternaście, kawał życia! Jeśliś się przez czas ten zdobył jeno na lakierki, do nieosobliwych doszedłeś rezultatów.  — Widzisz, — ciągnął poprawiając coś w lampie, — skoszlawiałeś tak śród tych gryzipiórków, że sam sobie drogi utorować nie umiesz. Ot! rezultat życia na lądzie. Człek tak się wyuczy łgać, że potem sam siebie oszukuje.  — Pfi! jedno jest tylko miejsce dla porządnych i uczciwych ludzi, — ciągnął stając przy sterze i zdmuchując lampę, — jedno: morze! Ono was nie zadawalnia, za surowe, za ubogie dla was, mieszczuchów.  Willems usiadł przy nim. Przez chwil kilka słychać było tylko plusk wody, widać srebrzące się w mroku nocnym, pod uderzeniem wioseł fale.  — Widzę, — przerwał milczenie zbieg-banita, że wszystkie twoje, kapitanie, sympatje są dla mej żony. Dla niej współczucie! Miałżebyś mię za wybrańca losu?  — Nie, nie! — odrzekł Luigard z niezwykłą serdecznością. — Znam cię od twego pacholęctwa i niema co mówić o tem kto komu, jak i w jakiej mierze sprzyja. Zbyteczne. Młody jesteś, życie długie...  Westchnął.  — ...Niechże ci to co zaszło przynajmniej za naukę posłuży.  Położył dłoń szeroką i mocy pełną na ramieniu swego towarzysza. W milczeniu dopłynęli do okrętu.  Tu kapitan wydawszy załodze stosowne rozkazy, wiódł gościa na tyły, gdzie sam usiadł na jednym z dział, w które okręt był uzbrojony. Barka odpłynęła po wysłanego z listem wioślarza, tymczasem rozwijano żagle. Zwisały z masztów ciężkiemi fałdami w ciszy gwiaździstej i wilgotnej nocy. Na horyzoncie dniało.  — Być w pogotowiu i skorzystać z pierwszego powiewu wiatru, — zakomenderował kapitan, a pochylając się nad towarzyszem, który siedział ze spuszczoną głową, mówił: